Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka „Dawno temu na Ziemi Dobrzyńskiej” autorstwa Janusza Wacławiaka to nostalgiczna opowieść o życiu na polskiej wsi sprzed pół wieku, widziana oczami trzynastoletniego chłopca. To barwny obraz świata, który już odszedł — czasów, gdy na polach pracowały konie, a dzieci bawiły się prostymi zabawkami i przeżywały przygody w rytmie natury. Narrator, młody Adaś, opowiada o codzienności rodziny gospodarującej na kilkuhektarowym polu, o pracy, szkole, pierwszych zauroczeniach i dziecięcych przygodach w gronie kolegów z „plemienia Apaczów”. Książka składa się z czterech części – jesieni, zimy, wiosny i lata – które oddają cykl życia na wsi oraz zmienność prac polowych i dziecięcych zabaw. Choć postacie i zdarzenia są fikcyjne, opis realiów życia, tradycji i atmosfery tamtych lat ma charakter wspomnieniowy i autentyczny – autor czerpie z własnych przeżyć i wspomnień przyjaciół z młodości. To ciepła, pełna humoru i refleksji powieść o dzieciństwie, dorastaniu i o świecie, którego już nie ma – swoisty hołd dla minionej epoki i dla ludzi Ziemi Dobrzyńskiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Janusz Wacławiak, 2025
Projekt okładki: Weronika Wojtaszewska
Ilustracje: Weronika Wojtaszewska
Redakcja: Magda Ceglarz
Korekta: ERATO
e-book: JENA
ISBN 978-83-68432-86-2
Wydawca
tel. 512 087 075
e-mail: [email protected]
www.bookedit.pl
facebook.pl/BookEditpl
instagram.com/bookedit.pl
Niniejsza książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Całość ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.
Mojej Rodzinie i Przyjaciołom z dzieciństwa
Książka przedstawia obraz wsi i życia na wsi pół wieku temu, widziany oczami trzynastoletniego chłopca. Świat ten już dzisiaj nie istnieje, nie ma koni ciągnących pług czy bronę na roli, trudno spotkać pasące się krowy na łące czy stada kur i kaczek w wiejskich zagrodach. Inaczej też wyglądają zabawy dzieci, które wyposażone w nowoczesne zabawki, nie zachwycają się prymitywnym łukiem ze sznurkiem czy procą. Aby zachować w pamięci obraz tamtego świata sprzed około pięćdziesięciu lat, powstała ta opowieść.
Tekst składa się z czterech części: jesieni, zimy, wiosny i lata, aby zgodnie z rytmem życia na wsi pokazać przebieg prac polowych w tamtych czasach, życie szkolne i zabawy dzieci. Wszystkie tomy łączy miejsce akcji oraz postacie, ale przedstawiają one inną historię i przygody bohaterów.
Wszystkie postaci i zdarzenia występujące w książce są fikcyjne, a ich ewentualne podobieństwo do rzeczywistych osób i zdarzeń jest przypadkowe. Natomiast obraz życia w tamtych czasach jest prawdziwy, oparty na własnej pamięci i wspomnieniach przyjaciół z dawnych lat.
Akcja powieści rozgrywa się na obszarze Ziemi Dobrzyńskiej, ale nazwy niektórych miejscowości i ich topografia są wytworem wyobraźni autora.
Autor
– Wstań, Adaś – usłyszałem głos mamy.
– Która godzina? – zapytałem po chwili, z trudem otwierając jedno oko.
– Siódma dochodzi, ale trzeba jeszcze wyprowadzić krowy na łąkę. – Nie była to dobra wiadomość, nie spodobała mi się.
– A tata nie może?
– Ojciec pojechał do mleczarni z mlekiem. Wstań, synek, żebyś zdążył do szkoły.
Wiedziałem, że muszę wstać w środku nocy, bo inaczej nie zdążę na rozpoczęcie roku szkolnego. Bardzo powoli, najpierw jedna noga, potem druga, wreszcie uniosłem się na łóżku. W tym momencie do pokoju przez uchylone drzwi wpadł nasz piesek – Reksio. Był to średniej wielkości zwierzak o sierści czarno-białej, podobny do psa z bajki dla dzieci „Reksio”, stąd jego imię. Jego entuzjazm szybko mnie rozbudził. Przywitałem się z nim serdecznie, wyściskałem, wciągnąłem brudne, robocze spodnie, koszulkę i sweter do pracy, założyłem trampki i byłem gotowy.
Teraz już raźniej ruszyłem do obory. Krówki wyraźnie ożywiły się na mój widok, co mnie ucieszyło i poprawiło nastrój. Pogłaskałem cielaczka w kojcu, gniadego konia w zagrodzie oraz obie krowy. Odwiązałem je od uwięzi i założyłem na rogi łańcuchy. Krowy szybko opuściły oborę i skierowały się na podwórko. Tutaj czekała już na nie woda w wannie, a gdy napiły się, pomaszerowaliśmy na łąkę. Krowy były dwie – obie Mećki (mama tak nazywała wszystkie nasze krowy), więc aby je odróżnić, jedną nazywaliśmy Starą, bo była matką młodszej Mećki. Były to krowy łaciate, czarno-białej rasy, właściwie wszystkie krowy, jakie mieliśmy, były właśnie takie. Dawały dużo mleka, były spokojne. Lubiłem wszystkie zwierzęta, jakie mieliśmy, z wyjątkiem może koguta, który potrafił czasem zaatakować, nawet teraz, gdy byłem uczniem szóstej klasy.
Nasze gospodarstwo nie było duże, miało powierzchnię ok. 6 hektarów, i składało się z dwóch części. Obszar przy domu liczył ok. 3,5 hektara i stanowił jedną trzecią gospodarstwa po dziadkach ze strony taty. Druga część była oddalona o kilometr i znajdowała się za rzeczką Brzezinką, jaka przepływała przez Jawory. W tej części mieliśmy jeszcze ponad hektar lasu. Tata miał troje rodzeństwa, dwóch braci i siostrę. Najstarszy brat zginął jeszcze we wrześniu, w czasie wojny. Tak więc gospodarstwo po dziadkach zostało podzielone na trzy części. Siostra taty Maria wyszła za mąż za wdowca i wyprowadziła się na jego gospodarstwo oddalone 30 km od Jaworów, a swoją część sprzedała jednemu z sąsiadów. Z nieznanych mi powodów nie chciała sprzedać jej żadnemu z braci, co skutkowało konfliktem między rodzeństwem. Przez kilka lat nie utrzymywali ze sobą kontaktów. Mąż ciotki Marysi Jan miał córkę Anię z pierwszego małżeństwa i mieli jeszcze razem jedną dziewczynkę – Mariolkę. Po latach stare urazy uległy zapomnieniu i nasze stosunki były już poprawne. Odwiedzaliśmy się co najmniej raz w roku i bardzo lubiłem tam jeździć. Wujek z ciocią mieli gospodarstwo nad Skrwą, gdzie chodziliśmy się kąpać, łowić ryby i pływać. Drugi brat taty – Jurek – mieszkał z nami po sąsiedzku i miał trzech synów. Najstarszy – Tomek – chodził ze mną do klasy i był moim najlepszym kolegą. Ich gospodarstwo było mniejsze i wujek trudnił się jeszcze hydrauliką.
W tym czasie większość domów nie miała jeszcze przyłącza wody, trzeba było więc czerpać ją ze studni. Wujek jako jeden z pierwszych na wsi zamontował pompę i zrobił w domu łazienkę. Coraz więcej gospodarstw instalowało takie urządzenia w domach i oborach do pojenia krów. Tata też planował taką inwestycję w najbliższym czasie.
Wracając do naszego gospodarstwa, to uprawialiśmy zboża, z ozimych żyto, a z jarych owies i jęczmień oraz mieszankę tych zbóż, ziemniaki, buraki pastewne, trawę i koniczynę. Wszystkie plony w większości były wykorzystane na nasze potrzeby i jako pasza dla zwierząt. W obejściu mieliśmy konia, dwie krowy i zawsze kilka świń. Siłę pociągową zapewniała nam klacz rasy gniadej, stąd jej imię – Gniada. Były jeszcze cielaki. Natomiast na trzodę chlewną składały się: tuczniki, maciora i prosięta. Liczne kury i kaczki zapewniały nam jajka i mięso na cały rok. Dzięki tej hodowli sprzedawaliśmy mleko, jajka, tuczniki, mięso kur i kaczek. Od kilku lat uprawialiśmy też owoce i warzywa, które przynosiły znaczny dochód, ale wymagały dużo pracy. Były to pomidory, ogórki, truskawki i porzeczki. Uprawy te zapewniały nam ciągłą pracę od wczesnej wiosny do jesieni. Najpierw wymagały starannej pielęgnacji, a później latem pracochłonnych zbiorów.
Do łąki było około pół kilometra, idąc między polami. Krowy szły posłusznie, znały drogę, trafiłyby tam nawet same, ale trzeba było je uwiązać za pomocą łańcucha i palika. Reksio oczywiście wędrował ze mną. Szkoda, że nie potrafił wbić palika w trawę. Po drodze mijaliśmy sad z dojrzewającymi jabłkami i śliwkami, pola ziemniaków i buraków, które czekały jeszcze na zbiory, oraz puste już zagony przygotowane pod jesienny siew. W drodze powrotnej zawsze lubiłem urwać pomidora z pola, jabłko czy śliwkę z sadu. Dzień był ciepły, ale upału już nie było – wiadomo, pierwszy dzień szkoły. Słońce też jakieś niewyraźne. Niby nie chciało mi się wracać do szkoły, ale perspektywa spotkania z kolegami po wakacjach poprawiała mi nastrój. A gdy pomyślałem o Agacie, mimowolnie się uśmiechałem.
Tak rozmyślając, znalazłem się w domu. Teraz szybkie mycie i śniadanie, które już na mnie czekało. Alicja, moja siostra, właśnie zajadała. Była to kawa zbożowa z mlekiem i chleb ze smalcem. Kawa z mlekiem nie była na co dzień, ale często właśnie na śniadanie i dzisiaj w pierwszy dzień szkoły bardzo mnie ucieszyła. Chleb ze smalcem też bardzo lubiłem, mama ten smalec robiła sama – był on pysznie przyrządzony z kawałkami mięsa, nikt inny takiego nie robił. Mama Alina była kobietą młodszą od taty o kilka lat, opiekowała się domem i dziećmi, ale też pomagała w gospodarstwie. Była to ciężka praca, ale mama nigdy nie narzekała, była zawsze pogodna i zadowolona, czym zarażała nas wszystkich. Miałem jeszcze starszego brata Andrzeja, który chodził już do szkoły średniej i mieszkał w internacie w Toruniu.
Gdy kończyłem jedzenie, wrócił tata z pustą kaną po mleku. Mleko, wydojone rano przez mamę, zawoził codziennie do zlewni, którą nazywaliśmy mleczarnią. Ojciec, Antoni Żuraw, był wysokim mężczyzną, dobrze zbudowanym, w wieku niespełna 50 lat. Praca w gospodarstwie była jego pasją i miał na ten temat ogromną wiedzę. Mimo że skończył tylko szkołę podstawową, jeszcze przed wojną, wygrywał konkursy z wiedzy rolniczej. Miał duży zbiór książek, w tym wiele dotyczących uprawy roli i hodowli zwierząt. Oprócz tego lubił książki historyczne, więc mieliśmy całą serię „Dzieje Polski” Józefa Ignacego Kraszewskiego i historyczną Karola Bunscha, powieści Sienkiewicza, Żeromskiego i mnóstwo innych polskich i zagranicznych. Najwięcej jednak było książek Janusza Meissnera o lotnictwie, ulubionego autora taty. My z Andrzejem czytaliśmy książki przygodowe, podróżnicze, więc nasza biblioteczka zawierała też pozycje Alfreda Szklarskiego, Karola Maya czy Aliny i Czesława Centkiewiczów. Nasz domowy księgozbiór zawierał ponad sto różnych tytułów i zapewne był najobszerniejszy w całej wsi, stąd sąsiedzi często przychodzili pożyczać lektury. Zamiłowaniem do książek i czytania tata zaraził nas wszystkich w domu.
Tata, ledwie mnie zobaczył, będąc jeszcze w drzwiach, i zawołał:
– Adaś, jak wrócisz ze szkoły, musisz zabronować pole za lasem.
– Ale dzisiaj mamy naradę naszego szczepu – próbowałem się wymigać.
– To zdążysz. O której tajna narada Apaczy? – zapytał z lekkim uśmiechem.
– O piątej po południu – odpowiedziałem z miną wodza Apaczów.
– Co tak wcześnie? Zróbcie później to zebranie, po kolacji.
– Nie wiem, czy chłopakom będzie pasowało, zobaczymy. – Wiedziałem, że musimy skorygować plany.
Ale trzeba się spieszyć, już prawie 8:00, a rozpoczęcie roku o 9:00. Z Tomkiem umówiłem się na 8:15, więc jeszcze mycie zębów, zmiana ubrania na granatowe spodnie i białą koszulę i można wychodzić.
Tomek mieszka w sąsiednim domu, więc podszedłem i zagwizdałem, w oknie pokazała się głowa Tomka, który dał znać, że już wychodzi. Zabraliśmy Alę, która zawsze się spóźnia, Stasia, brata Tomka i razem rozpoczęliśmy wędrówkę do szkoły, po drodze dołączali do nas kolejni uczniowie: Marek Witkowski, Józek Zawadzki, a potem Tadek Kawa z bratem Marcinem. Godziny spotkań mieliśmy opanowane do perfekcji, w końcu chodziliśmy tą samą drogą już szósty rok. Do szkoły mamy dwa kilometry polną drogą, część ścieżkami między polami. Alicja idzie zwykle przodem z młodszym bratem Tomka, Stasiem i Zosią, siostrą Eli Zabłockiej.
– Dzisiaj zebranie Apaczów na mostku – zacząłem, żeby wszystkim przypomnieć.
Zobaczyłem u kolegów na twarzach lekki niepokój. Stasiek, brat Tomka, nie należał jeszcze do naszego szczepu, ale dziś właśnie miał być przyjęty. Mieliśmy żelazną zasadę milczenia o tajnych sprawach w obecności innych. Ale skoro postanowiliśmy przyjąć nowego członka, to powinien on o tym wiedzieć.
– Ja to nie wiem, czy zdą… zdą… żę… – zacinał się lekko Józek. – Bo mam robotę w polu.
Ucieszyłem się w duchu, bo też chciałem przesunąć termin, ale udawałem, że wcześniejsza godzina, którą ustaliliśmy, jest nie do ruszenia.
– Powiem tak, bez Józka nie możemy zacząć, to zaczekamy – podjął niepewnie temat Marek. Pozostali też popierali ten pomysł. W końcu stanęło na godzinie ósmej wieczorem.
– Hasło na dziś to: „Apacze nie znają strachu”. – Jako wódz ustalałem hasło dla wszystkich. – Odzew: „Chce dołączyć do nas Stachu”.
Szkoła znajdowała się w Nowej Wsi i było do niej około dwóch kilometrów. Uczęszczało do niej mniej więcej stu uczniów z okolicznych wsi. Budynek był stosunkowo nowy, wybudowany na tysiąclecie państwa, posiadał dużą salę gimnastyczną, spore sale lekcyjne, bibliotekę, pomieszczenie do zajęć praktycznych, sale do fizyki i chemii. Młodsze klasy miały zajęcia na parterze, a starsze na piętrze. Obok budynku umiejscowiono boiska do piłki nożnej i siatkówki.
W szkole rozpoczęcie roku przebiegło rutynowo. Puszczono nam przemówienie ministra z radia, jak zwykle były problemy z głosem, co powodowało liczne śmiechy. Najważniejsze było spotkanie z kolegami, z którymi nie widzieliśmy się przez całe wakacje. A jeszcze ważniejszym wydarzeniem było zobaczenie Agaty, mojej szkolnej sympatii. Tylko nie wiem, czy ona wiedziała, że jest moją sympatią. Przez cały ubiegły rok starałem się jej to uświadomić, ale bez powodzenia. Postanowiłem sobie, że w tym roku od razu na początku przystąpię do zdecydowanego ataku.
Agata Jesion była wysoką, szczupłą dziewczyną o jasnych, lekko kręconych włosach sięgających do połowy pleców. Twarz miała owalną, oczy wyraźne, niewielki, ładny nosek i wąskie usta. Dbała zawsze o czystość zarówno ubrania, jak i ciała. Wyróżniała się na tle klasy dbałością o higienę, z którą bywało różnie. Dziewczyny zazwyczaj przychodziły do szkoły czysto ubrane, ale chłopcy niekoniecznie.
Agatka dobrze wiedziała, że podoba się wszystkim i często to z premedytacją wykorzystywała. Potrafiła owinąć sobie wokół palca każdego chłopaka i nim manipulować. Miała czterech braci i w domu też była uwielbiana i oszczędzana przed wszelkimi pracami. Ręce miała więc zawsze czyściutkie i zadbane, fartuszek wyprany i idealnie wyprasowany. Przyjaźniła się z Moniką Baranowską i Elą Zabłocką.
Zaraz po uroczystym rozpoczęciu zauważyłem, że stoi z Elą Zabłocką i jest im bardzo wesoło. Ela była moją sąsiadką zza strugi, więc znaliśmy się bardzo dobrze. Podeszliśmy z Tomkiem.
– Zobacz, Ela, jesień nadchodzi, bo lecą żurawie. – Agata zaśmiała się na nasz widok, nawiązując do naszego nazwiska, Żuraw.
– Cześć, co wam tak wesoło?
– Z was się śmiejemy. – Agata potrafiła być bardzo bezpośrednia, ale odebrałem to jako żart i wyraz sympatii, w końcu nas zauważyły.
– Bardzo nam miło, że o nas myślicie, też tęskniłem – odpowiedziałem przytomnie.
– Przez całe wakacje się nie odezwałeś, a mówiłeś, że mnie lubisz – zwróciła się do mnie Agata.
– No wiesz, te liczne wyjazdy, obowiązki, rzadko byłem w domu – zażartowałem, bo przecież nigdzie nie wyjeżdżałem.
– A gdzieżeś to bywał, czarny baranie? – odezwała się Ela, która była moją sąsiadką przez rzekę, nawiązując do wiersza z elementarza. – Bo prawie codziennie widziałam cię w polu.
– W młynie, w młynie, mościwa pani – odparowałem też wierszem. – No właśnie, na jednym polu, potem drugim i trzecim, ile ja musiałem podróżować. A ty byłaś w wakacje u Eli? – zwróciłem się do Agaty.
– Byłam kilka razy, nad rzeką też byłyśmy, i przy figurce.
– To jak to się stało, że cię nie widzieliśmy? Ukrywałaś się? – wtrącił Tomek.
– A może nie chciałeś mnie widzieć? – zapytała Agata.
– A skąd, zawsze miło was widzieć, dziewczyny, całe wakacje czekaliśmy na tę chwilę, prawda, Adam? – zwrócił się do mnie ze śmiechem Tomek. – To gdzie bywałaś, gwiazdo Nowej Wsi, oprócz domu Elki? – Tomek też potrafił być złośliwy.
– U ciotki byłam w Dobrzyniu, w Toruniu też kiedyś na wycieczce i w Bydgoszczy – chwaliła się Agata.
– To prawie jak w Ameryce – podziwialiśmy z pełną powagą.
– A co, byłeś kiedy tak daleko?
– Byłem w Bydgoszczy, mam tam ciotkę – odparował Tomek. – Adam też był.
– Przestańcie z tymi przechwałkami, każdy gdzieś tam był – próbowała załagodzić spór Ela.
Nie było to wymarzone powitanie po dwóch miesiącach. Wiedziałem, że dzisiaj już nic więcej nie zwojuję, ale jutro postanowiłem powiedzieć jej coś miłego.
Po południu czekało mnie bronowanie. Brony miałem już przygotowane na wozie, ale konia trzeba było ubrać. Puszorek1 wziąłem w prawą rękę, a w lewą uzdę2. Wyprowadziłem konia i na szyję założyłem napierśnik3. Teraz trzeba było podogonie4 umieścić pod konia ogonem. Dopiero potem można założyć na pysk uzdę, zapiąć ją i pod brzuchem zapiąć podbrzusznik. Na szyi umieściłem naszelnik5 służący do kierowania wozem. Postronki zawiązałem do obu końców orczyka przy wozie i byłem gotowy do drogi na pole. Zanim ruszyłem, otrzymałem dokładne instrukcje. Była to uprawa przedsiewna, więc brony średnie. Składały się z trzech segmentów, w odróżnieniu od ciężkich (dwa segmenty) i lekkich (cztery segmenty). Gdy dojechałem na pole, zdjąłem brony, ułożyłem je obok siebie, połączyłem za pomocą łańcuchów i łącznika. Teraz wystarczyło zapiąć orczyk i rozpocząć bronowanie. Celem tego zabiegu było wyrównanie powierzchni pola po orce i tym samych przygotowanie do siewu zboża ozimego. Aby to zrobić dokładnie, musiałem wykonać przejazdy w dwóch prostopadłych kierunkach, najpierw wzdłuż pola, potem w poprzek. Do sterowania kierunkiem poruszania się konia służyły lejce i komendy: „wio” to naprzód, „prr” to stój, „nazad” – do tyłu, „chouu” – w prawo, „ksebie” – w lewo. Największym problemem były nawroty. Zbyt gwałtowny zakręt mógł spowodować wywrotkę bron na drugą stronę. Już nieraz mi się to przytrafiło, więc trzeba było bardzo uważać. Wywrócenie bron wiązało się po pierwsze z koniecznością ich odpięcia, odwrócenia i ponownego zapięcia w prawidłowy sposób, co było pracochłonne, po drugie groziło kontuzją dla konia. Gdyby brona uderzyła o nogę konia, spowodowałaby kontuzję, zadrapanie czy nawet złamanie nogi. Było więc to bardzo niebezpieczne. Szczególnie przy pracy w poprzek pola, gdy nawroty były bardzo częste, praca wymagała dużej uwagi. Należało przy tym pamiętać o odpoczynku dla konia, nie była to dla niego lekka praca. Bronowanie zabrało mi około dwóch godzin, po czym złożyłem brony na wóz i mogliśmy już z Gniadą wracać na kolację, rozmyślając o wieczornej naradzie Apaczów.
Wieś Jawory, w której mieszkam, podzielona jest przez rzeczkę Brzezinkę na dwie części. W części północnej domy są blisko siebie, po drugiej stronie są rozrzucone w większych odstępach. Po naszej stronie był sklep, po drugiej las, którego część też była naszą własnością. Mostek na Brzezince był punktem strategicznym, łączącym obie części, dlatego tam najczęściej się spotykaliśmy. Można było przez niego przejść pieszo lub co najwyżej rowerem. Inne pojazdy musiały jechać dookoła przez most na szosie. Przez wieś przechodziły tory kolejki wąskotorowej, której składy jeździły zwłaszcza jesienią, w sezonie zbioru buraków cukrowych. Kolejka woziła je do cukrowni w Chełmicy.
Było już ciemno i szybkim krokiem udałem się na mostek. Wszyscy Apacze z naszego szczepu już byli. Oprócz Tomka oraz jego brata Stasia dotarli jeszcze Józek i Marek. Mieszkali w naszej wsi i chodziliśmy do tej samej klasy, dlatego często spędzaliśmy wspólnie wolny czas. Marek Witkowski miał sześcioro rodzeństwa, był z nas najwyższy i najsilniejszy, ale nigdy nie został wodzem Apaczów. Z tego powodu był zły i zazdrosny, czasami nawet się gniewał. Po cichu mówiliśmy, że ta zaszczytna funkcja mu się należy i powinien zostać wodzem Winnetou. Każdy wódz miał prawo wybrać sobie imię i zazwyczaj kończyło się to na Winnetou. Marek lubił zwracać się do nas trochę z przekąsem, Wodzu, stąd bardzo szybko też nadaliśmy mu taki przydomek. Józek Zawadzki z kolei był najniższy, ale bardzo zwinny i sprytny. Najszybciej też biegał z nas wszystkich. Miał wadę wymowy i często się jąkał, przez co zyskał przydomek „Zamek”, bo zacinał się jak zamek. Tomek przyprowadził Stasia, który nie przeszedł jeszcze próby męstwa i nie był pełnoprawnym wojownikiem.
– Hasło? – usłyszałem od któregoś z chłopaków.
– Apacze nie znają strachu.
– W porządku, chce dołączyć do nas Stachu.
– A czemu wziąłeś Stasia? Nie jest jeszcze wojownikiem i nie może znać wszystkich tajemnic – zwróciłem się do Tomka.
– Toć przyjmujemy go do szczepu, a poza tym nie udało mi się go zostawić w domu – odpowiedział Tomek, a do Stasia dodał: – Musisz zachować tajemnicę, jak puścisz parę z gęby, nie będziesz Apaczem.
– Nic nie powiem – zapewniał Staś.
Byłem wodzem Apaczów z poprzedniego sezonu, ale wiedziałem, że każdy chce być wodzem i będę musiał oddać tę funkcję. Ale póki co musiałem przeprowadzić nowe wybory i zrobić próbę męstwa dla Stasia.
– Musimy zaplanować działania i pokonać blade twarze – zwróciłem się do wojowników, a byli nimi: Orle Pióro, Długi Nóż, Szybka Ręka, no i wódz Winnetou.
– Wo… wo… wodzu, kiedy wybierzemy no… no… nowego wodza? – dopytywał Józek, czyli Szybka Ręka.
– Przygotujcie łuki na niedzielę, zrobimy zawody w strzelaniu. Kto wygra, będzie wodzem.
– To w niedzielę zrobimy też próbę męstwa dla Stasia, niech każdy wymyśli zadanie do wykonania – wtrącił Tomek.
– To w niedzielę też zróbmy polowanie na bizony albo na orły – dodał Marek, Orle Pióro.
Bizonami były owce u Zabłockich, mieszkających po drugiej stronie rzeczki, czyli Rio Grande. Mieli też gołębie, które były dla nas orłami. Trafienie orła z łuku było nie lada wyczynem. Tylko raz udało się to Markowi, stąd jego imię, Orle Pióro. Natomiast upolowanie bizona, czyli trafienie z łuku owcy, nie było aż tak trudne i wszyscy mogli poszczycić się upolowaniem bizona. Oczywiście pomyślny przebieg polowania był uzależniony od tego, czy owce pasły się na łące u Zabłockich, czy nikt ich nie pilnował, czy latały gołębie w okolicy wielkiej rzeki Rio Grande.
W tym czasie temat indiański był bardzo na czasie. W telewizji leciał indiański serial „Złamana strzała” z wodzem Apaczów Kocisem, w czasopismach młodzieżowych, np. „Płomyczku”, drukowano artykuły poświęcone zwyczajom Indian, znaliśmy nawet niektóre słowa i zwroty w językach Indian. A kiedy dostałem w ubiegłym roku na gwiazdkę książkę Karola Maya „Winnetou”, przygoda w Indian zaczęła się na dobre. Ciągle opowiadałem chłopakom o przygodach dzielnego wodza i jego przyjaciela Old Shatterhanda. Odtąd każdy chciał być Winnetou. Dodam jeszcze, że co sobotę wieczorem był emitowany w telewizji western, gdzie Indianie często się pojawiali.
Po wszystkich ustaleniach trzeba było wypalić fajkę pokoju. Jak zwykle przyniósł ją Marek. Do fajki napchał rozkruszone liście tytoniu. Witkowscy uprawiali tytoń, więc nie miał kłopotu, żeby kilka liści wysuszyć i przynieść na naradę. Udało się w końcu zapalić i po kolei wszyscy pociągnęli fajkę. Oprócz Staśka oczywiście, bo nie był wojownikiem. Z wielką dumą i napadami kaszlu każdy z wojowników wypuścił dym. Potem nastąpiła wymiana uwag na temat przygotowania broni, czyli łuków i noży. Zapadła decyzja, że oprócz polowania i próby dla Stacha zrobimy porwanie squaw6.
Zostało nas trzech – Tomek z bratem wrócili wcześniej do domu. Było już późno i ciemno, gdy wracaliśmy. Zbliżając się do sklepu, usłyszeliśmy dziwny dźwięk – tłuczonej szyby. Natychmiast zapadła cisza. Powoli, skradając się, podeszliśmy bliżej. Słychać było szept i łoskot narzędzi. Czołgając się, byliśmy coraz bliżej. W ciemności było widać dwie sylwetki. Ktoś próbował wyłamać kratę w okienku na zapleczu sklepu. Od razu było jasne, że to włamanie. Żaden z nas nawet nie pisnął. Patrzyliśmy przerażeni, jak włamywacze wyłamują kratę, wchodzą do pomieszczenia i wynoszą jakieś towary. Za sklepem stał motocykl z przyczepką. Do tej właśnie przyczepki załadowano skradzione towary. Trwało to około pół godziny. Wiedzieliśmy, że grozi nam niebezpieczeństwo. Leżeliśmy spoceni, chociaż wieczór był chłodny. Postaci nie sposób było rozpoznać, ale widać było, że są to młodzi mężczyźni, szczupli i zwinni. Szybko uporali się z załadunkiem i odjechali, nie włączając świateł.
Gdy odjechali, upłynęło jeszcze z pięć minut, zanim wstaliśmy. Dopiero po chwili odezwał się Marek:
– Nie możemy nikomu nic mówić.
– Ale to byli złodzieje, mają być bezkarni? – wyraziłem swoją wątpliwość.
– Ale gdy wyda się, że to my ich wydaliśmy, to nas zabiją. – Widziałem przerażenie na twarzach kolegów.
– Widzia… widziałem rejestrację na motorze, pa… pamiętam dwie piątki. Ciekawe, kto to był… – zastanawiał się Józek.
– Powiem tak, lepiej nie wiedzieć. Musimy udawać, że nic nie wiemy i nic nie widzieliśmy – upierał się Marek.
Z tym postanowieniem i głową pełną rozterek, obaw i niepokoju rozeszliśmy się do domów.
1Uprzęż konia.
2Część uprzęży konia.
3Część uprzęży konia.
4Część uprzęży konia umieszczana pod ogonem.
5Część uprzęży służąca do sterowania wozem.
6Dziewczyna (żona) Indianina.
Drugiego dnia w szkole żyliśmy tylko wydarzeniami ubiegłej nocy. W każdą przerwę naradzaliśmy się, co robić dalej. Postanowiliśmy opowiedzieć o wszystkim Tomkowi, który wcześniej nas opuścił. Nie pamiętam nic z lekcji całego dnia, moje myśli krążyły wokół złodziei. Nie uszło to uwadze pozostałych osób z klasy, które co chwilę dopytywały, co się stało. Zbywaliśmy ich krótkim: nic się nie stało. Nasza klasa liczyła 20 osób, w tym 11 chłopaków. Nasza czwórka z Jaworów, trzech było z Nowej Wsi, dwóch z Brzezin i dwóch z Grochowiny. Nie wszyscy się lubili, od lat naszymi głównymi wrogami byli chłopaki z Nowej Wsi, z Brzezinami było różnie, obecnie bliżej im było do Nowej Wsi, a sympatie Grochowiny były zmienne. Największym naszym wrogiem i przywódcą grupy „Nowaków” był Mirek Pokrzywa, który ciągle szukał zaczepki i był zdecydowanie niespokojną duszą. Nie oznacza to, że my byliśmy zawsze święci, w związku z tym co jakiś czas dochodziło do konfliktów i bójek. Jednak zawsze podczas meczów w piłkę nożną animozje zanikały po to, żeby po meczu odżywać ponownie. Każdy wiedział, że trwałego pokoju nie da się długo utrzymać, zresztą nikomu na tym nie zależało. Wojna była stałym elementem życia szkoły. Dziewczyny raczej zajmowały neutralne stanowisko, chociaż zdarzyły się przypadki jawnej sympatii w jedną czy drugą stronę.
Kolejne dni były podobne. Co chwilę pojawiały się nowe pomysły, ale żaden nie był doskonały i upadał po dłuższej analizie. Któregoś dnia po domach najbliższych sąsiadów sklepu chodził milicjant i wypytywał. Wiedziałem, że muszę zachować zimną krew i nie dać po sobie nic poznać. Na pytanie, czy coś widziałem, odpowiedziałem krótko: nie, starając się nie patrzeć w oczy milicjantowi. Gdy wyszedł, poczułem wielką ulgę.
W najbliższą niedzielę mieliśmy pierwszą lekcję religii w nowym roku szkolnym. Odbywała się w salce katechetycznej obok kościoła w Lipnie po mszy na godzinę jedenastą. Umówiliśmy się więc, że pojedziemy autobusem. Powrotnego autobusu nie było, trzeba było więc wracać pieszo. Po drodze obowiązkowym punktem były lody. Gałka kosztowała 1,20 zł. Kto miał więcej, bo zaoszczędził na tacy, kupował dwie gałki. Ponieważ podobny pomysł miała większość uczestników mszy, ustawiła się długa kolejka. Kiosk z lodami był tylko jeden, na placu Zjednoczonej Klasy Robotniczej. Była też niemała grupa dzieciaków, która nie posiadała odpowiedniej ilości gotówki. Podchodzili więc do innych z prośbą o pożyczkę 10 albo 20 groszy. Gdy prośby nie skutkowały, zaczęły się żądania. Byli to mieszkańcy Lipna, którzy stawali się coraz bardziej agresywni i bezczelni, żądając pieniędzy na lody. Komu udało się zebrać jakieś pieniądze, odchodził i przekazywał je starszym kolegom, którzy stali w oddali i obserwowali. Wiedzieliśmy, że to zorganizowana banda, która wymusza pieniądze. Z naszej czwórki nikt nie oddał ani grosza. Agresywni chłopcy, młodsi od nas, zaczęli straszyć starszymi braćmi. Oni nie byli dla nas groźni, ale wiedzieliśmy, że pokazują nas starszym, siedemnasto–, może osiemnastolatkom, którzy stali nieopodal.
Kiedy w końcu udało nam się kupić upragnione lody, postanowiliśmy jak najszybciej opuścić niebezpieczne miejsce. Niespodziewanie jakiś dzieciak wytrącił mi z ręki loda. Byłem wściekły. Złapałem go za kołnierz, żeby ukarać. Darł się wniebogłosy, szukając ratunku. Podbiegło dwóch starszych chłopaków, krzycząc: „bije dziecko”. Od pozostałych zażądali oddania lodów dla bitych dzieci. Ponieważ żaden z moich kolegów nie był skłonny zrezygnować z lodów, zaczęły się przepychanki i próby zabrania wafelków. W efekcie kolejna porcja lodów znalazła się na chodniku. Grupa osób stojąca w kolejce, w tym wielu dorosłych, nie reagowała. Na lodach żądania bandytów się nie skończyły. Widząc, że są bezkarni, chcieli pieniędzy, których już nie mieliśmy. Podążali za nami, więc rzuciliśmy się do ucieczki. Nie wiadomo skąd pojawiło się przed nami kolejnych dwóch prawie dorosłych bandytów. Pamiętam, że jeden miał paskudną szramę na lewym policzku, a drugi okropnego zeza. Nie było odwrotu. Zaczęła się bójka. Uderzali nas pięściami po głowie i ciele. Nasze ciosy były za słabe. Wkrótce upadłem. Poczułem kopnięcia na całym ciele. Straciłem przytomność.
Gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem naszą trójkę (jednemu udało się uciec) i dwóch dorosłych, którzy nas opatrywali. Ktoś z kolejki jednak zareagował. Żadnego z bandy już nie było. Słyszałem, jak ktoś mówi, że trzeba zadzwonić po karetkę. Zerknąłem na kolegów – nie byli w lepszym stanie. Wszyscy mieli siniaki, krew płynęła nam z nosa i ran, ubrania były brudne i dziurawe. Ale wszyscy byli cali i nie mieliśmy ochoty na pytania i szpital. Szybko wstaliśmy na nogi i zaczęliśmy zbierać się do domu. Podziękowaliśmy za pomoc i utykając, pomaszerowaliśmy w stronę naszej wioski. Nie był to wesoły powrót. Wiedzieliśmy, że musimy zaplanować zemstę. Jak miała wyglądać, tego jeszcze nikt nie wiedział, ale zemsta była teraz priorytetem. Zaplanowane spotkanie naszego plemienia musiało zostać odłożone.
W domu nie dało się ukryć wydarzeń z Lipna. Tata nie chciał wierzyć, że zostaliśmy zaatakowani bez powodu. Dopiero po rozmowie z wujkiem Jurkiem uwierzył. Mimo moich protestów zabrał mnie motorem na pogotowie, gdzie lekarz mnie zbadał i przepisał jakieś leki. Później pojechaliśmy na posterunek milicji. Dyżurny milicjant nie uwierzył w żaden napad. Stwierdził, że milicja nie zajmuje się bójkami między dziećmi. Nakrzyczał, żeby pilnować dzieci i nie wypuszczać z domu bez opieki. Dopiero po sprzeciwie mojego taty zgodził się zapisać moje dane. Zapytał o godzinę i miejsce zdarzenia. Gdy opowiedziałem przebieg wypadków i opisałem napastników, wyszliśmy i jestem przekonany, że notatki wylądowały w koszu.
Nazajutrz w szkole nasze twarze wzbudziły sensację. U jednych pojawił się podziw, u innych śmiech i liczne żarty. Najbardziej zabolała mnie rozmowa z Agatą.
– We czterech daliście się pobić? – zaczęła.
– Oni też dostali za swoje. – Taką wersję wydarzeń przyjęliśmy.
– Słyszałam, że tylko uciekaliście.
– Kto ci tak powiedział?
– Józek tak mówił.
– Józek sam pierwszy uciekł, a my im daliśmy w kość.
– Widać to na waszych gębach. – Roześmiała się.
Nic nie odpowiedziałem, odwróciłem się i odszedłem. Było mi bardzo przykro. Śmiech Agaty był gorszy niż ból po ranach. Do końca lekcji unikałem wszystkich pytań, śmiechów i narad. Chciałem już iść do domu i nie widzieć nikogo. Zauważyłem, że Agata też zrobiła się smutna i od czasu do czasu na mnie spogląda. Unikałem jej wzroku i trzymałem się z daleka. Po lekcjach, gdy już z plecakiem na ramionach wsiadałem na rower, podbiegła do mnie niespodziewanie i szepnęła mi do ucha:
– Przepraszam, nie chciałam.
Byłem zaskoczony. Spojrzałem na nią, chciałem coś powiedzieć, ale już jej nie było, razem z koleżankami poszła w drugą stronę. Wsiadłem na rower i odjeżdżając, spojrzałem jeszcze w jej kierunku. Też się obejrzała i lekko uśmiechnęła. Byłem wniebowzięty, zapomniałem o bólu, o tym, że wcześniej była niemiła. Całą drogę uśmiechałem się i pomyślałem, że warto było dla tej jednej chwili przeżyć te wszystkie przygody.
W kolejnych dniach zaczęły się wykopki. Tak więc po szkole, zamiast na mecz albo inne zabawy, trzeba było wracać do domu i pomagać w polu. Nie mieliśmy ciągnika, więc wykopki prowadzone były przy pomocy kopaczki konnej. Większe prace typu żniwa czy właśnie wykopki, gdzie potrzebna była para koni i więcej ludzi do pracy, robiliśmy wspólnie z wujkiem Jurkiem i jego rodziną. Kopaczka gwiazdowa, zaprzężona w dwa konie, rozrzucała ziemniaki po polu i trzeba było szybko je zbierać, bo kolejny przejazd przysypywał wykopane bulwy. Koszyki z ziemniakami były ciężkie, a gdy było mokro, ziemia oblepiał kosze i stawały się one jeszcze cięższe. Najtrudniejsze było odniesienie pełnego kosza i wysypanie zawartości na wóz. Ktoś ze starszych osób przeważnie pomagał w tej czynności. W pracę zaangażowane były całe nasze dwie rodziny. Po zebraniu ziemniaków trzeba było je jeszcze przewieźć do domu i wrzucić do piwnicy lub do kopca. Ta praca kończyła się często już po zmroku.
Któregoś dnia po południu przybiegli do mnie do domu kuzyn Tomek z Markiem Witkowskim. Byli bardzo podnieceni. Ledwie dysząc ze zmęczenia, jeden przez drugiego powiedzieli:
– Mamy ich.
– Kogo? Co się stało?
– Marek, opowiedz, co widziałeś.
Marek chwilę jeszcze próbował złapać oddech, w końcu zaczął:
– Powiem tak, przed chwilą Wojtek, mój brat, kupił od jakiegoś gościa wino. Kupił za piętnaście złotych, gdy w sklepie kosztuje dwadzieścia jeden. Czy to nie dziwne? Podobno ma tego jeszcze więcej.
– I co z tego? – zdziwiłem się.
– To na pewno jest kradziony towar z naszego sklepu – wtrącił Tomek.
– Ale kto to był? – zapytałem szybko.
– Nie wiem, widziałem go z daleka, a Wojtek nie chciał powiedzieć.
– No dobra, trzeba go jakoś znaleźć. Widziałeś, gdzie pojechał? – zapytałem Marka.
– W kierunku Nowej Wsi, albo tam mieszka, albo tam ma skrytkę.
– Marek spróbuj coś jeszcze wyciągnąć od Wojtka, tylko ostrożnie, żeby niczego się nie domyślił.
– Dobra, spróbuję, ale jak to zrobić, żeby nic nie podejrzewał?
– Był motorem? Zapytaj go o ten motor, że niby taki fajny, czy coś, może coś powie.
– Dobra, może się uda, a jak nie, to można by podjechać rowerami jutro do Nowej Wsi, trochę się pokręcić, może coś namierzymy.
Plan był ustalony, jutro w szkole Marek miał zdać relację, czego się dowiedział od brata, a drugim punktem planu był rekonesans w Nowej Wsi. Byliśmy wszyscy podekscytowani nowymi wiadomościami. Trzeba było o wszystkim opowiedzieć Józkowi. Nie miałem czasu, bo musiałem jeszcze pomóc przy kopcowaniu ziemniaków, ale Marek obiecał iść do Józka.
Ziemniaki, które były przeznaczone do jedzenia i na paszę dla zwierząt, zimą były składowane w piwnicy. Pozostałe, przeznaczone do sadzenia i do spożycia wiosną, miały być w kopcu. Najpierw trzeba było je ładnie ułożyć w pryzmę o przekroju trójkątnym. Długość zależała od ilości ziemniaków. W latach, gdy urodzaj był większy, robiliśmy dwie pryzmy. Gdy ziemniaki były już ułożone, trzeba było przenieść słomę ze stodoły i równo przykryć ziemniaki, żeby zabezpieczyć je przed mrozem. Pod koniec września często już pojawiały się przymrozki. Warstwa słomy musiała być równa i okrywać szczelnie pryzmę ziemniaków. Sama słoma nie wystarczyła, pierwszy wiatr łatwo by ją zdmuchnęli pozbawił bulwy ochrony. Słomę pokrywaliśmy warstwą ziemi. Wierzchołek pryzmy powinien być na razie pozbawiony okrycia ziemią, żeby wilgotne ziemniaki po zbiorze mogły odparować. Takie zabezpieczenie nie chroniło przed dużym mrozem. Dopiero później, z początkiem grudnia, przychodziła druga, grubsza warstwa słomy i kolejna warstwa ziemi. Tak zabezpieczony kopiec mógł przetrwać największe mrozy przez całą zimę.
Nazajutrz rano w szkole, gdy tylko pojawił się Marek, rzuciliśmy się w jego kierunku. Okazało się, że niewiele więcej wie. Ustalił, że motocykl to Gazela, jego właściciel jest Wojtka znajomym, nie wie, gdzie mieszka i skąd ma towar. Pierwsza nadzieja upadła, ale pozostał pierwszy trop, który mógł nas doprowadzić do celu. Po lekcjach zgodnie z planem pojechaliśmy w czwórkę do Nowej Wsi. Jeżdżąc między domami, obserwowaliśmy pojazdy. Widzieliśmy kilka „komarków” (motorower marki Komar), „wueski” (motocykle marki WSK), ale żadnej Gazeli. Wracaliśmy rozczarowani. Doszliśmy do wniosku, że gość musiał mieszkać gdzieś dalej.
– Marek, musisz namówić Wojtka, żeby kupił jeszcze jedno wino, na pewno mu się przyda – zaczął Tomek.
– Ale jak? Co mu powiem? Eee, lepiej nie ryzykować, wcześniej czy później zobaczymy tę Gazelę.
– Lepiej wcześniej, bo sprzeda cały towar albo wypije.
– Ale nawet gdy go znajdziemy, to co nam to da? Co mu powiemy? – zapytał Marek, trochę zrezygnowany. Nikt nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Doszliśmy do wniosku, że mimo wszystko warto wiedzieć, była to zwykła ciekawość i przygoda.
– Popytajmy chłopaków w klasie, kto u nich na wsiach ma Gazelę, w klasie mamy dwadzieścia osób, jedenastu chłopaków z całej okolicy, niech każdy kogoś zapyta – zaproponowałem. Pomysł się spodobał. Podzieliliśmy role, każdy miał przydział czterech albo pięciu osób z klasy do odpytania. Termin na jutro. Po lekcjach umówiliśmy się na raporty.
Od rana następnego dnia zaczęły się wywiady. Każdy z nas pytał o motocykle Gazela. Było to trochę dziwne i niektórym wydało się podejrzane, ale nikt z nas się tym nie przejmował. W swoim przydziale miałem też Agatę. Cieszyłem się, że będę miał pretekst do rozmowy.
– Agatka, u was na wsi ma ktoś Gazelę na sprzedanie? – zacząłem w przerwie.
– A co wy wszyscy z tymi Gazelami? Marek też pytał Kaśkę i Józek dopytuje wszystkich.
– A bo wiesz, Andrzej, mój brat, robi prawko i chce kupić – zmyśliłem natychmiast.
– I wszyscy w klasie szukają mu motoru? – roześmiała się mi prosto w twarz. – Nie wierzę ci, coś kręcisz.
– Nic nie kręcę, uparł się na Gazelę, to co mu zrobisz. – Czułem, że się czerwienię.
– A ty umiesz jeździć? Przewieziesz mnie? – zaczęła kokietować.
– Pewnie, że umiem, Gazelą nie jeździłem, ale taty wuefemką7 już nieraz. – Nabrałem pewności siebie.
– A wuefemką mnie przewieziesz? To ci powiem o jednej. – Agata, trzymając w palcach końcówki włosów, zbliżała je do twarzy i zalotnie mrużyła oczy.
Obiecałem, że oczywiście, jak tylko będę miał okazję, zabiorę ją. Po długich zapewnieniach powiedziała o kuzynie i jego Gazeli. Podała nazwisko i powiedziała, gdzie mieszka. Byłem jej bardzo wdzięczny i obiecałem mandarynkę8, jak tylko odnajdę właściciela motocykla.
Po zebraniu wszystkich wywiadów okazało się, że w okolicy są trzy motocykle marki Gazela. Najbliżej w Nowej Wsi, potem w Grochowinie i najdalej w Wilczych Dołach. I w takiej kolejności postanowiliśmy szukać. Zaraz po lekcjach całą czwórką pojechaliśmy pod pierwszy adres. Nie mogliśmy pokazywać się wszyscy razem. Zgłosiłem się do sprawdzenia pierwszego adresu. Koledzy czekali kilkaset metrów dalej. Zostawiłem rower przy płocie i otworzyłem bramkę. Na podwórku kręciła się starsza kobieta.
– Dzień dobry – zacząłem, rozglądając się w poszukiwaniu motocykla.
– Dzień dobry.
– Słyszałem, że macie w domu motocykl Gazelę. Mój tata też ma taki i szukamy nowego łańcucha, może macie na sprzedanie?
– A czy ja wiem, mojego starego nie ma, przyjedź na wieczór, jak wróci Heniek.
– A może syn będzie wiedział? – Próbowałem się dowiedzieć o stanie rodziny.
– Syn jest w wojsku, nie wiadomo, kiedy teraz przyjedzie, a córka tyż nie będzie wiedziała.
Byłem pewien, że nie tego motocykla szukamy. Szybko się pożegnałem i wróciłem do kolegów. Pierwszy adres okazał się nietrafiony. Nazajutrz wybraliśmy się do Grochowiny. Była kolei na Marka. Podobnie jak poprzedniego dnia trzymaliśmy się z daleka, podczas gdy Marek pojechał na zwiad. Minęło sporo czasu, zanim wrócił. Już zaczęliśmy się niepokoić. Po minie widać było, że to też pudło. W drodze powrotnej opowiedział nam przebieg spotkania.
– Powiedziałem, że szukam ładnego motoru dla mojego dziadka, najlepiej Gazeli, że koleżanka mi powiedziała, że chce pan sprzedać, że cała rodzina się na niego złoży, opowiedziałem, jak dziadek marzy o motorze na emeryturze i takie tam. Facet zaczął się śmiać. Powiedział, że ma Gazelę, ale nie chce sprzedać, bo jeździ nią codziennie do pracy. Jak mi go wreszcie pokazał, wiedziałem, że to nie ten, nasz ma w numerze rejestracyjnym dwie piątki na koniec.
Nadzieje na znalezienie Gazeli były coraz mniejsze, pozostały Wilcze Doły. Postanowiliśmy tam jechać w sobotę, bo mamy najmniej lekcji. Po drodze dwukrotnie pytaliśmy o drogę, bo rzadko tu bywaliśmy. Wjeżdżając do wsi, z naprzeciwka wyjechał motocykl z przyczepką. Natychmiast się zatrzymaliśmy. Staliśmy jak wryci, obserwując nadjeżdżający pojazd. Kierował nim około dwudziestoletni mężczyzna, sylwetką przypominał naszego włamywacza. Wszyscy jednocześnie spojrzeliśmy na rejestrację, gdy nas mijał. Na końcu numeru były dwie piątki. Spojrzeliśmy na siebie. Mamy go. Odczekaliśmy chwilę i pojechaliśmy jego śladem. Na polnej drodze zostawiał charakterystyczne trzy ślady. W oddali widzieliśmy, że skręca w stronę lasu. Posuwaliśmy się wolno i ostrożnie, prawie w ciszy. Często zsiadaliśmy z rowerów, szukając śladów. W końcu idąc już pieszo, podążaliśmy za złodziejem. Byliśmy pewni, że jechał do kryjówki, ale po dwóch czy trzech zakrętach ślady były coraz słabsze, trudno je było odróżnić od innych. Stanęliśmy na skrzyżowaniu leśnych dróg i nie wiedzieliśmy, w którą stronę dalej. Byliśmy zrezygnowani. Tomek rzucił pomysł, żeby się rozdzielić i sprawdzić różne tropy. Rozważaliśmy kolejne opcje. Żadna nie była dobra. Już mieliśmy wracać, gdy dał się słyszeć odgłos silnika. Szybko schowaliśmy się w zaroślach. Nadjeżdżał włamywacz. W wózku była paczka. Gdy tylko się oddalił, pojechaliśmy po świeżych śladach w kierunku, z którego przejechał. Ślady zaprowadziły nas jak po sznurku do tego miejsca. Był to zagajnik leśny z nasypem, z którego kiedyś wydobywano piasek. Dokładnie zbadaliśmy teren. Pod piaskiem był ukryty towar ze sklepu. I co teraz? Nikt z nas tego nie wiedział. Pomysły były różne: zgłosić na milicję, zabrać towar, nic nie robić. W końcu wykopaliśmy wszystko, znaleźliśmy mniej więcej sto metrów dalej inne miejsce i ukryliśmy towar w zaroślach, maskując go gałęziami. Na drogę wzięliśmy po czekoladzie i butelce pepsi. Dokładnie zatarliśmy ślady i w doskonałych humorach wróciliśmy do domu.
7Motocykl marki WFM.
8Napój gazowany.
W niedzielę po południu spotkaliśmy się wszyscy na mostku. Nad strugą obok mostka rosło kilka drzew, które dodawały uroku i tajemniczości temu zakątkowi, ale byłe też przez nas wykorzystywane do różnych zabaw. Tym razem miały stanowić cel do strzelania z łuku. Każdy miał przygotowany wcześniej łuk i strzały. Łuki zrobione były z wiklinowych gałęzi, odpowiedniej grubości i długości. Grubsza gałąź oznaczała większy zasięg strzał, ale trudniej było z takiej broni strzelać – potrzebna była większa siła, żeby łuk naciągnąć. Cięciwa wykonana była ze sznurka. Byłem jeszcze wodzem, więc wyznaczyłem drzewo, które stanowiło cel. Najlepszy strzelec miał zostać nowym wodzem. Odmierzyłem 10 dużych kroków i w oznaczonym miejscu położyłem strzałę. Nie wolno było jej przekroczyć. Każdy miał po 5 strzałów. Pierwszy zgłosił się Józek. Pierwszy strzał – pudło. Następne były już lepsze, wszystkie trafiły w cel. Tomek zaliczył pięć trafień. Został liderem i głównym kandydatem na wodza. Marek, żeby się liczyć, musiał też pięć razy celnie strzelić. I udało mu się to. Ja strzelałem na końcu. Pierwszy strzał celny, drugi też, nerwy opadły i kolejne strzały też były celne. Czyli trzech wojowników pozostało w grze. Odmierzyłem jeszcze pięć kroków i teraz odległość do drzewa wynosiła 15 kroków. Ponownie zaczynał Tomek – cztery celne trafienia. Marek rozpoczął fatalnie, ale kolejne cztery strzały były celne. Przede mną było trudne zadanie. W pierwszym strzale minimalnie chybiłem, trzy kolejne celne. Wszystko zależało od ostatniego strzału i niestety pudło. Wiadomo było, że to moje ostatnie chwile jako Winnetou. W kolejnej serii strzałów odległość wzrosła do 20 kroków. Tomek trzy trafienia i Marek trzy trafienia. Konieczna była jeszcze jedna próba, z 25 kroków. Emocje sięgały zenitu. Tomek podszedł bardzo skoncentrowany. Pierwszy strzał bezbłędny, w sam środek drzewa. Trzy kolejne były niecelne. W ostatnim się poprawił i zaliczył dwa trafienia. Marek zaczął nie najlepiej, dwa pierwsze strzały przeszły minimalnie obok. Dwa kolejne celne, ostatni też okazał się celny i został nowym wodzem Apaczów. Zaraz też założył opaskę i włożył orle pióro. Musiałem teraz przyjąć inne imię, wybrałem Łowcę Jeleni.
Pierwszym zadaniem nowego Winnetou było przeprowadzenie próby dla Stasia i przyjęcie go do plemienia Apaczów. Każdy z nas miał dla niego przygotowane zadanie. Moje polegało na strzelaniu z łuku do celu. Musiał pięciokrotnie trafić we wskazane drzewo. Zajęło to trochę czasu, ale w końcu po kilkunastu próbach zaliczył pięć udanych trafień.
Drugim zadaniem, wyznaczonym przez Orle Pióro, było przeskoczenie przez rzekę. Nie było to łatwe, nasza rzeczka, Brzezinka, miała w zależności od miejsca od dwóch do nawet kilku metrów szerokości. Nawet przeskoczenie rzeki w najwęższym miejscu groziło zmoczeniem. No ale prawdziwy wojownik się tego nie boi. Stasiek długo wybierał miejsce do skoku – rzeka nie mogła być za szeroka, poza tym potrzebował wygodnego miejsca do odbicia i lądowania. W końcu zdecydował się na skok w odległości ok. 20 metrów od mostku. Zachowaliśmy powagę, ale wiadomo było, że będzie kąpiel. Młody wojownik wziął długi rozbieg i wylądował niemal w środku koryta rzeki, wpadając do kolan w wodę. Próba nie została zaliczona. Stasiu odszedł jeszcze kilka kroków dalej i ponownie skoczył. Tym razem wylądował prawie na brzegu, ale lądując, poślizgnął się i upadł w wodzie. Był cały mokry. Tym razem nie udało się nikomu zachować powagi, ryknęliśmy śmiechem i wysłaliśmy Stasia do domu, żeby się przebrał i szybko wracał. Winnetou stwierdził, że rzeka została pokonana, a upadek był już po wylądowaniu na brzegu.
Korzystając z nieobecności Stasia, postanowiliśmy ustalić dalszy plan działań w kwestii towaru w lesie.
– Te czekolady, słodycze i napoje to wypijemy, ale co zrobimy z resztą? – zaczął Marek.
– Można by to sprzedać – rzuciłem.
– Tylko ko… ko… komu? Prze… przecież w szkole nie sprze… damy alkoholu, a najwięcej tam jest wi… wina – wyraził swoje wątpliwości Józek.
– No tak, Józek ma rację, zaraz to wzbudzi podejrzenia, nie możemy tego sprzedawać – zgodził się Tomek.
– Wiem, zażądamy okupu od włamywaczy. Trzeba im zostawić list. – To był pomysł Marka.
Pomysł się spodobał, zaraz też narodziła się koncepcja, że list musi być z wycinków gazet, żeby uniemożliwić rozpoznanie charakteru pisma – tak jak w filmach. Zaczęliśmy rozważać, jakiej sumy zażądać. Wszyscy się zgodzili, że wartość towaru przekracza tysiąc złotych, więc pięćdziesiąt złotych okupu będzie odpowiednią kwotą. Miał to być nasz plemienny budżet. Padły pomysły, że można za to kupić piłkę, krążki do hokeja i dużo oranżady. List mieliśmy napisać z Tomkiem.
W międzyczasie wrócił już przebrany Stasiek. Na pytania, jak został przyjęty w domu, powiedział, że wytłumaczył się poślizgiem podczas zabawy, co prawie odpowiadało prawdzie. Przyszła kolei na następne dwie próby. Tomek Szybka Ręka zaproponował rzucanie nożem do celu. Celem było jak zwykle drzewo – rosnące nieopodal mostka. Nóż musiał ostrzem utkwić w pniu trzykrotnie z odległości pięciu kroków. Długo to trwało, ale w końcu wielki wódz Winnetou, powiedział „howgh”9 i tym samym próba została zaliczona.
Ostatnia próba, samego wodza Winnetou, polegała na zwabieniu jednej z sióstr Zabłockich, co umożliwi jej porwanie. To było najtrudniejsze zadanie, ale zdobycie squaw było koniecznością. Każdy podsunął Stasiowi jakiś pomysł, jak wywabić dziewczynę z domu. Po długiej naradzie w końcu nasz najmłodszy kolega poszedł na drugą stronę Rio Grande w kierunku najbliższych zabudowań. Ukryliśmy się za drzewami po naszej stronie rzeki. Po około pół godzinie na łące pojawił się Stasiek z młodszą siostrą Zosią, ale z tyłu, jakieś sto metrów dalej, szła Ela. Między jedną a drugą biegł z głośnym szczekaniem ich piesek Filuś. Był to mały, filuterny piesek z kręconą sierścią w kolorze szaro-czarnym. Wiedzieliśmy, że musimy działać szybko. Jak tylko Stasiu z Zosią zbliżyli się na odległość około dwudziestu metrów, wyskoczyliśmy zza drzew z Tomkiem i pognaliśmy w stronę zdobyczy. Zosia zaczęła krzyczeć i uciekać. Na szczęście Stasiu był szybszy i złapał ją za rękę. Szybko dopadliśmy Zośkę i w czwórkę, bo nasi koledzy natychmiast dobiegli, każdy trzymając za jedną rękę albo nogę, pognaliśmy w kierunku mostka na rzece. Z tyłu nadbiegała Elka z Filusiem, bardzo się nam odgrażając. Ale nasza squaw była już za granicą i natychmiast Józek ze Stasiem zablokowali przejście przez mostek. Zośka musiała obiecać, że nie ucieknie, bo inaczej zostanie skąpana w Rio Grande. Ela też w końcu została wpuszczona do naszego obozu. Wielki wódz Winnetou oświadczył, że Stasiu zasłużył na miano wojownika i nadał mu imię Skąpany w rzece. Natomiast Zośka miała być wypuszczona z niewoli, dopiero jak dostaniemy okup. Elka, chcąc nie chcąc, poszła do domu po słodycze. Po jakimś czasie przyniosła nam po kawałku jabłecznika. Skąpany w rzece, jako najmłodszy wojownik, pobiegł po oranżadę. Mieliśmy wspaniałą ucztę, podczas której opowiedzieliśmy dziewczynom, jak Stasiu wykąpał się w rzece. W planach było jeszcze polowanie na bizony i wykopanie topora wojennego, ale owce tego dnia nie pojawiły się na łące, więc trzeba to było odłożyć. Mimo wszystko był to udany i wesoły dzień.
– Wielki wodzu Winnetou, musisz podać nowe hasło – przypomniał Tomek.
– No zaraz pomyślę, może coś podpowiesz – nie mógł się zdecydować nowy wódz.
– To twoje zadanie, nie jest łatwo być wodzem – śmiał się Tomek.
– Dobra, to powiem tak: Apacze najlepiej strzelają, a odzew: nowego wodza mają.
– Lepsze od kaszanki – podsumował Tomek.
Nie było obowiązku, żeby hasła były rymowane, ale tak się już przyjęło i łatwiej było zapamiętać. Nasze hasła czasami były przedmiotem drwin ze strony innych plemion, ale z czasem pozazdrościli nam i sami też wymyślali podobne. Stało się to w końcu przedmiotem rywalizacji, kto wymyśli lepsze hasło, bardziej dumne albo śmieszne. Hasło musiało odzwierciedlać aktualny stan grupy i najlepiej, gdy było rymowane.
Wieczorem wziąłem kilka starych gazet i udałem się do Tomka. Tam zamknęliśmy się w pokoju i zaczęliśmy szukać odpowiednich liter. Koncepcja tekstu kilka razy się zmieniała. Gdy już mieliśmy ostateczną wersję, okazało się, że brakuje dwóch liter. Trzeba było skorygować nieco tekst. Ostatecznie wyszło nam coś takiego: „W niedzielę o 12 zostaw 50 zł w skrytce. Oddamy towar w poniedziałek o 15”. Zabraliśmy się do wycinania liter i przyklejania na kartce. W trakcie naszej roboty drzwi się otworzyły i wszedł Stasiu z małym Mariuszkiem.
– Co robicie? – zapytał.
– Nic takiego, mamy pracę domową, nie przeszkadzaj nam – odparł Tomek.
Ten jednak był ciekawy i drążył temat.
– Pokażcie, to wam pomogę.
– Nie trzeba, mamo, niech idą gdzie indziej, bo nam przeszkadzają, a mamy pracę domową do zrobienia. – Tomek szukał pomocy u cioci.
– Chodźcie tutaj, Stasiu, Mariusz – usłyszałem głos cioci.
– Ale oni wcale nie odrabiają lekcji, tylko coś wycinają – skarżył Stasiek.
– Będziesz cicho? Bo zaraz dostaniesz w zęby – zagroził półgłosem Tomek.
Poskutkowało i chłopcy sobie poszli.
– Musimy się spieszyć, bo zaraz tu wrócą – powiedział Tomek.
– Dobra, potem wezmę to do domu, u mnie będzie bezpieczne, tutaj Stasiek coś podejrzewa – odpowiedziałem.
Napis wyszedł profesjonalnie, jak na filmach. Byliśmy z siebie dumni. Złożyłem kartkę i schowałem pod sweter, po czym skierowałem się do drzwi wyjściowych.
– A co, Adaś, już uciekasz? – usłyszałem głos cioci.
– Jeszcze mam lekcje do odrobienia, muszę iść.
– Myślałam, że odrobiliście już wszystkie z Tomkiem.
– Eee, jeszcze nie, jeszcze z matmy muszę zrobić zadanie.
– Ooo, Tomek, a ty już zrobiłeś? Siadaj i rób zadanie, a potem telewizja.
Tomek spojrzał na mnie wściekły, ale zaraz zorientował się w sytuacji.
– Zaraz zrobię, to łatwe – odpowiedział i pokazał mi pięść pod brodą, gdy już byłem w drzwiach.
Kartka z napisem bardzo spodobała się Józkowi i Markowi w szkole następnego dnia. Tak ją sobie podawaliśmy między ławkami na lekcji fizyki, że w końcu upadła na podłogę tuż obok ławki Moniki. Szybko ją podniosła i otworzyła. Józek siedział najbliżej i wyrwał jej ją z ręki.
– Proszę pani, chłopaki mi zabrali kartkę – poskarżyła się głośno Monika.
Pani Maciejewska, która uczyła nas fizyki, podeszła bliżej.
– Co to za kartka? Proszę oddać.
– To nie… nie… nie two… twoje. Co chcesz? – bronił się Józek.
– Właśnie, że moje, oddaj – nie ustępowała Monika.
Józek, żeby ocalić list, podał go szybko Markowi, a Marek mnie, ale w tym momencie pani Maciejewska była szybsza i przejęła nasz list. Otworzyła kartkę i oniemiała. Przez chwilę zapanowała cisza.
– Monika, co to znaczy? Ty to napisałaś?
– Nie, to nie ja – odparła.
– Mówiłaś przed chwilą, że to twoja kartka.
– Wcale nie, to nie moje, to chłopaki.
– Tomasz, Marek, Adam, czyja to kartka? – Pani zwróciła się do nas.
– My nie wiemy, a co tam jest? – Szliśmy w zaparte.
Pani otworzyła nasz list i pokazała całej klasie. Pojawił się cichy szmer i podziw. Wszystkich bardzo zaciekawił tekst i filmowa forma listu.
– Co to jest? Co to znaczy? – Pojawiły się liczne pytania. Też udawaliśmy zdziwionych.
– Monika, co to jest? – zapytał Marek bardzo zdziwiony.
Pani Maciejewska, widząc, że niczego się nie dowie, postanowiła odwołać się do wyższej instancji.
– Idziemy do pana dyrektora, Monika, i wy, cała czwórka – zarządziła.
Nie było wyjścia. Wstaliśmy i podążyliśmy za panią Maciejewską, która szła pierwsza z listem w ręku, za nią Monika, skarżypyta, no i my. Zapukaliśmy do drzwi gabinetu. Zamknięte. Jest nadzieja, jeszcze nie wszystko stracone.
– Zaczekajcie tu, sprawdzę, gdzie jest pan dyrektor.
Po kilku minutach pani Maciejewska wróciła i stwierdziła, że na razie dyrektora nie ma, będzie za dwie godziny i wtedy tu wrócimy. Było to pewne pocieszenie, ale raczej tylko odwleczenie w czasie tego, co i tak musiało nastąpić. Po powrocie do sali zauważyliśmy, że kartka powędrowała do biurka. Do końca lekcji powstał plan, jak wykraść list z biurka. Józek miał siostrę w ósmej klasie. W przerwie do niej poszliśmy.
– Musisz nas uratować. Ktoś musi wywołać Maciejkę (tak nazywaliśmy panią Maciejewską) na chwilę z klasy – prosiliśmy jeden przez drugiego.
– Ale o co chodzi? Co się stało?
– Zabrała mi list miłosny do jednej dziewczyny, musimy go wykraść – wymyśliłem na poczekaniu.
– Dobra, załatwimy to z dziewczynami – powiedziała po dłuższym namyśle. – Ale będzie cię to kosztowało co najmniej oranżadę albo mandarynkę – zaczęła się śmiać.
– Załatwione, postawię wam pepsi – odpowiedziałem, mając na myśli skradzione napoje.
W połowie następnej lekcji usłyszeliśmy pukanie. Weszły dwie dziewczyny z ósmej klasy.
– Dzień dobry, chciałyśmy pokazać rysunki na dzień nauczyciela.
– Dziewczyny, nie teraz, w przerwie pokażecie.
– Mamy je na korytarzu, proszę pani, na chwilę, mamy teraz zajęcia praktyczne i nie wiemy, czy jest dobrze.
– No dobra, na chwilę. Zaczekajcie, a ja zobaczę – ustąpiła Maciejka i skierowała się do drzwi, ale zanim wyszła, otworzyła biurko i wyjęła list. – To zabiorę ze sobą – dokończyła, spoglądając w naszą stronę.
Byliśmy załamani. Cała klasa była po naszej stronie. Zaczęliśmy szeptać, wysuwać różne pomysły, ale tak naprawdę nic nie przychodziło nam do głowy. Już oczami wyobraźni widzieliśmy trudną rozmowę z panem dyrektorem. A wiedzieliśmy, że łatwo nie da się go oszukać. Pewnie skończy się na wezwaniu rodziców, czego chcieliśmy uniknąć.
Po kilku minutach pani wróciła i kontynuowała lekcję. List powędrował do biurka. O czym była lekcja, nikt z nas, a może i z całej klasy, nie potrafiłby powiedzieć. Nasze myśli były zupełnie gdzie indziej. Pod koniec lekcji Gosia nagle wstała, trzymając się za brzuch i cichym głosem powiedziała:
– Słabo mi, brzuch mnie bardzo boli.
Pani Maciejewska się wystraszyła. Gosia była córką dyrektora i musiała się o nią zatroszczyć.
– Co ci jest? Musisz do toalety?
– Tak, ale nie wiem, czy dojdę, słabo mi.
– Chodź, dam ci krople, w pokoju nauczycielskim jest apteczka.
Gosia, wychodząc, zerknęła w naszym kierunku. Spojrzeliśmy na siebie z chłopakami. Decyzja była bardzo szybka. Najbliżej biurka siedzieli Józek z Markiem. Natychmiast podbiegli i wykradli list z szuflady. Ale gdzie go schować? W klasie stał duży piec kaflowy. Marek otworzył drzwiczki i wrzucił do niego list. Z zeszytu wydarłem kartkę i napisałem: „Kocham Gosię”. Szybko włożyłem ją do biurka. Za chwilę rozległ się dźwięk dzwonka i wszyscy wybiegli na przerwę.
Następną lekcją była matematyka. Gosia już poczuła się lepiej. Zgodnie z przewidywaniami do klasy wkroczyli pani Maciejewska z panem dyrektorem. Panowała zupełna cisza. Maciejka wymieniła nazwiska całej naszej czwórki wraz z Moniką.
– To są winowajcy całego zamieszania, panie dyrektorze. – Głos Maciejki był bardzo groźny.
– Pani ma tę kartkę? – zapytał pan dyrektor. – Proszę pokazać.
Pani Maciejewska podeszła do biurka, wyjęła złożoną na pół kartkę i podała dyrektorowi. Pan dyrektor odczytał treść kartki z napisem „Kocham Gosię” i pokazał ją całej klasie. Maciejka otworzyła szeroko oczy.
– To nie jest ta kartka! – zawołała, po czym zwróciła się do nas: – Gdzie jest ten list?
Żaden z nas się nie odezwał, udając zdziwienie. Spojrzeliśmy wszyscy na Monikę, dając jej do zrozumienia, że ma zachować milczenie. Chyba zrozumiała, bo zrobiła wielkie oczy i udawała, że nic nie wie.
– Nie tak wyglądała ta kartka – kontynuowała roztrzęsiona. – Monika, gdzie jest ta kartka? Trzeba zrobić przeszukanie, panie dyrektorze oni wszyscy kłamią.
– Czy tak wyglądał ten list? Kto go widział? – zwrócił się do nas pan dyrektor.
Po kolei potwierdziliśmy autentyczność listu. Pan dyrektor był nieco rozbawiony.
– Kto go napisał?
Zgłosiłem się i potwierdziłem jego autorstwo.
– Do kogo jest skierowany? Kto jest adresatem? – zapytał.
– Gosia Fatyga – odpowiedziałem, wskazując na córkę dyrektora i czerwieniąc się. Gosia też się zaczerwieniła.
– Lekcja to nie jest czas na pisanie listów, oddaję go adresatce i na tym zakończymy sprawę. Proszę o uwagę dla Adama Żurawia, a za przeszkadzanie na lekcji będzie dodatkowa kara. Kto jeszcze brał w tym udział? – zwrócił się pan dyrektor do pani Maciejewskiej.
– Cała czwórka z końcowych ławek, proszę wystąpić na środek klasy. – Maciejka wskazała na naszą ekipę.
Wyszliśmy na środek sali lekcyjnej, a pan dyrektor rozglądał się za odpowiednim przedmiotem do wymierzenia kary.
– Kto ma mocny piórnik? – zapytał, zgłosiła się oczywiście Monika, podając drewniany, mocny piórnik.
– Wyciągnąć ręce – zarządził pana dyrektor, a my posłusznie pokazaliśmy dłonie wewnętrzną stroną do góry, po czym dyrektor każdemu wymierzył zasłużoną karę uderzeniem piórnika w otwartą dłoń. Zabolało, ale żaden z nas nawet nie syknął. „Łapa” to częsta i ulubiona kara stosowana przez dyrektora. Ręka przez jakiś czas piekła, ale szybko przestawała i kara ulegała zapomnieniu.
Oprócz tego otrzymałem uwagę do dziennika i wiedziałem, że na jutro muszę dobrze się przygotować z fizyki, bo Maciejka posłała mi spojrzenie, które niezawodnie zapowiadało odpytywanie. Gosia też była w opałach, ale zyskała naszą sympatię i obietnicę czekolady. Od tej pory okazywaliśmy jej dużo sympatii i uwagi. Można powiedzieć, że była przeciwieństwem Agaty, nie była tak ładna, raczej niska, cicha i skromna. Włosy miała ciemne, proste i związane z tyłu, zawsze była nienagannie uczesana i ubrana. Ponieważ była córką pana dyrektora, nikt jej nie dokuczał, ale też nie cieszyła się powodzeniem i zainteresowaniem chłopaków.
Oryginalny list w piecu nieco się opalił, ale nie spłonął do końca, ogień już był bardzo słaby. Po lekcjach udało się go odzyskać i Józek z Markiem dostali zadanie umieścić go w skrytce w lesie.
Relację otrzymaliśmy dopiero wieczorem. Z daleka widzieliśmy, że stało się coś nieoczekiwanego. Chłopcy byli bardzo podnieceni i miny mieli nietęgie. Zaczął Józek:
– Wiecie co… co… co się sta… stało?
– No nie wiemy, ale daj powiedzieć Markowi. – Tomek był już zniecierpliwiony.
– Słuchajcie, powiem tak, po drodze złapałem gumę w rowerze, dwa razy musiałem pompować dętkę – zaczął Marek.
– No tak, ale co dalej, do brzegu, do brzegu – przerwałem.
– Do tego zaczął padać deszcz, wszystko było przeciwko nam – kontynuował Marek.
– Ale dojechaliście? Czy nie?
– Dojechaliśmy, na szczęście przestało padać, już prawie byliśmy na miejscu, a tu słychać samochód.
– To był tra… trabant – wtrącił Józek.
– Powiem tak, trabant to nie samochód – ciągnął Marek. – Ledwo zdążyliśmy się schować. Zatrzymał się przy naszej skrytce.
– Tej nowej? – Nie wytrzymałem napięcia.
– Nie, o nowej nie wiedzą, przy starej. Wysiadło dwóch i zaczynają szukać. Przekopali cały piasek, obeszli cały teren, już myślałem, że wpadniemy. Dobrze, że rowery zostały dużo dalej. Byli już całkiem blisko naszej kryjówki. Słyszałem, jak się darli, wyzywali jakiegoś Mietka, to chyba ten z motorem. Oni myślą, że to on zwędził towar.
– To bardzo dobrze, niech się pokłócą, możemy to wykorzystać – wtrąciłem.
– Ale najlepsze jest to, kto to był, słuchajcie. – Na chwilę przerwał i po chwili z niemałą satysfakcją dodał: – To byli goście z Lipna, Szrama i Zezowaty, ci, co na nas napadli wtedy po kościele.
Zapadła cisza. Kotłowało nam się w głowach, co z tym zrobić. Dla nas h było jasne, że to okazja do zemsty, ale jak ją zrealizować? Sytuacja się komplikowała, nie wystarczyło teraz im po prostu tego towaru oddać i darować rabunku. Jednocześnie wiedzieliśmy, że igramy z ogniem.
– A co z listem? Został tam czy nie? – odezwał się po dłuższej chwili Tomek.
– No tak, zgodnie z planem włożyłem list do skrytki – odparł.
– Teraz to nie wiadomo, czy tam wrócą, trzeba to będzie inaczej rozegrać, trzeba odnaleźć tego trabanta, poznasz go? Pamiętasz numery? – zastanawiałem się głośno.
– Mamy, ma… mamy – dodał Józek.
– Ten list trzeba stamtąd zabrać, ja bym napisał do Mietka inaczej, a do tamtych inaczej, tylko trzeba odnaleźć tego trabanta – zaproponowałem.
– Ale jak to zrobić? Gdzie szukać? Widzę dwie możliwości, albo pojawi się u Mietka, albo w Lipnie, w okolicy budki z lodami – rozważał Tomek.
– No dobra, napiszemy z Tomkiem nowe listy, a wy musicie tamten zabrać, od tego zaczniemy – stwierdziłem.
– Najpierw muszę naprawić rower – martwił się Marek.
Na razie pytań było więcej niż odpowiedzi, ale wstępny plan działania był. Zanim powstał ostateczny plan, minęło kilka dni. Od pamiętnej lekcji fizyki unikałem spotkania z Agatą. Gdy w końcu mnie dopadła, zaczęła robić wyrzuty.
– To co, teraz kochasz Gosię?
– Wcale nie – próbowałem się tłumaczyć. – Ale ona tak się poświęciła, czułem się zobowiązany.
– Mogłeś powiedzieć, też bym udała chorą.
– Na to nie było czasu, a Gosia to zrobiła genialnie.
– Jak ci się podoba Gośka, to czemu chodzisz za mną?
– Ty to co innego, a Gosia zachowała się bardzo w porządku, właśnie muszę jej podziękować. Ty też ciągle łazisz za Mirkiem.
– A co, nie wolno mi?
– Tak samo wolno jak mi.
– To idź do tej swojej Gosi i nie zawracaj mi głowy.
Byłem zadowolony w duchu, że jest zazdrosna i uraziła ją moja kartka, ale nie okazałem tego. Uznałem, że ma prawo się wściekać. Zrobiła przy tym taką minkę, że się rozkleiłem.
– No nie gniewaj się już, przepraszam.
– Ale za Mirka to się gniewam, wcale za nim nie łażę, to on za mną chodzi.
– Pewnie mi się wydawało. – Zbliżyłem się i dotknąłem ją za rękę, ale odepchnęła mnie i odeszła.
Higiena uczniów w szkole była częstym tematem lekcji. Chodziliśmy w granatowych fartuszkach, chłopcy mieli krótsze, do pasa, a dziewczyny dłuższe, przepasane paskiem, z białymi kołnierzykami. Te białe kołnierzyki były prawdziwym utrapieniem, bo w kontakcie z brudną szyją szybko też przestawały być białe. Miałem dwa kołnierzyki na zmianę, mocowane do fartuszka za pomocą guzików, mama systematycznie je zmieniała, ale i tak często kołnierzyk nie spełniał oczekiwań nauczycielek. Szczególnie dwie panie były uczulone na punkcie higieny i bardzo często z uporem tłumaczyły nam zalety częstego mycia i prania ubrań. Były to pani Maciejewska i pani Skowrońska. Ale była to syzyfowa praca, bo przynosiła mizerne efekty, zwłaszcza wśród chłopaków.
Na jednej z lekcji nasza wychowawczyni, pani Skowrońska, po raz kolejny tłumaczyła nam zalety częstego mycia i dbania o higienę. Na to odezwał się Marek, który słynął z lekceważenia tych zasad.
– Ale częste mycie skraca życie, proszę pani.
– Kto ci tak powiedział? – oburzała się nauczycielka.
– Starszy brat, Wojtek.
– Zazwyczaj tłumaczę, że starszych trzeba słuchać, ale tym razem muszę temu zaprzeczyć. Częste mycie nie tylko wydłuża życie, ale i poprawia jego jakość – tłumaczyła. – Twojemu bratu też to mówiłam kilka lat temu.
– Widocznie inaczej to zrozumiał, bo widzi pani, u nas w domu jest dziesięć osób razem z rodzicami, jak myje się jedna osoba dziennie, to nie starcza tygodnia – bronił się Marek.
– Trzeba dla was wydłużyć tydzień – odezwał się Mirek Pokrzywa, a wszyscy zaczęli się śmiać.
– To niech myją się dwie osoby dziennie – wyskoczyła Monika.
– Ale wody w studni brakuje dla dwóch – wyjaśniał Marek.
– Myjcie się w tej samej wodzie – dodał Mirek, co ponownie wywołało falę śmiechu.
– Po Marku to można się tylko jeszcze bardziej pobrudzić, a nie umyć – wyrwał się Tomek, co spowodowało nowy wybuch radości w klasie.
– Ja dla niektórych z was urządzę mycie na boisku szkolnym, będę was szorować szczotką ryżową, jak będziecie brudni przychodzić do szkoły – straszyła Skowronek i groźby te przez kilka dni skutkowały, ale potem ulegały zapomnieniu i ponownie było z higieną na bakier.
Odpust w Konotopiu odbywał się zawsze w niedzielę. Przyciągał dużo ludzi z okolicznych miejscowości, pielgrzymki przybywały nawet z Włocławka. Z Lipna też co roku wędrowała kompania, my jednak postanowiliśmy tam jechać rowerami. Rodzice z wujkiem Jurkiem i ciocią pojechali wozem, zabierając ze sobą młodsze dzieci. Dostałem od taty pięć złotych, drugie pięć dała mi mama, nie przyznałem się oczywiście, że już mam jakieś pieniądze na odpust. Rowery zostawiliśmy w pobliskim gospodarstwie, a sami we czwórkę udaliśmy się na mszę, żeby pokazać się rodzicom. Msza odbywała się w kaplicy Matki Boskiej Bolesnej, usytuowanej na wzgórzu. Rosły tam drzewa dające schronienie przed słońcem, bo dzień był bardzo ciepły. Gdy tylko rodzice nas zauważyli, stopniowo przesuwaliśmy się pod inne drzewa, a później udaliśmy się do części rozrywkowej. Na polnej drodze po obu stronach mieściły się stragany z zabawkami i słodyczami, strzelnice i gry. Tomek zaplanował zakup korkowca, więc chodziliśmy od stoiska do stoiska, aby kupić go tanio. Okazało się, że ceny są bardzo podobne, różniące się co najwyżej o 50 groszy. Tomek wybrał więc sobie pistolet i dokupił do niego dziesięć korków. Marek obiecał młodszemu bratu pistolet na kapiszony, więc szukaliśmy kapiszonowca. Ja chciałem kupić coś dla Alicji, wybrałem jej kolorową bransoletkę i piłeczkę na gumce. Kiedy obowiązkowe zakupy mieliśmy załatwione, poszliśmy na strzelnicę. Można było strzelać do tarczy albo do patyków z zabawkami. Po kilku strzałach nasze budżety zaczęły się gwałtownie kurczyć, a było jeszcze tyle atrakcji. Kupiliśmy watę cukrową i oczywiście oranżadę.
Między straganami kręciło się mnóstwo ludzi i było bardzo ciasno. Popijając oranżadę i obserwując przechodniów, zauważyłem gościa, który usiłował wyjąć kobiecie portmonetkę z torby. Kiwnąłem na chłopaków, Tomek też to zauważył, a ponieważ w ręku trzymał nabity pistolet, wystrzelił do góry. Rozległ się huk, wszyscy się odwrócili w naszą stronę, okradana kobieta również i zauważyła próbę kradzieży. Wyrwała torbę i oddaliła się. Niedoszły złodziej też się odwrócił i spojrzał w naszą stronę, dopiero teraz go poznaliśmy, był to Szrama. Zaklął szpetnie w naszą stronę, zresztą nie tylko on, bo głosów potępiających wystrzał było więcej. Odeszliśmy szybko z tego miejsca, ale postanowiliśmy obserwować z oddali Szramę. Wkrótce pojawił się przy nim jego kolega, też nam znany – Zezowaty. Widać było, że kręcą się w tłumie w celu kradzieży. Po kilku krokach Szrama podszedł do stoiska z napojami, o coś pytał sprzedawcę, a z tyłu podszedł Zezowaty i wyciągnął ze skrzynki dwie butelki piwa.
Złodzieje szybko oddalili się, a my za nimi. Skierowali się na pole służące jako parking. Najwięcej tam było wozów konnych, ale obok stały też samochody i motocykle. Złodzieje podeszli do trabanta i wkładali do bagażnika jakieś przedmioty wyjęte z kieszeni, zapewne skradzione. Obserwowaliśmy ich, zachowując bezpieczny dystans. Po opróżnieniu wszystkich kieszeni i wypiciu piwa wrócili między stragany, zapewne w celu dalszych kradzieży.
– Żeby im jakoś podprowadzić te fanty z samochodu… – myślał głośno Marek.
– Za dużo ludzi tu się kręci, ktoś może zauważyć, zresztą na pewno bagażnik zamknięty – powiedziałem. – Ale chodźmy sprawdzić.
Podeszliśmy bliżej, rozglądając się, czy nikt nas nie widzi. Niestety, drzwi były zamknięte, bagażnik również.
– Ale możemy im spuścić powietrze z kół – wpadł na pomysł Tomek.
– Dobry pomysł, potrzebny nam tylko cienki patyk.
Tomek zaczął rozglądać się wokół za odpowiednim patykiem. Gdy udało się namierzyć narzędzie, Marek z Tomkiem rozejrzeli się dokoła, Tomek zawołał:
– Patrzcie, czy nikt nie idzie, a my działamy. – Zaraz też przykucnęli i naciskając na wentylki u kół, spuszczali powietrze. My z Józkiem obserwowaliśmy okolicę. Syk powietrza opuszczającego dętkę samochodową w trabancie sprawiał nam niemałą przyjemność. Dwa koła były już całkowicie pozbawione powietrza, chłopaki przystąpili do dwóch następnych.
– Szybko, bo ktoś tu idzie – krzyknąłem.
– Łobuzy, uciekać mi stąd, co robicie? – usłyszeliśmy wołanie zbliżającego się mężczyzny. Wkrótce więcej osób zaczęło krzyczeć i biec w naszą stronę. Rzuciliśmy się do ucieczki, najbezpieczniej było wmieszać się w tłum. Zauważyłem, że Szrama z Zezowatym też są w grupie pościgowej.
– Spotykamy się przy wacie cukrowej – zawołałem i rozbiegliśmy się w różne strony. Gdy dobiegłem do straganów, poczułem się bezpieczniej. W tłumie ludzi łatwiej było się zgubić. Rozglądając się, szedłem w kierunku stoiska z watą cukrową. Tomek z Józkiem już tam byli. Brakowało Marka. Nerwowo rozglądaliśmy się w poszukiwaniu naszego kolegi. Zamiast niego, dostrzegłem Szramę. – Chłopaki, Szrama idzie – szepnąłem i natychmiast poszliśmy dalej na wzgórze, gdzie właśnie kończyła się msza. Chcieliśmy wmieszać się w tłum ludzi opuszczających to miejsce, ale nigdzie nie było Marka. Wolno kierując się do wyjścia, szukaliśmy go wzrokiem.
– Szybko, czekam na was. – Marek był przed nami. – Musiałem tu skręcić, bo chyba Szrama mnie zauważył.
– Dobra, idziemy po rowery. – Razem z ludźmi skierowaliśmy się do wyjścia.
– Zobacz, Zezowaty przy bramie. – Marek był najwyższy i zauważył złodzieja. Stał i przyglądał się przechodzącym.
– Schyl głowę i nie patrz tam – zawołałem.
W tłumie dorosłych nie było nas widać i bez problemu wyszliśmy na drogę, cały czas się oglądając. Po odebraniu rowerów z naszej przechowalni nie mogliśmy sobie odmówić zerknięcia na parking. Podjechaliśmy nieco bliżej. Szrama z Zezowatym stali koło trabanta i wyzywali na całe gardło, że mimo sporej odległości słyszeliśmy odgłosy złorzeczeń.
– Dobrze wam tak, złodzieje – cieszyliśmy się z daleka.
Ciąg dalszy dostępny w pełnej wersji książki.
9Indiańskie „rzekłem”.
