Czyste szaleństwo - Charlaine Harris - ebook + audiobook

Czyste szaleństwo ebook i audiobook

Charlaine Harris

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Lily Bard nadal mieszka w Shakespeare w Arkansas, gdzie szuka ucieczki przed wstrząsającą przeszłością. Sprząta domy, żeby opłacić swoje rachunki, a w wolnych chwilach wzmacnia swoje ciało na treningach, jednak wciąż ukrywa blizny pod workowatymi bluzami.

Z poczucia sprawiedliwości pomogła pewnemu człowiekowi, którego napadli nastoletni rasiści. Niestety kilka tygodni później mężczyznę porwano i skatowano. Następnie na siłowni Lily został zabity kulturysta. Oba incydenty wstrząsnęły młodą kobietą. Czy Shakespeare to odpowiednie miejsce dla niej? Czy jej życiu znowu zagraża niebezpieczeństwo?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 295

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 18 min

Lektor:

Oceny
4,1 (42 oceny)
16
15
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
breeAnna

Całkiem niezła

jest ok ale bez szału M
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Uzależnić się można od głównej bohaterki. Najlepszym dowodem jest słuchanie przeze mnie kolejnej części z tej serii Miło słuchać audiobooka i wyobrażać sobie sceny z przedstawianej powieści.
00
ZuHanna

Dobrze spędzony czas

Dobra zabawa.
00
Solind

Nie oderwiesz się od lektury

Ksiazka idealna na popołudnie :) Historia dosyć przewidywalna, ale napisana w taki przyjemny sposób, lektorka również świetnie wywiązała się ze swojej pracy :)
00
AdamS77

Dobrze spędzony czas

Po pierwszej części "Czysta jak łza" postanowiłam wysłuchać "Czyste szaleństwo" Charlaine Harris. Co tym razem spotka naszą główną bohaterkę? Jak zwykle wpakuje się w ogromne kłopoty. Będzie walczyła o swoje życie. Będzie brała udział w pewnej aferze. Czy uda jej się pogodzić mieszkańców małego i "cichego" miasteczka? W tej książce podoba mi się mocna postać głównej bohaterki. Tylko ona potrafi rozwiązywać kryminalne zagadki, a tych w tym miasteczku nigdy nie brakuje. Nie wiem, dlaczego, ale tutaj znajdziecie mnóstwo rasistów. Dlaczego człowiek nie szanuje drugiego człowieka? Dobry kryminał, którego można posłuchać lub przeczytać w wolnej chwili. Akcja na moje jest ok. Fabuła dobra. Główna bohaterka jest najlepsza. W tej części możecie uronić łzę. Tę książkę słuchałam jako audiobook.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Sha­ke­spe­are’s Cham­pion

Prze­kład z ję­zyka an­giel­skiego: Anna Gra­lak

Co­py­ri­ght © Char­la­ine Har­ris, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Ju­lita Ci­sow­ska

Ko­rekta: Ka­ta­rzyna On­derka

ISBN 978-87-0237-663-0

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Dzię­kuję Larry’emu Prince’owi i Pat Do­wns za szcze­góły do­ty­czące eks­plo­zji oraz człon­kom mo­jej grupy ka­rate, któ­rzy uprzej­mie od­gry­wali se­kwen­cje walk i pod­su­wali mi różne śmier­cio­no­śne su­ge­stie. Dzię­kuję rów­nież dok­to­rowi Joh­nowi Ale­xan­drowi za cier­pliwe od­po­wia­da­nie na bar­dzo dzi­waczne py­ta­nia.

Prolog

Męż­czy­zna le­żący na wy­ście­ła­nej ła­weczce ćwi­czył już od dwóch go­dzin i był zlany po­tem. Krót­kie ja­sne włosy przy­kle­iły mu się do czoła, a sta­ran­nie wy­mo­de­lo­wane ciało po­kryło się lśniącą war­stwą. Na wy­strzę­pio­nej blu­zie i szor­tach, które kie­dyś były nie­bie­skie, ale już dawno wy­bla­kły, po­ka­zały się ciemne plamy. Był paź­dzier­nik, ale męż­czy­zna miał mocną opa­le­ni­znę. Mie­rzył do­kład­nie metr sie­dem­dzie­siąt osiem i wa­żył sie­dem­dzie­siąt dzie­więć ki­lo­gra­mów – obie te liczby od­gry­wały za­sad­ni­czą rolę w jego tre­ningu.

Ofi­cjal­nie si­łow­nia była już za­mknięta i inni klienci Body Time po­szli do domu go­dzinę wcze­śniej, po­zo­sta­wia­jąc tego gor­li­wego i uprzy­wi­le­jo­wa­nego za­wod­nika, Dela Pac­karda, sam na sam z jego po­wo­ła­niem. Gdy znik­nęli, zja­wił się ase­ku­ra­tor Dela ubrany w stare czarne spodnie od dresu i zno­szoną szarą bluzę z pod­wi­nię­tymi rę­ka­wami.

Del otwo­rzył mu drzwi klu­czem po­ży­czo­nym od wła­ści­ciela si­łowni Mar­shalla Se­daki. Wcze­śniej wy­pro­sił go u Mar­shalla, bo chciał tre­no­wać w każ­dej wol­nej chwili. Do za­wo­dów po­zo­stał za­le­d­wie mie­siąc.

– Chyba tym ra­zem mi się uda – po­wie­dział Del. Od­po­czy­wał mię­dzy se­riami. Sztanga le­żała na sto­jaku nad jego głową. – Rok temu by­łem drugi, ale nie tre­no­wa­łem tyle, ile te­raz. Poza tym co­dzien­nie ćwi­czę po­zo­wa­nie. Po­zby­łem się wszyst­kich wło­sów na ciele. Je­śli my­ślisz, że Lindy znio­sła to bez na­rze­ka­nia, to je­steś w du­żym błę­dzie.

Ase­ku­ra­tor się ro­ze­śmiał.

– Chcesz jesz­cze piątkę?

– Tak – po­wie­dział Del. – Zro­bię dzie­sięć po­wtó­rek, do­bra? Po­ma­gaj mi tylko w ra­zie bólu.

Ase­ku­ra­tor do­ło­żył po pię­cio­ki­lo­wym krążku na oby­dwa końce sztangi. Już bez tego były na niej sto dwa­dzie­ścia dwa ki­lo­gramy.

Del moc­niej za­ci­snął pa­ski rę­ka­wic i roz­pro­sto­wał palce. Od­cze­kał jesz­cze chwilę, a po­tem za­py­tał:

– By­łeś kie­dyś w Ma­rvel Gym? Ni­gdy wcze­śniej nie wi­dzia­łem cze­goś tak ogrom­nego.

– Nie.

To­wa­rzysz Dela także po­pra­wił czarne skó­rzane rę­ka­wice. Rę­ka­wice do pod­no­sze­nia cię­ża­rów koń­czą się na pierw­szych knyk­ciach i są wy­ście­łane po we­wnętrz­nej stro­nie dłoni. Ase­ku­ra­tor wy­ja­śnił, że za­po­mniał swo­ich, więc wy­jął parę zwy­kłych rę­ka­wic z pu­dła rze­czy zna­le­zio­nych. Po­tem opu­ścił rę­kawy bluzy.

– Nie będę ściem­niał, w ubie­głym roku mocno się de­ner­wo­wa­łem. Nie­któ­rzy ko­le­sie w wa­dze śred­niej byli na­pom­po­wani jak czołgi, tre­no­wali, od­kąd na­uczyli się cho­dzić. A ten ich sprzęt! Czu­łem się wśród nich jak chło­pak ze wsi. Ale po­szło cał­kiem nie­źle. – Del dum­nie się uśmiech­nął. – W tym roku bę­dzie jesz­cze le­piej. Z ca­łego Sha­ke­spe­are za­kwa­li­fi­ko­wa­łem się tylko ja je­den. Mar­shall pró­bo­wał na­kło­nić Lily Bard… Znasz ją? Blon­dynka, nie­wiele mówi… Chciał ją zgło­sić do klasy po­cząt­ku­ją­cych albo do kon­kursu otwar­tego, ale po­wie­działa, że nie ma ochoty po­świę­cić ośmiu mie­sięcy na wy­ci­ska­nie tylko po to, żeby sta­nąć przed zgrają nie­zna­nych lu­dzi wy­tłusz­czona jak świ­nia. No tak, każdy ma swoje zda­nie. Dla mnie re­pre­zen­to­wa­nie Sha­kes­pe­are na za­wo­dach w Ma­rvel Gym to za­szczyt. Lily ma świet­nie roz­wi­niętą klatę i ręce, ale jest tro­chę dziwna.

Del po­ło­żył się na ła­weczce i spoj­rzał w twarz ase­ku­ra­to­rowi, który po­chy­lił się nad nim i spo­koj­nie po­ło­żył na drążku dło­nie w rę­ka­wicz­kach. Ase­ku­ra­tor py­ta­jąco uniósł brwi.

– Tamta roz­mowa w ubie­głym ty­go­dniu wy­trą­ciła mnie z rów­no­wagi, pa­mię­tasz? – za­py­tał Del.

– Pa­mię­tam – po­wie­dział ase­ku­ra­tor lekko znie­cier­pli­wio­nym to­nem.

– Pan Win­th­rop za­pew­nia, że wszystko jest w po­rządku. Po pro­stu le­piej o tym nie roz­ma­wiać.

– W ta­kim ra­zie je­stem już spo­kojny. Pod­nie­siesz sztangę czy bę­dziesz się tylko na nią ga­pił?

Del zde­cy­do­wa­nie po­ki­wał ja­sno­włosą głową.

– Do­bra, je­stem go­towy. Jesz­cze jedna se­ria i na dzi­siaj ko­niec. Ko­nam ze zmę­cze­nia.

Ase­ku­ra­tor spoj­rzał na niego i lekko się uśmiech­nął. Stę­ka­jąc, po­dźwi­gnął sztangę, która wa­żyła te­raz sto trzy­dzie­ści dwa ki­lo­gramy. Przy­trzy­mał drą­żek nad otwar­tymi dłońmi Dela i po­woli za­czął go opusz­czać.

Palce Dela już miały się za­ci­snąć na drążku, ale ase­ku­ra­tor lekko prze­su­nął sztangę w swoją stronę, tak że zna­la­zła się tuż nad gar­dłem Dela. Bar­dzo sta­ran­nie usta­wił ją do­kład­nie nad jego jabł­kiem Adama.

Gdy Del otwo­rzył usta, żeby za­py­tać, co się, do diab­ła, dzieje, ase­ku­ra­tor pu­ścił drą­żek.

Przez kilka se­kund dło­nie Dela roz­pacz­li­wie dra­pały cię­żar miaż­dżący szyję, aż skóra na pal­cach zdarła się do krwi, ale ase­ku­ra­tor przy­kuc­nął i przy­trzy­mał sztangę za oby­dwa końce. Rę­ka­wiczki i bluza chro­niły go przed rę­kami Dela.

Chwilę póź­niej Del znie­ru­cho­miał.

Ase­ku­ra­tor uważ­nie obej­rzał swoje rę­ka­wiczki. W świe­tle lampy pod su­fi­tem wy­glą­dały cał­kiem w po­rządku. Wrzu­cił je z po­wro­tem do pu­dła rze­czy zna­le­zio­nych. Del zo­sta­wił klucz do si­łowni na la­dzie, więc ase­ku­ra­tor otwo­rzył nim fron­towe drzwi. Prze­kra­cza­jąc próg, na chwilę się za­trzy­mał. Trzę­sły mu się ko­lana. Nie miał po­ję­cia, co zro­bić z klu­czem. Nikt o tym nie po­my­ślał. Gdyby go wsu­nął do kie­szeni Dela, mu­siałby zo­sta­wić drzwi otwarte. Czy nie wy­glą­da­łoby to po­dej­rza­nie? Ale gdyby za­brał klucz z sobą i za­mknął drzwi od ze­wnątrz, po­li­cja mo­głaby dojść do wnio­sku, że Del nie był sam. Za­da­nie oka­zało się trud­niej­sze i bar­dziej kło­po­tliwe, niż przy­pusz­czał. Po­wta­rzał so­bie jed­nak, że mimo wszystko da radę. Tak po­wie­dział szef. Był prze­cież lo­jal­nym i sil­nym fa­ce­tem.

Ase­ku­ra­tor wró­cił do środka, mi­ja­jąc po dro­dze przy­rządy do ćwi­czeń. Z twa­rzą wy­krzy­wioną z obrzy­dze­nia wsu­nął klucz do kie­szeni szor­tów Dela i po­tarł me­tal ma­te­ria­łem spodni. Od­su­nął się od nie­ru­cho­mej po­staci na ła­weczce, a po­tem po­spiesz­nie wy­szedł, pra­wie bie­giem. Przy drzwiach od­ru­chowo zga­sił świa­tło. Spoj­rzał w prawo i w lewo i w końcu pu­ściły mu nerwy, więc po­biegł na ciemny kra­niec par­kingu, gdzie cze­kał pi­kap, dość do­brze osło­nięty kil­koma drze­wami lau­ro­wymi.

W dro­dze do domu za­czął się za­sta­na­wiać, czy te­raz mógłby już za­pro­sić Lindy Ro­land na randkę.

Rozdział 1

Mru­cząc pod no­sem, wy­sia­dłam ze swo­jego sky­larka z klu­czami Mar­shalla po­brzę­ku­ją­cymi w dłoni. Za­ra­bia­łam na ży­cie wy­świad­cza­niem lu­dziom przy­sług, więc czu­łam się po­szko­do­wana, wy­świad­cza­jąc przy­sługę za darmo, a w do­datku o tak wcze­snej po­rze.

Tej je­sieni w Sha­ke­spe­are sza­lała jed­nak epi­de­mia grypy. Wkra­dła się na si­łow­nię Body Time, przy­nie­siona w ciele mo­jego przy­ja­ciela Ra­pha­ela Ro­und­tree’ego. Ra­phael po­ćwi­czył z cię­ża­rami, a po­tem kasz­lał i ki­chał na za­ję­ciach ka­rate, hoj­nie roz­sie­wa­jąc wi­rusa wśród ca­łej klien­teli Body Time z wy­jąt­kiem pań z ae­ro­biku.

Oraz mnie. Wi­rusy naj­wy­raź­niej nie są w sta­nie wy­trzy­mać w moim ciele.

Jesz­cze wcze­śniej rano, kiedy wpa­dłam do domu wy­naj­mo­wa­nego przez Mar­shalla Se­dakę, Mar­shall był w tej fa­zie grypy, w któ­rej czło­wiek pra­gnie je­dy­nie zo­stać sam na sam ze swoim nie­szczę­ściem.

Wy­spor­to­wany i zdrowy Mar­shall trak­to­wał cho­robę jak znie­wagę, co czy­niło z niego okrop­nego pa­cjenta. Poza tym próż­ność nie po­zwa­lała mu wy­mio­to­wać w mo­jej obec­no­ści, więc wci­snął mi do ręki klu­cze do Body Time, za­trza­snął drzwi i krzyk­nął zza nich:

– Jedź otwo­rzyć si­łow­nię! Je­śli ni­kogo in­nego nie znajdę, Ta­nya urwie się po pierw­szych za­ję­ciach!

Sta­łam z otwar­tymi ustami i pę­kiem klu­czy w dłoni.

Tam­tego dnia mia­łam sprzą­tać u Drin­kwa­te­rów. Mu­sia­łam się u nich zja­wić mię­dzy ósmą a ósmą pięt­na­ście, kiedy wy­cho­dzili do pracy. Była już siódma. Ta­nya stu­dio­wała w fi­lii Uni­wer­sy­tetu Ar­kan­sas w po­bli­skim Mon­trose i mo­gła się urwać do­piero po pierw­szych za­ję­ciach, które trwały do dzie­wią­tej. Za­tem przy­je­cha­łaby do Sha­ke­spe­are około dzie­wią­tej czter­dzie­ści.

Cza­sami Mar­shall by­wał jed­nak moim ko­chan­kiem i cza­sami part­ne­ro­wał mi na si­łowni. Poza tym był moim sen­sei, moim in­struk­to­rem ka­rate.

Dmuch­nę­łam w górę, żeby na­stro­szyć loki na czole, a po­tem po­je­cha­łam do Body Time. Po­sta­no­wi­łam, że po pro­stu otwo­rzę drzwi i so­bie pójdę. Co­dzien­nie rano na si­łow­nię przy­cho­dzili ci sami lu­dzie. Byli godni za­ufa­nia i mo­gli po­ćwi­czyć sami. Prze­waż­nie znaj­do­wa­łam się wśród nich.

W za­sa­dzie beł­ko­tliwe wo­ła­nie Mar­shalla o po­moc do­tarło do mnie, kiedy szy­ko­wa­łam się do wyj­ścia na si­łow­nię, więc dres mia­łam już na so­bie. Mo­głam od razu je­chać do Drin­kwa­te­rów, cho­ciaż nie zno­si­łam roz­po­czy­nać dnia pracy bez wzię­cia prysz­nica i zro­bie­nia ma­ki­jażu.

Nie lu­bię za­kłó­ceń w ru­ty­no­wym pla­nie dnia. Czas pełni w mo­jej pracy bar­dzo ważną funk­cję. Dwie i pół go­dziny w domu Drin­kwa­te­rów, dzie­się­cio- lub pięt­na­sto­mi­nu­towa prze­rwa, a po­tem na­stępny dom. Tak wy­gląda mój har­mo­no­gram, a od niego za­leżą do­chody.

Body Time stoi nieco na ubo­czu, przy ob­wod­nicy ota­cza­ją­cej Sha­ke­spe­are, która za­pew­nia szyb­szy do­jazd z po­łu­dnia na uczel­nię w Mon­trose. Si­łow­nia Mar­shalla ma wielki żwi­rowy par­king i duże okna z przodu, które o szó­stej rano są jesz­cze za­sło­nięte we­nec­kimi ro­le­tami opusz­cza­nymi zimą o osiem­na­stej, a la­tem o szes­na­stej. Na par­kingu stał już je­den sa­mo­chód, po­obi­jany ca­maro. My­śla­łam, że na sie­dze­niu kie­rowcy zo­ba­czę ja­kie­goś nie­cier­pli­wego en­tu­zja­stę tre­ningu, ale auto było pu­ste. Po­de­szłam bli­żej i zer­k­nę­łam na za­dbane wnę­trze po­jazdu. Nic mi to jed­nak nie dało. Wzru­szy­łam ra­mio­nami i chrzęsz­cząc sto­pami w żwi­rze, ru­szy­łam ku drzwiom, ską­pana w bla­dym po­ran­nym świe­tle, grze­biąc w kie­szeni w po­szu­ki­wa­niu klu­czy Mar­shalla. Kiedy ob­ra­ca­łam pęk w dło­niach, szu­ka­jąc klu­cza ozna­czo­nego li­te­rami DW (drzwi wej­ściowe), obok mo­jego sky­larka za­par­ko­wał trzeci sa­mo­chód. Z eks­klu­zyw­nej wer­sji je­epa wy­siadł Bobo Win­th­rop, osiem­na­sto­la­tek ki­piący hor­mo­nami.

Sprzą­tam u mamy Bobo, Be­anie. Za­wsze go lu­bi­łam, mimo że jest śliczny, wy­star­cza­jąco by­stry, by dać so­bie radę w ży­ciu, i ma wszystko, czego przy­szło mu do głowy za­żą­dać. Ja­kimś cu­dem Bobo za­skar­bił so­bie względy Mar­shalla – pew­nie dla­tego, że na­rzu­cił so­bie rów­nie wy­ma­ga­jący pro­gram tre­ningu jak wła­ści­ciel si­łowni. Kiedy chło­pak po­sta­no­wił pójść do col­lege’u w po­bli­skim Mon­trose, Mar­shall w końcu zgo­dził się go za­trud­nić na kilka go­dzin ty­go­dniowo w Body Time.

Bobo nie może na­rze­kać na brak pie­nię­dzy, więc do­my­ślam się, że pra­cuje tylko po to, aby móc po­że­rać wzro­kiem liczne ko­biety w róż­nym wieku ubrane w ob­ci­słe stroje oraz spo­ty­kać się z przy­ja­ciółmi, któ­rzy oczy­wi­ście także wy­ku­pili kar­nety w Body Time.

Bobo prze­cze­sał pal­cami swoje ja­sne opa­da­jące włosy, za­ła­twia­jąc w ten spo­sób kwe­stię po­ran­nej to­a­lety.

– Co ro­bisz, Lily? – za­py­tał za­spa­nym gło­sem.

– Pró­buję zna­leźć wła­ściwy klucz – od­po­wie­dzia­łam lekko po­iry­to­wana.

– To ten.

Długi pa­lec na­le­żący do ogrom­nej dłoni trą­cił je­den z klu­czy w pęku. Bobo ziew­nął, roz­dzia­wia­jąc usta do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści szczęki.

– Dzięki. – Wsu­nę­łam klucz w za­mek, ale po­czu­łam, że drzwi lekko się po­ru­szyły. – Są otwarte – po­wie­dzia­łam, sły­sząc ner­wowy ton w swoim gło­sie.

By­łam już po­waż­nie za­nie­po­ko­jona. Po­czu­łam ciarki na karku.

– W środku ćwi­czy Del. To jego sa­mo­chód – spo­koj­nie wy­ja­śnił Bobo. – Ale po­wi­nien za­my­kać drzwi, kiedy jest sam. Mar­shall się wściek­nie.

Na sali pa­no­wał pół­mrok. Ro­lety na­dal były opusz­czone, a świa­tło zga­szone.

– Pew­nie ko­rzy­sta z so­la­rium – po­wie­dział Bobo, idąc mię­dzy przy­rzą­dami.

Jedną ręką włą­czy­łam górne świa­tło, a drugą się­gnę­łam po słu­chawkę, bo za­czął dzwo­nić te­le­fon.

– Body Time – po­wie­dzia­łam oschle, wo­dząc wzro­kiem w prawo i w lewo. Coś mi się tu nie po­do­bało.

– Po twoim wyj­ściu udało mi się ścią­gnąć Bobo – wy­ja­śnił Mar­shall sła­bym gło­sem. – Niech tam zo­sta­nie, Lily. Nie chcę, że­byś spóź­niła się do pracy. Uups, mu­szę… – rzu­cił słu­chawką.

Pra­wie mu po­wie­dzia­łam, że na si­łowni coś nie gra. Nie­po­ko­je­nie go by­łoby jed­nak bez sensu – naj­pierw mu­sia­łam się do­wie­dzieć, co wy­wo­łuje te ciarki na mo­jej szyi.

Pstryk­nę­łam tylko górne świa­tło, więc pod ścia­nami du­żej sali na­dal pa­no­wał mrok. Bobo za­czął włą­czać po­zo­stałe lampy i po­szedł otwo­rzyć tylne drzwi. Kiedy więc za­uwa­ży­łam męż­czy­znę le­żą­cego na ła­weczce w ką­cie po le­wej stro­nie, by­łam zu­peł­nie sama.

Na­wet przez chwilę nie my­śla­łam, że śpi. Nie spałby prze­cież ze sztangą na gar­dle. Jego ręce nie­zdar­nie zwi­sały po bo­kach, miał roz­kra­czone nogi. Na pod­ło­dze była plama. Mnó­stwo plam.

Kiedy Bobo wró­cił ko­ry­ta­rzem pro­wa­dzą­cym do biura Mar­shalla, so­la­rium i sali do ka­rate i ae­ro­biku, ma­ca­łam ręką w po­szu­ki­wa­niu włącz­nika świa­tła za mo­imi ple­cami, sta­ra­jąc się nie od­ry­wać wzroku od mar­twej po­staci.

– Hej, Lily, na­pi­jesz się po­ran­nej her­baty ener­ge­ty­zu­ją­cej? Nie wi­dzia­łem Dela, ale w biu­rze Mar­shalla zna­la­złem tę torbę…

Moje palce od­na­la­zły włącz­nik świa­teł po le­wej stro­nie po­miesz­cze­nia. Roz­bły­sły do­kład­nie w chwili, kiedy Bobo po­dą­żył wzro­kiem za moim spoj­rze­niem.

– O cho­lera – po­wie­dział.

Oby­dwoje ga­pi­li­śmy się na to, co le­żało na ła­weczce. Te­raz było aż za do­brze wi­doczne.

Bobo od­wró­cił się bo­kiem, sta­nął za mo­imi ple­cami i ob­ser­wo­wał tę scenę znad mo­jej głowy. Po­ło­żył mi dło­nie na ra­mio­nach, ale chyba nie po to, żeby mnie po­cie­szyć – pró­bo­wał ra­czej wy­ko­rzy­stać moje ciało jako tar­czę i od­gro­dzić się nim od… tego cze­goś.

– O… cho­lera – po­wtó­rzył Bobo, ze stra­chem prze­ły­ka­jąc ślinę. W tam­tej chwili wy­raź­nie prze­su­nął się na chło­pięcą stronę osiem­na­sto­latka.

Nie mi­nęła jesz­cze siódma, a już zdą­ży­łam spo­tkać dwóch męż­czyzn, któ­rym zbie­rało się na wy­mioty.

– Mu­szę iść spraw­dzić – po­wie­dzia­łam. – Je­śli za­mie­rzasz pu­ścić pa­wia, wyjdź na ze­wnątrz.

– Co chcesz spraw­dzać? Ko­leś jest sztywny – zdzi­wił się Bobo i zde­cy­do­wa­nym ru­chem wcią­gnął mnie za ladę.

– Jak my­ślisz, kto to? Del? – Chyba pró­bo­wa­łam grać na zwłokę.

– Tak, po­znaję po ubra­niu. Wczo­raj wie­czo­rem pan Pac­kard był ubrany iden­tycz­nie.

– Zo­sta­wi­łeś go tu­taj sa­mego? – za­py­ta­łam i ru­szy­łam w stronę ciała le­żą­cego na ła­weczce.

– Kiedy wy­cho­dzi­łem, pra­co­wał nad klatą. Miał wła­sny klucz, żeby za­mknąć za sobą drzwi. Mar­shall się zgo­dził. Poza tym pan Pac­kard wspo­mniał, że czeka na wła­snego ase­ku­ra­tora – uspra­wie­dli­wiał się Bobo. – Mia­łem randkę i przy­szła pora za­mknię­cia si­łowni – mó­wił co­raz gło­śniej i był co­raz bar­dziej wku­rzony, bo zdał so­bie sprawę, że bę­dzie mu­siał się tłu­ma­czyć, dla­czego zo­sta­wił Dela sa­mego. Przy­naj­mniej ode­chciało mu się wy­mio­to­wać.

W końcu do­tar­łam do le­wego kąta sali. To była długa po­dróż. Wzię­łam głę­boki wdech, za­trzy­ma­łam po­wie­trze w płu­cach i po­chy­li­łam się, żeby do­tknąć nad­garstka Dela. Ni­gdy nie do­ty­ka­łam ży­wego Dela i nie mia­łam ochoty tego ro­bić po jego śmierci, ale je­śli ist­niała ja­kaś szansa, że tli się w nim iskierka ży­cia…

Jego skóra była dziwna w do­tyku, przy­po­mi­nała gumę – a może tylko to so­bie wy­obra­zi­łam. Za­pach nie był jed­nak wy­two­rem mo­jej wy­obraźni, po­dob­nie jak brak pulsu. Chcąc uzy­skać cał­ko­witą pew­ność, pod­su­nę­łam pod nos Dela mój duży ze­ga­rek. Pod dziur­kami za­uwa­ży­łam strużki za­schnię­tej krwi. Mocno przy­gry­złam usta i zmu­si­łam się, żeby wy­trwać chwilę w bez­ru­chu. Kiedy od­su­nę­łam rękę, tar­cza ze­garka na­dal była su­cha. Przez pierw­sze pół me­tra wy­co­fy­wa­łam się twa­rzą do nie­bosz­czyka, jakby od­wró­ce­nie się ple­cami do bied­nego Dela Pac­karda było prze­ja­wem lek­ce­wa­że­nia albo gro­ziło nie­bez­pie­czeń­stwem. Nie ba­łam się go, kiedy żył. De­ner­wo­wa­nie się te­raz było za­tem bez sensu. Ale mu­sia­łam to so­bie po­wtó­rzyć kilka razy.

Znowu pod­nio­słam słu­chawkę i wy­stu­ka­łam nu­mer. Cze­ka­jąc na sy­gnał, pa­trzy­łam na Bobo. Ga­pił się na ciało w ką­cie z prze­ra­że­niem za­pra­wio­nym fa­scy­na­cją. Moż­liwe, że po raz pierw­szy w ży­ciu wi­dział mar­twego czło­wieka. Wy­cią­gnę­łam rękę i po­kle­pa­łam go po wiel­kiej dłoni opar­tej na la­dzie. Od­wró­cił ją i ści­snął moje palce.

– Uhmm – mruk­nął ni­ski głos na dru­gim końcu li­nii.

– Claude? – za­py­ta­łam.

– Lily – od­po­wie­dział mi­łym zre­lak­so­wa­nym to­nem.

– Je­stem w Body Time. – Da­łam mu chwilę, żeby prze­sta­wił się na inny tryb.

– Tak? – po­wie­dział ostroż­nie.

Usły­sza­łam skrzy­pie­nie sprę­żyn, kiedy po­stawny po­li­cjant usiadł na łóżku.

Może je­śli go tro­chę przy­go­tuję, nie za­brzmi to tak okrop­nie? Zer­k­nę­łam w stronę nie­ru­cho­mej po­staci na ła­weczce.

Nie da rady zła­go­dzić ta­kiego ciosu. Wy­pa­li­łam więc pro­sto z mo­stu.

– Jest tu­taj Del Pac­kard. Roz­gnie­ciony na mia­zgę.

Zdą­ży­łam do pierw­szej pracy, ale na­dal mia­łam na so­bie dres i by­łam bez ma­ki­jażu. Czu­łam się za­tem nie­swojo. Wi­ta­jąc się z He­len i Me­lem Drin­kwa­te­rami, ogra­ni­czy­łam się do kiw­nię­cia głową. Ich także trudno było na­zwać ga­du­łami. He­len nie lu­biła pa­trzeć, jak sprzą­tam. Lu­biła wi­dzieć efekty. Trak­to­wała mnie po­dejrz­li­wie, od­kąd we wrze­śniu zo­sta­łam wplą­tana w gło­śną awan­turę na par­kingu Bur­ger Ty­co­ona. Nic jed­nak na ten te­mat nie po­wie­działa i nie zwol­niła mnie z pracy.

Do­szłam do wnio­sku, że fazę naj­więk­szych obaw co do mo­jej osoby ma już za sobą. Za­do­wo­le­nie z czy­sto­ści w domu stłu­miło złe prze­czu­cia zwią­zane z moim cha­rak­te­rem.

Dzi­siaj Drin­kwa­te­ro­wie dość szybko wy­szli ku­chen­nymi drzwiami i każde z nich wsia­dło do wła­snego sa­mo­chodu, by roz­po­cząć dzień pracy, a ja mo­głam się od­dać co­dzien­nej ru­ty­nie.

He­len Drin­kwa­ter nie chce mi pła­cić za sprzą­ta­nie ca­łego domu, który jest pię­tro­wym bu­dyn­kiem z prze­łomu wie­ków. Płaci mi za dwie i pół go­dziny, które wy­star­czają na zmianę po­ścieli, po­sprzą­ta­nie w ła­zien­kach i w kuchni, wy­tar­cie me­bli, wy­rzu­ce­nie śmieci oraz od­ku­rze­nie dy­wa­nów. Na po­czątku szybko zbie­ram po­roz­rzu­cane przed­mioty, co znacz­nie uła­twia mi pracę. Drin­kwa­te­ro­wie nie są ba­ła­ga­nia­rzami, ale nie­da­leko miesz­kają ich wnu­częta, które są. Zro­bi­łam pa­trol i zgar­nę­łam wa­la­jące się za­bawki, a po­tem wrzu­ci­łam je do ko­sza, który He­len po­sta­wiła obok ko­minka. Po­tem wło­ży­łam gu­mowe rę­ka­wiczki i po­truch­ta­łam na górę do głów­nej ła­zienki, żeby roz­po­cząć szo­ro­wa­nie i od­ku­rza­nie. Drin­kwa­te­ro­wie nie mają żad­nych zwie­rząt, sami ro­bią pra­nie i zmy­wają na­czy­nia. Kiedy zwi­nę­łam sznur od­ku­rza­cza, dom wy­glą­dał już bar­dzo do­brze. Wy­cho­dząc, wsu­nę­łam czek do kie­szeni. He­len za­wsze kła­dzie go na ku­chen­nym bla­cie i przy­ci­ska sol­niczką, jak gdyby w prze­ciw­nym ra­zie mógł zo­stać po­rwany przez ja­kiś we­wnętrzny wiatr. Tym ra­zem przy­ci­snęła nią rów­nież li­ścik: „Mu­simy się umó­wić na środę na my­cie okien na par­te­rze” – oznaj­miło mi za­ma­szy­ste pi­smo He­len.

Śro­dowe po­ranki re­zer­wuję na za­da­nia spe­cjalne, ta­kie jak po­moc przy wio­sen­nych po­rząd­kach, my­cie okien czy na­wet ko­sze­nie traw­nika. Spoj­rza­łam na ka­len­darz za­wie­szony obok te­le­fonu, wy­bra­łam dwie środy, które mi od­po­wia­dały, i na­pi­sa­łam obie daty na dole li­ściku, opa­tru­jąc je zna­kiem za­py­ta­nia.

Ja­dąc do domu na lunch, za­trzy­ma­łam się obok banku i spie­nię­ży­łam czek. Kiedy do­tar­łam na miej­sce, na pod­jeź­dzie zo­ba­czy­łam Claude’a.

Ko­men­dant po­li­cji Claude Frie­drich mieszka obok mnie, w Apar­ta­men­tach Ogro­do­wych Sha­ke­spe­are. Mój mały do­mek leży tro­chę ni­żej i od par­kingu miesz­kań­ców od­dziela go wy­soki płot. Gdy otwo­rzy­łam drzwi, wielka dłoń Claude’a po­ma­so­wała mnie po ra­mie­niu. Claude lubi mnie do­ty­kać, ale ja upar­cie wy­krę­cam się od bar­dziej in­tym­nych re­la­cji z sze­fem po­li­cji, więc uzna­łam, że jego do­tyk musi mieć zwią­zek z tym, co za­szło na si­łowni.

– Co się działo po moim wyj­ściu? – za­py­ta­łam, idąc przez sa­lon do kuchni.

Claude szedł tuż za mną, a kiedy się od­wró­ci­łam, żeby na niego spoj­rzeć, ob­jął mnie i przy­tu­lił. Po­czu­łam na twa­rzy ła­sko­ta­nie jego wą­sów. Prze­su­wał usta po moim po­liczku w stronę bar­dziej obie­cu­ją­cego celu. Claude był moim bli­skim przy­ja­cie­lem, ale chciał zo­stać rów­nież ko­chan­kiem.

– Puść mnie, Claude.

– Kiedy po­zwo­lisz mi zo­stać na noc, Lily? – za­py­tał ci­cho, ale bez śladu bła­ga­nia ani skom­le­nia w gło­sie, bo Claude nie na­leży do męż­czyzn, któ­rzy bła­gają i skomlą.

Gwał­tow­nie od­wró­ci­łam się twa­rzą do lo­dówki. Czu­łam, jak na­pi­nają mi się mię­śnie szyi i ra­mion. Sta­łam nie­ru­chomo. Ręce Claude’a opa­dły na bok. Wy­ję­łam z lo­dówki resztkę ja­kiejś po­trawy i otwo­rzy­łam mi­kro­fa­lówkę. Po­ru­sza­łam się wolno, pró­bu­jąc nie zdra­dzać zde­ner­wo­wa­nia gwał­tow­nymi ge­stami.

Kiedy mi­kro­fa­lówka za­częła szu­mieć, od­wró­ci­łam się do Claude’a i spoj­rza­łam mu w twarz. Claude ma około czter­dzie­stu pię­ciu lat – jest co naj­mniej dzie­sięć lat star­szy ode mnie – si­wie­jące brą­zowe włosy i trwałą opa­le­ni­znę. Lata pracy w ciem­nych za­uł­kach Lit­tle Rock i w mrocz­nych za­ka­mar­kach ludz­kich serc po­zo­sta­wiły mu kilka zmarsz­czek, głę­bo­kich i wy­raź­nych, oraz bez­brzeżny spo­kój, dzięki któ­remu udaje mu się po­zo­stać przy zdro­wych zmy­słach.

– Chcesz mnie? – za­py­tał te­raz.

Nie cier­pię, kiedy ktoś za­pę­dza mnie do na­roż­nika. Poza tym nie było pro­stej od­po­wie­dzi na to py­ta­nie.

De­li­kat­nie do­tknął pal­cami mo­ich wło­sów.

– Claude.

Lu­bi­łam wy­ma­wiać jego imię, mimo że było kom­plet­nie po­zba­wione uroku. Chcia­łam po­ło­żyć dło­nie na jego po­licz­kach i też go po­ca­ło­wać. Chcia­łam, żeby wy­szedł i ni­gdy nie wró­cił. Chcia­łam, żeby mnie pra­gnął. Ale z dru­giej strony miło było mieć przy­ja­ciela.

– Prze­cież wiesz, że je­stem przy­zwy­cza­jona do swo­jego ży­cia. – Tak brzmiała moja od­po­wiedź.

– Cho­dzi o Se­dakę?

O cho­lera. Nie zno­si­łam tego. Od mie­sięcy spo­ty­ka­łam się i sy­pia­łam z Mar­shal­lem. Pod ba­daw­czym spoj­rze­niem Claude’a po­czu­łam jesz­cze więk­sze na­pię­cie. Moja dłoń od­ru­chowo wśli­zgnęła się za de­kolt bluzy i po­tarła bli­zny.

– Prze­stań, Lily – głos Claude’a był czuły, ale bar­dzo zde­cy­do­wany. – Wiem, co ci się przy­tra­fiło, i mogę cię je­dy­nie po­dzi­wiać za to, że prze­ży­łaś. Je­śli za­leży ci na Se­dace, nie po­wiem już ani słowa. Ale wy­daje mi się, że jest nam ze sobą do­brze, i dla­tego chciał­bym cze­goś wię­cej.

– Na wy­łącz­ność? – Uważ­nie spoj­rza­łam mu w oczy.

Claude ni­gdy nie przy­stałby na dzie­le­nie się ko­bietą.

– Na wy­łącz­ność – przy­znał spo­koj­nie. – Do­póki nie zo­ba­czymy, co z tego wyj­dzie.

– Za­sta­no­wię się. – Te słowa nie przy­szły mi ła­two. – A te­raz jedzmy. Mu­szę wra­cać do pracy.

Claude wpa­try­wał się we mnie przez dłuż­szą chwilę i w końcu po­ki­wał głową. Wy­jął z lo­dówki mro­żoną her­batę, roz­lał ją do szkla­nek, a po­tem po­sło­dził i po­sta­wił na stole. Umie­ści­łam na środku misę z owo­cami, wy­ję­łam peł­no­ziar­ni­ste pie­czywo i de­skę, na któ­rej za­mie­rza­łam po­kroić od­grzany klops. Je­dli­śmy w mil­cze­niu i to mi się po­do­bało. Kiedy Claude kroił jabłko, a ja obie­ra­łam ba­nana, szef po­li­cji po­sta­no­wił prze­rwać tę wy­godną ci­szę.

– Wy­sła­li­śmy ciało Dela Pac­karda do Lit­tle Rock – po­wie­dział.

– Jak my­ślisz, co mu się stało? – z ulgą przy­ję­łam zmianę te­matu.

– Trudno po­wie­dzieć, co mo­gło się wy­da­rzyć – mruk­nął Claude.

Miał nie­by­wale ko­jący głos, który brzmiał jak grzmot w od­dali.

– Chyba spu­ścił na sie­bie sztangę.

Nie przy­jaź­ni­łam się z De­lem, ale trudno mi było znieść myśl, że pró­bo­wał po­dźwi­gnąć cię­żar z po­wro­tem na sto­jak, po­niósł po­rażkę i przez cały ten czas był zu­peł­nie sam.

– Dla­czego on ćwi­czył sam, Lily? Se­daka jest tak chory, że nie by­łem w sta­nie zro­zu­mieć jego wy­ja­śnień.

– Del tre­no­wał do mi­strzostw w Ma­rvel Gym w Lit­tle Rock.

– Do tych z pla­katu?

Przy­tak­nę­łam. Do jed­nego z wielu lu­ster wi­szą­cych wzdłuż ścian w Body Time przy­kle­jono pla­kat ze szcze­gó­ło­wymi in­for­ma­cjami na te­mat za­wo­dów, opa­trzony zdję­ciem ubie­gło­rocz­nych zwy­cięz­ców.

– Rok temu Del wy­star­to­wał w wa­dze śred­niej, w kla­sie po­cząt­ku­ją­cych. Za­jął dru­gie miej­sce.

– Ta­kie za­wody to wiel­kie wy­da­rze­nie?

– Dla po­cząt­ku­ją­cego kul­tu­ry­sty ra­czej tak. Przed zdo­by­ciem dru­giego miej­sca na mi­strzo­stwach w Ma­rvel Gym Del ni­gdy nie brał udziału w tego typu im­pre­zie. Gdyby w tym roku wy­grał, na co we­dług Mar­shalla miał spore szanse, mógłby po­je­chać na na­stępne za­wody, a po­tem na ko­lejne, aż w końcu za­kwa­li­fi­ko­wałby się do jed­nego z kon­kur­sów ogól­no­kra­jo­wych.

Claude po­krę­cił głową, zdu­miony taką wi­zją.

– Czy „po­zo­wa­nie” to coś w ro­dzaju wy­stępu w stro­jach ką­pie­lo­wych na wy­bo­rach Miss Ame­ryki?

– Tak, tyle że w znacz­nie bar­dziej ską­pym ko­stiu­mie. W mo­no­kini, czyli w za­sa­dzie w tro­chę ład­niej­szym ochra­nia­czu na ge­ni­ta­lia. Poza tym za­wod­nik musi usu­nąć owło­sie­nie z ca­łego ciała…

Claude wy­da­wał się tro­chę znie­sma­czony.

– Tak, za­uwa­ży­łem. Nie by­łem pewny, o co cho­dzi.

– … i za­fun­do­wać so­bie opa­le­ni­znę. A przed za­wo­dami na­tłusz­cza skórę.

Claude py­ta­jąco uniósł brwi.

– Nie wiem, czego do tego uży­wają.

Ta roz­mowa za­czy­nała mnie mę­czyć, ale Claude ry­so­wał dło­nią kręgi w po­wie­trzu, co miało mnie za­chę­cać do roz­wi­nię­cia te­matu.

– Za­wod­nik przy­biera sze­reg póz uwy­dat­nia­ją­cych pewne grupy mię­śni.

Wsta­łam, żeby za­de­mon­stro­wać jedną z nich. Od­wró­ci­łam się do Claude’a bo­kiem, za­ci­snę­łam dło­nie w pię­ści i unio­słam ręce zgięte w łok­ciach. Wbi­łam w niego pu­ste spoj­rze­nie i po­sła­łam mu lekki uśmiech, mó­wiący: „Spójrz, ja­kie mam wspa­niałe ciało. Pew­nie też byś ta­kie chciał”.

Claude się skrzy­wił.

– I po co to wszystko?

– To jak kon­kurs pięk­no­ści, Claude. – Znowu usia­dłam przy stole. – Tylko że kul­tu­ry­ści sku­piają się na mię­śniach.

– Wi­dzia­łem pla­kat ze zdję­ciem ubie­gło­rocz­nych zwy­cięz­ców. Ta ko­bieta zu­peł­nie nie przy­po­mi­nała ko­biety – po­wie­dział Claude, marsz­cząc nos.

– Mar­shall na­ma­wiał mnie do udziału w tych za­wo­dach.

– Zro­bi­ła­byś to? – za­py­tał prze­ra­żony. – Tamta dziew­czyna wy­glą­dała jak mały na­pom­po­wany fa­cet z do­kle­jo­nymi cyc­kami.

Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– Nie chcę spę­dzać aż tyle czasu na si­łowni. Przy­go­to­wa­nia do za­wo­dów trwają kilka mie­sięcy. Poza tym mu­sia­ła­bym za­ma­sko­wać wszyst­kie bli­zny, co chyba by­łoby nie­moż­liwe. Ale tego wła­śnie pra­gnął Del: tre­no­wać i ry­wa­li­zo­wać. Mó­wił, że za­mie­rza wy­do­być pełny po­ten­cjał swo­jego ciała.

Kie­dyś wi­dzia­łam, jak Del przez do­bre pięć mi­nut ga­pił się na je­den ze swo­ich mię­śni, po­chło­nięty kon­tem­pla­cją do tego stop­nia, że nie za­uwa­żał in­nych lu­dzi na si­łowni.

– Chyba mógł­bym pod­nieść tę jego sztangę – oznaj­mił Claude nie­pew­nym to­nem. Opłu­kał ta­le­rze i wło­żył je do zmy­warki. – Miał na niej sto trzy­dzie­ści dwa ki­lo­gramy.

Po­my­śla­łam, że Claude so­bie schle­bia, ale nie po­wie­dzia­łam tego na głos. Jego ciało wy­da­wało się silne, lecz ni­gdy nie wi­dzia­łam, żeby ćwi­czył.

– Kul­tu­ry­styka ra­czej nie przy­po­mina za­wo­dów w pod­no­sze­niu cię­ża­rów – wy­ja­śni­łam. – Nie­któ­rzy, tre­nu­jąc przed mi­strzo­stwami, re­zy­gnują z du­żych cię­ża­rów i paru po­wtów na rzecz mniej­szego ob­cią­że­nia i wielu po­wtów. My­ślę, że Del nie za­kła­dał na sztangę wię­cej niż te sto trzy­dzie­ści dwa ki­lo­gramy.

– Po­wtów? – ostroż­nie za­py­tał Claude.

– Po­wtó­rek.

– Dźwi­gałby coś ta­kiego sam? Nie był prze­cież zbyt wiel­kim fa­ce­tem.

– Tego wła­śnie nie ro­zu­miem – przy­zna­łam, za­wią­zu­jąc cia­śniej sznu­rówki adi­da­sów New Ba­lance. – Del bar­dzo na sie­bie uwa­żał. Nie ry­zy­ko­wałby na­cią­gnię­cia mię­śnia ani żad­nej kon­tu­zji, gdy do za­wo­dów po­zo­stało tak mało czasu. Mu­siał mieć ase­ku­ra­tora. Po­wie­dział Bobo, że na ko­goś czeka.

– Kim jest ase­ku­ra­tor? – za­py­tał Claude.

– Ase­ku­ra­tor to taki ko­leś – po­wie­dzia­łam, pró­bu­jąc wy­ja­śnić po­ję­cie, które zna­łam tak do­brze, że nie pa­mię­ta­łam już, gdzie je usły­sza­łam po raz pierw­szy. – Part­ner tre­nin­gowy. Je­śli nie masz ni­kogo, kto cię ase­ku­ruje, mu­sisz po­pro­sić ko­goś z si­łowni… – Zmarsz­czone brwi Claude’a pod­po­wie­działy mi, że wy­ra­żam się mało pre­cy­zyj­nie. – To czło­wiek, który stoi obok, kiedy wy­ko­nu­jesz naj­trud­niej­szą część tre­ningu. Ma peł­nić rolę two­jej siatki bez­pie­czeń­stwa: po­da­wać ci ob­ciąż­niki albo sztangę, od­bie­rać ją po skoń­czo­nej se­rii, do­pin­go­wać cię, chwy­cić za nad­garstki, kiedy za­czy­nają drżeć.

– Że­byś nie upu­ścił sztangi na sie­bie.

– Wła­śnie. Poza tym po­maga ci do­koń­czyć se­rię.

– To zna­czy?

– Gdy­bym wy­ci­skała dwu­dziestki i byłby to szczyt albo pra­wie szczyt mo­ich moż­li­wo­ści, le­ża­ła­bym na ła­weczce, trzy­ma­jąc han­tle, a ase­ku­ra­tor stałby albo klę­czał przy mo­jej gło­wie. Gdyby pod­czas uno­sze­nia han­tli za­drżały mi ręce, ase­ku­ra­tor zła­pałby mnie za nad­garstki i po­mógłby mi opa­no­wać drże­nie.

– Dwu­dziestki?

– Dwie han­tle o wa­dze dwu­dzie­stu ki­lo­gra­mów każda. Nie­któ­rzy uży­wają sztangi, do któ­rej do­kła­dają krążki, a inni wolą han­tle o róż­nej wa­dze. Ja aku­rat wy­bie­ram han­tle. Del lu­bił sztangę. Uwa­żał, że le­piej roz­wija klatę.

Claude spoj­rzał na mnie z na­my­słem.

– Chcesz po­wie­dzieć, że po­tra­fisz pod­nieść czter­dzie­ści kilo?

– Nie – ob­ru­szy­łam się.

Claude’owi wy­raź­nie ulżyło.

– Pod­no­szę pięć­dzie­siąt albo pięć­dzie­siąt pięć.

– Ty?

– Ja­sne.

– Czy to nie za dużo? Jak na ko­bietę?

– W Sha­ke­spe­are to sporo – przy­zna­łam. – W si­łowni w więk­szym mie­ście pew­nie nie. Tam wię­cej osób ćwi­czy z cię­ża­rami.

– Więc ile byłby w sta­nie pod­nieść fa­cet z po­waż­nym po­dej­ściem do tre­ningu?

– Fa­cet o bu­do­wie Dela, po­ni­żej me­tra osiem­dzie­się­ciu wzro­stu, wa­żący mniej wię­cej sie­dem­dzie­siąt pięć kilo? Po in­ten­syw­nym tre­ningu mógłby dźwi­gnąć ze sto czter­dzie­ści pięć kilo. Więc wi­dzisz, że De­lowi nie cho­dziło wy­łącz­nie o siłę, choć i tak był bar­dzo silny. Wy­gląda na to, że za­le­żało mu na wy­jąt­ko­wym roz­woju masy mię­śnio­wej. Mnie na­to­miast wy­star­czy siła.

– Hmmm… – Claude roz­wa­żył tę róż­nicę. – Więc zna­łaś Dela?

– Ja­sne. Pra­wie co­dzien­nie rano wi­dzia­łam go w Body Time. Ale nie by­li­śmy szcze­gól­nie za­przy­jaź­nieni.

Wy­cie­ra­łam stół, bo za dzie­sięć mi­nut mu­sia­łam wyjść do pracy.

– Dla­czego?

Za­sta­na­wia­łam się nad od­po­wie­dzią, płu­cząc ścierkę do wy­cie­ra­nia na­czyń. Wy­krę­ci­łam ją, sta­ran­nie zło­ży­łam i prze­wie­si­łam przez ściankę od­dzie­la­jącą ko­mory zle­wo­zmy­waka. Po­szłam ko­ry­ta­rzem do ła­zienki, umy­łam ręce i twarz, a po­tem za­czę­łam ro­bić lekki ma­ki­jaż, żeby za­cho­wać sza­cu­nek do sa­mej sie­bie. Claude oparł się o fra­mugę ku­chen­nych drzwi i uważ­nie mi się przy­glą­dał. Cze­kał na od­po­wiedź.

– Po pro­stu… nic nas nie łą­czyło. On był stąd, miał dużą ro­dzinę, uma­wiał się z dziew­czyną ze swo­jego mia­steczka. Nie lu­bił czar­nych, nie lu­bił dru­żyny fut­bo­lo­wej No­tre Dame, nie lu­bił wiel­kich słów. – Tylko na ta­kie wy­ja­śnie­nie by­łam w sta­nie się zdo­być.

– Uwa­żasz, że za­do­wo­le­nie z ży­cia w ma­łym mia­steczku to coś złego?

Nie chcia­łam, żeby ta roz­mowa prze­ro­dziła się w ana­lizę mo­jego świa­to­po­glądu.

– Nie, skąd. Pod pew­nymi wzglę­dami Del był do­brym fa­ce­tem.

Spoj­rza­łam na swoje od­bi­cie w lu­strze, na­ło­ży­łam odro­binę szminki i wzru­szy­łam ra­mio­nami. Ma­ki­jaż nie zmie­niał twa­rzy pod spodem, ale dzięki niemu ja­kimś cu­dem za­wsze czu­łam się le­piej. Umy­łam ręce i od­wró­ci­łam się, żeby spoj­rzeć na Claude’a.

– Był nie­szko­dliwy. – Od razu za­czę­łam się za­sta­na­wiać, co wła­ści­wie mia­łam na my­śli.

By­łam jed­nak zbyt za­sko­czona miną Claude’a, żeby pod­dać tę kwe­stię na­tych­mia­sto­wej ana­li­zie.

– Po­wiem ci coś dziw­nego, Lily – oznaj­mił Claude. – Na sztan­dze nie było żad­nych od­ci­sków pal­ców. Po­winno ich być mnó­stwo w miej­scu, gdzie fa­cet trzyma drą­żek. A na wierz­chu po­winny być od­ci­ski Dela. Ale żad­nych nie zna­leź­li­śmy. Były tam tylko roz­ma­zane smugi. I wiesz co, Lily? Chyba nie ro­bi­ła­byś ma­ki­jażu w mo­jej obec­no­ści, gdy­byś była mną po­waż­nie za­in­te­re­so­wana.

Przy­sta­nął przed fron­to­wymi drzwiami, żeby wy­mie­rzyć ostatni cios.

– Poza tym chciał­bym wie­dzieć, w jaki spo­sób Del Pac­kard, który rze­komo był na si­łowni sam, zga­sił po śmierci świa­tło.

Tam­ten dzień za­czął się fa­tal­nie i do końca był kiep­ski.

Sprzą­ta­łam ogar­nięta zło­ścią, więc efek­tom bra­ko­wało har­mo­nii. Pod­no­sząc upusz­czone kartki, za­cię­łam się kra­wę­dzią pa­pieru, trza­snę­łam klapą od se­desu tak mocno, że z lek­kiej rat­ta­no­wej półki w ła­zience biura po­dróży spa­dło pu­dełko chu­s­te­czek, wcią­gnę­łam od­ku­rza­czem kilka pi­ne­zek pod ta­blicą ogło­szeń i za­pa­ła­łam czy­stą nie­na­wi­ścią do pla­katu przed­sta­wia­ją­cego parę na po­kła­dzie statku wy­ciecz­ko­wego, tylko dla­tego, że wszystko na tym pla­ka­cie wy­da­wało się ta­kie pro­ste. Para wy­glą­dała tak, jakby słowa w stylu: „Ojej, jak nam z sobą do­brze! Chodźmy do łóżka!”, na­prawdę mo­gły im za­gwa­ran­to­wać udany zwią­zek.

Cie­szy­łam się, że to moje ostat­nie za­da­nie tego dnia. Za­mknę­łam za sobą drzwi z wes­tchnie­niem ulgi.

Po­je­cha­łam do domu okrężną drogą, za­ha­cza­jąc o ob­skurny dom wy­naj­mo­wany przez Mar­shalla. Kiedy za­czę­li­śmy się „spo­ty­kać”, za­pro­po­no­wał, że da mi klucz, ale od­mó­wi­łam. Mu­siał więc do­wlec się do drzwi, żeby mi otwo­rzyć, a po­tem po­wlec się z po­wro­tem na starą kra­cia­stą ka­napę, którą wy­że­brał od przy­ja­ciela po wy­pro­wadzce od żony. Po­ło­ży­łam pęk klu­czy do Body Time na znisz­czo­nym sto­liku do kawy i usia­dłam na pod­ło­dze obok Mar­shalla. Le­żał roz­wa­lony na ca­łej ka­na­pie i naj­wi­docz­niej czuł się pa­skud­nie. Prze­stał już jed­nak ję­czeć, a kiedy do­tknę­łam jego czoła, za­uwa­ży­łam, że go­rączka spa­dła.

– Mo­żesz już jeść? – za­py­ta­łam, nie wie­dząc, co jesz­cze mo­gła­bym dla niego zro­bić.

– Naj­wy­żej ja­kąś grzankę – po­wie­dział ża­ło­snym gło­si­kiem, który brzmiał bar­dzo dziw­nie, wy­do­by­wa­jąc się z umię­śnio­nej szyi. Mar­shall jest w jed­nej czwar­tej Chiń­czy­kiem. Ko­lor jego skóry to coś po­mię­dzy ró­żem a ko­ścią sło­niową. Włosy ma ciemne, po­dob­nie jak oczy, które są tylko odro­binę sko­śne. Poza tym to ty­powy przed­sta­wi­ciel rasy kau­ka­skiej, ale po­nie­waż uczy sztuk walki, lubi pod­kre­ślać orien­talną do­mieszkę w swo­ich ge­nach.

– Pro­szę – do­dał jesz­cze bar­dziej ża­ło­snym gło­si­kiem.

Ro­ze­śmia­łam się.

– Podła – po­wie­dział.

Wsta­łam, zna­la­złam chleb peł­no­ziar­ni­sty, po­sma­ro­wa­łam kromki ma­słem, wrzu­ci­łam je do to­stera i po­da­łam ze szklanką wody.

Usiadł i zjadł wszystko do ostat­niego okruszka.

– Prze­ży­jesz.

Wzię­łam od niego ta­lerz i za­nio­słam do zlewu. Po­sta­no­wi­łam, że w tym roz­piesz­cza­niu Mar­shalla po­sunę się aż do za­ła­do­wa­nia zmy­warki.

Po­tem wró­ci­łam i usia­dłam obok ka­napy. Mar­shall zsu­nął się do po­zy­cji wyj­ścio­wej. Wziął mnie za rękę.

– Chyba rze­czy­wi­ście prze­żyję – przy­znał – ale przez kilka go­dzin mo­dli­łem się o śmierć. A kiedy przy­szła wia­do­mość o Delu… Boże! Kto by po­my­ślał, że bę­dzie na tyle głupi, by spu­ścić so­bie sztangę na gar­dło?

– Wąt­pię, żeby to zro­bił.

Po­wie­dzia­łam Mar­shal­lowi o braku od­ci­sków pal­ców na sztan­dze i o świe­tle, które po­winno być włą­czone.

– My­ślisz, że ase­ku­ra­tor przy­pad­kiem spu­ścił sztangę na Dela i wpadł w pa­nikę?

Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– Hej, chyba nie twier­dzisz, że ktoś za­bił Dela z pre­me­dy­ta­cją? Kto byłby do tego zdolny?

– Nie je­stem le­ka­rzem, więc nie wiem, czy to moż­liwe… ale gdy­byś czuł na szyi miaż­dżący cię­żar i wie­dział, że je­śli on tam zo­sta­nie, czeka cię śmierć, to czy bę­dąc sil­nym zdro­wym męż­czy­zną, nie sta­rał­byś się go po­dźwi­gnąć?

– Gdy­bym nie zgi­nął na­tych­miast, pró­bo­wał­bym ze wszyst­kich sił – po­nuro przy­znał Mar­shall. – Skoro su­ge­ru­jesz, że ktoś mu to unie­moż­li­wił… Kto byłby aż tak okrutny?

Znowu wzru­szy­łam ra­mio­nami. Oso­bi­ście uwa­żam, że mnó­stwo lu­dzi jest zdol­nych do okru­cień­stwa, na­wet je­śli sami jesz­cze tego nie od­kryli. Po­dzie­li­łam się tą opi­nią z Mar­shal­lem. Nie ro­zu­mia­łam tylko, dla­czego ktoś miałby dać upust okru­cień­stwu, za­bi­ja­jąc aku­rat nie­szko­dli­wego i tę­pa­wego Dela Pac­karda.

– Wiesz, cza­sami mam wra­że­nie, że je­steś bez serca.

Ostat­nimi czasy sły­sza­łam to od Mar­shalla kilka razy. Rzu­ci­łam mu su­rowe spoj­rze­nie. Ta ko­bieta bez serca zwle­kła się z łóżka o szó­stej rano, żeby otwo­rzyć jego si­łow­nię.

– Może Del spo­ty­kał się z czy­jąś żoną – cią­gnął Mar­shall. – Len Elign stra­cił przez to ży­cie. A może Lindy się wście­kła, że tak czę­sto tre­no­wał.

– Del był za bar­dzo po­chło­nięty sobą, żeby za­przą­tać so­bie głowę kom­bi­no­wa­niem z mę­żat­kami – po­wie­dzia­łam. – A je­śli my­ślisz, że Lindy Ro­lad po­trafi pod­nieść dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów, nie wspo­mi­na­jąc o stu trzy­dzie­stu, to po­wi­nie­neś po­szu­kać in­nej pracy.

– Ra­cja, ten, kto spu­ścił na Dela taki cię­żar, mu­siał go naj­pierw pod­nieść. – Mar­shall się za­my­ślił. – Czy ktoś z na­szych zna­jo­mych jest w sta­nie to zro­bić?

– Pra­wie wszy­scy, któ­rzy re­gu­lar­nie tre­nują. Zwłasz­cza męż­czyźni. Może na­wet ja, gdyby za­szła taka po­trzeba. – Ostat­nie zda­nie do­da­łam bez prze­ko­na­nia. Taki wy­czyn wy­ma­gałby ogrom­nego za­strzyku ad­re­na­liny.

– Tak, ale nie za­bi­ła­byś Dela.

Mo­gła­bym za­bić męż­czy­znę – już raz to zro­bi­łam – ale chyba mu­siałby mnie do tego spro­wo­ko­wać. Za­czę­łam ana­li­zo­wać w my­ślach li­stę osób, które re­gu­lar­nie pod­no­szą cię­żary w Body Time.

– Po­tra­fię wy­mie­nić co naj­mniej dwu­na­stu fa­ce­tów, a za­sta­na­wiam się nad tym do­piero od paru mi­nut – po­wie­dzia­łam w końcu.

– Ja też – wes­tchnął Mar­shall. – Po­mi­ja­jąc fakt, że żal mi Dela, jego ro­dziny i Lindy, cała ta hi­sto­ria nie zrobi si­łowni do­brej re­klamy.

– Kto po­sprząta ba­ła­gan? – za­py­ta­łam.

– Może mo­gła­byś…

– Nie.

– Może w ta­kim ra­zie firma sprzą­ta­jąca z Mon­trose?

– Za­dzwoń do nich.

Spoj­rzał na mnie z oskar­ży­ciel­ską miną.

– Mó­wisz o tym wszyst­kim, jak­byś była bez serca.

Zde­ner­wo­wa­łam się. Znowu ten za­rzut.

Mar­shall chciał, że­bym trak­to­wała jego i jego in­te­resy tak, jak­by­śmy byli peł­no­prawną parą.

Nie mia­łam na to naj­mniej­szej ochoty.

Po­ru­szy­łam ra­mio­nami pod pod­ko­szulką, roz­luź­nia­jąc mię­śnie, żeby się od­prę­żyć. Po raz ko­lejny po­wtó­rzy­łam so­bie, że Mar­shall jest chory. Wy­su­nę­łam rękę z jego dłoni.

– Mar­shall – po­wie­dzia­łam ci­chym spo­koj­nym gło­sem – je­śli chcesz cie­płej i mi­lut­kiej ko­biety, tra­fi­łeś pod zły ad­res.

Po­ło­żył głowę na po­duszce i ro­ze­śmiał się. Po­my­śla­łam o tym, że wy­mio­to­wał przez całą noc i część po­ranka. Wró­ci­łam pa­mię­cią do chwil, które spę­dzi­li­śmy w łóżku wi­docz­nym za otwar­tymi drzwiami jego sy­pialni, i sku­pi­łam się na tych szcze­gól­nie przy­jem­nych. Było z czego wy­bie­rać.

Mar­shall był moim sen­sei, moim in­struk­to­rem ka­rate, już od czte­rech lat. Za­przy­jaź­ni­li­śmy się. Po­tem od­szedł od swo­jej kosz­mar­nej żony Thei. Od tam­tej pory od czasu do czasu sy­pia­li­śmy ze sobą i do­brze się czu­li­śmy w swoim to­wa­rzy­stwie. Mar­shall był zdolny do wiel­kiej na­mięt­no­ści i czu­ło­ści.

W miarę roz­woju na­szego związku od­kry­łam jed­nak, że ocze­kuje od mnie zmiany – i to szyb­kiej. My­ślał, że wszyst­kie moje ostre kra­wę­dzie za­okrą­glą się pod wpły­wem po­żą­da­nia, przy­jaźni, em­pa­tii i czu­ło­ści… że wszyst­kie moje oso­bliwe pro­blemy roz­wiążą się dzięki po­sia­da­niu fa­ceta na stałe.

Po­sia­da­nie fa­ceta na stałe, po­sia­da­nie Mar­shalla, było pod wie­loma wzglę­dami przy­jemne, więc chcia­łam, żeby wszystko uło­żyło się po jego my­śli. Ale się nie uło­żyło.

Po­spiesz­nie się z nim po­że­gna­łam i wy­szłam. Ja­dąc do domu, czu­łam przy­gnę­bie­nie i złość. Od­trą­ci­łam Claude’a, który był dum­nym męż­czy­zną. Te­raz za­sta­na­wia­łam się, czy nie odejść od Mar­shalla. Nie umia­łam zro­zu­mieć wła­snych emo­cji, ale czu­łam, że nad­szedł czas na zmiany.

W ty­go­dniu po śmierci Dela Pac­karda moje ży­cie znów to­czyło się zwy­kłym to­rem.

Nie zła­pa­łam grypy.

Z Lit­tle Rock przy­je­chała na si­łow­nię ko­bieta spe­cja­li­zu­jąca się w sprzą­ta­niu miejsc zbrodni. Usu­nęła ba­ła­gan, który po­zo­stał po zgo­nie Dela. Si­łow­nia znowu za­częła dzia­łać, a Mar­shall po­now­nie za­czął ją pro­wa­dzić i uczyć ka­rate. Po­prze­sta­wiał przy­rządy, usta­wia­jąc ła­weczkę, na któ­rej sko­nał Del, mię­dzy in­nymi ła­wecz­kami, żeby nikt nie mógł mó­wić, że jest na­wie­dzona, ani od­twa­rzać sceny zbrodni.

Cho­dzi­łam na ka­rate i ćwi­czy­łam na si­łowni, ale po­tem wra­ca­łam do swo­jego domu, za­miast jak wcze­śniej je­chać do Mar­shalla. Kiedy mó­wi­łam mu do­bra­noc, wy­da­wał się tro­chę zły i tro­chę ura­żony, ale rów­no­cze­śnie tro­chę mu ulżyło. Nie pro­sił o żadne wy­ja­śnie­nia, co miło mnie za­sko­czyło.

Nie wi­dy­wa­łam Claude’a Frie­dri­cha. Do­piero po paru dniach za­uwa­ży­łam, że nie wpa­dam na niego na ulicy, a on nie wpada na lunch, a po na­stęp­nych paru dniach do­szłam do wnio­sku, że na tym po­lega plan, jego plan. Bra­ko­wało mi to­wa­rzy­stwa Claude’a, ale nie tę­sk­ni­łam za pre­sją jego po­żą­da­nia.

Poza tym stra­ci­łam klien­tów. Tom i Jenny O’Ha­ge­no­wie, któ­rzy miesz­kali po są­siedzku w Apar­ta­men­tach Ogro­do­wych, prze­pro­wa­dzili się do Il­li­nois, żeby po­pro­wa­dzić więk­szą re­stau­ra­cję Bippy’s. Ra­czej nie zmar­twi­łam się po­wstałą luką. Mia­łam długą li­stę ocze­ku­ją­cych. Się­gnę­łam po słu­chawkę i za­czę­łam dzwo­nić. Pierwsi dwaj po­ten­cjalni klienci zbyli mnie sła­bymi wy­mów­kami. Po­czu­łam, że gdzieś w głębi mo­jego żo­łądka za­czyna kieł­ko­wać nie­po­kój. Od bójki na par­kingu przed Bur­ger Ty­co­onem ba­łam się od­pływu klien­tów.

Trze­cia ro­dzina zna­la­zła już ko­goś do sprzą­ta­nia, więc ją wy­kre­śli­łam. Ko­bieta, która była czwarta na mo­jej li­ście, oznaj­miła, że po­sta­no­wiła roz­wieść się z mę­żem i bę­dzie sprzą­tała sama. Ko­lejny krzy­żyk. Piąta była Mo­okie Pre­ston. Przez chwilę ze zdzi­wie­niem pa­trzy­łam na jej na­zwi­sko, ale po­tem przy­po­mnia­łam so­bie, że parę mie­sięcy temu panna Pre­ston za­dzwo­niła do mnie i po­wie­działa, że wła­śnie wpro­wa­dziła się do Shake­spe­are. Wy­stu­ka­łam jej nu­mer i za­pro­po­no­wa­łam, że mogę u niej sprzą­tać w piąt­kowe po­ranki. Wy­da­wała się za­chwy­cona. Miesz­kała w wy­na­ję­tym domu i po­trze­bo­wała wię­cej niż pół­to­rej go­dziny, które po­świę­ca­łam miesz­ka­niu O’Ha­ge­nów.

– Może po­pra­cuję w piątki od dzie­sią­tej do dwu­na­stej?

Za­sta­na­wia­łam się, po co mło­dej sa­mot­nej ko­bie­cie aż dwie go­dziny sprzą­ta­nia.

– Zo­ba­czymy – od­po­wie­dział dźwięczny słodki głos. – Je­stem ba­ła­ga­niarą.

Ni­gdy nie wi­dzia­łam Mo­okie Pre­ston, ale wy­da­wała się dość… eks­cen­tryczna. Do­póki wy­sta­wiała ważne czeki, nie ob­cho­dziło mnie jed­nak, czy ho­duje suma w wan­nie ani czy nosi ko­stium ró­żo­wego di­no­zaura.

W czwar­tek rano po­szłam do Body Time i za­sta­łam tam Bobo, który sie­dział za ladą po le­wej stro­nie. Wy­glą­dał na naj­bar­dziej znie­chę­co­nego na­sto­latka na świe­cie. Wy­ję­łam z torby rę­ka­wiczki do pod­no­sze­nia cię­ża­rów, a po­tem wrzu­ci­łam ją do pu­stej pla­sti­ko­wej szafki, jed­nej z pięt­na­stu usta­wio­nych pod wschod­nią ścianą. Rę­ka­wiczki były już wy­tarte i wie­dzia­łam, że pora ku­pić nową parę – ko­lejne ob­cią­że­nie dla mo­jego już i tak skrom­nego bu­dżetu. Za­czę­łam je wkła­dać, a gdy owi­ja­łam nad­garstki pa­skami i mocno za­ci­ska­łam rzepy, przy­glą­da­łam się Bobo. Ga­pił się na mnie bez słowa. Na­wet po­zy­cja, w ja­kiej sie­dział, ema­no­wała przy­gnę­bie­niem: zgar­bione plecy, bez­władne ręce na la­dzie, spusz­czona głowa.

– O co cho­dzi? – za­py­ta­łam.

– Już dwa razy mnie prze­słu­chi­wali, Lily – po­wie­dział.

– Dla­czego?

– Chyba de­tek­tyw my­śli, że ma­cza­łem palce w za­bój­stwie Dela.

Po­cią­gnął łyk ohyd­nie wy­glą­da­ją­cej mie­szanki pro­tein, na któ­rej punk­cie osza­leli młodsi by­walcy si­łowni. Nie tknę­ła­bym jej trzy­me­tro­wym ki­jem.

– Jak to?

– Del pra­co­wał dla mo­jego taty.

Wśród roz­licz­nych in­te­re­sów ojca Bobo, Ho­wella Win­th­ropa ju­niora, znaj­do­wał się lo­kalny sklep ze sprzę­tem spor­towo-węd­kar­skim. Del pra­co­wał przede wszyst­kim w dzia­łach ak­ce­so­riów do ćwi­czeń i odzieży spor­to­wej, cho­ciaż mu­siał wie­dzieć wy­star­cza­jąco dużo o po­lo­wa­niach i ło­wie­niu ryb, by sprze­da­wać także po­zo­stałe pro­dukty w skle­pie spor­to­wym Win­th­ropa. Po­wie­dział mi o tym sam Del, za­nu­dza­jąc mnie pra­wie na śmierć, kiedy pew­nego razu ku­po­wa­łam tam wo­rek tre­nin­gowy.

– Po­dob­nie jak wiele osób w tym mie­ście – za­uwa­ży­łam.

Bobo spoj­rzał na mnie za­sko­czony.

– Pra­cuje dla two­jego taty.

Bobo uśmiech­nął się sze­roko. Wy­glą­dało to tak, jakby zza chmur wyj­rzało słońce. Był na­prawdę uro­czym chło­pa­kiem.

– Ra­cja, ale naj­wy­raź­niej zda­niem pana Jinksa do­sze­dłem do wnio­sku, że Del wie coś, co mo­głoby za­szko­dzić in­te­re­som taty, więc albo sam po­sta­no­wi­łem za­bić Dela, albo zro­bi­łem to na po­le­ce­nie ojca.

– Dla­tego że ty ostatni wi­dzia­łeś go ży­wego?

Ded­ford Jinks jest de­tek­ty­wem pra­cu­ją­cym na ma­łym po­ste­runku po­li­cji w Sha­ke­spe­are.

Bobo po­ki­wał głową.

– Ktoś po­wie­dział ko­men­dan­towi, który po­wie­dział panu Jink­sowi, że je­śli lu­dzie nie przy­cho­dzą na si­łow­nię z wła­snym ase­ku­ra­to­rem, pro­szą o po­moc ko­goś z ob­sługi. A tym kimś mo­głem być oczy­wi­ście ja.

W mil­cze­niu pod­niósł pla­sti­kowy ku­bek wy­peł­niony pro­te­ino­wym pa­skudz­twem. Wzdry­gnę­łam się i po­krę­ci­łam głową.

Zma­ga­łam się z po­czu­ciem winy. W końcu to ja wspo­mnia­łam Claude’owi, że cza­sami lu­dzie pro­szą ko­goś z per­so­nelu o ase­ku­ra­cję.

– Nie­zbyt do­brze zna­łem pana Pac­karda – cią­gnął złoty chło­piec. – Ale na­prawdę nie wy­daje mi się, że mógłby wy­kryć ja­kieś ma­chlojki w in­te­re­sach taty. To pew­nie oznaka braku sza­cunku, zwłasz­cza te­raz, kiedy pan Pac­kard nie żyje, ale on ni­gdy nie wy­da­wał mi się zbyt by­stry i gdyby do­wie­dział się o ja­kichś le­wych in­te­re­sach, chyba po pro­stu uznałby, że coś mu się po­my­liło. Albo po­szedłby do taty, żeby z nim o tym po­roz­ma­wiać.

Moim zda­niem Bobo miał ab­so­lutną ra­cję.

– Ład­nie wy­glą­dasz, Lily – po­wie­dział Bobo, zmie­nia­jąc te­mat tak nie­spo­dzie­wa­nie, że jego słowa do­tarły do mnie do­piero po chwili.

– O, dzięki.

Mia­łam na so­bie tur­ku­sową pod­ko­szulkę i spodnie od dresu. Nowe i nie­po­pla­mione, ale od razu było wi­dać, że są z su­per­mar­ketu.

– Czemu nie wło­żysz cze­goś ta­kiego? – Bobo wska­zał wie­szak z odzieżą spor­tową, na któ­rym Mar­shall wy­sta­wiał dro­gie ubra­nia do ćwi­czeń.

Strój, który wpadł w oko mo­jemu osiem­na­sto­let­niemu roz­mówcy, miał ja­sno­ró­żowe i błę­kitne wzory uzy­skane dzięki su­pło­wemu far­bo­wa­niu, głę­boki de­kolt i skąpe figi, które na­le­żało no­sić na ob­ci­słych ge­trach.

Prych­nę­łam.

– Ja­sne.

– By­łoby ci w tym ład­nie. Masz od­po­wied­nie ciało – po­wie­dział tro­chę onie­śmie­lony. – Chciał­bym pa­trzeć na twoje plecy, kiedy ćwi­czysz na mo­tylku.

– Dzię­kuję – od­po­wie­dzia­łam sztywno. – Ale ta­kie ciu­chy po pro­stu nie są w moim stylu.

Po­szłam przy­wi­tać się z Ra­pha­elem. Grypę miał już za sobą, ale coś go gnę­biło. Nie po­wi­tał mnie tra­dy­cyj­nym tu­bal­nym okrzy­kiem.

– Co się stało?

– Py­tasz, co się stało? – po­wie­dział, po­cie­ra­jąc tył głowy. Włosy Ra­pha­ela były tak krótko przy­strzy­żone, że jego ma­ho­niowa dłoń nie wy­wo­łała żad­nych zmian w ukła­dzie gę­stych czar­nych locz­ków. – Wy­ja­śnię ci, co się stało, Lily.

Mó­wił pod­nie­sio­nym gło­sem i od razu zro­zu­mia­łam, że za­gad­nę­łam go w nie­od­po­wied­niej chwili.

– Do­bra z cie­bie ko­bieta, Lily, ale to nie jest miejs­ce dla czar­nych.

– Mar­shall… – za­czę­łam.

Za­mie­rza­łam po­wie­dzieć, że Mar­shall nie jest ra­si­stą ani ni­kim w tym ro­dzaju, ale nie zdą­ży­łam do­koń­czyć zda­nia.

– Wiem, że Mar­shall to to­le­ran­cyjny fa­cet. Ale przy­cho­dzi tu zbyt wielu ta­kich, o któ­rych nie da się tego po­wie­dzieć. Nie mogę ćwi­czyć w miej­scu, gdzie czarni nie są mile wi­dziani.

Zna­łam Ra­pha­ela od czte­rech lat, ale jesz­cze ni­gdy nie wi­dzia­łam, żeby mó­wił z taką po­wagą i zło­ścią. Rzu­cił wście­kłe spoj­rze­nie w stronę dwóch męż­czyzn ćwi­czą­cych ra­zem na prze­ciw­le­głym końcu sali. Prze­rwali tre­ning, przez chwilę się na niego ga­pili, a po­tem wró­cili do ćwi­czeń. Jed­nym z nich był Darcy Or­chard, do­brze zbu­do­wany męż­czy­zna o dłu­gich rzed­ną­cych ja­sno­brą­zo­wych wło­sach, po­licz­kach po­kry­tych bli­znami po trą­dziku, sze­ro­kiej sło­wiań­skiej twa­rzy i no­gach gru­bych jak pnie drzew. Dru­giego nie zna­łam.

Za­sta­na­wia­łam się, co od­po­wie­dzieć Ra­pha­elowi, ale on po pro­stu wziął swoją torbę i wy­szedł. Spoj­rza­łam na Darcy’ego. Był do mnie zwró­cony ple­cami, a jego kum­pel pod­no­sił sztangę. Po­zo­stali lu­dzie w si­łowni sta­rali się pa­trzeć w inną stronę.

Pod­czas tre­ningu (dzi­siaj był dzień nóg i ra­mion) pró­bo­wa­łam nie my­śleć o tym drob­nym in­cy­den­cie. Ba­łam się, że też będę zmu­szona zre­zy­gno­wać z si­łowni. A co­dzienne tre­ningi wiele dla mnie zna­czyły. Czy w ra­zie czego bę­dzie mnie stać na za­kup wła­snego sprzętu? Nie, nie przy tak ską­pym bu­dże­cie, nie po za­pła­ce­niu za roczny kar­net w Body Time. Co mie­siąc mu­sia­łam oszczę­dzać na czarną go­dzinę, która nie­chyb­nie na­dej­dzie. Po­dej­rze­wa­łam, że Mar­shall już i tak dał mi zniżkę.

Po­woli zja­wiali się inni by­walcy si­łowni, któ­rzy ma­chali nam na po­wi­ta­nie i wo­łali: „Cześć!”, a po­tem roz­po­czy­nali tre­ning. Była to je­dyna grupa, któ­rej człon­kiem mo­głam się na­zwać (nie li­cząc grupy ka­rate). Jesz­cze kilka mi­nut temu na­le­żał do niej rów­nież Ra­phael. Bra­ter­stwo potu ce­cho­wała silna ro­ta­cja, gdyż więk­szość lu­dzi szybko ła­mała swoje po­sta­no­wie­nia, wy­trzy­mu­jąc na si­łowni śred­nio trzy ty­go­dnie. Była jed­nak wśród nich garstka za­go­rzal­ców ta­kich jak ja, któ­rzy przy­cho­dzili co­dzien­nie. Siłą rze­czy po­woli się po­zna­wa­li­śmy. W mniej­szym lub więk­szym stop­niu.

Del Pac­kard też na­le­żał do tej grupy.

Dzi­siaj na si­łowni byli wszy­scy stali by­walcy oprócz Dela: ni­ska, krępa Ja­net Shook o ciem­no­brą­zo­wych wło­sach i ta­kich sa­mych oczach, która cho­dziła także na ka­rate i pod­ko­chi­wała się w Mar­shallu, od­kąd ją zna­łam; Brian Gru­ber, si­wo­włosy i atrak­cyjny pre­zes za­kładu pro­duk­cji ma­te­ra­ców; Jerri Si­ze­more, była żona dok­tora Johna Si­ze­more’a, miej­sco­wego den­ty­sty; oraz Darcy Or­chard, który pra­co­wał w skle­pie ze sprzę­tem spor­to­wym, po­dob­nie jak Del. Za­zwy­czaj Darcy ćwi­czył z Ji­mem Bo­xem, in­nym pra­cow­ni­kiem sklepu, ale dzi­siaj Jima nie było – praw­do­po­dob­nie wal­czył w domu z grypą, bo wczo­raj po­cią­gał no­sem. Za­sta­na­wia­łam się, kim jest nowy part­ner Darcy’ego. Wy­da­wało mi się, że wi­dzia­łam go już chyba nie­da­leko Apar­ta­men­tów Ogro­do­wych. W końcu wy­szedł. Ale Darcy da­lej krę­cił się po si­łowni.

Za­jął przy­rząd do ćwi­cze­nia mię­śni ły­dek, który był na­stępny na mo­jej li­ście, więc cze­ka­łam z boku, pa­trząc, jak Darcy robi drugą se­rię. Wsu­nął bo­lec na dzie­więć­dzie­siąt ki­lo­gra­mów i do­sto­so­wał wy­so­kość na­ra­mien­ni­ków. Darcy, który mie­rzył mniej wię­cej metr osiem­dzie­siąt wzro­stu, miał fa­lu­jące mię­śnie pier­siowe i wy­pu­kłe bi­cepsy fa­na­tyka tre­ningu. Po­my­śla­łam, że pod skórą może no­sić naj­wy­żej ze trzy­dzie­ści gra­mów tłusz­czu. Ćwi­czył w jed­nej ze swo­ich prze­ro­bio­nych bluz – z od­cię­tymi rę­ka­wami i wy­rwa­nym ścią­ga­czem pod szyją – które były zna­kiem roz­po­znaw­czym praw­dzi­wych za­pa­leń­ców, a do tego wło­żył spodnie od dresu, które pa­mię­tały jesz­cze pew­nie czasy li­ceum.

– Za mi­nutę koń­czę – wy­sa­pał, ro­biąc se­rię dwu­na­stu po­wtó­rek.

Zszedł ze stop­nia i przez chwilę cho­dził w kółko, żeby roz­luź­nić mię­śnie ły­dek, któ­rym spra­wił ta­kie la­nie. Darcy ze­brał się w so­bie, prze­ło­żył bo­lec dwie dziurki w dół, do­da­jąc do ob­cią­że­nia dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów, i sta­nął pal­cami na wą­skim stop­niu, prze­no­sząc na nie cały cię­żar ciała. Jego pięty cho­dziły na zmianę w górę i w dół, ro­biąc jesz­cze dwa­na­ście po­wtó­rek.

– Aua! – stęk­nął, scho­dząc ze stop­nia. – Aua! – Skrzy­wił się, utkwił wzrok w pod­ło­dze i roz­luź­nił pro­te­stu­jące mię­śnie. – Po­zwól, że jesz­cze się wy­pstry­kam – po­wie­dział i prze­ło­żył bo­lec na roz­sąd­niej­sze ob­cią­że­nie.

Znowu sta­nął na stop­niu i bar­dzo szybko zro­bił dwa­dzie­ścia cztery po­wtórki. Pod ko­niec wy­raz sku­pie­nia na jego twa­rzy prze­szedł w za­sty­gły gry­mas bólu.

Łącz­nie trwało to za­le­d­wie kilka mi­nut. Cie­szy­łam się z chwili od­po­czynku.

– Jak leci, Lily? – za­py­tał Darcy, drep­cząc w miej­scu, żeby zmniej­szyć na­pię­cie mię­śni.

Się­gnął po be­żowy ręcz­nik i otarł nim dzio­bate po­liczki.

– W po­rządku.

Za­sta­na­wia­łam się, czy wspo­mni o wyj­ściu Ra­phae­la. Ale Darcy my­ślał o czymś in­nym.

– Sły­sza­łem, że to ty zna­la­złaś sta­rego Dela. – Jego małe brą­zowe oczka uważ­nie przy­glą­dały się mo­jej twa­rzy.

– Tak.

– To był do­bry chłop – po­woli po­wie­dział Darcy. Chyba za­mie­rzał wy­gło­sić coś w ro­dzaju ele­gii. – Za­wsze uśmiech­nięty. Ten gość, który wcze­śniej ze mną ćwi­czył, bę­dzie pra­co­wał na jego miej­scu w skle­pie Ho­wella. Wielka zmiana.

– To ktoś stąd? – za­py­ta­łam grzecz­nie, do­sto­so­wu­jąc na­ra­mien­niki do mo­ich stu sześć­dzie­się­ciu trzech cen­ty­me­trów wzro­stu.

– Nie, chyba z Lit­tle Rock. Twardy z niego su­kin­syn… o, prze­pra­szam.

Prze­ło­ży­łam bo­lec na trzy­dzie­ści pięć ki­lo­gra­mów. Sta­nę­łam pal­cami na wą­skim stop­niu, wsu­nę­łam ra­miona pod wy­ście­łane na­ra­mien­niki, żeby po­dźwi­gnąć cię­żar i opu­ści­łam pięty. Sta­wa­łam na pal­cach dwa­dzie­ścia razy, w bar­dzo szyb­kim tem­pie.

Ze­szłam z półki, żeby roz­luź­nić mię­śnie, i prze­su­nę­łam bo­lec na więk­sze ob­cią­że­nie.

– Spo­ty­kasz się z kimś, Lily? Sły­sza­łem, że ty i Mar­shall to już prze­szłość.

Za­sko­czona pod­nio­słam głowę. Darcy na­dal stał obok. Miał cu­downe ciało, ale była to jego je­dyna ce­cha, która mo­gła mi się wy­dać względ­nie in­te­re­su­jąca, więc zde­cy­do­wa­nie bra­ko­wało ar­gu­men­tów prze­ma­wia­ją­cych za wspól­nym spę­dze­niem wie­czoru. Roz­mowy z Dar­cym mnie nu­dziły, a poza tym ten fa­cet miał w so­bie coś mę­czą­cego. Ni­gdy nie lek­ce­ważę ta­kich od­czuć.

– Nie mam ochoty – po­wie­dzia­łam.

Uśmiech­nął się lekko, jak ktoś prze­ko­nany, że się prze­sły­szał.

– Nie masz ochoty na…? – za­py­tał.

– Na randki.

– O rany, Lily! Taka fajna babka jak ty nie chce dać się za­pro­sić na ko­la­cję?

– Na ra­zie nie.

Sta­nę­łam pal­cami na stop­niu, wzię­łam na ra­miona czter­dzie­ści pięć kilo i zro­bi­łam jesz­cze jedną se­rię dwu­dzie­stu po­wtó­rek. Pięć ostat­nich oka­zało się spo­rym wy­zwa­niem.

– Jak to? Wo­lisz ko­biety? – Darcy uśmiech­nął się z wyż­szo­ścią, jakby czuł się w obo­wiązku oka­zać po­gardę, gdy mowa o les­bij­stwie.

– Nie. Za chwilę skoń­czę.

Darcy znowu się uśmiech­nął, ale z jesz­cze więk­szym wa­ha­niem, mimo że sta­ra­łam się być jak naj­bar­dziej uprzejma. Naj­wi­docz­niej nie mógł uwie­rzyć w ist­nie­nie ko­biety, która nie ma ochoty cho­dzić na randki – zwłasz­cza z nim. Po chwili bez­sku­tecz­nego ocze­ki­wa­nia na zmianę mo­jej de­cy­zji od­szedł w stronę rzym­skiego krze­sła, za­ci­ska­jąc ze zło­ści wą­skie usta.

Prze­ło­ży­łam bo­lec na pięć­dzie­siąt pięć ki­lo­gra­mów i po raz ko­lejny za­czę­łam się za­sta­na­wiać, kogo Del mógł po­pro­sić o ase­ku­ra­cję. Ufał wszyst­kim by­wal­com si­łowni. Na­wet Ja­net i ja by­ły­śmy wy­star­cza­jąco silne, żeby po­móc mu przy pod­no­sze­niu lżej­szych (lecz i tak bar­dzo cięż­kich) sztang, które wy­ko­rzy­sty­wał do roz­bu­dowy masy mię­śnio­wej. W kla­cie i rę­kach Ja­net była pra­wie tak silna jak ja, a poza tym miała nade mną prze­wagę w no­gach, bo pro­wa­dziła dwie go­dziny ae­ro­biku dzien­nie i pra­co­wała w klu­bach dziecka, które za­pew­niały uczniom fi­nan­so­waną przez lo­kalną spo­łecz­ność opiekę po lek­cjach.

Kiedy skoń­czy­łam tre­no­wać mię­śnie ły­dek, po­de­szłam do Ja­net, która wła­śnie ro­biła brzuszki. Pot przy­ciem­nił jej krót­kie brą­zowe włosy, zmie­nia­jąc je w czarne frę­dzelki wo­kół drob­nej kwa­dra­to­wej twa­rzy.

– Sto dzie­sięć – sap­nęła, kiedy nad nią sta­nę­łam.

Po­ki­wa­łam głową i cze­ka­łam da­lej.

– Sto dwa­dzie­ścia pięć – po­wie­działa po chwili i opa­dła na matę z za­mknię­tymi oczami.

– Ja­net – za­gad­nę­łam ją po sto­sow­nej chwili ci­szy.

– Umm?

– Czy Del pro­sił cię kie­dyś o ase­ku­ra­cję?

Ja­net gwał­tow­nie otwo­rzyła brą­zowe oczy. Z lek­kim roz­ba­wie­niem sku­piła na mnie wzrok.

– Del? On uwa­żał, że ko­bieta nie jest w sta­nie no­sić sia­tek z za­ku­pami, a co do­piero go ase­ku­ro­wać.

– Na za­wo­dach wi­dy­wał kul­tu­rystki. Poza tym czę­sto wi­dy­wał nas rano na si­łowni.

Ja­net nie­grzecz­nie prych­nęła.

– No tak, ale uważa nas za dzi­wa­dła – po­wie­działa z urazą. – To zna­czy uwa­żał – po­pra­wiła się już spo­koj­niej­szym to­nem. – Wszyst­kie ko­biety przy­rów­ny­wał do tej swo­jej Lindy, a Lindy nie po­tra­fi­łaby ukroić szynki bez noża elek­trycz­nego.

Ro­ze­śmia­łam się.

Ja­net spoj­rzała na mnie lekko za­sko­czona.

– Miło usły­szeć, jak się śmie­jesz. Rzadko ci się to zda­rza – za­uwa­żyła.

Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– A skoro już tu je­steś – cią­gnęła, sia­da­jąc i wy­cie­ra­jąc twarz ręcz­ni­kiem – chcia­łam cię o coś za­py­tać.

Usia­dłam na naj­bliż­szej ła­weczce i cze­ka­łam.

– Czy ty i Mar­shall to już przy­pie­czę­to­wana sprawa?

My­śla­łam, że po­prosi mnie o ase­ku­ra­cję albo o prze­ćwi­cze­nie ele­men­tów naj­now­szego kata, któ­rego na­uczy­li­śmy się na lek­cji ka­rate.

Dziś jed­nak wszyst­kich in­te­re­so­wało moje ży­cie mi­ło­sne.

W su­mie lu­bi­łam Ja­net, więc trud­niej było od­po­wie­dzieć jej niż Darcy’emu. Za­prze­cze­nie ozna­cza­łoby, że Mar­shall jest zu­peł­nie wolny i każda ko­bieta może spró­bo­wać go po­de­rwać – zrze­kła­bym się wszyst­kich praw do jego osoby. Po­twier­dze­nie zwią­za­łoby mnie z Mar­shal­lem na naj­bliż­szą przy­szłość.

– Nie – po­wie­dzia­łam i po­szłam zro­bić ostat­nią po­wtórkę.

W dro­dze do szatni Ja­net przy­sta­nęła obok mnie.

– Je­steś na mnie zła? – za­py­tała.

Tro­chę mnie za­sko­czyła.

– Nie – po­wie­dzia­łam.

Wtedy za­sko­czyła mnie jesz­cze bar­dziej, bo wy­buch­nęła śmie­chem.

– Oj, Lily – po­krę­ciła głową. – Je­steś taka dziwna.

Po­wie­działa to tak, jakby „dziw­ność” była ja­kąś małą uro­czą oso­bli­wo­ścią mo­jej na­tury po­dobną do no­sze­nia maj­tek pod ko­lor bu­tów albo zie­lo­nych ciu­chów w po­nie­działki.

Wy­szłam z Body Time z nie­wy­raź­nym po­czu­ciem nie­za­do­wo­le­nia z prze­biegu tre­ningu. Po raz pierw­szy roz­ma­wia­łam sam na sam z Dar­cym Or­char­dem i mia­łam na­dzieję, że wię­cej się to nie po­wtó­rzy. Upew­ni­łam się, że Ja­net Shook miała ochotę na Mar­shalla Se­dakę, co nie do końca było wielką no­winą. Utwier­dzi­łam się w prze­ko­na­niu, że Del pra­wie na pewno nie po­pro­siłby ko­biety o ase­ku­ra­cję. Oraz od­kry­łam, że Ra­phael czuł się nie­mile wi­dziany w miej­scu, w któ­rym wy­ku­pił kartę sta­łego klienta.

W dro­dze do domu pró­bo­wa­łam wy­tro­pić przy­czynę swo­jego nie­za­do­wo­le­nia. Dla­czego w ogóle ocze­ki­wa­łam od po­ranka cze­goś wię­cej niż je­dy­nie do­brego tre­ningu? Prze­cież nie po­winno mnie in­te­re­so­wać, co się działo w Body Time w wie­czór śmierci Dela, po­dob­nie jak Ja­net nie po­winno in­te­re­so­wać, czy ja i Mar­shall je­ste­śmy ze sobą na po­waż­nie.

Nie prze­pa­da­łam za De­lem. Co mnie ob­cho­dziło, czy zgi­nął przez przy­pa­dek, czy ktoś mu po­mógł?

Po­wie­dzia­łam Claude’owi, że Del był nie­szko­dliwy. Bio­rąc prysz­nic, po raz pierw­szy za­sta­no­wi­łam się nad De­lem Pac­kar­dem.

Ni­gdy nie ro­bił żar­to­bli­wych uwag na te­mat mo­jej siły, które cza­sami sły­sza­łam od in­nych męż­czyzn. Na mój wi­dok czuł umiar­ko­wane za­do­wo­le­nie, nie tę­sk­nił za mną, kiedy wy­cho­dzi­łam, chęt­nie by mi po­mógł, gdy­bym go o to po­pro­siła, był nie­wia­ry­god­nie dumny z ty­tułu wi­ce­mi­strza Sha­ke­spe­are i z ra­do­ścią wiódłby ży­wot Dela Pac­karda aż do sa­mej śmierci… gdyby tylko na­stą­piła w spo­sób na­tu­ralny.

Ko­chał mamę i tatę, da­wał kwiaty swo­jej dziew­czy­nie Lindy, do­brze wy­ko­ny­wał swoją pracę i cha­dzał wła­snymi dro­gami, ni­komu nie wa­dząc. Wszystko, czego pra­gnął na­prawdę mocno, spro­wa­dzało się do po­now­nego zdo­by­cia ty­tułu – tym ra­zem mi­strza nu­mer je­den.

Je­śli ase­ku­ra­tor Dela uśmier­cił go przez nie­uwagę, po­wi­nien się przy­znać. Je­śli za­bił go z pre­me­dy­ta­cją, po­wi­nien za to za­pła­cić.

Wy­tar­łam włosy ręcz­ni­kiem i zro­bi­łam ma­ki­jaż, cały czas roz­trzą­sa­jąc kwe­stie zwią­zane ze śmier­cią Dela i pró­bu­jąc się do­wie­dzieć, dla­czego cią­gle to­wa­rzy­szy mi po­czu­cie, że to tra­giczne wy­da­rze­nie ma ze mną ja­kiś bez­po­średni zwią­zek.

Po­li­cja ana­li­zo­wała szcze­góły śmierci Dela i to po­winno mi wy­star­czyć. Nie czu­łam naj­mniej­szej po­trzeby zgłę­bia­nia te­matu na wła­sną rękę, kiedy na po­czątku je­sieni Dar­nell Glass zo­stał po­bity na śmierć, ani kilka ty­go­dni póź­niej, kiedy za­strze­lono Lena El­gina, mimo że obie sprawy nie zo­stały jesz­cze roz­wią­zane.

Kiedy wsia­da­łam do sa­mo­chodu, by po­je­chać do pierw­szej pracy, do­zna­łam olśnie­nia. Przej­mo­wa­łam się śmier­cią Dela z dwóch po­wo­dów. Po pierw­sze, po­dej­rze­nie pa­dło na Bobo Win­th­ropa po czę­ści przez to, co po­wie­dzia­łam Claude’owi. Po dru­gie, mar­twi­łam się dla­tego, że Dela za­bito na si­łowni, w jed­nym z nie­licz­nych miejsc, w któ­rych czu­łam się jak w domu. Za­tem ob­cho­dziła mnie śmierć Dela i ob­cho­dziło mnie to, kto za nią za­płaci.

Rozdział 2

Mi­jał je­den zwy­czajny dzień za dru­gim, a ja co­raz bar­dziej tę­sk­ni­łam za Claude’em.

Opie­ko­wał się mną kilka mie­sięcy temu, kiedy zo­sta­łam po­bita. Po­ma­gał mi się ką­pać, ubie­rać, kłaść się do łóżka. Ro­bie­nie przy nim ma­ki­jażu wy­da­wało mi się cał­ko­wi­cie na­tu­ralne, ale on do­strzegł w tym brak za­in­te­re­so­wa­nia nim jako męż­czy­zną.

Do­szłam do wnio­sku, że wi­dział mnie już w naj­gor­szym wy­da­niu. Ma­ki­jaż nie był dla niego, lecz dla reszty świata.