Czysta jak łza - Charlaine Harris - ebook + audiobook

Czysta jak łza ebook i audiobook

Charlaine Harris

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Lily Bard przybywa do małego miasteczka Shakespeare w Arkansas, aby uciec od swojej mrocznej i brutalnej przeszłości. Zarabia, sprzątając cudze domy, w wolnych chwilach trenuje karate i w zasadzie nic innego jej nie interesuje. 

Kiedy więc znajduje w parku zwłoki Pardona Albee, znanego inwestora w branży budowlanej, postanawia się trzymać od sprawy z daleka. Nie obchodzi jej, kto to zrobił, ale kiedy policja i lokalna społeczność zaczynają wskazywać na nią palcem, Lily zdaje sobie sprawę, że jeśli chce się oczyścić z podejrzeń, musi znaleźć prawdziwego zabójcę w tej cichej i zamkniętej społeczności.

Charlaine Harris to amerykańska pisarka, które publikuje od ponad trzydziestu lat. Największy rozgłos przyniosła jej seria o kelnerce Sookie Stackhouse z Luizjany; na jej podstawie HBO nakręciło serial „Czysta krew” („True Blood”).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 271

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 36 min

Lektor:

Oceny
4,0 (98 ocen)
38
33
22
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
beataksiazkoholiczka

Z braku laku…

Lekka książka. Napisana w stylu poczciwej ciotki. Niby jest zbrodnia i zagadka, ale to wszystko jest jakieś trywialne. Widać, że autorka nie ma pojęcia o pracy śledczych, o metodach policji, o poszukiwaniu mordercy. Pisze bez przekonania i wchodzenia w realia. Więcej miejsca poświęca przemyśleniom sprzątaczki niż policyjnej dedukcji. Ciężko ocenić ją jednoznacznie, bo może ktoś lubi lekkie "kryminałki". Dla mnie to raczej książka na dobranoc. Nie rozbudza ciekawości, nie męczy, wręcz przeciwnie, pozwala powoli odpływać.
10
Mike781

Dobrze spędzony czas

Szybka akcja, płynne dialogi, ogólnie fajna książka obyczajowa z kryminalną nutą. I polecam audiobook z dobrą lektorką. 👍👏
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

świetna fabuła. polecam
00
breeAnna

Całkiem niezła

Może być
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się słucha, ciekawy nieskomplikowany kryminał. Trudno się rozstać z bohaterką dlatego z przyjemnością posłucham kolejnej części .
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Sha­ke­spe­are’s Lan­dlord

Prze­kład z ję­zyka an­giel­skiego: Ra­fał Śmie­tana

Co­py­ri­ght © Char­la­ine Har­ris, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Ju­lita Ci­sow­ska

Ko­rekta: Ka­ta­rzyna On­derka

ISBN 978-87-0237-661-6

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal

Gyl­den­dal A/S | Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Dla wszyst­kich mo­ich zna­jo­mych – pen­sjo­na­riu­szy Izby Tor­tur dok­tora Thana, zwłasz­cza Mar­thy, Johna i Wayne’a

Rozdział 1

Ze­bra­łam się w so­bie. Bo­symi sto­pami za­par­łam się na drew­nia­nej pod­ło­dze i go­towa do ataku na­pię­łam mię­śnie ud. Zro­bi­łam wy­krok lewą nogą i ob­ra­ca­jąc się, unio­słam prawą nogę zgiętą w ko­la­nie. Gwał­tow­nie wy­strze­li­łam stopę do przodu i na­tych­miast cof­nę­łam. Czarny wo­rek tre­nin­gowy marki Ever­last za­ko­ły­sał się na łań­cu­chu.

Opu­ści­łam koń­czynę. Lekko ob­ró­ci­łam się na niej, tym ra­zem ma­jąc wo­rek przed sobą. Lewą nogą wy­ko­na­łam dłuż­sze, sil­niej­sze kop­nię­cie, zwane mae geri. Ko­pa­łam na prze­mian to lewą, to prawą nogą, z przodu i z boku, wy­ko­ny­wa­łam ob­roty, ćwi­cząc słab­sze ude­rze­nia piętą. Od­dy­cha­łam co­raz głę­biej, lecz ani na chwilę nie wy­pa­dłam z rytmu: kop­nię­cie – wy­dech, po­wrót – wdech.

Wo­rek za­tań­czył na łań­cu­chu, huś­ta­jąc się tam i z po­wro­tem, co wy­ma­gało ode mnie co­raz więk­szego sku­pie­nia, by ko­lejny cios tra­fił rów­nie pre­cy­zyj­nie. Po­czu­łam się zmę­czona.

Na ko­niec sil­niej­szą prawą nogą wy­pro­wa­dzi­łam po­tężne kop­nię­cie, uchy­li­łam się przed po­wra­ca­ją­cym wor­kiem i wy­ko­na­łam se­iken. Wy­pro­sto­waną ręką tra­fi­łam w cel.

Skoń­czy­łam ćwi­cze­nie. Au­to­ma­tycz­nie się ukło­ni­łam, zu­peł­nie jak­bym miała ży­wego spar­ring­part­nera, i po­krę­ci­łam głową, zde­gu­sto­wana wła­sną głu­potą. Się­gnę­łam po ręcz­nik wi­szący na spe­cjal­nym ha­czyku przy klamce do drzwi. Po­kle­pu­jąc się po po­licz­kach, za­sta­na­wia­łam się, czy tre­ning wy­star­cza­jąco mnie zmę­czył. Cie­kawe, czy gdy­bym te­raz wzięła prysz­nic i wsko­czyła do łóżka, za­snę­ła­bym od razu? Nie do­wiem się, do­póki nie spró­buję.

Umy­łam włosy, na­my­dli­łam i spłu­ka­łam całe ciało. Po pię­ciu mi­nu­tach by­łam go­towa. Wy­tar­łam się, a po­tem wma­so­wa­łam we włosy piankę. Sta­nę­łam przed lu­strem i za po­mocą pal­ców oraz szczotki tro­chę na­stro­szy­łam fry­zurę. Owi­nę­łam się ręcz­ni­kiem, żeby nie pa­trzeć na sie­bie w lu­strze.

Te­raz no­szę krót­kie ja­sno­blond włosy. Jedna z nie­licz­nych eks­tra­wa­gan­cji, na ja­kie so­bie po­zwa­lam, to far­bo­wa­nie, on­du­la­cja i strzy­że­nie w Terra Ann, naj­mod­niej­szym sa­lo­nie fry­zjer­skim w Sha­ke­spe­are. Nie­któ­rzy z mo­ich pra­co­daw­ców też się tam cze­szą – zda­rza im się za­po­mnieć ję­zyka w gę­bie, gdy mnie wi­dzą.

Więk­szość lu­dzi ko­rzy­sta­ją­cych z si­łowni uważa, że nie może się obejść bez głę­bo­kiej opa­le­ni­zny, ale ja je­stem blada. Dzięki temu bli­zny nie są aż tak wi­do­czne. Ale nie lu­bię nad­miaru wło­sów – wy­ry­wam każdą nie­równą brew, nogi i pa­chy golę na gładko.

Kie­dyś, wiele lat temu, wy­da­wało mi się, że je­stem ładna. Jak to zwy­kle bywa, ry­wa­li­zo­wa­łam pod tym wzglę­dem z moją sio­strą Va­reną i pa­mię­tam, że stwier­dzi­łam, iż moje oczy są więk­sze, w od­cie­niu ja­śniej­szego błę­kitu niż jej, nos prost­szy i cień­szy, a usta peł­niej­sze. Z ko­lei jej pod­bró­dek wy­pa­dał le­piej – był bar­dziej kształtny i zde­ter­mi­no­wany. Mój jest za­okrą­glony. Nie wi­dzia­łam jej od trzech lat. Chyba jed­nak jest ład­niej­sza ode mnie. Cho­ciaż twarz mi się nie zmie­niła, zmie­nił się mój umysł. Stan umy­słu od­bija się na twa­rzy i zmie­nia ją.

Cza­sami by­wają ta­kie po­ranki – przy­cho­dzą po na­prawdę złych no­cach – za­glą­dam w lu­stro i nie po­znaję ko­biety, którą w nim wi­dzę.

Tym ra­zem za­no­siło się na jedną z na­prawdę złych nocy (cho­ciaż nie mia­łam po­ję­cia, jak bar­dzo złych). Ale czu­łam, że nie ma sensu się kłaść. Wprost pa­li­łam się do wyj­ścia.

Wrzu­ci­łam prze­po­cony strój tre­nin­gowy do ko­sza na brudną bie­li­znę i ubra­łam się. Wcią­gnę­łam dżinsy i T-shirt, który wsu­nę­łam do spodni, a przez szlufki prze­cią­gnę­łam pa­sek. Włosy mia­łam jesz­cze tro­chę wil­gotne, więc po­trak­to­wa­łam je su­szarką. Na wierzch na­rzu­ci­łam ciemną wia­trówkę.

Drzwi fron­towe, tylne, a może ku­chenne? Są ta­kie wie­czory, że tracę dość dużo czasu, żeby się zde­cy­do­wać.

Tylne. Cho­ciaż wszyst­kim drzwiom sma­ruję za­wiasy, żeby za­my­kały się i otwie­rały pra­wie bez­sze­lest­nie, tylne dzia­łają naj­ci­szej.

Mój dom jest otwarty na prze­strzał, co ozna­cza, że tylne wej­ście znaj­duje się do­kład­nie na­prze­ciwko drzwi fron­to­wych. Wy­star­czy, że spoj­rzę na drugą stronę ko­ry­ta­rza i sa­lonu, który zaj­muje całą sze­ro­kość domu, i od razu wiem, czy za­mknę­łam za­suwę.

Oczy­wi­ście, że za­mknę­łam – ni­gdy nie za­nie­dbuję środ­ków bez­pie­czeń­stwa. Wy­szłam tyl­nymi drzwiami i w ich zamku też prze­krę­ci­łam klucz. We­pchnę­łam go na samo dno przed­niej kie­szeni spodni, skąd ra­czej nie po­wi­nien wy­paść. Przez mi­nutę sta­łam na ma­leń­kim ganku, wdy­cha­jąc de­li­katny za­pach mło­dych list­ków pną­cej róży. Ro­ślina wspięła się już do po­łowy dra­binki, którą zro­bi­łam, żeby przy­dać uroku mo­jemu gan­kowi.

Oczy­wi­ście unie­moż­li­wiała mi za­uwa­że­nie osób, które chcia­łyby za­kraść się do mo­jego domku, lecz gdy mniej wię­cej za mie­siąc po­ja­wią się pierw­sze kwiaty, nie po­ża­łuję tego. Od dziecka uwiel­biam róże. Ich krzaki gę­sto po­ra­stały duże po­dwórko mo­jego ro­dzin­nego domu w ma­łym mia­steczku.

Ogród, jaki pa­mię­tam z dzie­ciń­stwa, był przy­naj­mniej pięć razy więk­szy od mo­jego, który po sze­ściu me­trach od ściany domu koń­czy się na­gle w stro­miź­nie na­sypu ko­le­jo­wego. Po­chy­łość po­ra­stają chwa­sty, lecz co ja­kiś czas po­ja­wiają się tu wy­na­jęci ko­sia­rze i sta­rają się je li­kwi­do­wać. Gdy stoję twa­rzą ku to­rom, po le­wej stro­nie mam wy­so­kie drew­niane ogro­dze­nie ota­cza­jące nie­wielki blok miesz­kalny, no­szący dumną na­zwę Apar­ta­men­tów Ogro­do­wych Sha­ke­spe­are. Leży nie­znacz­nie wy­żej niż mój dom. Po pra­wej, nieco po­ni­żej, wi­dzę rów­nie małe po­dwórko ostat­niej po­se­sji przy mo­jej ulicy. Jest pra­wie do­kładną ko­pią mo­jego domku i na­leży do księ­go­wego na­zwi­skiem Carl­ton Coc­kroft.

W oknach u Carl­tona pa­no­wała ciem­ność, co – ze względu na późną porę – wcale mnie nie zdzi­wiło. W bloku do­strze­głam świa­tło tylko w miesz­ka­niu De­edry Dean. Lecz gdy unio­słam głowę, na­tych­miast zga­sło.

Pierw­sza po pół­nocy.

Ci­cho ze­szłam z ganku. W spor­to­wych bu­tach stą­pa­łam po tra­wie pra­wie bez­sze­lest­nie. Nie­wi­dziana przez ni­kogo ru­szy­łam uli­cami Sha­ke­spe­are. Noc była ci­cha i ciemna. Po­wie­trze stało nie­ru­chome, a na zim­nym nie­bo­skło­nie wi­siał sa­motny pół­księ­życ. Na­wet gdy­bym chciała, nie mo­głam do­strzec sama sie­bie. I tak było mi naj­le­piej.

Pół­to­rej go­dziny póź­niej po­czu­łam się wy­star­cza­jąco zmę­czona, by wresz­cie po­ło­żyć się spać.

Za­wró­ci­łam do domu i już nie pró­bo­wa­łam się ukry­wać. Można na­wet po­wie­dzieć, że za­cho­wy­wa­łam się nie­ostroż­nie. Ru­szy­łam chod­ni­kiem wzdłuż ar­bo­re­tum (taką fan­ta­zyjną na­zwą ob­da­rzono za­nie­dbany mały park z ta­blicz­kami po­przy­cze­pia­nymi do kilku drzew i krze­wów). Es­tes Ar­bo­re­tum zaj­muje cały kwar­tał zde­cy­do­wa­nie naj­po­dlej­szej dziel­nicy Sha­ke­spe­are. Każda z czte­rech ulic oka­la­ją­cych park na­zywa się ina­czej. Moja ulica, Track, po wschod­niej stro­nie parku, ma dłu­gość za­le­d­wie jed­nego kwar­tału. Nie­wiele aut nią prze­jeż­dża. Co rano, kiedy wstaję i wy­glą­dam przez okno, za­miast cu­dzych ga­raży wi­dzę drzewa po dru­giej stro­nie ulicy.

Szłam od ulicy La­tham bie­gną­cej wzdłuż po­łu­dnio­wej strony parku. Znaj­do­wa­łam się wła­śnie na­prze­ciw skrawka za­ro­śli, do któ­rego nikt nie ro­ścił so­bie pre­ten­sji, tuż na po­łu­dnie od domu Carl­tona Coc­kro­fta. Nie by­łam nie­ostrożna i nie przy­sta­nę­łam pod rzu­ca­jącą mi­ze­rną po­światę la­tar­nią uliczną, jedną z czte­rech po­sta­wio­nych na każ­dym rogu ar­bo­re­tum. Mia­steczka Sha­ke­spe­are nie stać na in­sta­lo­wa­nie la­tarni w środku kwar­tału, zwłasz­cza w ta­kiej czę­ści mia­sta.

Przez całą noc nie wi­dzia­łam ży­wej du­szy, lecz na­gle od­nio­słam wra­że­nie, że nie je­stem sama. W ciem­no­ści po dru­giej stro­nie ulicy ktoś się po­ru­szył.

In­stynk­tow­nie ukry­łam się za pniem dębu ame­ry­kań­skiego ro­sną­cego na skraju parku. Jego dłu­gie ga­łę­zie zwi­sały nad chod­ni­kiem. Mia­łam na­dzieję, że ich cień ukrył mnie przed wzro­kiem ta­jem­ni­czej po­staci wy­nu­rza­ją­cej się z mroku. Serce wa­liło mi nie­przy­jem­nie szybko. Co z cie­bie za twar­dziel! – za­drwi­łam z sie­bie. Co po­my­ślałby Mar­shall, gdyby cię te­raz zo­ba­czył? Lecz gdy po se­kun­dzie uspo­ko­iłam się, stwier­dzi­łam, że na pewno po­chwa­liłby mnie za to, że nie stra­ci­łam głowy.

Ostroż­nie wyj­rza­łam zza pnia. W środku kwar­tału, gdzie znaj­do­wał się ten ktoś, pa­no­wała pra­wie zu­pełna ciem­ność. Nie wie­dzia­łam na­wet, czy pa­trzę na męż­czy­znę, czy na ko­bietę. Po­wró­ciło nie­przy­jemne wspo­mnie­nie mo­jej pra­babki, wy­po­wia­da­ją­cej po­rze­ka­dło: „Czar­niej­szy niż Mu­rzyn z za­mknię­tymi ustami w ko­palni wę­gla”, czym zu­peł­nie nie­świa­do­mie wy­wo­ły­wała za­kło­po­ta­nie ca­łej ro­dziny. Cho­ciaż może nie, może to de­li­katne ski­nie­nie za­do­wo­le­nia nie do­ty­czyło zgrab­nego wy­ra­że­nia, lecz umę­czo­nych spoj­rzeń, ja­kie wy­mie­niali mię­dzy sobą moi ro­dzice.

Pra­babka wy­szłaby pew­nym kro­kiem na śro­dek ulicy i za­py­ta­łaby, z kim ma do czy­nie­nia, prze­ko­nana, że nic jej nie grozi.

Ale ja wiem le­piej.

Okryta mro­kiem po­stać pchała coś przed sobą. A to coś miało kółka.

Wbi­ja­jąc wzrok w ciem­no­ści, pró­bo­wa­łam so­bie przy­po­mnieć, czy kie­dy­kol­wiek wcze­śniej pod­czas bez­sen­nych nocy, gdy snu­łam się po mia­steczku, ktoś jesz­cze po­ja­wił się na mo­jej ulicy. Ow­szem, wi­dy­wa­łam cza­sem ja­kiś sa­mo­chód, miesz­kań­ców bloku lub ich go­ści, lecz nie są­dzę, bym w ciągu ostat­nich czte­rech lat spo­tkała ko­go­kol­wiek idą­cego pie­chotą – przy­naj­mniej w tej czę­ści mia­sta.

W złe noce, kiedy zda­rza mi się dojść do sa­mego cen­trum, to co in­nego.

Ale tu i te­raz za­nie­po­ko­iłam się nie na żarty. Ta­jem­ni­cza po­stać sta­rała się, by jej nie za­uwa­żono. Ten drugi miesz­ka­niec nocy po­py­chał coś, w czym te­raz roz­po­zna­łam dwu­ko­łowy wó­zek. Miał spe­cjalny uchwyt i pod­pórkę, więc gdy się go sta­wiało pio­nowo, nie prze­wra­cał się. Mie­ściły się na nim dwa stu­dwu­dzie­sto­li­trowe po­jem­niki na śmieci.

In­stynk­tow­nie za­ci­snę­łam dło­nie w pię­ści. Na­wet w ciem­no­ściach po­zna­łam zna­jomy kształt. Wó­zek na­le­żał do mnie. Ku­pi­łam go na wy­prze­daży od lu­dzi, któ­rzy wy­pro­wa­dzali się z mia­sta. Pan domu zro­bił go wła­sno­ręcz­nie.

Te­raz wó­zek był za­ła­do­wany czymś za­wi­nię­tym w ciemny pla­stik, być może matą do na­kry­wa­nia ra­bat, żeby nie ro­sły na nich chwa­sty. Na gład­kiej po­wierzchni wi­dzia­łam blade re­fleksy świa­tła.

Po­czu­łam wście­kłość, ja­kiej dawno nie do­świad­cza­łam. Działo się coś złego, a zło­dziej wózka chciał mnie w to wmie­szać. Spo­kój, któ­rego osią­gnię­cie tak wiele mnie kosz­to­wało, miał zo­stać znisz­czony, i to zu­peł­nie nie z mo­jej winy. Sama nie mo­głam za­cze­pić zło­dzieja. Nie mia­łoby to sensu – mógł być uzbro­jony i oczy­wi­ście bar­dzo chciał coś ukryć przed świa­tem.

Za­ci­snę­łam zęby, pa­trzy­łam i cze­ka­łam.

Przez nie­równą na­wierzch­nię za­nie­dba­nej uliczki Track ta­jem­ni­cza po­stać wio­zła ja­kiś cię­żar na wózku na śmieci. Po­zna­łam, że musi to być coś cięż­kiego, gdyż zło­dziej prze­miesz­czał się po­woli, przy­gar­biony.

Coś nie­sa­mo­wi­tego. Za­drża­łam. Ze­bra­łam poły wia­trówki i z ci­chym świ­stem za­su­nę­łam za­mek. Z kie­szeni wy­ję­łam cienką ciemną apaszkę i ob­wią­za­łam nią ja­sne włosy. Ani na chwilę nie spusz­cza­łam oczu z mo­zol­nych po­stę­pów zło­dzieja. Kie­ro­wał się w stronę parku. Po­czu­łam, jak ką­ciki ust wę­drują mi ku gó­rze w uśmie­chu, gdy pa­trzy­łam, jak mo­zoli się z wcią­gnię­ciem wózka z ulicy na chod­nik. Naj­wy­raź­niej uła­twie­nia dla in­wa­li­dów nie za­li­czały się do prio­ry­te­tów, gdy przed wielu laty te chod­niki wy­ko­ny­wano.

Wresz­cie wó­zek wsko­czył na chod­nik. Zło­dziej mu­siał przy­śpie­szyć kroku, żeby go do­go­nić. W ciem­no­ści, po­dą­ża­jąc jedną z wą­skich bru­ko­wa­nych ale­jek ar­bo­re­tum, to­czył swój ła­du­nek. Za­czę­łam li­czyć se­kundy. Za trzy mi­nuty wró­cił, na­dal po­py­cha­jąc mój wó­zek.

Tym ra­zem wó­zek był pu­sty.

Gniew ustą­pił miej­sca za­cie­ka­wie­niu, cho­ciaż tylko na krótką chwilę.

Pa­trzy­łam, jak ta­jem­ni­cza po­stać po­py­cha wó­zek po moim pod­jeź­dzie, le­dwo miesz­cząc się w wą­skiej prze­strzeni mię­dzy sa­mo­cho­dem a ścianą ga­rażu. Zło­dziej po­ja­wił się na ty­łach mo­jego domu. Szedł szyb­kim kro­kiem. Za­nim do­tarł do po­łu­dnio­wego pod­jazdu bloku miesz­kal­nego, mu­siał obejść ogro­dze­nie. Okrą­żył bu­dy­nek. On lub ona naj­wy­raź­niej miał za­miar wejść do niego od tyłu. Drzwi fron­towe za bar­dzo skrzy­piały. Za­wsze za­pa­mię­tuję ta­kie szcze­góły.

Dość czę­sto wcho­dzę i wy­cho­dzę z tego bu­dynku.

Tak jak się spo­dzie­wa­łam, zło­dziej nie po­ja­wił się po­now­nie po dru­giej stro­nie bloku. Więc mu­siał to być je­den z jego miesz­kań­ców, a może gość, który za­trzy­mał się tam na noc. Po­nie­waż miesz­kają tam jedna nie­za­mężna ko­bieta i czte­rej ka­wa­le­ro­wie, coś ta­kiego zda­rza się dość czę­sto.

Jesz­cze przez kilka se­kund trzy­ma­łam się w cie­niu drzewa. Cze­ka­łam, czy gdzieś nie za­pali się świa­tło. Ze swo­jego punktu ob­ser­wa­cyj­nego wi­dzia­łam okna po po­łu­dnio­wej stro­nie bu­dynku, a także okna fron­towe. Jed­nak kto­kol­wiek to był, za­cho­wy­wał się bar­dzo ostroż­nie. Bu­dy­nek to­nął w ciem­no­ściach.

Wie­dzia­łam, że ja też mu­szę być bar­dzo ostrożna. Od­cze­ka­łam pięć mi­nut we­dług elek­tro­nicz­nego ze­garka i do­piero wtedy od­wa­ży­łam się po­ru­szyć. Po chwili zna­la­złam się w ar­bo­re­tum. Nie po­dą­ża­łam za ni­czy­imi śla­dami, po­ru­sza­łam się w ciem­no­ści tak ci­cho, jak to tylko było moż­liwe. Oce­ni­łam, w któ­rym miej­scu mniej wię­cej do­trę do ścieżki. Układ ale­jek w parku zna­łam rów­nie do­brze jak roz­kład mo­jego wła­snego domu. Są pewne plusy wie­lo­go­dzin­nych wę­dró­wek po róż­nych za­ka­mar­kach Sha­ke­spe­are.

Zło­dziej owi­nął swój łup czar­nym wor­kiem, nie by­łam więc pewna, czy uda mi się go zna­leźć ze względu na pa­nu­jące wszę­dzie egip­skie ciem­no­ści. Gdy­bym nie mu­snęła no­gawką dżin­sów o pla­stik, który wy­dał z sie­bie cha­rak­te­ry­styczny sze­lest, mo­gła­bym po omacku wę­dro­wać po alejce przez na­stępną go­dzinę.

Gdy tylko usły­sza­łam od­głos, przy­kuc­nę­łam. Po chwili to, co po­cząt­kowo uzna­łam za matę z two­rzywa sztucz­nego, oka­zało się dwoma ogrom­nymi wor­kami na śmieci. Je­den za­ło­żony od góry, a drugi od dołu, na­cho­dziły na sie­bie w po­ło­wie, okry­wa­jąc coś du­żego i mięk­kiego. Do­tknę­łam pa­kunku i pod czymś mięk­kim wy­czu­łam coś twar­dego i nie­rów­nego. Coś, co tro­chę za bar­dzo przy­po­mi­nało ludz­kie że­bra.

Przy­gry­złam dolną wargę, żeby przy­pad­kiem nie krzyk­nąć.

W mil­cze­niu wal­czy­łam z wszech­ogar­nia­ją­cym pra­gnie­niem, by ze­rwać się na równe nogi i uciec. Po kilku głę­bo­kich od­de­chach wy­gra­łam. Przy­go­to­wa­łam się na to, co mu­sia­łam zro­bić, lecz nie od­wa­ży­ła­bym się dzia­łać w ciem­no­ści.

Się­gnę­łam do kie­szeni wia­trówki i wy­cią­gnę­łam lekką, małą, lecz sil­nie świe­cącą la­tarkę, która kie­dyś spodo­bała mi się w Wal-Mar­cie. Nie wsta­jąc, prze­su­nę­łam się tak, by moje ciało zna­la­zło się mię­dzy blo­kiem miesz­kal­nym a tym, co było na ziemi. Pstryk­nę­łam przy­ci­skiem.

Znów roz­gnie­wa­łam się na sie­bie, gdy zo­ba­czy­łam, jak bar­dzo trzęsą mi się ręce. Roz­su­nę­łam worki na ja­kieś dzie­sięć cen­ty­me­trów. Zo­ba­czy­łam po­dartą, spraną ko­szulę mę­ską w zie­lo­no­po­ma­rań­czową szkocką kratę. Kie­szeń klatki pier­sio­wej mu­siała o coś za­cze­pić – była czę­ściowo od­pruta wzdłuż szwu i bra­ko­wało frag­mentu ma­te­riału.

Po­zna­łam tę ko­szulę. Kiedy wi­dzia­łam ją po raz ostatni, nie była po­darta.

Wsu­nę­łam rękę do worka tro­chę z boku i zna­la­złam dłoń. Chwy­ci­łam nad­gar­stek w miej­scu, w któ­rym po­win­nam wy­czuć tętno.

W środku chłod­nej nocy w Sha­ke­spe­are ku­ca­łam wśród drzew, trzy­ma­jąc za rękę mar­twego męż­czy­znę.

A te­raz na pla­sti­ko­wych wor­kach bez­myśl­nie zo­sta­wi­łam od­ci­ski pal­ców.

Mniej wię­cej czter­dzie­ści mi­nut póź­niej sie­dzia­łam w swo­jej sy­pialni. Wresz­cie pa­da­łam na nos ze zmę­cze­nia.

Wy­ję­łam ciało z wor­ków.

Po­twier­dzi­łam toż­sa­mość trupa i jego stan. Nie od­dy­chał, nie mo­głam też wy­czuć tętna.

Wy­szłam z ar­bo­re­tum, wie­dząc, że zo­sta­wi­łam za sobą ślady. Nie mo­głam tego unik­nąć. Wpa­dłam na po­mysł, że przy­naj­mniej wyjdę tą samą drogą, którą przy­szłam, żeby cho­ciaż tro­chę je za­trzeć. Wy­nu­rzy­łam się z krza­ków na ulicę La­tham i prze­szłam na drugą stronę da­leko poza za­się­giem wzroku miesz­kań­ców bloku. Skra­da­jąc się, okrą­ży­łam dom Carl­tona Coc­kro­fta, ci­cho prze­cho­dząc przez jego po­dwórko, by na ko­niec do­trzeć do wła­snego domu.

Za­uwa­ży­łam, że zło­dziej od­sta­wił wó­zek. Na pierw­szy rzut oka po­jem­niki na śmieci znaj­do­wały się na swo­ich miej­scach, lecz po chwili stwier­dzi­łam, że od­wró­cił ich ko­lej­ność. Nie­bie­ski po­jem­nik za­wsze stał po pra­wej, a brą­zowy po le­wej stro­nie. Otwo­rzy­łam tylne drzwi i we­szłam do środka, nie za­pa­la­jąc świa­tła. Zna­la­złam wła­ściwą szu­fladę ku­chen­nej szafki i wy­ję­łam dwie za­pinki. Uży­łam ich do za­mknię­cia wor­ków na śmieci, które wcze­śniej znaj­do­wały się w po­jem­ni­kach. Po­tem wło­ży­łam do środka nowe worki – te, w które wcze­śniej za­pa­ko­wano ciało – i za­mknę­łam pierw­szy kom­plet wor­ków w dru­gim. Po­my­śla­łam so­bie, że nie po­win­nam oglą­dać wózka w środku nocy, a wcią­ga­nie go do domu spo­wo­do­wa­łoby za dużo ha­łasu. Bę­dzie mu­siał po­cze­kać do rana.

Zro­bi­łam wszystko, co mo­głam, by za­trzeć mi­mo­wolny współ­udział w wy­da­rze­niach, które ro­ze­grały się tej nocy.

Po­win­nam już się po­ło­żyć, lecz nie opusz­czało mnie prze­czu­cie, że o czymś za­po­mnia­łam. W ten spo­sób przy­po­mi­nało o so­bie wy­cho­wa­nie dziew­czynki ty­powe dla klasy śred­niej, zresztą jak za­wsze w naj­mniej spo­dzie­wa­nej i od­po­wied­niej po­rze. Do­cze­sne szczątki zna­nej mi osoby le­żały sa­mot­nie w ciem­no­ściach. Tak nie po­winno być.

Nie mo­głam za­te­le­fo­no­wać na po­ste­ru­nek po­li­cji, bo praw­do­po­dob­nie po­łą­cze­nia przy­cho­dzące na­gry­wano lub ina­czej no­to­wano, na­wet w tak ma­łej mie­ści­nie jak Sha­ke­spe­are. A może po­win­nam po pro­stu o wszyst­kim za­po­mnieć? I tak ktoś znaj­dzie go rano. A je­żeli będą to małe dzieci, miesz­ka­jące przy ulicy La­tham... Na­gle przy­szedł mi do głowy po­mysł, do kogo po­win­nam za­te­le­fo­no­wać. Za­wa­ha­łam się, krę­cąc młynka pal­cami. Pod­świa­do­mość mó­wiła, że to nie­zbyt roz­sądna de­cy­zja. Weź się do ro­boty i skończ wresz­cie z tym wszyst­kim – po­wie­dzia­łam so­bie.

Wy­ję­łam la­tarkę. Po­sił­ku­jąc się jej słab­ną­cym bla­skiem, w ma­leń­kiej książce te­le­fo­nicz­nej od­czy­ta­łam nu­mer. Wy­stu­ka­łam wła­ściwe cy­fry, wy­słu­cha­łam trzech sy­gna­łów, po któ­rych ode­zwał się za­spany mę­ski głos:

– Claude Frie­drich.

– Po­słu­chaj – po­wie­dzia­łam, zdzi­wiona, jak szorstko i chra­pli­wie za­brzmiały moje słowa. Od­cze­ka­łam chwilę.

– Okej – w gło­sie mo­jego roz­mówcy za­brzmiała nutka czuj­no­ści.

– W parku po dru­giej stro­nie ulicy jest trup – po­wie­dzia­łam i odło­ży­łam słu­chawkę.

Dys­kret­nie wśli­znę­łam się do po­koju tre­nin­go­wego. Przez okno do­strze­głam, że na pierw­szym pię­trze w miesz­ka­niu Claude’a Frie­dri­cha tuż obok De­edry Dean za­pa­liło się świa­tło.

Zro­bi­łam wszystko, co mo­głam.

Z mi­łym po­czu­ciem do­brze speł­nio­nego obo­wiązku prze­bra­łam się w nocną ko­szulę. Z ulicy do­biegł mnie od­głos sa­mo­chodu, więc na pal­cach we­szłam do ciem­nego sa­lonu, żeby wyj­rzeć na ze­wnątrz. Frie­drich po­trak­to­wał mój te­le­fon bar­dzo po­waż­nie. W po­śpiesz­nie na­rzu­co­nym na sie­bie ubra­niu roz­ma­wiał z jed­nym z po­li­cjan­tów z noc­nego pa­trolu, To­mem Da­vi­dem Me­ic­kle­joh­nem. Jak się spo­dzie­wa­łam, ru­szyli do parku tą samą alejką, którą wy­brał zło­dziej wózka. Obaj mieli w dło­niach po­tężne la­tarki „czasz­ko­łupy”.

Sprawa za­mknięta – po­my­śla­łam, wra­ca­jąc do sy­pialni i wpeł­za­jąc do dwu­oso­bo­wego łóżka. Okry­łam się koł­drą prze­braną w świeżą po­szewkę, przy­ło­ży­łam głowę do po­duszki i na­tych­miast – wresz­cie – za­pa­dłam w sen.

Rozdział 2

Na­za­jutrz był wto­rek. Tego dnia przed po­łu­dniem przy­cho­dzę do pani Ma­rie Ho­fstet­tler. Jej syn Chuck mieszka w Mem­phis. In­te­re­suje się matką, lecz nie na tyle, by za­dać so­bie trud przy­jazdu do Sha­ke­spe­are i zo­ba­czyć się z nią oso­bi­ście. Za­miast tego do­brze mi płaci za to, bym dwa razy w ty­go­dniu do­trzy­my­wała jej to­wa­rzy­stwa.

Za­wsze tro­chę sprzą­tam, prze­pusz­czam gar­de­robę pani Ho­fstet­tler przez pralkę i su­szarkę, a od czasu do czasu za­bie­ram ją do zna­jo­mych, do Kmarta lub Kro­gera, je­żeli pani Ho­fstet­tler czuje się wy­star­cza­jąco „zwinna”, jak to okre­śla.

Drogę z domu do bloku po­ko­na­łam pie­chotą. We­szłam skrzy­pią­cymi drzwiami fron­to­wymi. Cho­ciaż mam wła­sny klucz do jej miesz­ka­nia, lekko za­stu­ka­łam w pierw­sze drzwi po le­wej stro­nie, in­for­mu­jąc ją, że mam za­miar wejść. Na szczę­ście już wstała. Ucie­szy­łam się, bo były i ta­kie dni, gdy zbo­lała le­żała jesz­cze w łóżku.

– Ze­szłej nocy w ogóle nie zmru­ży­łam oka! – wy­krzyk­nęła na po­wi­ta­nie.

Ma­rie Ho­fstet­tler skoń­czyła osiem­dzie­siąt pięć lat. Z wy­glądu przy­po­mina po­marsz­czony, su­szony owoc mo­reli. Ma siwe je­dwa­bi­ste i cien­kie włosy, które cze­sze w nie­zbyt fo­remny kok. (Wiem, ile kosz­tuje ją sa­mo­dzielne uło­że­nie fry­zury. Kie­dyś w chwili za­ćmie­nia umy­słu za­su­ge­ro­wa­łam, żeby ścięła się na krótko. Na­bur­mu­szona nie od­zy­wała się do mnie przez całą go­dzinę). Dzi­siaj rano zdą­żyła na­wet wło­żyć sztuczną szczękę i ubrać się w su­kienkę w nie­bie­sko-czer­wone pa­ski, w któ­rej cho­dzi po domu. Naj­wy­raź­niej eks­cy­ta­cja do­brze jej robi.

– Wi­dzia­łam, że po­li­cja za­mknęła ta­śmą ścieżkę do parku – sko­men­to­wa­łam naj­bar­dziej bez­na­mięt­nym gło­sem, na jaki było mnie stać.

Ża­den ro­do­wity miesz­ka­niec Sha­ke­spe­are nie na­zy­wał Es­tes Ar­bo­re­tum ina­czej jak tylko „par­kiem”. Czas naj­wyż­szy, żeby po czte­rech la­tach na­brać choć tro­chę miej­sco­wego sznytu.

– Nie sły­sza­łaś tego okrop­nego za­mie­sza­nia?

– Nic a nic – od­par­łam zgod­nie z prawdą. – Spa­łam jak za­bita. – Z tymi słowy po­szłam do sy­pialni pani Ho­fstet­tler, gdzie stał kosz z brudną bie­li­zną.

– Po­zaz­dro­ścić głę­bo­kiego snu – krzyk­nęła za mną sta­ruszka. – Ko­chana, po ca­łej ulicy jeź­dziły ra­dio­wozy. Tam i z po­wro­tem. Wi­dzia­łam też am­bu­lans. A ilu było ga­piów!

– Nie mam po­ję­cia, co mo­gło się stać, więc nie mogę pani o ni­czym opo­wie­dzieć – po­wie­dzia­łam z uda­wa­nym ża­lem.

Zwy­kle nie plot­kuję z klien­tami, ale po­dzi­wiam Ma­rie Ho­fstet­tler za to, że nie na­rzeka ani nie cze­pia się dro­bia­zgów.

– W ta­kim ra­zie trzeba włą­czyć ra­dio – za­ko­men­de­ro­wała z za­pa­łem. – Może po­wie­dzą, co się stało. A jak nie, to za­te­le­fo­nuję do De­edry do ra­tu­sza. Ona za­wsze naj­le­piej wie, co w tra­wie pisz­czy.

Włą­czy­łam pralkę. Wszyst­kie osiem miesz­kań – po cztery na dole i na gó­rze – ma taki sam roz­kład, z tym że te od wschodu sta­no­wią lu­strzane od­bi­cie za­chod­nich. Drzwi fron­towe i tylne są za­my­kane o je­de­na­stej wie­czo­rem, a miesz­kań­com nie wolno udo­stęp­niać klu­czy oso­bom nie­po­wo­ła­nym. Od dzie­się­ciu lat, czyli od­kąd wznie­siono bu­dy­nek, Ma­rie zaj­muje miesz­ka­nie od frontu na par­te­rze po pół­noc­nej stro­nie. Oprócz niej tylko Par­don Al­bee miesz­kał tu od po­czątku. Z klatki scho­do­wej wcho­dzi się bez­po­śred­nio do sa­lonu, któ­rego część zaj­muje ja­dal­nia. Za ja­dal­nią znaj­duje się kuch­nia. Jak na wy­naj­mo­wane miesz­ka­nie w bloku, nie bra­kuje w niej sza­fek ani bla­tów ro­bo­czych. Z kuchni i ja­dalni wcho­dzi się do ko­ry­ta­rza. Po pra­wej stro­nie (w miesz­ka­niu Ma­rie) stoi szafa wnę­kowa, w któ­rej zmie­ściły się pralka, su­szarka, półki do prze­cho­wy­wa­nia po­ścieli, środ­ków czy­sto­ści i in­nych dro­bia­zgów. Pra­wie do­kład­nie na­prze­ciw szafki znaj­duje się wej­ście do głów­nej sy­pialni – przy­jem­nej wiel­ko­ści, z bar­dzo dużą za­bu­do­waną wnęką. Ko­lejne drzwi za szafą w ko­ry­ta­rzu wiodą do o wiele mniej­szej sy­pialni dla go­ści, a sam ko­ry­tarz koń­czy się ła­zienką z wiel­kim bal­ko­no­wym oknem z ma­to­wa­nego szkła, kry­ją­cym wyj­ście na drugą klatkę scho­dową – drogę ucieczki w ra­zie po­żaru.

Za­wsze ce­ni­łam so­bie fakt, że drzwi wej­ściowe do miesz­ka­nia usy­tu­owane są nieco z boku, co unie­moż­li­wia wcho­dzą­cym oso­bom bez­po­śred­nie zaj­rze­nie do ła­zienki.

Par­don Al­bee – in­we­stor i wła­ści­ciel bu­dynku w jed­nej oso­bie – miał czel­ność na­zwać go Apar­ta­men­tami Ogro­do­wymi, gdyż miesz­ka­nia fron­towe wy­cho­dzą na ar­bo­re­tum. Jed­nak z tyl­nych wi­dać tylko wy­bru­ko­wany dzie­dzi­niec łą­czący bu­dy­nek z wiatą ga­ra­żową po­dzie­loną na osiem miejsc par­kin­go­wych, zbyt sze­ro­kich na je­den, a zbyt wą­skich na dwa sa­mo­chody. Miesz­kańcy pię­tra mogą roz­ko­szo­wać się wi­do­kiem na tory ko­le­jowe, a da­lej na za­ple­cze sklepu że­la­znego ze sprzę­tem dla drwali.

Na prośbę pani Ho­fstet­tler włą­czy­łam ra­dio i za­czę­łam ro­bić po­rządki w więk­szej sy­pialni. Sta­ruszka na­sta­wiła od­bior­nik nieco gło­śniej, że­bym mo­gła słu­chać wraz z nią – choć do­piero po wni­kli­wej ana­li­zie tego, komu ewen­tu­al­nie mógłby prze­szka­dzać ha­łas. Zde­cy­do­wała wresz­cie, że ni­komu, bo naj­bliżsi są­sie­dzi, T.L. i Alva Yor­ko­wie, za­pewne wy­szli już na swój po­ranny spa­cer, a No­rvel Whit­bread, miesz­ka­jący pię­tro wy­żej, był już w pracy, upił się lub jedno i dru­gie.

Lo­kalna sta­cja ra­diowa, obej­mu­jąca swoim za­się­giem więk­szość ob­szaru hrabstw Harts­field i Creek, gra tak zwa­nego kla­sycz­nego rocka. W od­bior­niku Ma­rie była za­pro­gra­mo­wana pod osob­nym przy­ci­skiem. Me­lo­dia, którą usły­sza­łam naj­pierw, kie­dyś mi się po­do­bała – na długo, za­nim po­rzą­dek dzienny mo­jego ży­cia uległ tak znacz­nemu... hmm... uprosz­cze­niu. Uśmiech­nę­łam się, pod­no­sząc z to­a­letki stare fi­gurki por­ce­la­nowe, i bar­dzo sta­ran­nie je prze­tar­łam. Pio­senka skoń­czyła się, spoj­rza­łam na ze­ga­rek i za­raz po sy­gnale czasu ode­zwała się spi­kerka. Mó­wiła z tak sil­nym po­łu­dnio­wym ak­cen­tem z Ar­kan­sas, że na­wet po czte­rech la­tach po­bytu w mia­steczku mu­sia­łam dość uważ­nie się przy­słu­chi­wać, żeby ją zro­zu­mieć.

– Wia­do­mo­ści lo­kalne – ode­zwał się no­sowy głos z wy­stu­dio­waną po­wagą. – Około go­dziny dru­giej trzy­dzie­ści w nocy w parku Es­tes Ar­bo­re­tum w mie­ście Sha­ke­spe­are zna­le­ziono zwłoki Par­dona Al­bee, zna­nego in­we­stora w branży bu­dow­la­nej z Harts­field Co­unty. Po­li­cja pod­jęła dzia­ła­nia na pod­sta­wie ano­ni­mo­wego zgło­sze­nia te­le­fo­nicz­nego. Ko­men­dant Claude Frie­drich stwier­dził, że przy­czyna zgonu na ra­zie nie jest znana, lecz nie wy­klu­cza udziału osób trze­cich. De­nat przez całe ży­cie miesz­kał w Sha­ke­spe­are i na­le­żał do miej­sco­wego Zjed­no­czo­nego Ko­ścioła Pro­te­stanc­kiego. Inne wia­do­mo­ści. Sąd hrab­stwa Creek ska­zał Har­leya Dona Mur­rella na dwa­dzie­ścia lat za upro­wa­dze­nie i gwałt...

– To nie­moż­liwe! – wy­krzyk­nęła na­prawdę po­ru­szona pani Ho­fstet­tler.

Ostroż­nie odło­ży­łam na miej­sce pa­sterkę, którą wła­śnie prze­cie­ra­łam, i po­bie­głam do sa­lonu.

– Lily, to straszne! My­ślisz, że ktoś mógł go za­bić i ob­ra­bo­wać wła­śnie tu­taj? Komu te­raz bę­dziemy pła­cić czynsz, skoro Par­don Al­bee nie żyje? I kto odzie­dzi­czy po nim bu­dy­nek?

Od­ru­chowo po­da­łam sta­ruszce chu­s­teczkę hi­gie­niczną. Po­my­śla­łam, że kto jak kto, ale ona za­wsze prze­cho­dzi od razu do sedna sprawy. Rze­czy­wi­ście – do kogo te­raz bę­dzie na­le­żał bu­dy­nek? Gdy ze­szłej nocy w świe­tle la­tarki po­zna­łam brzydką zie­lono-po­ma­rań­czową kra­cia­stą ko­szulę Par­dona Al­bee, nie o tym naj­pierw po­my­śla­łam.

Od­po­wiedź nie miała bez­po­śred­niego wpływu na moje ży­cie, gdyż nie wy­naj­mo­wa­łam, lecz ku­pi­łam dom od Par­dona, po­dob­nie zresztą jak mój są­siad. O ile wie­dzia­łam, Par­don sprze­dał działki le­żące na pół­noc od ulicy Track i do rogu Ja­ma­ica Street Zjed­no­czo­nemu Ko­ścio­łowi Pro­te­stanc­kiemu – związ­kowi róż­nych odła­mów re­li­gij­nych, który zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­nie roz­kwi­tał. Je­dyną nie­ru­cho­mo­ścią, którą w ostat­nich la­tach po­sia­dał jesz­cze na wła­sność, były Apar­ta­menty Ogro­dowe. Wy­ży­wał się w roli wła­ści­ciela. Uwa­żał się za główną po­stać cze­goś w ro­dzaju se­rialu te­le­wi­zyj­nego, w któ­rym grał rolę do­brego go­spo­da­rza domu, po­ma­ga­ją­cego wszyst­kim miesz­kań­com roz­wią­zy­wać pro­blemy i zna­ją­cego wszyst­kie ich naj­in­tym­niej­sze se­krety.

A przy­naj­mniej bar­dzo się sta­rał, aby tak było.

– Mu­szę za­te­le­fo­no­wać. Lily, tak się cie­szę, że je­steś dziś ze mną!

Pani Ho­fstet­tler była bar­dziej po­ru­szona niż kie­dy­kol­wiek przed­tem. Pa­mię­tam, jak kie­dyś przez dwa ty­go­dnie ki­piała ze zło­ści, gdy mi­ni­strant w ko­ściele epi­sko­pal­nym świę­tego Ste­fana za­pa­lił w Ad­wen­cie nie­wła­ściwą świecę.

– Do kogo chciała pani za­te­le­fo­no­wać? – za­py­ta­łam, od­kła­da­jąc ście­reczkę.

– Na po­li­cję. Par­don był wczo­raj u mnie. Wiesz, jak za­wsze pierw­szego. Na ko­niec mie­siąca Chuck prze­syła mi czek, skła­dam go w banku, a pierw­szego przy­cho­dzi do mnie pan Al­bee. Punk­tu­al­nie jak w ze­garku. Za­wsze mam dla niego przy­go­to­wany czek. Kładę go o tu, na stole, a on za­wsze... My­ślę, że po­win­nam po­wie­dzieć po­li­cji, że u mnie był!

– W ta­kim ra­zie wy­biorę nu­mer.

Mia­łam na­dzieję, że uspo­koi się tro­chę po roz­mo­wie. Ku mo­jemu zdzi­wie­niu i za­nie­po­ko­je­niu, dys­po­zy­torka ko­mendy po­li­cji w Sha­ke­spe­are obie­cała jej, że przy­ślą ko­goś, kto wy­słu­cha, co pani Ho­fstet­tler ma do po­wie­dze­nia.

– Le­piej za­parz kawę, Lily – po­pro­siła. – Może po­li­cjant bę­dzie chciał się na­pić? Co mo­gło się stać Par­do­nowi? To nie do wiary! Jesz­cze wczo­raj tu stał. O tu, wła­śnie w tym miej­scu. A te­raz nie żyje, choć prze­cież był o ładne dwa­dzie­ścia pięć lat młod­szy ode mnie! Lily, pro­szę cię, weź tę chu­s­teczkę i ułóż pro­sto tę po­duszkę na ka­na­pie. Ach, te prze­klęte nogi! Nie masz po­ję­cia, Lily, jak sta­rość po­trafi czło­wie­kowi do­ku­czyć.

Na tak po­sta­wioną sprawę nie ist­niała żadna bez­pieczna od­po­wiedź, więc bły­ska­wicz­nie do­pro­wa­dzi­łam po­kój do po­rządku. Eks­pres za­czął bul­go­tać, miesz­ka­nie było wy­sprzą­tane, zdą­ży­łam jesz­cze mu­snąć gąbką ła­zienkę, gdy ode­zwał się dzwo­nek do drzwi. Wyj­mo­wa­łam wła­śnie ubra­nia z su­szarki, a po­nie­waż za­ra­zi­łam się od Ma­rie pe­dan­tycz­nym za­mi­ło­wa­niem do po­rządku, po­śpiesz­nie za­nio­słam czy­ste pra­nie do go­ścin­nej sy­pialni i, w dro­dze do drzwi wej­ścio­wych, za­mknę­łam szcze­bel­kowe drzwi za­sła­nia­jące pralkę i su­szarkę.

Spo­dzie­wa­łam się płotki, więc coś ści­snęło mnie w sercu, gdy po­zna­łam ko­men­danta po­li­cji – czło­wieka, do któ­rego za­te­le­fo­no­wa­łam w środku nocy.

Usu­nę­łam się na bok i ge­stem dłoni za­pro­si­łam go do środka, prze­kli­na­jąc w du­chu wy­rzuty su­mie­nia i prze­klęty te­le­fon. Oba­wia­łam się, że gdy tylko się ode­zwę, na­tych­miast roz­po­zna mój głos.

Po raz pierw­szy zo­ba­czy­łam Claude’a Frie­dri­cha z tak bli­ska, cho­ciaż oczy­wi­ście wiele razy wi­dy­wa­łam go, jak wy­jeż­dża z pod­jazdu pod blo­kiem, a od czasu do czasu mi­ja­łam go na ko­ry­ta­rzu, gdy sprzą­ta­łam w jed­nym z miesz­kań.

Claude Frie­drich był czter­dzie­sto­kil­ku­let­nim bar­dzo wy­so­kim męż­czy­zną. Mocno opa­lony, miał ja­sno­brą­zowe włosy i wąsy przy­pró­szone si­wi­zną. Z ogo­rza­łej twa­rzy spo­glą­dały na mnie ja­sno­po­pie­late oczy. Ko­men­dant miał nie­wiele zmarsz­czek (za to te, które miał, były tak głę­bo­kie, jakby ktoś wy­stru­gał je dłu­tem), sze­roką twarz i kwa­dra­tową szczękę, sze­ro­kie plecy i ręce, pła­ski brzuch. Broń na jego bio­drze wy­glą­dała bar­dzo na­tu­ral­nie. Gra­na­towy mun­dur spra­wił, że na­tych­miast za­schło mi w ustach, po­czu­łam we­wnątrz nie­po­kój i wście­kłość.

Jesz­cze je­den ma­cho – po­my­śla­łam. Zu­peł­nie jakby mnie sły­szał, Frie­drich na­gle się od­wró­cił. Przy­ła­pał mnie z unie­sio­nymi brwiami i z sar­do­nicz­nie wy­krzy­wioną miną. Przez pełną na­pię­cia chwilę mie­rzy­li­śmy się wzro­kiem.

– Dzień do­bry, pani Ho­fstet­tler – po­wie­dział uprzej­mie, prze­no­sząc spoj­rze­nie na moją pra­co­daw­czy­nię, która mięła chu­s­teczkę w dło­niach.

– Dzię­kuję, że pan przy­szedł, cho­ciaż nie wiem, czy do­brze, że pana fa­ty­go­wa­łam – od­po­wie­działa jed­nym tchem. – Nie chcia­ła­bym panu nie­po­trzeb­nie za­bie­rać czasu. Pro­szę, niech pan usią­dzie.

Ge­stem wska­zała mu obitą kwie­ci­stym ma­te­ria­łem ka­napę, sto­jącą na wprost te­le­wi­zora i na­prze­ciw jej ulu­bio­nego roz­kła­da­nego fo­tela.

– Dzię­kuję pani. Na­prawdę to dla mnie ża­den kło­pot – uspo­koił ją Frie­drich. Bez dwóch zdań, umiał się zna­leźć. Usiadł z wdzięcz­no­ścią, jakby stał od ty­go­dnia. Ru­szy­łam do kuchni i otwo­rzy­łam znaj­du­jące się nad bla­tem okienko. Za ple­cami na­szego go­ścia po­sta­wi­łam dzba­nek z kawą. Wi­dząc go, pani Ho­fstet­tler na­tych­miast za­częła za­cho­wy­wać się jak go­spo­dyni, co po­mo­gło jej od­zy­skać spo­kój.

– Co za nie­takt z mo­jej strony – wy­rzu­cała so­bie, zwra­ca­jąc ła­godne, spło­wiałe nie­bie­skie oczy na go­ścia. – Pro­szę się po­czę­sto­wać kawą. Pija pan ze śmie­tanką i z cu­krem?

– Dzię­kuję bar­dzo – od­parł Frie­drich. – Po­pro­szę o czarną.

– Lily, czy mo­gła­byś po­dać panu ko­men­dan­towi kawę? Ja chyba nie będę piła, ale ty na­lej so­bie i do­siądź się do nas. Młody czło­wieku, mam wra­że­nie, że zna­łam two­jego ojca... – Z tymi słowy pani Ho­fstet­tler roz­po­częła nie­unik­nioną ana­lizę po­kre­wieństw, które spra­wiały, że po­wi­ta­nia lu­dzi z ame­ry­kań­skiego Po­łu­dnia są tak wy­lewne i trwają tak długo.

Wie­dząc, że star­szej pani spra­wię tym ra­dość, po­ło­ży­łam na tacy ser­we­tki, ta­le­rzyk z her­bat­ni­kami (tę sła­bość trzyma w se­kre­cie – Ma­rie prze­pada za cze­ko­la­do­wymi Ke­ebler Elves z cze­ko­la­do­wym na­dzie­niem) i dwie pełne po brzegi fi­li­żanki kawy. Jed­no­cze­śnie słu­cha­łam, jak Frie­drich opo­wiada o pracy po­li­cjanta w Lit­tle Rock i pod­ję­ciu de­cy­zji o po­wro­cie w ro­dzinne strony, gdy w krót­kich od­stę­pach czasu zmarł jego oj­ciec, on sam roz­wiódł się, a w Sha­ke­spe­are zwol­niło się sta­no­wi­sko ko­men­danta po­li­cji. Wspo­mniał o ra­do­ści, jaką czer­pie z po­now­nego od­kry­cia swo­bod­niej­szego tempa ży­cia w ma­łym mie­ście.

Był do­bry w te klocki, mu­sia­łam przy­znać po raz ko­lejny.

Ukła­da­jąc ser­we­tki w za­cho­dzące na sie­bie trój­kąty na tacy zdo­bio­nej ja­snymi mo­ty­wami kwia­to­wymi, przy­zna­łam się sama przed sobą, że od­czu­wam nie­po­kój. Jak długo można mil­czeć jak ko­łek i nie wyjść na dzi­waczkę? Z dru­giej strony prze­cież spał, kiedy do niego za­te­le­fo­no­wa­łam. Po­wie­dzia­łam tak nie­wiele, więc na ja­kiej pod­sta­wie miałby roz­po­znać mój głos?

Płyn­nym ru­chem pod­nio­słam tacę i za­nio­słam do sa­lonu. Po­da­łam Frie­dri­chowi fi­li­żankę. Te­raz, gdy znów zna­la­złam się bli­sko niego, jesz­cze wy­raź­niej uświa­do­mi­łam so­bie, jak po­tęż­nie jest zbu­do­wany.

– Prze­pra­szam, ale my chyba jesz­cze się nie znamy – za­czął tak­tow­nie Frie­drich, gdy przy­sia­dłam na twar­dym fo­telu na­prze­ciw niego.

– Bar­dzo pana prze­pra­szam! – po­wie­działa pani Ho­fstet­tler smut­nie, po­trzą­sa­jąc głową. – Ta straszna wia­do­mość zu­peł­nie wy­trą­ciła mnie z rów­no­wagi. Pa­nie ko­men­dan­cie, to panna Lily Bard. Mieszka w domu obok na­szego bloku. Od­kąd się prze­nio­sła do Sha­ke­spe­are, jest dla nas nie­za­stą­piona.

No tak, na pa­nią Ho­fstet­tler za­wsze można li­czyć. Mo­głam się spo­dzie­wać, że nie prze­gapi spo­sob­no­ści do ode­gra­nia roli swatki.

– Wi­dzia­łem już pa­nią tu i tam – po­wie­dział, uprzej­mie su­ge­ru­jąc, że ża­den męż­czy­zna nie może przejść obok mnie obo­jęt­nie.

– Sprzą­tam u De­edry Dean – od­po­wie­dzia­łam krótko.

– Czy była pani wczo­raj w tym bu­dynku?

– Tak.

Cze­kał, że­bym po­wie­działa coś wię­cej. Ale nie po­wie­dzia­łam.

– W ta­kim ra­zie mu­simy po­roz­ma­wiać póź­niej, kiedy bę­dzie pani miała wolne – za­koń­czył miękko, jakby zwra­cał się do zgrzy­bia­łej stu­latki lub osoby upo­śle­dzo­nej umy­słowo.

Nie­zbyt uprzej­mie ski­nę­łam głową.

– Mam prze­rwę mię­dzy czwartą a wpół do szó­stej.

– W ta­kim ra­zie zaj­rzę wtedy do pani – oznaj­mił, nie da­jąc mi czasu na wy­ra­że­nie zgody i ja­sno­po­pie­la­tymi oczami spoj­rzał na go­spo­dy­nię.

– Wspo­mi­nała pani, że wi­działa wczo­raj Par­dona Al­bee.

– Było tak – za­częła pani Ho­fstet­tler, jakby z cho­ro­bliwą lu­bo­ścią do­bie­rała słowa. – Par­don za­wsze przy­cho­dzi około dzie­wią­tej rano pierw­szego dnia mie­siąca... po czynsz. Wiem, że woli, jak miesz­kańcy za­glą­dają do jego miesz­ka­nia, ale przy­cho­dzi do mnie, bo cza­sami mogę się ru­szać, a kiedy in­dziej nie. Do­póki rano nie otwo­rzę oczu, nie wiem, jak się będę czuła. – Po­krę­ciła głową, pod­su­mo­wu­jąc nie­prze­wi­dy­walną na­turę cho­roby i sta­ro­ści, na co Frie­drich od­po­wie­dział współ­czu­ją­cym mruk­nię­ciem.

– Za­dzwo­nił do drzwi, więc go wpu­ści­łam – kon­ty­nu­owała w sku­pie­niu pani Ho­fstet­tler. – Miał na so­bie po­ma­rań­czowo-zie­loną ko­szulę w kratę i ciem­no­zie­lone spodnie z po­lie­stru... W ta­kich ko­lo­rach mało komu jest do twa­rzy, a już na pewno nie oso­bie o ja­snej kar­na­cji... Ale to nie ma nic do rze­czy. A jesz­cze gdy ktoś jest krępy... No do­brze... Za­ga­dy­wał mnie o po­godę, a ja mu od­po­wia­da­łam. Wie pan, mó­wił to, co zwy­kle mówi się star­szym pa­niom, któ­rych się za do­brze nie zna!

Claude Frie­drich uśmiech­nął się do sie­dzą­cej przed nim by­strej star­szej pani, upił łyk kawy, a po­tem uniósł fi­li­żankę w moją stronę w ge­ście mil­czą­cego uzna­nia.

– Czy wspo­mi­nał coś o swo­ich wczo­raj­szych pla­nach? – za­py­tał tu­bal­nym gło­sem, przy­po­mi­na­ją­cym po­mruk grzmotu z od­dali.

Le­piej się nie wy­chy­lać. Zo­rien­to­wa­łam się, że na­prawdę będę mu­siała uwa­żać. Wbi­łam wzrok w swoją fi­li­żankę. By­łam tak wście­kła na sie­bie za wplą­ta­nie się w śmierć Par­dona Al­bee, że w wy­ob­raźni rzu­ci­łam nią o białą jak śmierć ścianę po­koju. Oczy­wi­ście ni­czego ta­kiego nie zro­bi­łam, nie mo­głam też w ża­den spo­sób ob­wi­niać Ma­rie za kło­poty, które sama ścią­gnę­łam so­bie na głowę. Wes­tchnę­łam ci­cho, a po­tem pod­nio­słam wzrok i na­po­tka­łam zde­cy­do­wane spoj­rze­nie Frie­dri­cha. Niech to szlag.

– Po­wie­dział mi tylko, że musi wró­cić do sie­bie i cze­kać, bo lu­dzie będą przy­no­sić pie­nią­dze. Pan też tu mieszka, pa­nie Frie­drich, więc wie pan, jak bar­dzo Par­don lu­bił do­sta­wać czynsz na czas. Ale wspo­mniał też o czymś, co go za­in­te­re­so­wało, kiedy słu­chał wia­do­mo­ści...

– Kra­jo­wych czy lo­kal­nych? – za­py­tał ła­god­nie Frie­drich.

Za­uwa­ży­łam, że nie prze­ry­wał toku my­śli pani Ho­fstet­tler, ra­czej na­pro­wa­dzał ją na wła­ściwe tory rzu­caną co ja­kiś czas dys­kretną uwagą. Był do­bry w swoim fa­chu. Za­uwa­ży­łam też, że z jego ta­le­rzyka nie­po­strze­że­nie znik­nęły dwa her­bat­niki.

– Tego nie po­wie­dział. – Ma­rie Ho­fstet­tler z ża­lem po­trzą­snęła głową. – Ale mia­łam wra­że­nie, że z cze­goś się cie­szył. Wie pan, Par­don był... nie bar­dzo wiem, jak to po­wie­dzieć, skoro już go nie ma... lu­bił wie­dzieć, co w tra­wie pisz­czy – do­koń­czyła de­li­kat­nie, lekko marsz­cząc brwi i ki­wa­jąc głową.

Na­zy­wał to „życz­li­wym za­in­te­re­so­wa­niem”.

Ja na­zy­wa­łam to zu­peł­nie ina­czej.

– A czy wczo­raj wi­działa pani swo­ich są­sia­dów? – pa­dło ko­lejne py­ta­nie.

Za­sta­na­wiała się przez chwilę, wy­dy­ma­jąc wargi.

– Wy­da­wało mi się, że sły­sza­łam Alvę i T.L. Yor­ków, mo­ich są­sia­dów, ale oni mieli wró­cić do­piero póź­nym wie­czo­rem, więc pew­nie się po­my­li­łam. Sły­sza­łam też in­nych, jak pu­kali do drzwi Par­dona, wie pan, żeby za­pła­cić czynsz. Kilka razy rano i po po­łu­dniu. Ale pra­wie za­wsze oglą­dam te­le­wi­zję albo słu­cham ra­dia, poza tym nie sły­szę już tak do­brze jak kie­dyś.

– Czy to zna­czy, że po­znała ich pani po gło­sie, czy po pro­stu ktoś krę­cił się po miesz­ka­niu?

Pani Ho­fstet­tler znów się za­my­śliła.

– Chyba jed­nak ktoś krę­cił się po miesz­ka­niu.

– To mo­głam być ja – wtrą­ci­łam. – Zro­bi­łam im za­kupy, głów­nie je­dze­nie, i za­nio­słam do kuchni, a po­tem mia­łam pod­lać kwiaty.

– Sły­sza­łam od­głosy około trze­ciej po po­łu­dniu. Wła­śnie obu­dzi­łam się po drzemce.

– W ta­kim ra­zie to pew­nie by­łam ja.

Frie­drich za­no­to­wał coś w ma­łym ja­do­wi­cie ró­żo­wym ko­ło­no­tat­niku, który ni stąd, ni zo­wąd po­ja­wił się w jego dło­niach.

Spoj­rza­łam na ze­ga­rek. Mu­sia­łam wyjść za pół go­dziny, żeby zdą­żyć do ko­lej­nej pracy, a zo­stały mi jesz­cze do uprząt­nię­cia czy­ste rze­czy Ma­rie.

– Prze­pra­szam – mruk­nę­łam.

Za­nio­słam tacę do kuchni, czu­jąc na ple­cach spoj­rze­nie Frie­dri­cha. Szybko umy­łam i wy­tar­łam na­czy­nia, a po­tem wy­mknę­łam się z kuchni do go­ścin­nego po­koju. Na szczę­ście żadna z wy­pra­nych rze­czy nie wy­ma­gała pra­so­wa­nia, więc w kilka mi­nut udało mi się po­roz­kła­dać wszystko na miej­sca. W my­ślach od­faj­ko­wy­wa­łam ko­lejne po­zy­cje na li­ście obo­wiąz­ków. U Ma­rie zro­bi­łam już wszystko, co zwy­kle mia­łam prze­wi­dziane na wtorki rano. Wrócę w so­botę. Za­bra­kło płynu do my­cia szyb. Zro­bi­łam od­po­wied­nią no­tatkę i przy­cze­pi­łam ją w kuchni do drzwi lo­dówki ser­dusz­kiem na ma­gne­sie z na­pi­sem „Ko­cham Bab­cię”. Ma­rie do­staje pie­nią­dze od Chucka, więc wy­pi­sze mi czek w so­botę.

Ko­men­dant po­li­cji już wy­szedł, gdy wy­nu­rzy­łam się z kuchni. Cze­ka­łam na zna­jome skrzyp­nię­cie drzwi wej­ścio­wych.

– Do wi­dze­nia, pani Ho­fstet­tler – po­wie­dzia­łam.

Ma­rie ga­piła się w prze­strzeń nie­obec­nym wzro­kiem z dłońmi spo­koj­nie sple­cio­nymi na ko­la­nach. Wy­da­wała się za­sko­czona, że jesz­cze tu je­stem.

– Do wi­dze­nia, Lily – po­wie­działa zmę­czo­nym gło­sem. – Tak się cie­szę, że dzi­siaj przy­szłaś. Nie wiem, jak bym so­bie z tym wszyst­kim sama po­ra­dziła.

– Może po­winna pani za­dzwo­nić do syna?

– Nie chcę mu za­wra­cać głowy – stwier­dziła Ma­rie.

– Tak, to rze­czy­wi­ście coś strasz­nego.

Przy­po­mnia­łam so­bie, co czu­łam w ciem­no­ściach, wśród drzew, w środku nocy, gdy w wą­skiej smużce świa­tła la­tarki po­zna­łam ofiarę. Lecz dzięki zna­jo­memu ćwi­cze­niu umy­sło­wemu, po­wta­rza­nemu tak czę­sto jak ćwi­cze­nia bi­cep­sów, za­blo­ko­wa­łam wspo­mnie­nie. Oczy­wi­ście wszystko wy­pły­nie na po­wierzch­nię w in­nym miej­scu i cza­sie, ale wtedy będę już sama.

We wtorki mam za­wsze mnó­stwo za­jęć. Dzi­siaj było trud­niej niż zwy­kle, bo krótko spa­łam i prze­ży­łam wielki stres.

Po­bie­głam do domu po ja­kiś owoc do zje­dze­nia w sa­mo­cho­dzie w dro­dze do na­stęp­nej pracy.

Tak się składa, że we wtorki z mo­jej dziel­nicy wy­wozi się śmieci. Wó­zek cze­kał na pod­jeź­dzie, a ko­sze z nie­na­ru­szo­nymi wor­kami stały we wła­ści­wej ko­lej­no­ści. Nikt nie mógł wie­dzieć ani na­wet po­dej­rze­wać, że w je­den kom­plet za­wi­nięte były kie­dyś ludz­kie szczątki. Tam­tego ranka szybko obej­rza­łam wó­zek, żeby spraw­dzić, czy są na nim ja­kieś ślady ostat­niej prze­jażdżki Par­dona Al­bee. Go­łym okiem nie do­strze­głam na me­talu żad­nych śla­dów.

Gdy ku­chen­nymi drzwiami wy­szłam pod wiatę sa­mo­cho­dową, usły­sza­łam war­kot nad­jeż­dża­ją­cej śmie­ciarki. Nie mo­głam się oprzeć i za­cze­ka­łam chwilę. Z jedną nogą w sa­mo­cho­dzie i z ręką wspartą na ra­mie otwar­tych drzwi­czek przy­glą­da­łam się cię­ża­rówce. Czar­no­skóry męż­czy­zna w śred­nim wieku, ubrany w nie­bie­ski kom­bi­ne­zon z wy­szy­tym na ple­cach na­pi­sem: „Służby ko­mu­na­lne mia­sta Sha­ke­spe­are”, opróż­nił ko­sze je­den po dru­gim, od­sta­wił je na wó­zek, a worki wrzu­cił na pakę cię­ża­rówki.

Za­mknę­łam oczy z ulgą, gdy śmie­ciarka ru­szyła w górę do bloku. Duży nie­zgrabny po­jazd ostroż­nie ma­new­ro­wał, by zmie­ścić się na pod­jeź­dzie w kształ­cie li­tery „U”. Ale za­ba­wił tam kró­cej niż zwy­kle. Po chwili usły­sza­łam, jak ru­sza. Ża­ło­wa­łam, że przez ogro­dze­nie nic nie wi­dać.

Za­ło­ży­ła­bym się, że po dru­giej stro­nie po­li­cjanci w gu­mo­wych rę­ka­wicz­kach prze­glą­dali ko­sze na śmieci przy­pi­sane do po­szcze­gól­nych miesz­kań.

Nie po­dej­rze­wa­łam po­li­cji w Sha­ke­spe­are o tak wy­ra­fi­no­wane me­tody pracy.

Cho­ciaż nie mo­głam w ża­den spo­sób po­twier­dzić swo­ich po­dej­rzeń, za­ło­ży­ła­bym się, że na ten po­mysł wpadł jej szef Claude Frie­drich we wła­snej oso­bie.

Sta­nę­łam w drzwiach po­koju Bobo Win­th­ropa i przyj­rza­łam mu się po­nuro. Bobo to po­stawny sie­dem­na­sto­la­tek, w któ­rym za­czy­nają bu­zo­wać hor­mony. Od­kry­łam to ze­szłego lata. Dzi­siaj był w szkole, lecz stan jego po­koju wska­zy­wał na to, że przez ubie­gły ty­dzień dość czę­sto za­glą­dał do domu, przy­naj­mniej po to, żeby się prze­spać i zmie­nić ubra­nie. Gdzieś pod ca­łym tym nie­po­rząd­kiem kryły się me­ble. Na­wet dość do­bre, jak pa­mię­ta­łam. Mia­łam wra­że­nie, że stan po­koju w pew­nym sen­sie od­zwier­cie­dla oso­bo­wość Bobo. Mimo ca­łego swo­jego ba­ła­ga­niar­stwa to do­bry chło­pak.

Krótko mó­wiąc, nie zo­sta­wił swo­jego po­koju w ta­kim sta­nie, żeby zro­bić mi na złość po tym, jak wal­nę­łam go w brzuch za to, że klep­nął mnie ręką w ty­łek. Po pro­stu przy­zwy­czaił się, że przez całe ży­cie ktoś po nim sprząta.

W ta­kie dni jak dziś mam wra­że­nie, że je­stem na pa­ra­dzie i idę za sło­niem, uzbro­jona tylko w małą szu­felkę do zbie­ra­nia gu­ana.

Ale skoro Be­anie Win­th­rop do­brze mi płaci, to – ofuk­nę­łam się su­rowo – nie mam po­wodu na­rze­kać. Wi­dząc po­kój Bobo, po raz ko­lejny za­czę­łam mieć wąt­pli­wo­ści, czy do­brze zro­bi­łam, wy­bie­ra­jąc sprzą­ta­nie jako spo­sób za­ra­bia­nia na ży­cie.

Wlo­kąc za sobą pla­sti­kowy kosz na brudną bie­li­znę, wrzu­ca­łam do niego brudne ubra­nia. Na po­cie­sze­nie przy­po­mnia­łam so­bie, że kie­dyś do­sta­wa­łam pań­stwowe sty­pen­dium za wy­niki w na­uce, w li­ceum by­łam naj­lep­sza w kla­sie, a col­lege skoń­czy­łam z bar­dzo wy­soką śred­nią.

Tak brzmi moja wtor­kowa man­tra.

Od­kry­łam też, że pew­nego wie­czoru, gdy w domu nie było ro­dzi­ców, Bobo za­mó­wił pizzę. Praw­do­po­dob­nie – oce­ni­łam na pod­sta­wie liczby warstw odzieży le­żą­cych na tek­tu­ro­wym pu­dełku – było to ja­kieś trzy dni temu.

– Hej, hej! – od strony kuchni do­biegł mnie stłu­miony we­soły głos, a po nim trzask drzwi pro­wa­dzą­cych do ga­rażu. – Lily! Wpa­dłam tylko na chwilę, bo śpie­szę się na lek­cję te­nisa!

– Dzień do­bry – od­po­wie­dzia­łam, do­brze wie­dząc, że ton mo­jego głosu w naj­lep­szym ra­zie można było okre­ślić jako po­sępny.

Nie bar­dzo mia­łam ochotę wi­dzieć któ­re­go­kol­wiek z Win­th­ro­pów – ani Be­anie, ani jej męża Ho­wella ju­niora, ani naj­star­szego syna Bobo, ani też jego młod­szego ro­dzeń­stwa – Am­ber-Jean i Ho­wella trze­ciego.

Choć trudno w to uwie­rzyć, na­zwi­sko pa­nień­skie Be­anie brzmiało Bobo – Be­atrice (Be­anie) Bobo. Bo­bo­wie za­li­czali się do szó­stego po­ko­le­nia ary­sto­kra­cji stanu Ar­kan­sas. W skry­to­ści du­cha po­dej­rze­wa­łam, że po DNA Be­anie plą­cze się gdzieś jesz­cze gen po­sia­daczki nie­wol­ni­ków.

– Tu je­stem, Lily! – za­wo­łała Be­anie z prze­sadną ra­do­ścią, zu­peł­nie jak­bym sie­działa jak na szpil­kach, cze­ka­jąc, aż się po­jawi.

Nie po­trafi nor­mal­nie wejść do po­koju, za­wsze za­cho­wuje się, jakby wy­stę­po­wała na sce­nie. Te­raz sta­nęła w drzwiach, jak po­stać z an­giel­skiej ko­me­dii: atrak­cyjna lady Be­atrice w dro­dze na lek­cję te­nisa przy­staje, by po­roz­ma­wiać z po­ko­jówką.

Co prawda, to prawda – atrak­cyj­no­ści nie można jej od­mó­wić. Ma czter­dzie­ści parę lat, ale jej ciało jakby o tym za­po­mniało. Cho­ciaż na twa­rzy nie jest zbyt uro­dziwa, osią­gnęła praw­dziwe mi­strzo­stwo w wy­ko­rzy­sty­wa­niu do mak­si­mum swo­ich atu­tów. Dłu­gie gę­ste włosy far­buje na kasz­ta­no­waty brąz, szkłami kon­tak­to­wymi przy­ciem­nia piwne oczy, a opa­le­ni­znę w zi­mie za­wsze pod­re­tu­szo­wuje jedną lub dwoma se­sjami w so­la­rium ty­go­dniowo.

– Po­słu­chaj, Lily, z tym Par­do­nem to straszna tra­ge­dia, nie są­dzisz? – Be­anie naj­wy­raź­niej miała ochotę po­ga­wę­dzić. – Cho­dzi­łam do szkoły śred­niej z jego młod­szą sio­strą! Na­wet wtedy Par­don nie za­li­czał się do lu­dzi naj­ła­twiej­szych w obej­ściu, ale żeby tak zgi­nąć... Ludz­kie po­ję­cie prze­cho­dzi! Czy to nie okropne?

– Ow­szem.

– Aha... po­słu­chaj, Lily, gdy­byś zna­la­zła ksią­żeczkę cze­kową Bobo, pro­szę, po­łóż ją na moim biurku. Od pół roku nie spraw­dzał wy­cią­gów i obie­ca­łam, że się tym zajmę. Cho­ciaż nie wiem, skąd mu przy­szło do głowy, że znajdę na to czas!

– Oczy­wi­ście.

– Aha, i jesz­cze jedno, Lily. Bobo po­wie­dział mi, że tre­nu­jesz ka­rate. Czy to prawda?

– Tak.

Wie­dzia­łam, że za­cho­wuję się nie­uprzej­mie, ale by­łam w kosz­mar­nym na­stroju. Wście­kłam się na samą myśl, że Win­th­ro­po­wie wzięli mnie na ję­zyki. Prze­waż­nie uwa­żam Be­anie za za­bawną i zno­śną osobę (ona chyba czuje to samo wo­bec mnie), ale dzi­siaj zi­ry­to­wała mnie po­nad miarę.

– Wiesz, za­wsze chcie­li­śmy, żeby Bobo tre­no­wał ta­ekwondo, ale w oko­licy nie ma ni­kogo, kto mógłby go tego na­uczyć, oprócz tego fa­ceta, który zban­kru­to­wał po pół roku. U kogo bie­rzesz lek­cje?

– U Mar­shalla Se­daki.

– Gdzie? W Body Time?

– Uczy tylko do­ro­słych ka­rate goju-ryu w po­nie­działki, środy i piątki wie­czo­rem w sali ae­ro­biku w Body Time. Od wpół do ósmej do wpół do dzie­wią­tej.

Te trzy wie­czory były dla mnie ab­so­lut­nie naj­waż­niej­szymi wy­da­rze­niami ty­go­dnia.

Be­anie do­szła do wnio­sku, że prze­sta­łam się na nią bo­czyć, i uśmiech­nęła się do mnie pro­mien­nie.

– Nie są­dzisz, że mógłby przy­jąć Bobo? Chło­pak ma sie­dem­na­ście lat i mimo że trudno mi to przy­znać, jest prak­tycz­nie do­ro­sły – po­wie­działa, po czym do­dała po­nuro: – Przy­naj­mniej fi­zycz­nie.

– Nie za­szko­dzi za­py­tać – od­po­wie­dzia­łam.

Moim zda­niem, nie było naj­mniej­szych szans, żeby Mar­shall przy­jął tak roz­pusz­czo­nego chło­paka jak Bobo, ale to nie mój in­te­res. Sam może jej o tym po­wie­dzieć.

– I chyba tak zro­bię – od­parła Be­anie, no­tu­jąc coś w ma­łym ko­ło­no­tat­niku, który za­wsze trzyma w to­rebce. (Za­uwa­ży­łam, że Be­anie i Claude Frie­drich mają przy­naj­mniej jedną ce­chę wspólną).

Z pew­no­ścią za­te­le­fo­nuje. Jedną z kilku rze­czy, które po­dzi­wiam u tej ko­biety, jest od­da­nie dzie­ciom.

– A więc do­brze – za­koń­czyła Be­anie, uno­sząc głowę i od­wra­ca­jąc się lekko, jakby już zna­la­zła się za drzwiami. – Od­świeżę się tylko przez mi­nutkę i pę­dzę do klubu. Nie za­po­mnij o ksią­żeczce cze­ko­wej, pro­szę!

– Nie za­po­mnę.

Po­chy­li­łam się, żeby pod­nieść z pod­łogi bluzę od dresu, którą Bobo za­pewne czy­ścił przed­nią szybę swo­jego sa­mo­chodu.

– Wiesz co? – po chwili na­my­słu do­rzu­ciła Be­anie. –Par­don był wspól­ni­kiem tego two­jego Mar­shalla Se­daki.

– Co? – Bluza od dresu wy­pa­dła mi z rąk. Szu­ka­łam jej do­okoła po omacku, ma­jąc na­dzieję, że źle usły­sza­łam.

– Tak – stwier­dziła Be­anie zde­cy­do­wa­nie. – Wła­śnie tak. Ho­well ju­nior po­wie­dział mi kie­dyś o tym. Po­my­śla­łam so­bie, że to za­bawne, bo Par­don w ogóle nie dbał o kon­dy­cję. Nie cho­dził ni­g­dzie, je­żeli tylko mógł tam do­je­chać. Ale in­te­res z si­łow­nią bar­dzo mu się opła­cił. Mu­siał na nim za­ro­bić ko­kosy. Cie­kawe, komu to wszystko za­pi­sał?

Nie za­re­ago­wa­łam. Na­dal wrzu­ca­łam brudne ubra­nia do pla­sti­ko­wego ko­sza. Kiedy wresz­cie spoj­rza­łam w górę, Be­anie wy­szła, a chwilę póź­niej z du­żej ła­zienki przy­le­ga­ją­cej do głów­nej sy­pialni do­biegł mnie cha­rak­te­ry­styczny chlu­pot.

Gdy usły­sza­łam trzask drzwi do ga­rażu, po­wie­dzia­łam na głos:

– Po­win­nam się grzecz­niej za­cho­wy­wać wo­bec mo­jej pani, bo ina­czej spu­ści mnie po brzy­twie.

Na­prawdę nie po­win­nam być dla niej nie­uprzejma – po­wie­dzia­łam so­bie, tym ra­zem zu­peł­nie po­waż­nie. W końcu płacą mi za dwa sprzą­ta­nia w ty­go­dniu.

Do pani Ho­fstet­tler też cho­dzę dwa razy w ty­go­dniu, ale li­czę jej ta­niej – o wiele ta­niej – bo znacz­nie mniej czasu i wy­siłku za­biera mi do­pro­wa­dze­nie do po­rządku jej trzy­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia niż ogrom­nego domu Win­th­ro­pów, a poza tym dzie­ciom Be­anie nie zda­rzyło się jesz­cze choćby kiw­nąć pal­cem w tej spra­wie. Gdyby cho­ciaż przy­szło im do głowy wrzu­cać brudne ubra­nia do ko­sza i nie śmie­cić tak kosz­mar­nie w swo­ich po­ko­jach, mo­gliby za­osz­czę­dzić ro­dzi­com cał­kiem sporą część mo­jej pen­sji.

Zwy­kle udaje mi się za­cho­wać obo­jęt­ność wo­bec zwie­rzeń Win­th­ro­pów, lecz dzi­siaj rano słowa Be­anie wy­trą­ciły mnie z rów­no­wagi. Czy Mar­shall na­prawdę wszedł w spółkę z Par­do­nem Al­bee? Ani sło­wem nie wspo­mniał o żad­nym wspól­niku w in­te­re­sie, który zbu­do­wał od pod­staw. Cho­ciaż Mar­shall i ja zna­li­śmy się – a ra­czej na­sze ciała znały się pewną dziwną, bez­oso­bową za­ży­ło­ścią pły­nącą ze wspól­nych ćwi­czeń w si­łowni i z tre­nin­gów ka­rate – zro­zu­mia­łam, że tak na­prawdę bar­dzo nie­wiele na­wza­jem wie­dzie­li­śmy o swoim co­dzien­nym ży­ciu.

Zdzi­wi­łam się, dla­czego in­for­ma­cja na te­mat Mar­shalla wy­wo­łała we mnie aż tak silną re­ak­cję. Co za róż­nica: miał czy nie miał za wspól­nika aku­rat Par­dona Al­bee? Nie­ważne, jak było ciemno, wiem, że po­zna­ła­bym Mar­shalla, gdyby to on wlókł ciało do parku.

Ta myśl spra­wiła, że po­czu­łam się jesz­cze bar­dziej nie­swojo.

Z ca­łych sił sku­pi­łam się na tym, co zo­stało mi jesz­cze do zro­bie­nia. Zna­la­złam za­błą­kaną ksią­żeczkę cze­kową Boba i po­ło­ży­łam na to­a­letce jego matki, gdzie z pew­no­ścią ją za­uważy. My­śle­nie wpły­wało nie­ko­rzyst­nie na tempo mo­jej pracy. Mu­sia­łam jesz­cze upo­rząd­ko­wać po­kój Ho­wella trze­ciego – cho­ciaż skłon­no­ścią do nie­chluj­stwa nie do­rów­nuje Bobo, trudno go za­li­czyć do wzo­rów schlud­no­ści.

We wtorki u Win­th­ro­pów zbie­ram brudne ubra­nia, piorę je, su­szę i od­kła­dam na miej­sce, a po­tem sprzą­tam ła­zienki. W piątki od­ku­rzam i mo­pem ście­ram na mo­kro pod­łogi. Win­th­ro­po­wie za­trud­niają też ku­charkę, która im go­tuje – w prze­ciw­nym ra­zie mu­sia­ła­bym do nich przy­cho­dzić trzy razy w ty­go­dniu. Oczy­wi­ście w piątki mu­szę też od­gru­zo­wy­wać miesz­ka­nie, że­bym w ogóle miała co od­ku­rzać, i po raz ko­lejny wście­kam się na lu­dzi, któ­rzy są tak le­niwi, że wolą ko­muś pła­cić za sprzą­ta­nie.

Po kilku głę­bo­kich wde­chach uspo­ko­iłam się. Wresz­cie zro­zu­mia­łam, że z rów­no­wagi wy­pro­wa­dzili mnie nie roz­rzutni Win­th­ro­po­wie – na ich try­bie ży­cia mogę tylko sko­rzy­stać – ani na­wet do­mnie­mana współ­praca Mar­shalla Se­daki z Par­do­nem Al­bee, lecz zbli­ża­jące się nie­uchron­nie spo­tka­nie z Claude’em Frie­dri­chem.

Rozdział 3

Przy­szedł punk­tu­al­nie co do mi­nuty.

Gdy zro­bi­łam krok do tyłu, by go wpu­ścić, znów zdu­miały mnie jego wzrost i apa­ry­cja.

Przy­po­mnia­łam so­bie, że naj­waż­niej­sze to nie oka­zy­wać stra­chu.

Gdy już do­da­łam so­bie otu­chy tym mało od­kryw­czym fi­lo­zo­ficz­nym stwier­dze­niem, oka­zało się, że nie po­zo­stało mi nic in­nego jak tylko za­cho­wać ka­mienny wy­raz twa­rzy, który bez­stronny ob­ser­wa­tor mógł rów­nie do­brze zin­ter­pre­to­wać jako po­nury.

Przy­glą­dał się moim nie­licz­nym me­blom ku­pio­nym na wy­prze­da­żach w naj­droż­szych miej­sco­wych skle­pach. Sta­ran­nie je do­bra­łam i usta­wi­łam do­kład­nie tam, gdzie mi pa­so­wały. Ze względu na nie­wiel­kie roz­miary sa­lonu zde­cy­do­wa­łam się na roz­kła­daną dwu­oso­bową ka­napę za­miast sofy, fo­tel z usza­kami, małe sto­liki, małe ob­razy. Te­le­wi­zor mam też nie­zbyt duży. Żad­nych zdjęć. Są za to książki z bi­blio­teki, wielki stos, pod bla­tem ma­łego sto­lika obok fo­tela.

Za­równo ta­pi­cerka, jak i ob­razy utrzy­mane są w dwóch do­mi­nu­ją­cych ko­lo­rach: gra­na­to­wym i ja­sno­brą­zo­wym.

– Jak długo mieszka pani w tym domu? – za­py­tał Frie­drich, gdy za­koń­czył lu­stra­cję.

– Ku­pi­łam go cztery lata temu.

– Od Par­dona Al­bee?

– Tak.

– I na­była go pani tuż po przy­jeź­dzie do Sha­ke­spe­are?

– Naj­pierw go wy­na­ję­łam, ale z opcją kupna.

– Co pani wła­ści­wie robi? Jak pani za­ra­bia na ży­cie, pani... czy też panno Bard?

Nie ob­cho­dzą mnie ty­tuły ani po­praw­ność po­li­tyczna. Nie zdra­dzi­łam mu do­tąd swo­jego stanu cy­wil­nego, więc ocze­ki­wał, że go po­pra­wię.

– Sprzą­tam po do­mach.

– A oprócz tego?

A więc od­ro­bił za­da­nie. A może od sa­mego po­czątku znał każdy szcze­gół mo­jego ży­cia w Sha­ke­spe­are? No bo co może mieć do ro­boty ko­men­dant po­li­cji w tak ma­łym mie­ście?

– Nie­wiele. – Wi­dzia­łam, że aż go korci, żeby do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej. Unie­sione brwi miały mi pew­nie za­su­ge­ro­wać, że za­cho­wuję się nie­uprzej­mie, zby­wa­jąc go tak krót­kimi od­po­wie­dziami. Pew­nie miał ra­cję. Wes­tchnę­łam. – Za­ła­twiam różne sprawy star­szym lu­dziom. Po­ma­gam tym, któ­rzy wy­jeż­dżają z mia­sta i nie mogą li­czyć na są­sia­dów. Ro­bię im za­kupy przed po­wro­tem do domu, kar­mię psy, ko­szę ogrody i pod­le­wam kwiaty.

– Jak do­brze znała pani Par­dona Al­bee?

– Jak pan już wie, ku­pi­łam od niego ten dom. Sprzą­tam kilka miesz­kań w bu­dynku, któ­rego był wła­ści­cie­lem, ale z na­jem­cami uma­wiam się in­dy­wi­du­al­nie. Parę razy sprzą­ta­łam też u niego. Co ja­kiś czas prze­lot­nie go wi­dy­wa­łam.

– Czy utrzy­my­wała pani z nim bliż­sze kon­takty?

Pra­wie wy­rwa­łam się z od­po­wie­dzią, za­nim zro­zu­mia­łam, że mnie pod­pusz­cza. Za­mknę­łam usta i ode­tchnę­łam głę­boko.

– Nie utrzy­my­wa­łam z pa­nem Al­bee bliż­szych kon­tak­tów.

Mało po­wie­dziane. Wła­ści­wie za­wsze czu­łam do niego fi­zyczną od­razę. Był ja­kiś taki biały, sfla­czały i nie­ru­chawy. Zu­peł­nego braku kon­dy­cji nie re­kom­pen­so­wały żadne przy­mioty du­cha.

Frie­drich z uwagą przy­glą­dał się swoim dło­niom, a póź­niej za­plótł je. Po­chy­lił się ku mnie, wspie­ra­jąc łok­cie na udach.

– Wróćmy do ze­szłej nocy – za­gad­nął, rzu­ca­jąc mi na­głe spoj­rze­nie.

Po­sa­dzi­łam go na ma­łej dwu­oso­bo­wej ka­na­pie, a sama wy­bra­łam uszak. Nie kiw­nę­łam głową, nie ode­zwa­łam się pierw­sza. Cze­ka­łam.

– Czy za­uwa­żyła pani coś nie­zwy­kłego? – wy­pro­sto­wał się na­gle, pa­trząc wprost na mnie.

– Nie­zwy­kłego.

Sta­ra­łam się wy­glą­dać na za­my­śloną, lecz po­czu­łam, że udało mi się tylko przy­wo­łać na twarz zna­jomy gry­mas uporu.

– Po­ło­ży­łam się spać koło je­de­na­stej – po­wie­dzia­łam w końcu po­śpiesz­nie. Była to prawda, cho­ciaż za pierw­szym ra­zem nie mo­głam za­snąć. – Ma­rie, to zna­czy pani Ho­fstet­tler, po­wie­działa mi dzi­siaj rano, że na ulicy przy parku zro­biło się spore za­mie­sza­nie, ale oba­wiam się, że nic z tego do mnie nie do­tarło.

– Ktoś te­le­fo­no­wał do mnie około wpół do trze­ciej w nocy – po­wie­dział miękko Frie­drich. – Ko­bieta. Po­wie­działa, że w parku po prze­ciw­nej stro­nie ulicy znajdę ciało.

– Na­prawdę?