Czyste sumienie - Charlaine Harris - ebook + audiobook

Czyste sumienie ebook i audiobook

Charlaine Harris

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W zaparkowanym w lesie samochodzie Lily Bard znajduje ciało Deedry Dean. Sprzątała u niej w domu, zna dobrze jej tajemnice i podejrzewa, że zamordował ją jeden z jej kochanków. Mimo to nie chce się angażować w śledztwo. Woli skupić się na pracy, chodzić na treningi i przygotować się na wizytę swojego chłopaka. Ale kiedy przez rozwiązły styl życia Deedry listy podejrzanych się wydłuża, za to wskazówek nie przybywa, Lily nie ma innego wyjścia i musi przyłączyć się do śledztwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 257

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 10 min

Lektor:

Oceny
4,3 (31 ocen)
16
10
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się słucha. Kryminał ciekawy z nieskomplikowaną fabułą.
00
ZuHanna

Oceń książkę

Nieco przewidywalna ale dobra
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

fajnie napisana, ciągła akcja i dobre zakonczenie. polecam
00
Solind

Nie oderwiesz się od lektury

Czas spędzony z tą książką oceniam na bardzo przyjemny i cieszę się, że pozostała jeszcze jedną część :)
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Sha­ke­spe­are’s Trol­lop

Prze­kład z ję­zyka an­giel­skiego: Ali­cja Ga­łan­dzij

Co­py­ri­ght © Char­la­ine Har­ris, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Ju­lita Ci­sow­ska

Ko­rekta: Ka­ta­rzyna On­derka

ISBN 978-87-0237-667-8

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Tę książkę de­dy­kuję mo­jej dru­giej ro­dzi­nie, lu­dziom z Ko­ścioła Epi­sko­pal­nego pod we­zwa­niem Świę­tego Ja­kuba. Mają prawo być prze­ra­żeni jej za­war­to­ścią.

Podziękowania

Dzię­kuję zwy­cza­jo­wym po­dej­rza­nym: dok­to­rowi Aun­gowi i Tammy Thang, by­łemu ko­men­dan­towi po­li­cji Phi­lowi Ga­te­sowi. Dzię­kuję rów­nież ame­ry­kań­skiej iko­nie, Joh­nowi Wal­showi.

Rozdział 1

Za­nim tam­tego ranka otwo­rzy­łam oczy i prze­cią­gnę­łam się, spę­dziła w sa­mo­cho­dzie w le­sie już sie­dem go­dzin. Oczy­wi­ście nie wie­dzia­łam o tym; nie mia­łam na­wet po­ję­cia, że De­edra znik­nęła. Nikt nie wie­dział.

Je­śli nikt nie za­uważa czy­je­goś znik­nię­cia, to czy ta osoba na­prawdę znika?

Gdy my­łam zęby i je­cha­łam do si­łowni, rosa po­ły­ski­wała na ba­gaż­niku jej auta. Po­nie­waż De­edrę zo­sta­wiono po­chy­loną w lewą stronę, w kie­runku otwar­tego okna od strony kie­rowcy, rosa być może była też na jej po­liczku.

Kiedy miesz­kańcy Sha­ke­spe­are czy­tali po­ranną prasę, brali prysz­nic, przy­go­to­wy­wali dla swo­ich dzieci dru­gie śnia­da­nie do szkoły i wy­pusz­czali psy na po­ranne zjed­no­cze­nie z na­turą, De­edra sama sta­wała się jej ele­men­tem – roz­pa­da­jąc się, po­wra­ca­jąc do czę­ści pierw­szych. Póź­niej, gdy słońce ogrzało las, po­ja­wiły się mu­chy. Ma­ki­jaż De­edry wy­glą­dał strasz­nie, bo skóra pod nim zmie­niała ko­lor. A ona sama sie­działa w miej­scu, obo­jętna, nie­wzru­szona: ży­cie wo­kół niej się zmie­niało, cią­gle ewo­lu­ując, a De­edra była w jego cen­trum, bez ży­cia, bez moż­li­wo­ści do­ko­na­nia wy­boru. Zmiany, które miały się do­ko­nać od tej pory, nie za­le­żały od niej.

Jedna osoba wie­działa, gdzie była De­edra. Jedna osoba wie­działa, że De­edra znik­nęła ze swo­jego nor­mal­nego oto­cze­nia, a wła­ści­wie ze swo­jego ży­cia. I ta osoba cze­kała na ja­kie­goś nie­szczę­snego miesz­kańca Ar­kan­sas – my­śli­wego, or­ni­to­loga, ba­da­cza – który znaj­dzie De­edrę i uru­chomi całą tę ma­chinę, to za­da­nie po­le­ga­jące na od­no­to­wa­niu oko­licz­no­ści jej znik­nię­cia na za­wsze.

Tym nie­szczę­śni­kiem by­łam ja.

Gdyby nie kwi­tły de­re­nie, nie pa­trzy­ła­bym na drzewa. Gdy­bym nie pa­trzyła na drzewa, nie za­uwa­ży­ła­bym czer­wo­nej plamki w głębi nie­ozna­ko­wa­nej dróżki po pra­wej stro­nie. Te małe, nie­ozna­czone drogi – przy­po­mi­na­jące ścieżki – są na wiej­skim ob­sza­rze Ar­kan­sas czymś tak zwy­czaj­nym, że nie warto spo­glą­dać na nie wię­cej niż raz. Za­zwy­czaj pro­wa­dzą do obo­zo­wisk my­śli­wych po­lu­ją­cych na je­le­nie, do szy­bów naf­to­wych czy do po­sia­dło­ści ko­goś, kto bar­dzo so­bie ceni pry­wat­ność. Ale de­reń, na który spoj­rza­łam, rósł ja­kieś sie­dem me­trów w głębi lasu i był piękny; jego kwiaty błysz­czały jak blade mo­tyle po­śród na­gich pni so­sen. Zwol­ni­łam więc, aby się mu do­kład­niej przyj­rzeć, i za­uwa­ży­łam plamę czer­wieni w głębi traktu. W ten spo­sób ele­menty ukła­danki za­częły ukła­dać się w ca­łość.

Przez resztę drogi do domu pani Ros­si­ter, a także przez cały czas, gdy sprzą­ta­łam jej uro­czo pod­nisz­czony do­mek i ką­pa­łam jej opor­nego spa­niela, my­śla­łam o tej pla­mie czer­wieni. Nie był to lśniący kar­min, jaki przy­bie­rały pióra kar­dy­nała, ani de­li­katny, lekko fio­le­towy od­cień aza­lii, ale błysz­cząca me­ta­liczna czer­wień, jak la­kier na sa­mo­cho­dzie.

Fak­tycz­nie była to czer­wień tau­rusa De­edry Dean. W Sha­ke­spe­are było wiele czer­wo­nych aut, w tym kilka tau­ru­sów. Gdy od­ku­rza­łam su­te­renę domu pani Ros­si­ter, zde­ner­wo­wa­łam się na samą sie­bie za za­mar­twia­nie się De­edrą, która w końcu była już do­ro­słą ko­bietą. De­edra nie ocze­ki­wała ani nie wy­ma­gała, abym się o nią mar­twiła, a ja nie po­trze­bo­wa­łam do­dat­ko­wych pro­ble­mów.

Tego po­po­łu­dnia pani Ros­si­ter ko­men­to­wała moją pracę w spo­sób, który przy­po­mi­nał stru­mień świa­do­mo­ści. Przy­naj­mniej ona się nie zmie­niała: pulch­na, krzepka, miła, cie­kaw­ska i sku­piona na swoim sta­rym spa­nielu o imie­niu Dur­wood. Od czasu do czasu za­sta­na­wia­łam się, co o tym są­dził pan Ros­si­ter, póki jesz­cze żył. Może jego żona zbzi­ko­wała tak na punk­cie psa do­piero po śmierci męża? Ni­gdy nie po­zna­łam M.T. Ros­si­tera, który opu­ścił ten świat po­nad cztery lata temu, mniej wię­cej wtedy, gdy wy­lą­do­wa­łam w Shake­spe­are. Klę­cząc w ła­zience i spłu­ku­jąc szam­pon z sier­ści Dur­wo­oda za po­mocą spe­cjal­nej koń­cówki prysz­nica, prze­rwa­łam pani Ros­si­ter mo­no­log na te­mat po­kazu flo­ry­stycz­nego, który miał się od­być w Gar­den Club w przy­szłym mie­siącu, by za­py­tać ją, jaki był jej mąż.

Po­nie­waż prze­szko­dzi­łam jej w po­ło­wie zda­nia, skie­ro­wa­nie roz­mowy na inne tory za­jęło Bir­die Ros­si­ter do­brą chwilę.

– No cóż… mój mąż… ja­kie to dziwne, że py­tasz o niego aku­rat te­raz, gdy o nim my­ślę…

Bir­die Ros­si­ter za­wsze my­ślała o tym, o co aku­rat za­py­tano.

– M.T. był far­me­rem.

Ski­nę­łam głową, żeby po­ka­zać, że słu­cham. W wo­dzie spły­wa­ją­cej do kratki ście­ko­wej za­uwa­ży­łam pchłę i mia­łam na­dzieję, że pani Ros­si­ter jej nie do­strzeże. W prze­ciw­nym ra­zie Dur­wood i ja mu­sie­li­by­śmy przejść różne nie­przy­jemne pro­ce­dury.

– Przez całe ży­cie pra­co­wał na roli, po­cho­dził z ro­dziny far­me­rów. Ni­gdy nie po­znał ni­czego poza wsią. Lily, jego matka na­wet żuła ta­bakę! Wy­obra­żasz so­bie? Ale była do­brą ko­bietą, pani Au­die, i miała do­bre serce. Kiedy wy­szłam za mąż za M.T. – a mia­łam za­le­d­wie 18 lat – ka­zała nam wy­brać so­bie miejs­ce na ich ziemi, gdzie chcemy zbu­do­wać dom. Czy to nie miłe? Więc M.T. wy­brał ka­wa­łek ziemi i przez rok pla­no­wa­li­śmy, jak na­sze miej­sce ma wy­glą­dać. I mimo ca­łego tego pla­no­wa­nia wy­szedł zwy­kły stary dom. – Bir­die się za­śmiała.

W ja­rze­nio­wym świe­tle siwe nitki na ciem­nym tle jej wło­sów błysz­czały tak mocno, że wy­glą­dały jak na­ma­lo­wane.

Za­nim Bir­die, wy­kła­da­jąc mi bio­gra­fię mał­żonka, do­tarła do mo­mentu, w któ­rym M.T. po­pro­szono o do­łą­cze­nie do Go­spe­le­rów, mę­skiego kwar­tetu śpie­wa­ją­cego w ko­ściele bap­ty­stów Mt. Olive, za­czę­łam już w my­ślach ro­bić li­stę za­ku­pów.

Go­dzinę póź­niej po­że­gna­ły­śmy się, a czek od niej zna­lazł się w kie­szeni mo­ich nie­bie­skich dżin­sów.

– Do zo­ba­cze­nia za ty­dzień w po­nie­dzia­łek po po­łu­dniu – po­wie­działa, sta­ra­jąc się brzmieć swo­bod­nie, a nie sa­mot­nie. – Czeka nas ciężka praca, po­nie­waż na­stęp­nego dnia or­ga­ni­zuję spo­tka­nie mo­dli­tewne, a po nim uro­czy­sty obiad.

Za­sta­na­wia­łam się, czy znów bę­dzie mi ka­zała przy­piąć ko­kardki do uszu Dur­wo­oda, jak to miało miej­sce przed ostat­nim ta­kim spo­tka­niem. Spa­niel spoj­rzał na mnie wy­mow­nie. Na szczę­ście nie był psem, który cho­wał urazę. Ski­nę­łam głową, za­bra­łam swój wó­zek ze środ­kami czy­sto­ści i ścier­kami i wy­co­fa­łam się, za­nim pani Ros­si­ter zdo­łała wy­my­ślić na­stępny te­mat do roz­mowy. Na­de­szła pora uda­nia się do ko­lej­nego miej­sca pracy, do domu Ca­mille Emer­son. Otwie­ra­jąc drzwi wej­ściowe, po­kle­pa­łam Dur­wo­oda po gło­wie na po­że­gna­nie.

– Do­brze wy­gląda – po­chwa­li­łam.

Zły stan zdro­wia psa i jego kiep­ski wzrok były dla wła­ści­cielki po­wo­dem nie­koń­czą­cych się zmar­twień. Parę mie­sięcy wcze­śniej Bir­die po­tknęła się o jego smycz i zła­mała rękę, ale nie zmniej­szyło to jej przy­wią­za­nia do psa.

– Uwa­żam, że to złoto, nie pies – po­wie­działa Bir­die pew­nym gło­sem.

Stała na ganku i ob­ser­wo­wała, jak pa­kuję swoje przy­bory do ba­gaż­nika i wśli­zguję się na sie­dze­nie kie­rowcy. Z wy­sił­kiem ukuc­nęła obok Dur­wo­oda, pod­nio­sła mu łapę i po­ma­chała nią na po­że­gna­nie. Z do­świad­cze­nia wie­dzia­łam, że pies nie za­zna spo­koju, do­póki nie od­po­wiem na jego ma­cha­nie.

Kiedy my­śla­łam o tym, co mnie czeka, ku­siło mnie, żeby wy­łą­czyć sil­nik i dłu­żej po­sie­dzieć w au­cie, słu­cha­jąc nie­prze­rwa­nego szumu ga­da­niny Bir­die Ros­si­ter. Ale od­pa­li­łam sa­mo­chód, wy­co­fa­łam z jej pod­jazdu i obej­rza­łam się kilka razy w obie strony, za­nim wy­je­cha­łam na ulicę. Na Farm Hill Road nie było wiel­kiego ru­chu, ale kie­rowcy jeź­dzili szybko i nie­uważ­nie.

Pa­mię­ta­łam o tym, gdy prze­jeż­dża­łam obok tej nie­ozna­czo­nej drogi. Za­mie­rza­łam za­trzy­mać się na wą­skim po­bo­czu za­ro­śnię­tym trawą. Okno mo­jego auta było otwarte. Kiedy wy­łą­czy­łam sil­nik, za­pa­dła ab­so­lutna ci­sza. Nic nie sły­sza­łam.

Wy­sia­dłam z sa­mo­chodu i za­mknę­łam drzwi. Ła­godny wiatr po­ru­szył mo­imi krót­kimi krę­co­nymi wło­sami i prze­wiał ko­szulkę. Za­drża­łam. Mro­wie­nie na karku ostrze­gało, że po­win­nam od­je­chać, ale cza­sem, jak są­dzę, nie da się unik­nąć kło­po­tów.

Kiedy prze­cho­dzi­łam przez ulicę, moje adi­dasy skrzy­piały ci­cho na znisz­czo­nym as­fal­cie. W głębi lasu, po za­chod­niej stro­nie, prze­piór wy­dał płacz­liwy od­głos. W za­sięgu wzroku nie było żad­nego sa­mo­chodu.

Po chwili wa­ha­nia we­szłam nie­ozna­ko­waną dróżką do lasu. Nie za­słu­gi­wała na miano drogi. Tak na­prawdę były to dwa gołe ślady, po­mię­dzy któ­rymi ro­sła trawa. Tro­chę sta­rego żwiru wy­zna­czało miej­sce, gdzie lata wcze­śniej po raz ostatni utwar­dzono trakt. Szłam ci­cho, ale nie bez­sze­lest­nie. Od­ru­chowo zwol­ni­łam. Ścieżka skrę­cała lekko w prawo i gdy mi­nę­łam ten za­kręt, zo­ba­czy­łam, skąd po­cho­dziła czer­wona plamka wi­do­czna z szosy.

To był sa­mo­chód – tau­rus – za­par­ko­wany ty­łem do Farm Hill Road.

Ktoś sie­dział z przodu – wi­dzia­łam za­rys głowy po stro­nie kie­rowcy. Sta­nę­łam jak wryta. Na rę­kach mia­łam gę­sią skórkę. O ile wcze­śniej by­łam nie­spo­kojna, te­raz ogar­nęło mnie prze­ra­że­nie. Z ja­kie­goś po­wodu bar­dziej zszo­ko­wała mnie nie­ocze­ki­wana obec­ność in­nego czło­wieka niż od­kry­cie, że w miej­scu, gdzie nie miało to naj­mniej­szego sensu, ktoś za­par­ko­wał sa­mo­chód.

– Dzień do­bry – po­wie­dzia­łam ci­cho.

Osoba sie­dząca na przed­nim sie­dze­niu czer­wo­nego tau­rusa nie po­ru­szyła się.

Na­gle zda­łam so­bie sprawę, że je­stem zbyt prze­stra­szona, by po­wie­dzieć coś wię­cej. Las zda­wał się mnie osa­czać. Ci­sza była przy­tła­cza­jąca. Za­gwiz­dał ptak, a ja omal nie wy­sko­czy­łam ze skóry.

Sta­łam bez ru­chu i to­czy­łam za­żartą we­wnętrzną walkę. Naj­bar­dziej na świe­cie chcia­łam odejść da­leko od sa­mo­chodu i jego mil­czą­cego kie­rowcy. Chcia­łam za­po­mnieć, że kie­dy­kol­wiek tam by­łam.

Nie mo­głam.

Po­iry­to­wana wła­snym nie­zde­cy­do­wa­niem, prze­ma­sze­ro­wa­łam do auta i zaj­rza­łam do środka.

Na mo­ment moją uwagę przy­cią­gnęła na­gość tej ko­biety, od­sło­nięte uda i to, co wsa­dzono jej mię­dzy nogi. Ale kiedy spoj­rza­łam w jej twarz, mu­sia­łam za­gryźć wargi, żeby nie krzyk­nąć. Oczy De­edry były na wpół otwarte, ale nie od­wza­jem­niały mo­jego spoj­rze­nia.

Da­łam so­bie tro­chę czasu, by na­prawdę do­tarł do mnie ten wi­dok i za­pach – mar­twota – a póź­niej wy­pro­sto­wa­łam się i od­su­nę­łam na krok od sa­mo­chodu. Za­nim do­szłam do sie­bie, sta­łam przez chwilę, od­dy­cha­jąc ciężko i za­sta­na­wia­jąc się, co po­win­nam zro­bić.

Ką­tem oka do­strze­głam ko­lejny obcy ko­lor, nie­na­tu­ralny w tym zie­lo­nym le­śnym oto­cze­niu. Za­czę­łam się roz­glą­dać, sta­ra­jąc się nie ru­szać z miej­sca. Wła­ści­wie to sta­ra­łam się nie od­dy­chać, żeby nie po­zo­sta­wić żad­nych śla­dów.

Naj­więk­szą plamką nie­pa­su­ją­cego ko­loru była kre­mowa bluzka, rzu­cona na kol­cza­ste pną­cze, które roz­po­ście­rało się mię­dzy dwoma drze­wami. Mniej wię­cej metr od niej za­uwa­ży­łam czarną ob­ci­słą mi­niówkę. Le­żała na ziemi i była mocno po­gnie­ciona, po­dob­nie jak bluzka. Para raj­stop i coś jesz­cze? Prze­chy­li­łam się, żeby mieć lep­szy wi­dok i za­spo­koić cie­ka­wość bez ko­niecz­no­ści ru­sze­nia się. Perły. Raj­stopy i na­szyj­nik wi­siały na ni­skiej ga­łęzi ni­czym gir­landa. Nie wi­dzia­łam sta­nika, który w końcu udało mi się zlo­ka­li­zo­wać na krzaku, i bu­tów, które roz­rzu­cono parę me­trów da­lej w głębi ścieżki. Były to czarne skó­rzane czó­łenka. Po­zo­stała tylko kwe­stia to­rebki. By­łam bli­ska zaj­rze­nia znów do auta, ale za­miast tego spró­bo­wa­łam so­bie to wszystko wy­obra­zić. Torby nie było na przed­nim sie­dze­niu. Za­zwy­czaj do tych czó­łe­nek do­bie­rała małą czarną to­rebkę ze skóry na dłu­gim pa­sku. Nie pra­cuje się dla ko­goś tak długo, jak ja pra­co­wa­łam dla De­edry, bez po­zna­nia jego ubrań i na­wy­ków.

Dzięki temu jesz­cze przez parę se­kund nie mu­sia­łam po­dej­mo­wać de­cy­zji. Uważ­nie roz­glą­da­łam się za to­rebką, ale jej nie za­uwa­ży­łam. Albo rzu­cono ją da­lej niż ubra­nia, albo za­brał ją męż­czy­zna, który był z De­edrą w le­sie.

Bo z De­edrą za­wsze mu­siał być męż­czy­zna.

Wzię­łam głę­boki od­dech i przy­go­to­wa­łam się na to, co mu­sia­łam zro­bić i do czego mu­sia­łam się sama przy­znać. Mu­sia­łam za­dzwo­nić do biura sze­ryfa. Ro­zej­rza­łam się raz jesz­cze. Po­now­nie zszo­ko­wało mnie to, co tu się wo­kół ro­ze­grało. Do­tknę­łam po­licz­ków, ale nie było na nich łez.

De­edra nie była osobą, którą się opła­ki­wało. Zda­łam so­bie z tego sprawę, gdy szybko wy­szłam z lasu na drogę. Śmierć De­edry była czymś, na co re­ago­wało się po­krę­ce­niem głową – nie była cał­kiem nie­ocze­ki­wana, była w gra­ni­cach praw­do­po­do­bień­stwa. De­edra miała dwa­dzie­ścia parę lat, więc fakt, że umarła, po­wi­nien być czymś szo­ku­ją­cym, ale ja­koś… nie był.

Gdy wy­bie­ra­łam nu­mer do biura sze­ryfa (ko­mórka była świą­teczną nie­spo­dzianką od Jacka Le­edsa), ża­ło­wa­łam, że nie je­stem za­sko­czona. Śmierć każ­dej mło­dej i zdro­wej osoby po­winna obu­rzać. Ale gdy tłu­ma­czy­łam ope­ra­torce, gdzie je­stem – tuż za gra­nicą Sha­ke­spe­are, wła­ści­wie mo­głam stąd zo­ba­czyć znak dro­gowy z na­zwą mia­sta – wie­dzia­łam, że nie­wielu lu­dzi by­łoby na­prawdę zszo­ko­wa­nych na wieść o tym, że De­edrę zna­le­ziono nagą, zgwał­coną i mar­twą w sa­mo­cho­dzie ukry­tym w le­sie.

By­łam ostat­nią osobą, która ob­wi­nia­łaby ofiarę o zbrod­nię. Ale nie można było za­prze­czyć, że De­edra z im­pe­tem, a na­wet za­pa­łem, sta­rała się do­łą­czyć do grupy po­ten­cjal­nych ofiar. Pew­nie są­dziła, że for­tuna i po­zy­cja jej ro­dziny sta­no­wiły wy­star­cza­jące za­bez­pie­cze­nie.

Wrzu­ci­łam ko­mórkę przez otwarte okno do sa­mo­chodu, opar­łam się o ba­gaż­nik i za­czę­łam się za­sta­na­wiać, jaka sy­tu­acja do­pro­wa­dziła do śmierci De­edry. Kiedy ko­bieta ma wielu part­ne­rów sek­su­al­nych, szanse, że któ­ryś z nich zła­mie prawo, ro­sną. Za­ło­ży­łam, że tak się wła­śnie stało i za­czę­łam my­śleć. Czy gdyby De­edra pra­co­wała w fa­bryce za­trud­nia­ją­cej głów­nie męż­czyzn, to jej śmierć by­łaby bar­dziej praw­do­po­do­bna niż śmierć ko­biety pra­cu­ją­cej w fa­bryce z in­nymi ko­bie­tami? Nie mia­łam po­ję­cia. Czy pro­wa­dzący bo­gate ży­cie sek­su­alne fa­cet miał więk­sze szanse na by­cie za­mor­do­wa­nym niż cno­tliwy gość?

Wła­ści­wie wi­dok sa­mo­chodu sze­ryfa wy­ła­nia­ją­cego się zza za­krętu na­wet mnie ucie­szył. Nie po­zna­łam jesz­cze no­wej sze­ryf, choć wi­dy­wa­łam ją w mie­ście. Gdy Marta Schu­s­ter wy­sia­dła ze służ­bo­wego wozu, jesz­cze raz prze­szłam przez ulicę.

Po­da­ły­śmy so­bie ręce, a ona zmie­rzyła mnie od góry do dołu spoj­rze­niem, które chyba miało mi uświa­do­mić, jak bar­dzo jest twarda i bez­stronna.

Ja też wy­ko­rzy­sta­łam oka­zję, by się jej przyj­rzeć.

Oj­ciec Marty, Marty Schu­s­ter, był wy­bie­rany na sze­ryfa przez wiele ka­den­cji. Po tym jak w ze­szłym roku zgi­nął w trak­cie służby, jego córka miała peł­nić jego obo­wiązki do końca ka­den­cji. Marty był na­prawdę twar­dym za­wod­ni­kiem wagi ko­gu­ciej, ale jego żona mu­siała być bar­dziej sroga i ma­je­sta­tyczna. Marta była ra­czej wal­ki­rią: krzepka blon­dynka o bar­dzo ja­snej ce­rze, jak wielu lu­dzi w tej oko­licy. Sha­ke­spe­are zo­stało za­ło­żone przez ko­cha­ją­cego li­te­ra­turę i stę­sk­nio­nego za oj­czy­zną An­glika, ale pod ko­niec XIX wieku mia­steczko za­lali nie­mieccy imi­granci.

Marta Schu­s­ter miała nie­wiel­kie piersi i ra­czej sze­roką ta­lię, co do­dat­kowo pod­kre­ślał mun­dur skła­da­jący się z bluzki i spód­nicy. Była mniej wię­cej w tym wieku co ja – wy­glą­dała na trzy­dzie­ści parę lat.

– To pani jest Lily Bard, która zgło­siła mor­der­stwo?

– Tak.

– Ciało znaj­duje się…?

– Tam. – Wska­za­łam ścieżkę.

Na­stępny sa­mo­chód z biura sze­ryfa za­par­ko­wał za wo­zem Marty. Męż­czy­zna, który z niego wy­siadł, był wy­soki, bar­dzo wy­soki, miał metr dzie­więć­dzie­siąt albo i wię­cej. Za­sta­na­wia­łam się, czy biuro sze­ryfa miało ja­kieś wy­ma­ga­nia do­ty­czące wzro­stu funk­cjo­na­riu­szy; a je­śli tak, to ja­kim cu­dem ten gość im spro­stał. W mun­du­rze wy­glą­dał jak wielki ce­glany mur, był tak blady jak Marta, choć włosy – a wła­ści­wie to, co z nich po­zo­stało – miał ciemne. Chyba był z tej szkoły, która na­ka­zy­wała po­li­cjan­tom go­lić głowy.

– Zo­stań tu­taj – szorstko na­ka­zała mi Marta, wska­zu­jąc na zde­rzak swo­jego wozu.

Po­de­szła do ba­gaż­nika, otwo­rzyła go i wy­jęła parę adi­da­sów. Zdjęła czó­łenka i za­stą­piła je spor­to­wym obu­wiem. Wi­dzia­łam, że nie była za­do­wo­lona z tego, że ma na so­bie spód­nicę. Kiedy szła rano do pracy, nie miała po­ję­cia, że bę­dzie mu­siała bie­gać po le­sie. Wy­jęła z ba­gaż­nika jesz­cze kilka rze­czy i ru­szyła w stronę drzew. Wi­dać było, że Marta Schu­s­ter stara się przy­po­mnieć so­bie wszystko, czego na­uczyła się o do­cho­dze­niu w spra­wie za­bój­stwa.

Spoj­rza­łam na ze­ga­rek i sta­ra­łam się nie wes­tchnąć. Wy­glą­dało na to, że spóź­nię się do Ca­mille Emer­son.

Kiedy Marta skoń­czyła przy­go­to­wa­nia, wy­ko­nała gest po­do­bny do tych, które wi­dzia­łam w sta­rych we­ster­nach: gdy do­wo­dzący ka­wa­le­rią po­ka­zuje, że czas ru­szać da­lej. Pod­nosi wtedy dłoń w rę­ka­wiczce i ru­sza nią w przód. Do­kład­nie taki gest wy­ko­nała Marta, a jej czło­wiek w mil­cze­niu ru­szył za nią. Nie zdzi­wi­ła­bym się, gdyby rzu­ciła mu psi przy­smak.

Sta­ra­łam się my­śleć o wszyst­kim, byle tylko unik­nąć wspo­mnie­nia zwłok w sa­mo­cho­dzie. Wie­dzia­łam jed­nak, że wcze­śniej czy póź­niej będę się mu­siała z tym zmie­rzyć. Zda­łam so­bie sprawę, że bez względu na to, ja­kie było ży­cie De­edry i co są­dzi­łam o de­cy­zjach, które po­dej­mo­wała, było mi przy­kro, że zgi­nęła. A jej matka! Skrzy­wi­łam się na myśl o re­ak­cji La­cey Dean Knopp na wieść o śmierci je­dy­na­czki. La­cey nie była świa­doma dzia­łań córki i ni­gdy nie wie­dzia­łam, czy była to forma ochrony dla niej sa­mej, czy ra­czej dla De­edry. W każ­dym ra­zie na swój spo­sób to po­dzi­wia­łam.

Czas spo­koju skoń­czył się wraz z po­ja­wie­niem się trze­ciego auta, tym ra­zem sfa­ty­go­wa­nego sub­aru. Młody męż­czy­zna, ja­sno­włosy i kloc­ko­waty, wy­sko­czył z sa­mo­chodu i dzi­kim spoj­rze­niem ro­zej­rzał się po oko­licy. Omiótł mnie wzro­kiem, jak­bym była jed­nym z drzew. Gdy wy­pa­trzył prze­rwę w li­nii drzew, rzu­cił się wzdłuż ścieżki ni­czym świeżo upie­czony nar­ciarz w dół stoku. Wi­docz­nie za­mie­rzał ga­lo­pem do­biec do miej­sca śmierci De­edry.

Był w cy­wil­nym ubra­niu. Nie zna­łam go. Mo­głam się za­ło­żyć, że nie miał żad­nego for­mal­nego po­wodu, by być na miej­scu zbrodni. Nie ja jed­nak sta­no­wi­łam prawo. Po­zwo­li­łam mu przejść, ale prze­sta­łam się opie­rać o zde­rzak auta sze­ryfa i wy­pro­sto­wa­łam ręce, które do tej pory trzy­ma­łam skrzy­żo­wane na piersi.

W tym mo­men­cie w za­sięgu mo­jego wzroku po­now­nie po­ja­wiła się Marta Schu­s­ter i krzyk­nęła:

– Mar­lon, nie!

Wy­soki funk­cjo­na­riusz, który ła­ził za nią jak pies, chwy­cił niż­szego męż­czy­znę za ra­miona i mocno przy­trzy­mał. Przy­po­mnia­łam so­bie, że wi­dy­wa­łam tego go­ścia w po­bliżu Apar­ta­men­tów Ogro­do­wych i po raz pierw­szy zda­łam so­bie sprawę, że był to Mar­lon Schu­s­ter, brat Marty. Na tę sen­sa­cyjną wia­do­mość mój żo­łą­dek za­re­ago­wał skur­czem.

– Mar­lon – po­wie­działa sze­ryf ostrym to­nem, który mnie by po­wstrzy­mał. – Mar­lon, ogar­nij się.

– Czy to prawda? To ona?

Sto­jąc pół­tora me­tra od nich, nie mo­głam nie sły­szeć tej roz­mowy.

Marta ode­tchnęła głę­boko.

– Tak, to De­edra – po­wie­działa de­li­kat­nie i po­ka­zała swo­jemu ko­le­dze, żeby pu­ścił ra­mię chło­paka.

Ku mo­jemu zdzi­wie­niu, mło­dzie­niec cof­nął rękę, żeby za­mach­nąć się w kie­runku sio­stry. Funk­cjo­na­riusz wcze­śniej się ob­ró­cił, żeby po­dejść do swo­jego sa­mo­chodu, a Marta Schu­s­ter wy­da­wała się zbyt za­sko­czona, by się obro­nić. Za­ję­łam się więc tym i chwy­ci­łam jego unie­sioną prawą rękę. Nie­wdzięczny głu­piec ob­ró­cił się i pró­bo­wał ude­rzyć mnie lewą. Cóż, też mia­łam wolną rękę, więc ude­rzy­łam go – se­iken, pchnię­cie – do­kład­nie w splot sło­neczny.

Wy­pusz­cza­jąc po­wie­trze, sap­nął „uff” i upadł na ko­lana. Pu­ści­łam go i od­su­nę­łam się. Przez kilka mi­nut nie bę­dzie mógł ni­kogo nę­kać.

– Idiota – po­wie­działa sze­ryf, ku­ca­jąc obok niego.

Jej czło­wiek na­gle zna­lazł się obok mnie, ner­wowo do­ty­ka­jąc pi­sto­letu. Za­czę­łam się za­sta­na­wiać, w kogo by wy­mie­rzył. Po se­kun­dzie wy­lu­zo­wał. Ja rów­nież.

– Gdzie się tego na­uczy­łaś? – za­py­tał funk­cjo­na­riusz z biura sze­ryfa.

Pod­nio­słam wzrok. Miał oczy w ko­lo­rze gorz­kiej cze­ko­lady.

– Ka­rate – rzu­ci­łam.

Nie chcia­łam o tym roz­ma­wiać. Mar­shall Se­daka, mój sen­sei, byłby za­do­wo­lony.

– To ty je­steś tą ko­bietą – po­wie­dział.

Ni stąd, ni zo­wąd po­czu­łam się na­prawdę zmę­czona.

– Je­stem Lily Bard – po­wie­dzia­łam, sta­ra­jąc się, aby mój głos brzmiał obo­jęt­nie. – I je­śli ze mną skoń­czy­li­ście, po­win­nam po­je­chać do na­stęp­nej pracy.

– Pro­szę po­wie­dzieć raz jesz­cze, jak to się stało, że ją pani zna­la­zła – na­ka­zała Marta Schu­s­ter, po­zwa­la­jąc bratu sa­memu się o sie­bie za­trosz­czyć.

Spoj­rzała w bok na swo­jego współ­pra­cow­nika, a on ski­nął głową. Chyba ko­mu­ni­ka­cja nie­wer­balna szła im cał­kiem nie­źle. Marta znów zwró­ciła się do mnie:

– W ta­kim ra­zie może pani iść, pod wa­run­kiem że bę­dziemy wie­dzieli, gdzie pa­nią zna­leźć.

Po­da­łam jej po­trzebne dane: nu­mer te­le­fonu pani Ros­si­ter, nu­mer mo­jej ko­mórki i te­le­fonu do­mo­wego, a także po­wie­dzia­łam, gdzie będę pra­co­wać tego po­po­łu­dnia, o ile uda mi się opu­ścić to miej­sce.

– A skąd znała pani zmarłą? – za­py­tała po­now­nie, jakby było to coś, czego nie mo­gła ogar­nąć.

– Sprzą­ta­łam u niej. Miesz­kam obok jej bloku.

– Jak długo pra­co­wała pani dla De­edry?

Wy­soki funk­cjo­na­riusz po­szedł z apa­ra­tem wzdłuż ścieżki, upew­niw­szy się wcze­śniej, że Mar­lon tro­chę od­żył. Brat sze­ryf od­zy­skał siły na tyle, by do­wlec się do ma­ski swo­jego sub­aru. Roz­ło­żył się na niej, za­krył głowę dłońmi i za­wo­dził. Sio­stra kom­plet­nie go igno­ro­wała, mimo że ro­bił cał­kiem sporo ha­łasu.

W ko­lej­nym ra­dio­wo­zie przy­je­chali jesz­cze dwaj funk­cjo­na­riu­sze z biura sze­ryfa i wy­sie­dli z auta z rol­kami ta­śmy po­li­cyj­nej. Marta Schu­s­ter prze­rwała mi, żeby wy­dać im po­le­ce­nia.

– Pra­co­wa­łam dla De­edry (choć je­stem pewna, że to jej matka mi pła­ciła) od po­nad trzech lat – po­wie­dzia­łam, kiedy sze­ryf znów mo­gła sku­pić się na mnie. – Sprzą­ta­łam miesz­ka­nie De­edry raz w ty­go­dniu.

– Czyli przy­jaź­niła się pani z nią?

– Nie. – Ta od­po­wiedź nie wy­ma­gała za­sta­no­wie­nia.

– Ale znała ją pani od po­nad trzech lat? – za­uwa­żyła Marta Schu­s­ter, uda­jąc zdzi­wie­nie.

Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– Na ogół była w pracy, gdy do niej przy­cho­dzi­łam.

Jed­nak cza­sami była w miesz­ka­niu. Cza­sem na­wet na­dal byli w nim męż­czyźni. Jed­nak sze­ryf nie za­py­tała mnie o męż­czyzn. Ale zrobi to póź­niej.

Kiedy sze­ryf wy­da­wała swoim lu­dziom ko­lejne po­le­ce­nia, mia­łam tro­chę czasy, by po­my­śleć. Zdję­cia! Za­mknę­łam oczy, żeby ukryć prze­ra­że­nie.

Jedną z cech De­edry, które trudno było wy­ja­śnić, było jej za­mi­ło­wa­nie do ro­bie­nia so­bie zdjęć nago. W szu­fla­dzie z bie­li­zną od lat trzy­mała ich cały sto­sik. Za każ­dym ra­zem, gdy od­kła­da­łam na miej­sce jej czy­ste ubra­nia, czu­łam nie­przy­jemne ukłu­cie dez­apro­baty. Ze wszyst­kich rze­czy, które ro­biła De­edra, by afi­szo­wać się swoją bez­bron­no­ścią, ta była naj­bar­dziej od­strę­cza­jąca.

Po­my­śla­łam, że te zdję­cia będą le­żeć na stole w biu­rze sze­ryfa i wszy­scy bez wy­jątku będą je mo­gli obej­rzeć. Za­lała mnie fala żalu, a od­ruch, na­ka­zu­jący mi do­trzeć do miesz­ka­nia De­edry przed po­li­cją, za­brać zdję­cia i je spa­lić, nie­mal mnie przy­gniótł.

Mar­lon Schu­s­ter wal­nął pię­ścią w ka­ro­se­rię swo­jego sa­mo­chodu, a jego sio­stra, sku­piona ra­czej na mo­jej twa­rzy niż na jego, pod­sko­czyła. Sta­ra­łam się nie pa­trzeć jej w oczy. Mar­lon mu­siał ob­no­sić się ze swoją ża­łobą w bar­dziej dys­kret­nym miej­scu.

– Czyli ma pani klucz do jej miesz­ka­nia? – za­py­tała Marta Schu­s­ter.

– Tak – od­po­wie­dzia­łam szybko. – I za­raz go pani od­dam.

Po­rzu­ci­łam swoją godną Don Ki­chota po­trzebę chro­nie­nia praw­dzi­wej na­tury De­edry przed pro­wa­dzą­cymi śledz­two w spra­wie jej śmierci. By­łam pewna, że pra­wie wszy­scy w mia­steczku sły­szeli, że De­edra pro­wa­dziła się dość swo­bod­nie. Ale czy będą chcieli szu­kać mor­dercy z ta­kim sa­mym za­pa­łem, je­śli wcze­śniej zo­ba­czą te zdję­cia? Czy będą trzy­mać gęby na kłódkę, żeby plotki nie do­tarły do matki De­edry?

Za­ci­snę­łam mocno usta. Po­wie­dzia­łam so­bie w my­ślach, że nic już nie mogę zro­bić. Po­zo­sta­wi­łam De­edrę sa­mej so­bie. Uru­cho­mi­łam ma­chinę śledz­twa, ale poza tym nie mo­głam jej po­móc. Koszty, które mu­sia­ła­bym po­nieść, by­łyby zbyt wy­so­kie.

Tak my­śląc, od­cze­pi­łam klucz De­edry od po­zo­sta­łych i po­ło­ży­łam go sze­ryf Mar­cie Schu­s­ter na dłoni. Prze­mknęło mi przez głowę ja­kieś mgli­ste wspo­mnie­nie i za­sta­no­wi­łam się, czy wiem coś o in­nym klu­czu. Tak, przy­po­mnia­łam so­bie, De­edra trzy­mała za­pa­sowy klucz w skrytce przy wia­tach ga­ra­żo­wych. Gdy otwo­rzy­łam usta, żeby po­wie­dzieć o tym sze­ryf, wy­ko­nała gest, który miał uciąć mój ko­men­tarz. Wzru­szy­łam ra­mio­nami. Po­wie­dzia­łam so­bie, że to tak na­prawdę był mój je­dyny klucz i skoro go od­da­łam, De­edra Dean znik­nęła z mo­jego ży­cia.

– Będę po­trze­bo­wać li­sty osób, które tam pani wi­dy­wała – po­wie­działa ostro sze­ryf Schu­s­ter.

Chciała wró­cić na miej­sce zbrodni, czę­sto ob­ra­cała się w stronę lasu.

Ru­szy­łam już w kie­runku auta. Nie po­do­bało mi się, że uci­szyła mnie w ten spo­sób, prze­cież nie traj­ko­ta­łam. Nie lu­bi­łam, gdy ktoś mi coś na­ka­zy­wał.

– Ni­gdy ni­kogo tam nie wi­dzia­łam – po­wie­dzia­łam, już od­wró­cona ple­cami.

– Przez te wszyst­kie lata, kiedy sprzą­tała pani jej miesz­ka­nie, ni­gdy ni­kogo pani tam nie spo­tkała? – Ton głosu Marty Schu­s­ter uświa­do­mił mi, że do­sko­nale znała re­pu­ta­cję De­edry.

– Jej oj­czym był tam któ­re­goś ranka, gdy jej sa­mo­chód na­wa­lił.

– I to wszystko? – za­py­tała Marta Schu­s­ter, nie kry­jąc nie­do­wie­rza­nia.

– Tak.

Oczy­wi­ście trzy czy cztery dni temu Mar­lon wy­my­kał się z miesz­ka­nia De­edry, ale o tym sze­ryf już wie­działa, a nie był to do­bry mo­ment na przy­po­mi­na­nie jej o tym.

– To tro­chę za­ska­ku­jące.

Ob­ró­ci­łam się lekko, wzru­sza­jąc ra­mio­nami.

– To wszystko?

– Nie. Chcę, żeby spo­tkała się pani ze mną w jej miesz­ka­niu za dwie go­dziny. Zna pani jej rze­czy, więc bę­dzie pani wie­działa, czy coś zgi­nęło. Zgo­dzi się pani ze mną, że le­piej, żeby pani Knopp nie mu­siała tego ro­bić.

Po­czu­łam się jak w pu­łapce.

– Do­brze, przy­jadę.

Nie mo­głam po­wie­dzieć nic in­nego.

Moje za­an­ga­żo­wa­nie w po­krę­cone ży­cie De­edry Dean jesz­cze się nie skoń­czyło.

Rozdział 2

Ca­mille Emer­son znie­na­wi­dziła mnie póź­niej za to, że nie prze­ka­za­łam jej tej mo­jej ma­łej wia­do­mo­ści, ale po pro­stu nie chcia­łam roz­ma­wiać o śmierci De­edry. Ca­mille i tak wy­cho­dziła, ści­ska­jąc w pulch­nej dłoni li­stę.

– Tym ra­zem pa­mię­ta­łam o zo­sta­wie­niu czy­stej po­ścieli – po­wie­działa z od­cie­niem dumy w gło­sie.

Ski­nę­łam głową, nie ma­jąc ochoty na po­kle­py­wa­nie do­ro­słej ko­biety po ple­cach za wy­ko­na­nie tak pro­stej czyn­no­ści jak przy­go­to­wa­nie mi po­ścieli na zmianę. Ca­mille Emer­son była we­sołą ba­ła­ga­niarą. Mimo że nie mogę po­wie­dzieć, że jej nie lu­bi­łam – tak na­prawdę cie­szy­łam się, że dla niej pra­cuję – Ca­mille sta­rała się ocie­plić na­sze sto­sunki i do­pro­wa­dzić je do cze­goś w ro­dzaju fał­szy­wej przy­jaźni, co iry­to­wało mnie rów­nie mocno jak pra­co­dawcy trak­tu­jący mnie ni­czym nie­wol­nika.

– Do zo­ba­cze­nia póź­niej! – po­wie­działa w końcu, nie uzy­skaw­szy od­po­wie­dzi.

– Do wi­dze­nia – od­po­wie­dzia­łam po se­kun­dzie.

Całe szczę­ście, że by­łam w od­po­wied­nim na­stroju do cięż­kiej pracy, bo od mo­jej ostat­niej wi­zyty Emer­so­no­wie na­ro­bili wię­cej ba­ła­ganu niż zwy­kle. Było ich tylko czworo (Ca­mille, jej mąż Co­oper i dwóch sy­nów), ale każde z nich po­sta­wiło so­bie za cel ży­cie w cen­trum cha­osu. Po tym jak któ­re­goś dnia spę­dzi­łam kil­ka­na­ście mi­nut, pró­bu­jąc do­pa­so­wać roz­mia­rami prze­ście­ra­dła i łóżka, po­pro­si­łam Ca­mille, żeby zo­sta­wiała czy­stą po­ściel na każ­dym z nich. Było to o wiele lep­sze roz­wią­za­nie niż zo­sta­wa­nie u Emer­so­nów dłu­żej, bo moje po­nie­działki za­wsze były dość za­jęte, a Ca­mille bla­dła na samą myśl o pła­ce­niu mi do­dat­ko­wych pie­nię­dzy. By­ły­śmy więc obie za­do­wo­lone ze współ­pracy, oczy­wi­ście pod wa­run­kiem że Ca­mille pa­mię­tała o swoim za­da­niu.

Moja ko­mórka za­dzwo­niła, gdy pró­bo­wa­łam osu­szyć świeżo wy­szo­ro­waną umy­walkę w ła­zience na dole.

– Słu­cham? – za­py­ta­łam nie­śmiało.

Na­dal nie przy­zwy­cza­iłam się do no­sze­nia te­le­fonu.

– Cześć.

– Jack.

Po­czu­łam, że się uśmie­cham. Przez to, że trzy­ma­łam te­le­fon, dość nie­zgrab­nie chwy­ci­łam mop i środki czy­sto­ści w wó­ze­czku i prze­szłam ko­ry­ta­rzem do kuchni.

– Gdzie je­steś?

– U Ca­mille Emer­son.

– Je­steś sama?

– Tak.

– Mam wia­do­mość – po­wie­dział Jack na wpół pod­eks­cy­to­wany, na wpół za­nie­po­ko­jony.

– To zna­czy?

– Za pół go­dziny mam sa­mo­lot.

– Do­kąd?

Jack miał przy­le­cieć i zo­stać ze mną na noc.

– Pra­cuję nad oszu­stwem. Główny po­dej­rzany wy­je­chał wczo­raj do Sa­cra­mento.

Po­czu­łam się jesz­cze go­rzej niż po zna­le­zie­niu ciała De­edry. Nie mo­głam się do­cze­kać wi­zyty Jacka. Zmie­ni­łam już na­wet po­ściel i wró­ci­łam wcze­śniej z si­łowni, żeby upew­nić się, że mój mały do­mek aż lśni czy­sto­ścią. Ukłuło mnie roz­cza­ro­wa­nie.

– Lily?

– Słu­cham.

– Przy­kro mi.

– Mu­sisz pra­co­wać. – Mój głos był równy i bez wy­razu. – Je­stem tylko…. – Zła, nie­szczę­śliwa, pu­sta; wszyst­kie od­po­wie­dzi były praw­dziwe.

– Też będę za tobą tę­sk­nić.

– Tak? – za­py­ta­łam tak ci­cho, jakby ktoś obok pod­słu­chi­wał. – Bę­dziesz o mnie my­ślał, gdy bę­dziesz sam w swoim po­koju ho­te­lo­wym?

Opo­wie­dział mi, co zrobi.

Po­roz­ma­wia­li­śmy jesz­cze przez chwilę. Mimo że po­czu­łam sa­tys­fak­cję, gdy zro­zu­mia­łam, że Jack na­prawdę ża­ło­wał, że nie bę­dzie ze mną, koń­cowy re­zul­tat po­zo­sta­wał taki sam: nie zo­ba­czę go przez co naj­mniej ty­dzień, a w za­sa­dzie dwa ty­go­dnie były bar­dziej re­alne.

Gdy skoń­czy­li­śmy roz­ma­wiać, zda­łam so­bie sprawę, że nie po­wie­dzia­łam mu o śmierci De­edry. Nie mia­łam za­miaru dzwo­nić raz jesz­cze. Po­że­gna­li­śmy się. Spo­tkał kie­dyś De­edrę i to była cała ich zna­jo­mość… o ile do­brze wie­dzia­łam. Z nie­po­ko­jem uświa­do­mi­łam so­bie, że miesz­kał na­prze­ciwko niej, za­nim go po­zna­łam. Skie­ro­wa­łam my­śli na inne tory, po­nie­waż nie chcia­łam się mar­twić mało re­alną moż­li­wo­ścią, że Jack za­sma­ko­wał wdzię­ków ­De­edry, za­nim mnie po­znał. Wzru­szy­łam ra­mio­nami. Po­wiem Jac­kowi o jej śmierci przy na­stęp­nej oka­zji.

Wy­cią­gnę­łam z ku­bła prze­peł­niony wo­rek na śmieci, za­wią­za­łam go na su­peł i sku­pi­łam się, gdy Ca­mille Emer­son chwiej­nym kro­kiem we­szła przez ku­chenne drzwi, ob­ła­do­wana siat­kami z za­ku­pami i prze­peł­niona życz­li­wo­ścią.

Spóź­ni­łam się na spo­tka­nie z Martą Schu­s­ter, ale nie prze­ję­łam się tym. Za­par­ko­wa­łam sa­mo­chód na wła­snym pod­jeź­dzie, za­nim wy­ru­szy­łam do są­sia­du­ją­cego z moim do­mem bloku z ośmioma miesz­ka­niami. Kiedy otwo­rzy­łam wiel­kie drzwi wej­ściowe, za­uwa­ży­łam, że przy kra­węż­niku za­trzy­mały się dwa sa­mo­chody z biura sze­ryfa. By­łam w kiep­skim, wo­jow­ni­czym na­stroju – nie naj­lep­szy stan, je­śli ma się roz­ma­wiać ze stró­żami prawa.

– Od­dy­chaj – po­ra­dził mi opa­no­wany, zna­jomy głos.

To była do­bra rada, więc wzię­łam ją so­bie do serca.

– Marta Schu­s­ter i jej żoł­nie­rze są na gó­rze – kon­ty­nu­owała Becca Whi­tley, wy­cho­dząc z miesz­ka­nia na końcu ko­ry­ta­rza i kie­ru­jąc się ku scho­dom.

Becca Whi­tley ja­kieś trzy lata temu była ucie­le­śnie­niem snów ero­tycz­nych. Miała bar­dzo dłu­gie blond włosy, ja­skra­wo­nie­bie­skie oczy i wy­ra­zi­ste (choć mi­nia­tu­rowe) rysy twa­rzy. Stoż­ko­wate piersi wy­ra­stały z jej wy­spor­to­wa­nego ciała. Becca miesz­kała w Sha­ke­spe­are od mniej wię­cej pię­ciu mie­sięcy, kiedy wpro­wa­dziła się do miesz­ka­nia, które odzie­dzi­czyła po wuju, Par­do­nie Al­bee.

Ni­gdy nie są­dzi­łam, że prze­trwa tak długo w ma­leń­kim Sha­ke­spe­are. Wy­znała mi, że prze­pro­wa­dziła się z Dal­las, i fak­tycz­nie wy­glą­dała na ko­bietę z mia­sta. By­łam pewna, że wy­stawi blok na sprze­daż i wróci do ja­kie­goś miej­skiego cen­trum. Za­sko­czyło mnie, że zo­stała.

A na do­da­tek za­jęła moją po­zy­cję naj­lep­szej uczen­nicy w gru­pie Mar­shalla.

Ale były też chwile, gdy czu­łam z Beccą ja­kąś więź. To była jedna z nich. Łą­czyło nas coś w ro­dzaju ostroż­nej przy­jaźni.

– Od dawna tam są? – za­py­ta­łam.

– Od paru go­dzin. – Becca spoj­rzała w górę, jakby po­mimo su­fi­tów i drzwi mo­gła wi­dzieć, czym zaj­muje się sze­ryf. – Ka­zali ci przyjść?

– Tak.

– A co z Mar­lo­nem?

– Był na miej­scu zbrodni i ry­czał.

– Oj – Becca zmarsz­czyła nos, oka­zu­jąc nie­smak – To on tak za nią sza­lał?

Ski­nę­łam głową. Za­sta­na­wia­łam się, jak sze­ryf po­pro­wa­dzi do­cho­dze­nie w spra­wie wła­snego brata.

– Masz swój klucz? – za­py­tała Becca.

– Od­da­łam im.

– Mą­dry ruch. Ja też im swój od­da­łam.

Prze­stą­pi­łam z nogi na nogę.

– Le­piej już pójdę. Mam im po­wie­dzieć, czy coś nie zgi­nęło.

– Do zo­ba­cze­nia wie­czo­rem – za­wo­łała za mną, a ja jej po­ma­cha­łam.

Miesz­ka­nie De­edry było z tyłu, po pra­wej stro­nie, do­kład­nie nad miesz­ka­niem Becki. Jego okna wy­cho­dziły na wy­bru­ko­wany par­king. Nie był to szcze­gól­nie in­spi­ru­jący wi­dok. Na par­kingu stała wiata ga­ra­żowa z ośmioma sta­no­wi­skami, kon­te­ner na śmieci i nic poza tym. Nie by­łam pewna, kto oprócz De­edry miesz­kał te­raz na pię­trze, ale zna­łam wiele osób, które się tu krę­ciły. Claude Frie­drich, ko­men­dant po­li­cji i mój przy­ja­ciel, prze­pro­wa­dził się na par­ter, po tym jak po­strze­lono go w nogę. Ob­li­czy­łam, że on i De­edra miesz­kali tu naj­dłu­żej. Na ogół osiem miesz­kań w tak zwa­nych Apar­ta­men­tach Ogro­do­wych nie stało pu­stych, bo były dość duże i do tego nie­zbyt dro­gie. By­łam pewna, że Becca pod­wyż­szyła czyn­sze, gdy skoń­czyły się obo­wią­zu­jące umowy. Wy­da­wało mi się, że De­edra na to na­rze­kała, ale nie były to dra­styczne pod­wy­żki.

Za­pu­ka­łam do drzwi miesz­ka­nia De­edry. Otwo­rzył mi ten sam wy­soki po­li­cjant, któ­rego wi­dzia­łam na miej­scu zbrodni. Zaj­mo­wał całe wej­ście i do­piero po chwili od­su­nął się, żeby zro­bić mi miej­sce. Miał szczę­ście, że nie mu­siał pła­cić za ga­pie­nie się na mnie. Ina­czej byłby już spłu­kany.

– Sze­ryf jest w środku – po­wie­dział, wy­cią­ga­jąc rękę w kie­runku sy­pialni De­edry.

Ale za­miast po­dą­żyć za jego wska­zówką, sta­nę­łam po­środku sa­lonu i ro­zej­rza­łam się. Sprzą­ta­łam tu w pią­tek, a dziś był po­nie­dzia­łek, więc miesz­ka­nie wy­glą­dało do­brze. De­edra nie dbała za bar­dzo o sie­bie, ale o wszystko inne już tak.

Me­ble chyba stały na swo­ich miej­scach; wszyst­kie po­duszki były upo­rząd­ko­wane. Te­le­wi­zor i ma­gne­to­wid były nie­tknięte; rzędy ka­set stały równo na re­gale obok te­le­wi­zora. No­wiutki od­twa­rzacz CD stał obok. Wszyst­kie cza­so­pi­sma De­edry le­żały w po­rząd­nym sto­siku, który uło­ży­łam parę dni temu. Wy­jąt­kiem był je­den nowy ma­ga­zyn, roz­ło­żony na sto­liku przed sofą, na któ­rej zwy­kle sie­działa De­edra, gdy oglą­dała te­le­wi­zję. Ra­chunki le­żały w pła­skim ko­szyku, do któ­rego za­zwy­czaj je wrzu­cała.

– Czy za­uwa­żyła Pani, że coś jest ina­czej niż zwy­kle?

Wy­soki funk­cjo­na­riusz stał przy drzwiach i ge­ne­ral­nie nie mó­wił wiele, co zde­cy­do­wa­nie dzia­łało na jego ko­rzyść.

Po­trzą­snę­łam głową i kon­ty­nu­owa­łam oglę­dziny.

– Ema­nuel – po­wie­dział na­gle.

Czy to było ja­kieś re­li­gijne wy­zna­nie? Ścią­gnę­łam brwi i spoj­rza­łam na niego z po­wąt­pie­wa­niem.

– Cli­fton Ema­nuel.

Po dłuż­szej chwili zro­zu­mia­łam.

– Pan na­zywa się Cli­fton Ema­nuel – po­wie­dzia­łam ostroż­nie.

Ski­nął głową.

Nie mu­sia­łam znać jego na­zwi­ska, ale on chciał się przed­sta­wić. Może miał fioła na punk­cie ce­le­bry­tów. „Wy­dział praw­dzi­wej zbrodni”, „sek­cja zna­nych ofiar”. By­łam jak Sha­ron Tate, tyle że żywa.

A może był po pro­stu uprzejmy.

Od­czu­łam ulgę, gdy sze­ryf wyj­rzała z sy­pialni De­edry i ski­nęła głową w taki spo­sób, że wie­dzia­łam, iż le­piej pójść za nią.

– W sa­lo­nie wszystko na miej­scu? – za­py­tała.

– Tak.

– A w tym po­koju?

Sta­nę­łam przed łóż­kiem De­edry i ob­ró­ci­łam się po­woli. De­edra ko­chała bi­żu­te­rię. Na­szyj­niki, kol­czyki, bran­so­letki, na­wet jedna czy dwie na stopy, były wszę­dzie. Spra­wiało to wra­że­nie, jakby były po­roz­rzu­cane, ale je­śli przyj­rzeć się do­kład­niej, wi­dać było, że kol­czy­kom nie bra­ko­wało za­pięć i le­żały pa­rami. Na­szyj­niki były uło­żone pro­sto i za­pięte, żeby się nie plą­tały. Wszystko było jak zwy­kle. Szu­flady były nie­domk­nięte – to rów­nież było ty­powe dla De­edry. Łóżko cał­kiem po­rząd­nie za­słane. Było duże i miało wy­so­kie rzeź­bione wez­gło­wie, które przy­tła­czało sy­pial­nię. Pod­nio­słam róg kwie­ci­stej na­rzuty i zaj­rza­łam pod nią.

– Inna po­ściel niż ta, którą za­ło­ży­łam w pią­tek – po­wie­dzia­łam.

– Czy to coś zna­czy?

– Tyle, że ktoś w tym cza­sie spał z nią w łóżku.

– Czy kie­dy­kol­wiek prała po­ściel i za­kła­dała ją z po­wro­tem?

– Ni­gdy ni­czego nie prała, a zwłasz­cza po­ścieli. Miała sie­dem kom­ple­tów. Ja ro­bi­łam jej pra­nie.

Marta Schu­s­ter wy­glą­dała na za­sko­czoną. A wła­ści­wie na znie­sma­czoną.

– Czyli je­śli po­li­czę kom­plety po­ścieli w ko­szu na brudną bie­li­znę, będę wie­działa, ile razy się za­ba­wiała od piąt­ko­wego po­ranka?

Wes­tchnę­łam, bo nie­na­wi­dzi­łam wie­dzieć ta­kich rze­czy o in­nych, a jesz­cze bar­dziej nie lu­bi­łam ich ujaw­niać. Ale na tym po­le­gała moja praca.

– Tak – po­wie­dzia­łam ze znu­że­niem.

– Czy miała ka­merę? Za­uwa­ży­łam dużo taśm.

– Tak, miała. Trzy­mała ją na półce w sza­fie. – Wska-za­łam, a Marta zdjęła ją z półki.

Otwo­rzyła mięk­kie czarne etui, wy­jęła ka­merę i włą­czyła ją. Otwo­rzyła sprzęt, ale w środku nie było ka­sety.

– Kto pła­cił pani za sprzą­ta­nie tego miesz­ka­nia? – za­py­tała znie­na­cka.

– My­śla­łam, że już to omó­wi­ły­śmy. Matka De­edry, La­cey, da­wała jej pie­nią­dze, żeby mo­gła so­bie po­zwo­lić na moje usługi.

– Czy De­edrze do­brze ukła­dało się z matką?

– Tak.

– A co z oj­czy­mem?

Za­sta­no­wi­łam się, co od­po­wie­dzieć. Sły­sza­łam, jak kłó­cili się tak ostro, że by­łam bli­ska in­ter­wen­cji, ja­kieś trzy albo cztery mie­siące temu. Nie lu­bi­łam Jer­rella Knoppa. Ale nie lu­bić go to jedno, a po­wie­dzieć sze­ry­fowi, co wy­krzy­ki­wał w zło­ści, to dru­gie.

– Nie byli zbyt bli­sko – po­wie­dzia­łam ostroż­nie.

– Była pani kie­dyś świad­kiem ich kłótni?

Od­wró­ci­łam się i za­czę­łam ukła­dać kol­czyki De­edry w spe­cjal­nym pu­dełku z prze­gród­kami.

– Pro­szę prze­stać – po­wie­działa gwał­tow­nie sze­ryf.

Upu­ści­łam kol­czyki, jakby sta­nęły w ogniu.

– Prze­pra­szam – po­wie­dzia­łam, krę­cąc głową z po­wodu błędu, który po­peł­ni­łam – to sil­niej­sze ode mnie.

Mia­łam na­dzieję, że od­wró­ci­łam uwagę Marty Schu­s­ter.

– Za­wsze miała tyle po­roz­rzu­ca­nej bi­żu­te­rii?

– Tak.

Po­czu­łam ulgę, że za­dała py­ta­nie, na które ła­two było od­po­wie­dzieć. Nie mo­głam po­wstrzy­mać się od zer­ka­nia na ko­modę De­edry i za­sta­na­wia­nia się, czy sze­ryf już je zna­la­zła. Cie­kawe, czy po­wie­dze­nie jej o nich w ja­ki­kol­wiek spo­sób po­mo­głoby spra­wie.

– Mam je w kie­szeni – po­wie­działa ci­cho.

Spoj­rza­łam jej w oczy.

– To do­brze.

– Co pani wie o jej ży­ciu in­tym­nym?

Wie­dzia­łam, że to py­ta­nie ozna­czało kom­pro­mis. Wy­krzy­wi­łam usta z nie­chę­cią.

– Z tego, co mi wia­domo, pani brat był bar­dzo za­in­te­re­so­wany De­edrą. Pro­szę za­py­tać jego.

Marta Schu­s­ter wy­strze­liła twardą, kan­cia­stą dłoń i chwy­ciła mnie za nad­gar­stek.

– On jest tylko ostatni w dłu­giej ko­lejce – po­wie­działa, a jej szczęka była rów­nie sztywna jak uścisk. – Tak słabo ją zna, że jest wy­star­cza­jąco głupi, by mart­wić się jej śmier­cią.

Po­pa­trzy­łam na jej palce i od­dy­cha­łam po­woli. Po­now­nie spoj­rza­łam jej w oczy.

– Pro­szę mnie pu­ścić – po­wie­dzia­łam bar­dzo ostroż­nie.

Zro­biła to, nie spusz­cza­jąc ze mnie wzroku. Na­stęp­nie cof­nęła się i po­wie­działa:

– No, cze­kam.

– Wie pani, że De­edra sy­piała, z kim po­pa­dło. Je­śli fa­cet miał ochotę, ona rów­nież i było nie­wiele wy­jąt­ków od tej za­sady.

– Pro­szę wy­mie­nić parę na­zwisk.

– Nie, za­ję­łoby to zbyt wiele czasu. Poza tym pra­wie za­wsze zmy­wali się stąd, za­nim do­tar­łam. – To było moje pierw­sze kłam­stwo.

– A co z tymi wy­jąt­kami? Od­mó­wiła kie­dyś ko­muś?

Po­my­śla­łam przez chwilę.

– Ten chło­pak, który pra­co­wał w ma­ga­zy­nie tar­taku Win­th­ro­pów – od­po­wie­dzia­łam nie­chęt­nie.

– Danny Boyce? No tak, jest te­raz na zwol­nie­niu wa­run­ko­wym. Kto jesz­cze?

– Ded­ford Jinks.

– Z po­li­cji? – za­py­tała, a nie­do­wie­rza­nie ma­lo­wało się na jej twa­rzy. – On jest po pięć­dzie­siątce.

– Czyli nie ma ochoty na seks? – Na ja­kiej pla­ne­cie miesz­kała Marta Schu­s­ter?

– Jest żo­naty – za­pro­te­sto­wała Marta, po czym się za­czer­wie­niła. – Pro­szę za­po­mnieć, że to po­wie­dzia­łam.

Wzru­szy­łam ra­mio­nami. Mia­łam dość prze­by­wa­nia z nią w jed­nym po­koju.

– Był w se­pa­ra­cji z żoną. Ale De­edra nie za­da­wała się z żo­na­tymi fa­ce­tami.

Sze­ryf nie kryła scep­ty­cy­zmu.

– Ktoś jesz­cze?

Tak na­prawdę to przy­po­mniało mi się coś po­moc­nego.

– Miała pro­blem z kimś, kto do niej wy­dzwa­niał. – De­edra wspo­mniała mi o tym ostat­nim ra­zem, gdy u niej sprzą­ta­łam, w ze­szły pią­tek. Była spóź­niona do pracy, co zda­rzało się jej dość czę­sto. – W ubie­gły pią­tek po­wie­działa mi, że ktoś do niej dzwo­nił o dru­giej czy trze­ciej w nocy. Na­prawdę nie­przy­jemne te­le­fony od ja­kie­goś go­ścia… który zmie­niał głos i opo­wia­dał o sek­su­al­nych tor­tu­rach.

Wy­obra­zi­łam so­bie De­edrę, jak sie­dzi na skraju łóżka, przy któ­rym te­raz sta­ły­śmy, na­ciąga raj­stopy i wsuwa wą­skie stopy w brą­zowe czó­łenka na ni­skim ob­ca­sie. Głowa De­edry, uko­ro­no­wana sek­sow­nie uło­żo­nymi wło­sami, nie­dawno ufar­bo­wa­nymi na rudo, była po­chy­lona. De­edra i tak czę­sto schy­lała głowę, żeby ukryć brak pod­bródka, który był bez wąt­pie­nia jej naj­więk­szym de­fek­tem. Stała i uważ­nie oglą­dała się w lu­strze, ob­cią­ga­jąc ża­kiet be­żo­wej gar­sonki, którą uwa­żała za od­po­wiedni strój do pracy w ra­tu­szu. Był to wy­bór ty­powy dla De­edry, ko­stium był odro­binę za cia­sny, spód­nica tro­chę za krótka, a de­kolt ciut za mocno wy­cięty.

De­edra po­chy­liła się i prze­glą­dała w lu­strze, na­kła­da­jąc po­madkę. Jej to­a­letka z po­trój­nym lu­strem była za­sta­wiona bu­te­lecz­kami i pla­sti­ko­wymi opa­ko­wa­niami ko­sme­ty­ków do ma­ki­jażu. De­edra była wir­tu­ozem pod­kładu, różu i cie­nia do po­wiek. Miała praw­dziwy ta­lent do do­pa­so­wa­nia ma­ki­jażu do każ­dego moż­li­wego ze­stawu ubrań, tak by wy­glą­dać w nim jak naj­le­piej. Stu­dio­wała twa­rze i to, ja­kie ilu­zje i zmiany można było osią­gnąć za po­mocą uda­nego ma­ki­jażu.

Mo­głam so­bie przy­po­mnieć, jak wy­glą­dała De­edra, gdy lekko ob­ró­ciła się w moją stronę, żeby opo­wie­dzieć, co wy­ga­dy­wał dzwo­niący, co chciał jej zro­bić. Dolną wargę po­ma­lo­wała szminką w od­cie­niu brzo­skwini, górna była jesz­cze na­tu­ralna. Jej ubra­nia, fry­zura i spo­sób by­cia tylko o krok dzie­liły ją od by­cia la­fi­ryndą.

– Czy do­my­ślała się, kim był ten męż­czy­zna?

Po­krę­ci­łam głową.

– Nie mo­że­cie spraw­dzić bil­lingu? – za­py­ta­łam.

– Tro­chę to zaj­mie, ale doj­dziemy do tego – po­wie­działa Marta.

Jej po­moc­nik zaj­rzał do sy­pialni.

– Skoń­czy­łem prze­szu­ki­wać ła­zienkę – po­wie­dział Ema­nuel, przy­glą­da­jąc się nam z cie­ka­wo­ścią. – Co te­raz?

– Druga sy­pial­nia – po­wie­działa sze­ryf. – No i torba i po­ściel, które leżą na pralce.

Funk­cjo­na­riusz znik­nął.

– A on? – spy­ta­łam.

– Co? – za­py­tała bli­ska iry­ta­cji.

– Znał De­edrę?

Wy­raz jej twa­rzy zmie­nił się i wie­dzia­łam już, że była w ja­kiś spo­sób zwią­zana z Cli­fto­nem Ema­nu­elem.

– Nie wiem – po­wie­działa. – Ale się do­wiem.

Ja­net Shook wy­ce­lo­wała w mój żo­łą­dek, a ja wy­gię­łam się, żeby unik­nąć ciosu. Wy­strze­li­łam rękę i chwy­ci­łam ją za kostkę. Mia­łam ją.

– Stop! – na­ka­zał im­po­nu­jący głos. – Okej, co za­mie­rzasz te­raz zro­bić, Ja­net? – za­py­tał nasz sen­sei.

Opie­rał się o ścianę po­krytą lu­strami, ręce miał za­ło­żone na klatce pier­sio­wej.

Za­mar­ły­śmy w tej po­zy­cji. Ja­net z ła­two­ścią ba­lan­so­wała na jed­nej no­dze, moje palce cią­gle były owi­nięte wo­kół jej kostki. Reszta grupy sie­działa, wy­glą­da­jąc w luź­nych bia­łych gi jak dzi­waczna grupa przed­szko­la­ków, i roz­wa­żała sy­tu­ację.

Ja­net wy­glą­dała po­sęp­nie.

– Pew­nie wy­lą­duję na tyłku – przy­znała, oce­niw­szy sy­tu­ację.

Parę osób par­sk­nęło śmie­chem.

– Lily, co zro­bisz te­raz, gdy już kon­tro­lu­jesz sy­tu­ację? – Twarz Mar­shalla o lekko orien­tal­nych ry­sach nie zdra­dzała, jak brzmi wła­ściwa od­po­wiedź.

– Da­lej na­pie­ra­ła­bym na kostkę – po­wie­dzia­łam. – W ten spo­sób.

Pod­nio­słam prawą stopę Ja­net o ko­lejne cen­ty­me­try i jej lewe ko­lano za­częło się ugi­nać.

Mar­shall ski­nął głową. Od­wró­cił się do reszty grupy. Po­dob­nie jak po­zo­stali, Mar­shall był boso i miał na so­bie gi. Śnieżna biel stroju, prze­ła­mana je­dy­nie czar­nym pa­sem i na­szywką na wy­so­ko­ści klatki pier­sio­wej, pod­kre­ślała od­cień, jaki miała jego skóra, od­cień ko­ści sło­nio­wej.

– Jak Ja­net mo­gła unik­nąć tej sy­tu­acji? – za­py­tał zbie­ra­ninę lu­dzi sie­dzą­cych wzdłuż lu­strza­nej ściany. – A zna­la­zł­szy się w niej, jak mo­gła się z tego wy­plą­tać?

Ra­phael Ro­und­tree, naj­wyż­szy i naj­ciem­niej­szy męż­czy­zna w gru­pie, po­wie­dział:

– Po­winna była szyb­ciej wy­co­fać swoje kop­nię­cie.

Pu­ści­łam Ja­net, choć Mar­shall nie ka­zał mi tego ro­bić, bo za­częła mieć pro­blemy z utrzy­ma­niem rów­no­wagi. Ja­net chyba od­czuła ulgę, gdy po­sta­wiła obie stopy na ziemi i ski­nęła głową, żeby w ten spo­sób mi po­dzię­ko­wać.

– Nie po­winna była w ogóle ko­pać – za­częła po­le­mi­zo­wać Becca Whi­tley.

– Co Ja­net po­winna zro­bić za­miast tego? – za­py­tał ją Mar­shall i za­chę­cił ge­stem do po­ka­za­nia od­po­wie­dzi.

Becca wstała płyn­nym ru­chem. Czę­sto za­pla­tała włosy w war­kocz na za­ję­cia – i zro­biła to rów­nież dziś – ale nie re­zy­gno­wała z ma­ki­jażu. Pa­znok­cie u stóp miała po­ma­lo­wane na ja­skrawą czer­wień, co wy­da­wało mi się nie­sto­sowne na za­ję­ciach ka­rate… jed­nak szkar­łatne pa­znok­cie nie prze­szka­dzały Mar­shal­lowi, a były to prze­cież jego za­ję­cia.

Mar­shall Se­daka, nasz sen­sei, był także wła­ści­cie­lem si­łowni Body Time, gdzie w du­żej sali do ae­ro­biku mie­li­śmy te­raz za­ję­cia. Zna­łam Mar­shalla od lat. W pew­nym mo­men­cie był na­wet kimś wię­cej niż tylko przy­ja­cie­lem. Wy­pro­sto­wał się te­raz i przy­su­nął, żeby mieć lep­szy wi­dok.

Ja­net od­su­nęła się, a jej miej­sce za­jęła Becca, która pod­nio­sła nogę i po­woli nią ru­szała, żeby każdy mógł zo­ba­czyć, co miała za­miar zro­bić.

– No i – po­wie­działa, a jej wą­ska twarz wy­ra­żała zde­cy­do­wa­nie – ko­pię w ten spo­sób. – Jej stopa ru­szyła w kie­runku mo­jego brzu­cha, jak to zro­biła Ja­net. – Te­raz Lily od­ska­kuje tro­chę w tył i chwyta mnie za kostkę. Tak samo zro­biła z Ja­net.

Po­czu­łam się w obo­wiązku po­wtó­rzyć swoje ru­chy sprzed paru chwil.

– Ale – kon­ty­nu­owała we­soło Becca – to była zmyłka. Co­fam nogę i ce­luję nią te­raz wy­żej.

Cof­nęła nogę, zgięła ją w ko­la­nie i wy­strze­liła w kie­runku mo­jej głowy. Becca była jedną z nie­wielu osób w gru­pie, które były w sta­nie choćby spró­bo­wać kop­nąć ko­goś w głowę i mieć na­dzieję, że cios się uda.

– Wi­dzi­cie – wska­zała – po­chyla się, żeby zła­pać mnie za kostkę, więc jej głowa jest tro­chę ni­żej niż nor­mal­nie.

Nie bez wy­siłku za­sty­głam w bez­ru­chu, gdy stopa Becki z tymi ja­skra­wymi pa­znok­ciami z szyb­ko­ścią świa­tła mknęła w kie­runku mo­jej twa­rzy. Becca wy­co­fała cios mniej wię­cej trzy cen­ty­me­try od mo­jego nosa. Ode­tchnę­łam, ma­jąc na­dzieję, że ro­bię to ci­cho. Becca pu­ściła do mnie oczko.

– Do­bry ruch, Becca – po­wie­dział Mar­shall. – Ale wiele osób w gru­pie nie umia­łoby tego wy­ko­nać. Carl­ton, a co ty byś zro­bił?

Carl­ton miesz­kał obok mnie. Był wła­ści­cie­lem domku przy Track Street, nie­mal iden­tycz­nego jak mój. Kiedy sta­łam twa­rzą zwró­cona w kie­runku swo­jego domu, jego był po pra­wej, a Apar­ta­menty Ogro­dowe tro­chę wy­żej, po le­wej stro­nie. Carl­ton miał gę­ste ciemne włosy, wiel­kie brą­zowe oczy, był ka­wa­le­rem i sam na sie­bie za­ra­biał, przy­cią­gał więc miej­scowe sa­motne psz­czółki ni­czym kwit­nący krzew róży. Wę­dro­wał od jed­nej do dru­giej, spo­ty­ka­jąc się z każdą przez mie­siąc czy dwa, a póź­niej uma­wiał się z na­stępną. Zde­cy­do­wa­nie nie był aż tak lek­ko­myślny jak De­edra, ale do tego, żeby być ostroż­nym jak ja, sporo mu bra­ko­wało. Je­śli cho­dzi o ka­rate, był zbyt wolny i zbyt ostrożny, ze szkodą dla sa­mego sie­bie. Być może jego po­wol­ność i roz­waga wią­zały się z tym, że był księ­go­wym.

– W ogóle bym nie kop­nął Lily – po­wie­dział szcze­rze Carl­ton, a Ja­net i Ra­phael wy­buch­nęli śmie­chem. – Je­stem cięż­szy niż ona, a to moja je­dyna prze­waga. Pró­bo­wał­bym ją mocno wal­nąć i miał­bym na­dzieję, że to ją wy­łą­czy z walki.

– Spró­buj.

Mar­shall wró­cił na swoje miej­sce pod ścianą.

Mój są­siad wstał i z wy­raźną nie­chę­cią po­woli pod­szedł do mnie, a Becca z wdzię­kiem usia­dła na pod­ło­dze obok reszty uczniów. Usta­wi­łam się w go­to­wo­ści, mia­łam lekko zgięte ko­lana, bo­kiem by­łam zwró­cona do Carl­tona.

– Mam stać i po­zwo­lić mu spró­bo­wać mnie ude­rzyć? – za­py­ta­łam Mar­shalla.

– Nie, po­staw mu się – na­ka­zał Mar­shall.

Za­czę­li­śmy z Carl­to­nem krą­żyć wo­kół sie­bie. Po­ru­sza­łam się płyn­nie, śli­zga­jąc na boki, do­brze utrzy­mu­jąc rów­no­wagę. Pod­nio­słam ręce, pię­ści były go­towe do ciosu. Carl­ton był dużo wyż­szy i cięż­szy, wie­dzia­łam więc, że nie mogę go lek­ce­wa­żyć jako prze­ciw­nika. Nie uwzględ­ni­łam jed­nak czyn­nika ma­cho i braku do­świad­cze­nia Carl­tona. Był zde­ter­mi­no­wany, żeby mnie po­ko­nać, i na tyle nie­do­świad­czony, by źle wy­mie­rzyć cios.

Ude­rzył mnie w że­bra, se­iken, lewą pię­ścią, za­blo­ko­wa­łam cios, pod­no­sząc prawe przed­ra­mię pod jego lewą rękę, tak, żeby od­chy­lić ją w górę. Jed­nak nie wy­pchnę­łam jego ręki wy­star­cza­jąco w bok – to był z pew­no­ścią błąd – i jego cios nie tra­fił w prze­strzeń po mo­jej pra­wej stro­nie, jak za­mie­rza­łam. Za­miast tego siłą za­ma­chu po­le­ciał w przód, a jego pięść wal­nęła w moją szczękę.

Za­nim zo­rien­to­wa­łam się, co się dzieje, le­ża­łam już na ma­cie, a Carl­ton na­chy­lał się nade mną i był śmier­tel­nie prze­ra­żony.

– Cho­lera, Lily, po­wiedz coś! – po­wta­rzał w pa­nice, póki Mar­shall nie od­su­nął go i nie za­jął jego miej­sca.

Pa­trzył mi w oczy, za­dał kilka in­te­re­su­ją­cych py­tań o to, któ­rymi czę­ściami ciała je­stem w sta­nie ru­szać i ile pal­ców wi­dzę, po czym po­wie­dział:

– Są­dzę, że nic ci się nie stało.

– Mogę wstać? – za­py­ta­łam roz­złosz­czona.

By­łam mocno roz­go­ry­czona, że da­łam się zno­kau­to­wać aku­rat Carl­to­nowi Coc­kro­ftowi. Reszta grupy zgro­ma­dziła się wo­kół mnie, ale gdy Mar­shall po­wie­dział, że nic mi nie jest, mo­głam przy­siąc, że wi­dzia­łam kilka po­wstrzy­my­wa­nych uśmie­chów.

– Wsta­waj – po­wie­działa Ja­net Shook, a jej mała kwa­dra­towa twarz wy­glą­dała na rów­no­cze­śnie roz­ba­wioną i zmar­twioną. Chwy­ci­łam jej wy­cią­gniętą dłoń, za­parła się i po­cią­gnęła. Przy drob­nej po­mocy wła­snych nóg udało mi się pod­nieść. Mimo że przez mo­ment wszystko mi wi­ro­wało przed oczami, uzna­łam, że czuję się pra­wie do­brze.

– W sze­regu zbiórka! – rzu­cił ostro Mar­shall, więc po­słusz­nie zro­bi­li­śmy, co ka­zał.

Sta­łam mię­dzy Beccą i Ra­pha­elem.

– Ki-o tsuke!

Wszy­scy złą­czyli pięty i stali w go­to­wo­ści.

– Rei!

Ukło­ni­li­śmy się.

– Ko­niec za­jęć.

By­łam na­dal tro­chę roz­trzę­siona, więc po­woli po­de­szłam do ma­łej sterty swo­ich rze­czy, ścią­gnę­łam ochra­nia­cze spa­rin­gowe i wło­ży­łam do torby. Wsu­nę­łam stopy w san­dały; całe szczę­ście, że nie mu­sia­łam się schy­lać, żeby za­wią­zać sznu­ro­wa­dła.

Ja­net do­łą­czyła do mnie, gdy szłam do swo­jego sta­rego wozu.

– Na­prawdę do­brze się czu­jesz? – za­py­tała ci­cho.

W pierw­szej chwili chcia­łam na nią wark­nąć, ale za­miast tego przy­zna­łam:

– Nie­zu­peł­nie.

Roz­luź­niła się, jakby spo­dzie­wała się, że jej od­burknę, i była po­zy­tyw­nie zdzi­wiona tym wy­zna­niem.

Mia­łam mały pro­blem z otwar­ciem drzwi do auta, ale w końcu mi się udało.

– Przy­kro mi z po­wodu De­edry – po­wie­działa Ja­net. – Przy­kro mi, że to wła­śnie ty mu­sia­łaś ją zna­leźć. To mu­siało być straszne.

Po­chy­li­łam szybko głowę, po­twier­dza­jąc jej słowa.

– Pew­nie zna­ły­ście się z De­edrą od lat, skoro ra­zem tu do­ra­sta­ły­ście…

Ja­net ski­nęła głową, jej gę­ste brą­zowe włosy obi­jały się o po­liczki. Za­pu­ściła włosy do li­nii szczęki i no­siła grzywkę. Do­brze wy­glą­dała w ta­kiej fry­zu­rze.

– De­edra była tro­chę młod­sza – po­wie­działa, opie­ra­jąc się o sa­mo­chód.

Wrzu­ci­łam torbę na sie­dze­nie pa­sa­żera i opar­łam się o otwarte drzwi. Był piękny wie­czór, po­godny i tylko tro­chę chłodny. Nie mie­li­śmy zbyt wielu ta­kich – lato prak­tycz­nie za­ciera się z wio­sną w po­łu­dnio­wym Ar­kan­sas.

– By­łam o klasę wy­żej – cią­gnęła Ja­net po chwili. – Cho­dzi­ły­śmy ra­zem do szkółki nie­dziel­nej w Pierw­szym Ko­ściele Me­to­dy­stów. To było za­nim po­wstał Zjed­no­czony Ko­ściół w Sha­ke­spe­are, i długo przed tym, nim zmarł pierw­szy mąż pani La­cey, po­ślu­biła ona Jer­rella Knoppa i za­częła cho­dzić do ZKS. Moja mama na­dal przy­jaźni się z pa­nią La­cey.

– Czy De­edra za­wsze się… pusz­czała? – za­py­ta­łam, bo chyba sy­tu­acja wy­ma­gała pod­trzy­my­wa­nia roz­mowy.

– Nie, nie za­wsze. To przez pod­bró­dek.

Wtedy zro­zu­mia­łam. Jej mocno cof­nięty pod­bró­dek był je­dyną rze­czą, która od­gra­dzała De­edrę od by­cia na­prawdę piękną. To przez niego nie zo­stała ni­gdy kró­lową balu, ka­pi­ta­nem dru­żyny che­er­le­ade­rek ani dziew­czyną, z którą każdy chciał się umó­wić. Z ła­two­ścią mo­głam so­bie wy­obra­zić De­edrę, jak stop­niowo za­czyna do­cho­dzić do wnio­sku, że skoro nie może mieć tych rze­czy, może wy­róż­nić się czymś in­nym.

– Cie­kawe, dla­czego jej ro­dzice nie pró­bo­wali cze­goś zro­bić – za­sta­na­wia­łam się. – Nie można cze­goś zro­bić z pod­bród­kiem?

– Nie wiem. – Ja­net wzru­szyła ra­mio­nami. – Ale wiem, że La­cey nie była zwo­len­niczką chi­rur­gii pla­stycz­nej. Wiesz, jest fun­da­men­ta­listką. To fan­ta­styczna ko­bieta, ale nie ma w niej ani krzty libe­ra­li­zmu. Dla­tego tak do­brze do­pa­so­wała się do Zjed­no­czo­nego Ko­ścioła w Sha­ke­spe­are, gdy po­ślu­biła Jer­rella, a on chciał, żeby cho­dziła z nim do ko­ścioła.

Wy­glą­dało na to, że cios w szczękę miał na mnie iden­tyczny wpływ jak lampka wina czy dwie. Nie chciało mi się ru­szyć, a bez­czynne sta­nie na par­kingu i przy­pad­kowa roz­mowa z inną istotą ludzką spra­wiały mi dziwną przy­jem­ność.

– Jer­rell i De­edra nie mo­gli się do­ga­dać – sko­men­to­wa­łam.

– Aha. Szcze­rze mó­wiąc, za­wsze za­sta­na­wiało mnie… – Ja­net za­wa­hała się, a jej twarz skrzy­wiła się, wy­ra­ża­jąc rów­no­cze­śnie nie­chęć i nie­smak. – No cóż, za­wsze za­sta­na­wia­łam się, czy Jer­rell nie spo­ty­kał się z De­edrą… No wiesz… Za­nim zmarł mąż La­cey, za­nim Jer­rell na­wet po­my­ślał o tym, że może się kie­dyś oże­nić z La­cey.

– Oj – po­wie­dzia­łam, za­sta­na­wia­jąc się nad tym przez chwilę. – Fuj.

– No wła­śnie – spoj­rzała mi w oczy.

Mia­ły­śmy po­do­bne miny.

– Są­dzę, że wspo­mnie­nie o tym by­łoby dla niego bar­dzo trudne – po­wie­działa Ja­net po­woli i ostroż­nie. – Są­dzę, że nie zniósłby nie­pew­no­ści, czy Dee­dra może kie­dy­kol­wiek ko­muś o tym po­wie­dzieć.

Po dłu­giej chwili za­sta­no­wie­nia od­po­wie­dzia­łam:

– Tak. My­ślę, że fak­tycz­nie nie zniósłby tego.