47,99 zł
Czemu tak serio? Nikola Jokić – człowiek, który zmienił oblicze Denver Nuggets i całej NBA.
Nikola Jokić nie myślał ani o grze w najlepszej koszykarskiej lidze świata, ani o występach w Meczach Gwiazd czy rywalizacji o najwyższe laury. Koszykówka miała dla niego drugorzędne znaczenie. Gdy był nastolatkiem rzucił ją na cztery miesiące. Uwielbiał zajadać się hamburgerami, pić coca-colę i pasjonowały go wyścigi konne. Kilkanaście lat później Jokić nie był już zwykłym graczem z Somboru, tylko mistrzem NBA i trzykrotnym MVP sezonu zasadniczego.
Jego spektakularną przemianę opisał Mike Singer w pełnej nieoczywistych momentów i szczerych wspomnień książce Czemu tak serio? Nikola Jokić. Nieznana historia mistrza NBA. Świetnie znający szatnię drużyny Nuggets dziennikarz przedstawił drogę Serba od niepozornego debiutanta do najbardziej nietypowego koszykarza, który zdominował NBA nie dzięki sile fizycznej, jak Shaquille O’Neal, lecz inteligencji i sztuce improwizacji.
Dlaczego Café Hilton odegrało kluczową rolę w karierze Jokicia? Kto porównał go do Toma Brady’ego? Czym Nikola wprawił zdumienie Kevina Duranta? I z jakiego powodu Michael Malone nazwał go termostatem?
Nikola Jokić porusza się po parkiecie tak samo, jak rapuje do piosenek 50 Centa – instynktownie. Bazuje na talencie, który wprowadza w szeregach rywali chaos niczym Joker w życie Batmana i mieszkańców Gotham.
Dowiedz się, jak ten z pozoru niezdarny koszykarz podbił NBA, jednocześnie nie zmieniając siebie samego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 489
Rok wydania: 2025
Mega basket Człowiek zagadka Odkrycie Hoop Summit Numer 41 Santa Barbara P3 Rok na przechowaniu Dyplomacja Liga letnia Obóz treningowy Debiutancki sezon Hierarchia Wielcy Bałkańczycy Igrzyska Olimpijskie Finchy Zamiana Ekipa wyjazdowa Geniusz Narodziny megagwiazdy Wes Unseld Junior Ogi Podstawa Juancho Cierpliwość Mecz numer 82 147 milionów dolarów Pokusa Gary Harris Wpadka Mario Kart Tyler Lydon Poezja ruchu Ciężka głowa Play-offy Złamane serce Felipe Tom Brady Terapia Termostat Chicago Pandemia Counter-Strike W bańce Murray w play-offach Chłopaki z Bałkanów 3-1 3-1 (2) Dzień świstaka Mentalne gierki Brakujący element Zniszczenie MVP Z drugiego planu Punkt krytyczny @jokicbrothers Bill Walton Moc koni Duma Niespodzianka Atmosfera Sekretny SOS Powrót Stara głowa Pokora Tetrick Zgiełk i bełkot Michael Malone Obsesja Starzy przyjaciele KD Interpretacja Zaćmienie Pod presją Ziemia nieznana Nonsens Miotły Tao Jokera Przewidywania Szczyt Jamal Murray Domknięcie P-WAT Paradowanie Dom Cisza na planie Epilog Podziękowania O autorze
DLA ANNIE, NATALIE, MAMY I TATY.
Z oplatanej promieniami słońca kawiarni widać było nabrzeże rzeki, kąpiące się w niej dzieci oraz pijących tuż przy niej miejscowych.
Nieopodal przycumowano łódź do wynajęcia z napisami „DREAM CATCHER” i „KK JOKER” na banerach. Pierwsza z tych nazw odnosi się do najcenniejszego konia Nikoli Jokicia. Druga do drużyny koszykarskiej nazwanej tak od jego przezwiska.
Pomijając tę dryfującą reklamę, Sombor, miasto na północy Serbii, raczej nie chwali się swoim najsławniejszym mieszkańcem. Woli go raczej chronić.
Z jednej strony tamtej cichej kawiarni znajduje się elegancka restauracja serwująca tutejszą specjalność – potrawkę rybną. Z drugiej natomiast publiczna plaża, gdzie lokalsi mogą popływać i się poopalać. W Somborze nazywają to miejsce mielizną.
To tam, w tym osobliwym zakątku rodzinnej miejscowości Jokicia, usiedliśmy pewnego lipcowego popołudnia z Isidorem Rudiciem, pierwszym trenerem, który uwierzył w Nikolę. Tak się akurat złożyło, że w rzece pływało wtedy dwóch spośród pierwszych kolegów Jokicia z parkietu. Wkrótce i oni dołączyli do nas, by powspominać.
Isidor miał mnóstwo zdjęć i znał sporo opowieści, którymi chętnie się dzielił. Podobnie zresztą dawni koledzy z drużyny koszykarza. Asystent Isidora, Miloš, wydobywał z zakamarków jego pamięci różne historie, a mój tłumacz, Marko, skutecznie je ożywiał.
Po mniej więcej godzinie burza zaczęła miotać chroniącymi nas parasolami. Istniało ryzyko, że fotografie i inne pamiątki Isidora, w tym koszulki oraz skrupulatnie sporządzone notatki z najwcześniejszych treningów, ulegną zniszczeniu.
Spakowaliśmy wszystko – zapiski Isidora oraz mój dyktafon. Powiedział nam, byśmy za nim poszli. Zna spokojny bar, w którym będziemy mogli kontynuować rozmowę.
Lało coraz mocniej, a plażowicze szukali miejsca, gdzie mogliby się schronić. Niecałe 30 metrów od kawiarnianego parkingu Isidor nagle się zatrzymał.
„To samochód Nikoli” – stwierdził. Stał zaparkowany na żwirowej drodze obok budynku zapewniającego schronienie plażowiczom.
„Chcesz wejść?”
„Lepiej nie” – odparłem.
Nikola wiedział, że jestem w Serbii, ale bardzo się starałem, by nie wtargnąć w jego prywatną przestrzeń.
Czy będzie bardzo zniesmaczony, jeśli naruszę jego prywatność? – zastanawiałem się. Czy doceni to, jak długą drogę przemierzyłem? Nie znałem odpowiedzi na te pytania.
Isidor mnie nie posłuchał.
Wszedł do środka, gdzie zastał Nikolę męczonego przez tłum ludzi, nawet miejscowych, o zdjęcia i autografy. Był w towarzystwie swojego najlepszego przyjaciela, Nemanji Pribicia. Isidor wyjaśnił mu, o co chodzi.
„Jest tu jeden Amerykanin – powiedział Nikoli. – Pisze o tobie książkę”.
Wkrótce potem Jokić wybiegł z budynku w samych pasiastych kąpielówkach. Wyskoczyłem z wnętrza naszego auta wprost na lejący się z nieba deszcz.
„Mike!” – krzyknął.
Wyściskaliśmy się serdecznie. Jokić przedstawił mnie także Pribiciowi.
Wymiana uprzejmości trwała zaledwie z minutę. W końcu szalała akurat burza.
*
Nemanja Pavkov był jedną z pierwszych osób, które dostrzegły coś niezwykłego w tym pulchnym, nieco nieskoordynowanym młodszym bracie Strahinji i Nemanji Jokiciów.
Pavkov nie był ani skautem z NBA, ani nawet trenerem drużyny z Somboru, gdzie dorastał Nikola Jokić. Był tylko 22-letnim pasjonatem koszykówki, który chciał latem królować na miejscowych boiskach i szybko przekonał się, że aby to osiągnąć, będzie potrzebował pomocy Nikoli Jokicia. Nie miało znaczenia, że ten nie był w zbyt dobrej formie fizycznej ani że pojawiał się najczęściej w niezawiązanych butach. Nie miało nawet znaczenia to, że miał zaledwie 13 lat, o dziewięć mniej od swojego kolegi z drużyny. Pavkov odkrył to, na co inni nie zwracali uwagi przez wygląd młodego: Jokić był zarówno niezwykle utalentowany, jak i mocno nastawiony na współzawodnictwo.
„Był niczym wielki pluszowy miś”, mówił Pavkov mniej więcej 15 lat po tym, jak duet co rusz rozszarpywał swoich rywali na strzępy, wprawiając w osłupienie tych, którzy uważali Jokicia za przyjaznego mięczaka.
W serbskich miastach raczej nie grano na całe boisko. Rozgrywano mecze trzech na trzech, a za linią boczną na swoją kolej czekało często nawet kilkanaście kolejnych ekip. Jak to bywa w takich miejscach, wygrany zostawał w grze, a przegrany mógł sobie szukać innego zajęcia, bo tego dnia nie miał już szans ponownie pograć.
Tym, co od razu rzuciło się w oczy Pavkovowi w związku z Jokiciem, był jego dryg do rywalizacji. Nawet jako dzieciak nie znosił przegrywać, bez względu na stawkę meczu. Porażka w zwykłej potyczce na lokalnym boisku oznaczała, że na resztę popołudnia trzeba było znaleźć sobie coś innego do roboty. Lepszej motywacji Jokić nie potrzebował. Pavkov, niski, przysadzisty gracz, wybierał Jokicia do swojej drużyny mimo drwin rywali.
Jokić szedł w ślady dwóch starszych braci, Nemanji i Strahinji, lecz miał na boisku zmysł, którego brakowało jego grającemu bardziej fizycznie rodzeństwu.
Strahinja był w czasie gry subtelny niczym buldożer.
„Gdy rzucał, piłka leciała z prędkością pocisku – mówił Pavkov, przyznając jednak, że najstarszy z braci Jokiciów był prawdziwą ścianą w obronie. – Punkty zdobywał tylko wtedy, gdy decydował się na wsad”.
Nikola nie imponował warunkami fizycznymi. Nie był szybki ani atletycznie zbudowany, a przynajmniej nie w tradycyjnym rozumieniu tych słów. Jego grą kierowała intuicja. Potrzebował jedynie partnerów, którzy będą chętnie ścinać do kosza – gra trzech na trzech zapewniała mu aż nadto przestrzeni – a jego drużyny rzadko przegrywały. Jokić był niczym przewodnik elektryczny, a podniszczone boisko stanowiło jego osobiste laboratorium. Według Pavkova podania bez patrzenia w stronę adresata, które teraz rozrywają obronę drużyn z NBA, mają swój początek właśnie między tymi wyblakłymi białymi liniami, pod niewybaczającymi żadnej niedokładności obręczami, na tym otoczonym siatką karmazynowym boisku, na którym rozgrywali tamte mecze – w cieniu domów osiedla w Somborze, na którym rodzice Jokicia wychowywali swoich trzech synów.
Pomijając kilka drzew dających odrobinę cienia oraz proste, małe trybuny po obu stronach, pierwsze koszykarskie boisko Jokicia to miejsce, które zapewniało mu nader skromny start do niewiarygodnej wręcz kariery.
Dzięki swego rodzaju bezczelności, inteligencji i sprytowi przebył najbardziej niezwykłą drogę. Nigdy jednak nie opowiedziano jego historii – od mało znanego talentu do jednego z najwybitniejszych koszykarzy wszech czasów. Aż do teraz.
Pavkov, podobnie jak inni, z którymi rozmawiałem na potrzeby tej książki, nie mógł przewidzieć, jak wiele osiągnie Jokić. I dopiero pięć lat później, po tym jak Jokić podpisał swój pierwszy profesjonalny kontrakt z drużyną Mega Basket z Belgradu, Pavkov zauważył niewielką, lecz znaczącą zmianę w nastawieniu swojego przyjaciela.
Jokić, z zawiązanymi butami, zaczął się rozgrzewać, a nawet rozciągać.
„Wszyscy byli w szoku – opowiadał Pavkov. – Jakby pytali: »O co tu, kurwa, chodzi?«. Od tamtej chwili wiedziałem, że odniesie sukces”.
Obecnie kilkaset metrów dalej, lecz doskonale widoczny ze środka boiska, znajduje się dominujący nad krajobrazem okolicy, oświetlony słonecznymi promieniami mural przedstawiający dryblującego Jokicia. Namalowano go na bocznej ścianie szkoły, do której uczęszczał. Przy malowidle znajduje się napisane dziecięcą czcionką zdanie: „Nie bój się spektakularnych porażek”.
Jeśli uznać te towarzyskie mecze za nieformalne wejście Jokicia do świata koszykówki, ten oficjalny etap był znacznie bardziej wyboisty.
Jokić formalnie przystąpił do grona koszykarzy w 2002 roku. Dołączone do jego papierów zdjęcie przypomina fotografię paszportową. Za zapadniętymi niebieskimi oczami, bladą twarzą, pełnymi policzkami i przydługimi włosami kryje się we wzroku tego siedmiolatka coś łobuzerskiego. Tak jakby już wtedy podpuszczał swoich przyszłych rywali, by ci zwątpili w umiejętności Nikoli, sugerując się jego wyglądem.
To ta pewność siebie, to przekonanie o własnych umiejętnościach koniec końców zdefiniowały go jako zawodnika. Na długo przed tym, zanim pozwolono mu eksperymentować i zamieniać boisko w swoje własne płótno, musiał jednak godzić się z tym, że oczekiwano od niego czegoś innego. Pierwszy trener Jokicia, Gradimir Marković, nie był bowiem zainteresowany jego smykałką do boiskowej improwizacji.
Wymagający Gradimir zajmował się w KK Sombor zawodnikami z pokolenia Nikoli, wprowadzając ich do koszykówki w wydaniu bardziej przystępnym dla dzieciaków. Kwarty były krótsze, obręcze wisiały niżej, nie odgwizdywano niektórych błędów technicznych, pilnowano też, by wszyscy mieli okazję pograć. W trakcie zajęć trener był jednak ostry i trzymał dyscyplinę. Dostał zadanie zaznajomienia młodych graczy ze światem koszykówki i nie zamierzał im pobłażać. Nie było tam miejsca na to, by kreatywność Jokicia mogła rozkwitać. Co gorsza, patrzono na nią wręcz z niechęcią.
Nacisk na intensywny trening uwydatniał braki kondycyjne Jokicia. Gdy był dzieciakiem, jego przyjaciele nazywali go leniuchem. Mówili, że wszystko mu jedno, czy będzie oglądał mecz, czy w nim grał. Podczas treningów zupełnie nie przykładał się do biegania, zwłaszcza że zniechęcano go do improwizowania z piłką w ręku.
No to po co to wszystko?
Po okiem Gradimira Markovicia nie dało się pokochać koszykówki. Dla Jokicia była niczym praca, a uparty gracz nie zamierzał trenować na czyichś zasadach. Do 2008 roku jego inwencja – a co za tym idzie chęć udziału w grze – była skutecznie blokowana.
Jego niezadowolenia nie łagodziły nawet sukcesy drużyny. W jednym z sezonów wygrali młodzieżowe mistrzostwo prowincji Wojwodina. W innym zakończyli rozgrywki na drugim miejscu. Zanotowali przy tym niesamowitą serię, w trakcie której przez półtora roku nie przegrali ani razu.
To było znakomite pokolenie graczy z Somboru, a Jokić był jego częścią, lecz jeszcze nie gwiazdą. Emocjonalnie wciąż musiał dorosnąć.
W 2006 czy 2007 roku podczas obozu treningowego w Studenicy Jokić był nieszczęśliwy. Nie podobało mu się bezkompromisowe podejście trenera, tęsknił też za domem. Polały się łzy, a po kilku dniach zadzwonił do rodziców, by ci po niego przyjechali.
To kluczowy moment w rozwoju Jokicia. Znalazł się na rozdrożu. Grać dalej mimo przeciwności czy na dobre zerwać z koszykówką? Opór, z jakim się spotykał, sprawiał, że w jego opinii nie było warto.
*
Gdyby nie Isidor Rudić, Nikola Jokić zapewne zupełnie porzuciłby basket.
Trzynastoletni Jokić był uparty, niezainteresowany niczym poza samymi meczami, a także niezwykle kruchy emocjonalnie. Gdy Isidor zwrócił na niego uwagę, młody zawodnik był już jedną nogą poza salą gimnastyczną.
Za surowym wyglądem, przenikliwym spojrzeniem, okazałą brodą oraz atletyczną sylwetką Isidora krył się troskliwy, wyrozumiały człowiek.
Isidor nie znosił tego, jak pracowano z drużyną Jokicia. Nie podobał mu się reżim oraz to, jak ograniczano graczy, narzucając im określony styl gry. W lutym 2009 roku zgodził się przejąć pieczę nad KK Sombor i miał rozpocząć pracę, jak tylko wróci z nart.
Tyle że w trakcie jego wakacji Jokić szybko tracił zainteresowanie treningami. Wyrzucono go z jednego, potem z drugiego. Przy trzecim, jako że zawsze błyskawicznie wszystko przyswajał, przewidział, jak to się skończy, więc po prostu w ogóle się nie pojawił.
„Gdy wróciłem, Nikoli nie było w drużynie – mówił Isidor. – Musieliśmy go błagać, żeby wznowił treningi”.
Według Isidora Jokić potrzebował czasu, by pozbierać pewne informacje. Miał za sobą kilka trudnych sezonów, a jego zaangażowanie i motywacja ulatywały. Miał dość jedynego prawdziwego trenera, jakiego znał, chciał więc wiedzieć, czy to Isidor przejmie od teraz zespół, czy jest sens poświęcać temu swój czas. Już jako nastolatek mocno wszystko analizował. Dopiero gdy otrzymał odpowiednie zapewnienia, zgodził się wrócić na treningi.
„Gdybyś po powrocie nie przejął drużyny, nie grałbym już w koszykówkę”, powiedział Isidorowi.
Powstała między nimi więź, z początku jeszcze wątła. Choć w kolejnych czterech latach, gdy Isidor trenował Nikolę, stawała się coraz mocniejsza, ciągle wymagała uwagi. Rudić nigdy nie uznawał dość chwiejnego zaangażowania Jokicia w grę za pewnik.
„Nawet miałem z nim spięcia, jeśli mam być szczery – mówił Jokić. – Nie bójki, tylko kłótnie”.
Isidor wiedział doskonale, jak blisko rezygnacji z gry był Nikola. Zdawał więc sobie sprawę z delikatności sytuacji.
To, że jednego dnia był w drużynie, nie oznaczało, że będzie w niej także kolejnego.
Wszystko przez to, że podejście Jokicia do treningów było w najlepszym razie chwiejne.
„Przez całe cztery lata musiałem z nim o nie walczyć”, wspominał Isidor.
Rudić na samym początku zajął się tym, co w największym stopniu spędzało sen z powiek Jokicia.
„Całkowicie zmieniłem treningi”, opowiadał.
Isidor był zwolennikiem płynnej, nieskrępowanej ofensywy, wykorzystującej największe atuty Jokicia. Dostrzegł wyjątkowe jak na gracza jego postury umiejętności w panowaniu nad piłką oraz to, jak szybko rozczytywał obronę. W przeciwieństwie do pierwszego coacha Rudić wspierał Nikolę w jego chęci prowadzenia gry. Chciał, by zawodnik poszukiwał, łamał schematy, testował defensywę rywali.
„Uwielbiał próbować różnych rzeczy [w zależności od tego, co robiła obrona], zamiast pilnie trzymać się rozrysowanych zagrywek”, mówił Isidor.
To były początki jego koszykarskich improwizacji. By móc zaszaleć na parkiecie, Jokić musiał mieć piłkę w dłoniach.
A miał ją często jako gracz wprowadzający piłkę do gry zza linii. Podawał ją do Igora, utalentowanego rozgrywającego drużyny, a obrona rywali niechybnie zaczynała się skupiać na playmakerze. Ze względu na posturę Jokicia trenerzy drużyn przeciwnych jeszcze nie zwracali uwagi na jego umiejętności prowadzenia piłki. (Udane zagrania traktowano zwykle jako przejaw szczęścia, nie zaś jako coś istotnego).
Gdy tylko Igor znajdował się pod presją, Jokić stawał się naturalnym adresatem jego podań. I właśnie wtedy, zdaniem Isidora, do głosu dochodziło połączenie umiejętności rozgrywającego i centra.
„Nie byłbym wtedy w stanie stwierdzić, który z nich, Igor czy Nikola, będzie lepszym graczem”, przyznawał trener.
Po dziś dzień wśród członków tamtej drużyny toczy się zawzięta dyskusja na temat tego, kto był wówczas cenniejszy dla zespołu. Część zawodników, być może półżartem, staje po stronie Igora.
Bez względu na to Jokić uwielbiał zmiany, które zaszły. Preferowany przez Rudicia styl gry sprawiał, że Nikola był bardziej zaangażowany. Do tego w latach gry na szczeblach pionierów i kadetów – czyli wtedy, gdy trenował go Isidor – miał wokół siebie utalentowanych uzupełniających go graczy.
Wciąż jednak nie znosił treningów.
Z notatek dotyczących przejmowanego zespołu, które Rudić zaczął skrupulatnie prowadzić przed rozgrywkami roku 2009, da się wyczytać pewną wyraźną prawidłowość. Gdy zbliżał się mecz, Jokić uczestniczył w zajęciach, a gdy drużyna w najbliższych dniach nie grała, łatwiej można go było wypatrzyć w rzece niż gdziekolwiek w okolicy sali gimnastycznej. Mecze stanowiły jedyną motywację.
W trakcie pewnego intensywnego okresu Jokić wziął udział w trzech kolejnych treningach bezpośrednio przed grą, by następnie, wobec braku zaplanowanych następnych spotkań, opuścić ich aż 12.
„Zwłaszcza po zakończeniu sezonu nie przychodził przez całe lato albo wpadał bardzo rzadko”, mówił Isidor.
Podobnie jak w przypadku zajęć u Gradimira, im bardziej intensywne były ćwiczenia, tym mniejsze istniało prawdopodobieństwo, że Jokić się na nich pojawi. Dostroił się do treningowego planu Isidora. Bez skrupułów udawał kontuzje, byle się wykpić od udziału w szczególnie wymagających zajęciach. Wpadał jednak w pewną pułapkę, bo trener nie chciał zmuszać do zbyt dużego wysiłku graczy, którzy mieli problemy zdrowotne, a już zwłaszcza takich postury Jokicia.
„Problemy zawsze pojawiały się przy okazji zajęć nastawionych na poprawę kondycji”, opowiadał Rudić.
Trener nauczył się, jak przechytrzyć cwaniaka. Gdy Jokić symulował uraz przed trudnym treningiem, Rudić momentalnie zmieniał plany i zamiast treningu zawodnicy rozgrywali mecz pięciu na pięciu. Jokić oczywiście chwytał przynętę. „OK, już mnie nie boli”, mówił wówczas.
I tak trwało to przeciąganie liny między koszykarzem a jego szkoleniowcem.
Isidor dobrze poznał organizm Jokicia. W 2009 roku przed rozpoczęciem rozgrywek zorganizował swoim zawodnikom sprawdziany ze skoku wzwyż, skoku w dal, 20-metrowych sprintów oraz brzuszków. Nikola świetnie radził sobie z każdą z tych konkurencji poza brzuszkami.
„Byłem pewien, że gdyby udało mi się skłonić go do zrzucenia wagi, byłby jeszcze lepszy”, mówił Rudić.
Trener brał pod uwagę gabaryty Jokicia, bez względu na to, czy ten akurat narzekał na urazy, czy nie, i nie wymagał od niego cudów w kwestii przygotowania fizycznego. Zdawał też sobie sprawę z tego, jak nudne były dla nastolatków te treningi. Jeśli miał zoptymalizować grę Nikoli i wykorzystywać go jako drugiego rozgrywającego, musiał jednak sprawić, że zawodnik zrzuci kilogramy. Wprowadził ćwiczenia nakierowane na poprawę kondycji, sprawiające wrażenie ćwiczeń poprawiających jedynie panowanie nad piłką, by sesje treningowe były ciekawsze. Nowe podejście przyniosło efekty: Jokić mógł się pochwalić zadziwiającą wręcz koordynacją.
„Potrafił kozłować jednocześnie pięcioma piłkami”, mówił Isidor.
Rosła też pewność siebie Nikoli. Cieszył się koszykówką na własnych warunkach. Odnosił sukcesy, grając tak, jak chciał, zamierzał więc sprawdzić, na ile może sobie pozwolić.
Podczas gdy reszta zespołu stawiała się na treningach nawet latem, Jokić w dalszym ciągu je odpuszczał. W jego własnej ocenie były nudne i niepotrzebne. Poza tym, skoro na horyzoncie nie było żadnych meczów, to po co trenować?
Buntowniczy charakter Jokicia sprawiał, że należało go stale monitorować.
„Sombor to małe miasto, więc nietrudno wpaść na siebie na ulicy – opowiadał Isidor. – Gdy więc spotykałem Nikolę idącego z rodzicami, pytałem, czemu nie pojawia się na treningach. Odpowiadał: »A po co mam na nie przychodzić, skoro jestem najlepszy?«”.
Café Hilton to bezpretensjonalny lokal z luźną atmosferą oraz patio na świeżym powietrzu, w cichej okolicy w Somborze, na końcu kwartału, w którym mieszkali Jokiciowie. Jest przytulny jak całe to nieco osobliwe serbskie miasto. Na pewno nie było to miejsce, w którym można by poimprezować, ale odegrało kluczową rolę w karierze Nikoli.
Bez wnikliwych przemyśleń, którym oddawano się w tym miejscu wieczorami i nocami, jego kariera mogłaby dobiec końca zdecydowanie przedwcześnie.
Nieoficjalna grupa doradców składała się z Isidora, Branislava – ojca Nikoli – a także trenera ich koni, Vlady, który był też ojcem najlepszego przyjaciela Nikoli. Wszyscy mieli wpływ na to, jak miała wyglądać jego przyszłość. Odpowiadali wspólnie za rozbudzenie w nim od najmłodszych lat miłości do koszykówki.
On sam po prostu nie był zainteresowany tym, by aktywniej się w to zaangażować.
Wynikało to z kilku istniejących równolegle czynników. Jego dwaj starsi bracia rozwijali swoje koszykarskie kariery – Nemanja w Stanach, Strahinja zaś na najwyższym poziomie rozgrywkowym w Serbii – więc ich rodzice całą swoją energię i uwagę poświęcali wychowaniu najmłodszego syna. W efekcie Nikola był, według Isidora, trochę zepsuty. Branislav, obserwując chwiejne zainteresowanie Nikoli koszykówką, zastanawiał się, czy rozpieszczanie syna mu nie szkodzi.
Ojciec braci Jokiciów także w przeszłości grał w koszykówkę. Przyglądał się rozwojowi swoich dwóch starszych synów i czuł, że Nikola ma jeszcze większy niż oni potencjał. Branislav zbliżał się wtedy do emerytury, mógł więc poświęcić się najmłodszej latorośli.
Wszyscy, którzy pokładali w Nikoli nadzieję, mieli za rywala pierwszą jego miłość: konie. Ojciec i dziadek przyszłej gwiazdy NBA pracowali z końmi, a on sam w młodości pojawiał się na wyścigach u boku swojego taty. Mały Nikola zawsze kręcił się przy stajniach.
Vlada, trener koni Jokiciów, zabierał go na tor wyścigowy tak często, że niektórzy inni właściciele zaczęli sądzić, że Nikola to jego syn. Młody miał prawdziwą obsesję. Najszczęśliwszy był właśnie wtedy, gdy mógł przebywać w stajniach, oglądać wyścigi i dbać o zwierzęta. Najbardziej lubił wyścigi kłusaków, w których konie biegną po torze, ciągnąc dwukołowy pojazd – sulki.
„Nieżyjący już Jovan Ladjar, gigant tej jeździeckiej konkurencji, był tym, który jako pierwszy wsadził go na sulki i przekazał lejce”, mówił Branislav.
Poranki Nikoli naturalnie kręciły się właśnie wokół koni. Miał dwie zmiany: jedną wcześnie rano, a drugą po południu. Przed szkołą szedł do stajni w pobliżu domu, by posprzątać boksy i oporządzić konie.
„Pewnego razu jego nauczycielka wezwała mnie do szkoły, by spytać, czemu od Nikoli tak »czuć« – opowiadał Branislav. – Wszystko jej wyjaśniłem”.
Sam Nikola mówił, że wówczas stajnie były obskurne i „dość śmierdzące”.
„Nawet jak wzięło się prysznic, ta woń w pewnym sensie przylepiała się do skóry i włosów – opowiadał, odnosząc się do zapachu, na który uwagę zwracała jego nauczycielka. – Niektórzy to lubią, inni nie”.
Jeśli chodzi o konie, jego pierwszą miłością był ten nazwany Fantastic Lobel. Tata Nikoli szybko to zauważył i wydrukował zdjęcie tego konia wraz z jego imieniem na koszulce najmłodszego syna. Nikola traktował ją jako swój sportowy trykot.
„Bez przerwy powtarzał, że chce być jeźdźcem”, wspominał Branislav.
Zdaniem Nemanji, syna Vlady, obsesji Nikoli wręcz nie dało się wytłumaczyć: „Z tym trzeba się po prostu urodzić”.
Oddanie koniom pozwalało przyszłej gwieździe NBA „wyłączać się” i przelewać całą energię na ukochane hobby. Uwielbiał przygotowania i treningi, podkuwanie i opracowywanie strategii. Z lubością dyskutował z trenerami i rozprawiał o najszybszych koniach poza Somborem. Lubił przede wszystkim przebywać z nimi w naturze, gdzie odnajdywał spokój.
„Sam wyścig trwa z minutę”, mówił Nikola.
Choć wiele osób z otoczenia Jokicia podzielało jego zamiłowanie do koni, stanowczo pilnowali, by nie cierpiała na tym koszykówka. Dostrzegali w nim zbyt wielki potencjał. „Konie były dla Nikoli wielką miłością, ale to koszykówką musiał się zająć”, podkreślał Isidor.
Po niezliczonych długich nocach otoczeni tuzinami pustych kufli po piwie członkowie ekipy z Café Hilton doszli do pewnych wniosków.
„Powiedziałem mu, że ponieważ jest naprawdę utalentowany, jeśli chodzi o ten sport [największy, najsilniejszy i najlepszy na parkiecie], powinien skupić się właśnie na koszykówce, zarobić pieniądze, a potem mieć tyle koni, ile tylko zapragnie”, stwierdził jego tata.
Nikola miał na ten temat własne zdanie.
Trenowanie koszykówki – sportu, w którym i tak już się wybijał – nie było tak dobrą zabawą jak picie z kumplami. Kultura serbska może nie zachęcała do okazjonalnego spożywania alkoholu przez nastolatków, ale i go nie potępiała. Jokić, który uwielbiał tańczyć i znał sporo serbskich utworów, był zainteresowany, podobnie jak jego koledzy z drużyny, prowadzeniem bujnego życia towarzyskiego.
Treningi odbywały się rano, więc Nikola i reszta ekipy mieli mnóstwo czasu na to, by gdzieś wychodzić i wieczorami dobrze się zabawić. Isidor doskonale o tym wiedział. Był świadom nawyków swoich graczy. Od 2010 roku, gdy Jokić miał 15 lat, jego trener krążył po Somborze z alkomatem (który wciąż ma) i często niespodziewanie pojawiał się w tamtejszych barach. W ich mieście wszyscy się znali. Jeśli któryś z graczy Rudicia zbyt mocno imprezował, nie dało się tego przed nim ukryć.
„Wówczas w Serbii jak miałeś 15, 16 czy 17 lat, zaczynałeś pić, a on nam na to nie pozwalał – mówił Nikola. – Bardzo go szanowaliśmy i nie chcieliśmy, by nasze relacje się popsuły”.
Konsekwencje były jasne.
Raz złapany na piciu gracz był wykluczany z treningów na tydzień. Drugi taki przypadek skutkował zawieszeniem na miesiąc. Za trzecim razem zawodnik wylatywał z drużyny i nie miało znaczenia, czy był przyszłym mistrzem NBA.
„Wszyscy kończyli z tym po drugiej wpadce”, zapewniał Isidor. Nawet Nikola.
W Café Hilton zastanawiano się nad każdym aspektem rozwoju Nikoli, nie pomijając słabszych stron, mogących przysparzać mu problemów w grze. „Dokuczano mu trochę ze względu na jego »większe« gabaryty, ale radził sobie z tym coraz lepiej, w miarę jak rósł i zaczął coraz bardziej dominować na parkiecie”, mówił Branislav.
Po każdym treningu ekipa dyskutowała na temat jego psychiki. Któryś z rodziców jednego z pozostałych graczy odwoził Nikolę do domu, a Isidor i Branislav umawiali się na wieczorne spotkanie. Jeśli Branislav sam odbierał Nikolę z zajęć, podrzucał go do domu, a potem szedł do kawiarni. Jeśli Nikola opuścił dany trening, jak miał w zwyczaju, spotkanie i tak się odbywało.
„Brana widział w nim coś, czego nie dostrzegł w Nemanji i Strahinji”, mówił Isidor.
Robił wszystko, by dbać o tę iskrę, którą zauważał w najmłodszym synu, nawet jeśli Nikolę to wkurzało. On sam jeszcze sobie tego nie uświadamiał, ale talent, którym został obdarzony, należało rozwijać. „Miał ciężki charakter, a ja byłem wymagającym tatą, bo zawsze pchałem go w stronę treningów i gry na pełnych obrotach, co często go irytowało”, opowiadał Branislav.
Wszyscy starali się przekonać Nikolę, by bardziej poświęcił się grze. „Całe dnie i noce spędzaliśmy, głowiąc się nad tym, jak go zaciągnąć na treningi”, wspomina Rudić.
Jak naciskać na niego, ale tak, żeby nie przesadzić? Jak sprawić, by czuł się komfortowo, a treningi przestały być dla niego udręką? Jak mamy rywalizować z jego miłością do koni?
Gdy Nikola miał 16 lat, na cztery miesiące rzucił koszykówkę.
„Tata poszedł na spotkanie [z Isidorem i Vladą], a ja akurat byłem z Vladą, naszym trenerem koni – mówił Nikola. – W tamtym czasie to było moje największe hobby. Nic innego nie chciałem robić. Pyta: »No to kiedy wracasz do treningów?«… Teraz myślę, że to była śmieszna sytuacja”.
Ekipa z kawiarni wpadła na wiele pomysłów, jak zmotywować młodego gracza. Gdy Nikola opuszczał dom, Isidor niby zupełnie przypadkowo czekał tam w swoim aucie i pytał go, kiedy zamierza wznowić zajęcia. „Usiłowaliśmy sprawić, żeby to wszystko wyglądało spontanicznie, choć oczywiście tak nie było”, opisywał trener Jokicia.
Próbowali także poprzez świat koni. Gdy Nikola przebywał w stajniach z Vladą, Rudić odbierał telefon i „spontanicznie” pojawiał się na miejscu. Może nie były to wymyślne kombinacje jak w przypadku opracowywania planu napadu na bank, ale pokazywały, jak bardzo spiskowcy starali się na powrót zainteresować Nikolę treningami.
Kolejny ich wybieg okazał się najzmyślniejszy i pozwolił trafić do serca Nikoli. Synowie Vlady też grali w koszykówkę, a on sam doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Nikoli coraz bardziej nie po drodze z treningami. Vlada był łącznikiem między najważniejszymi zainteresowaniami młodego zawodnika.
„Brana poszedł do mojego ojca i mówi: „»Musisz mu pomóc wrócić do koszykówki. Postaw warunek, że będzie mógł dalej działać z tymi końmi tylko wtedy, jeśli wznowi treningi«”, opowiada Nemanja, syn Vlady.
Działać z tymi końmi.
Nemanja bywał jako dzieciak na wyścigach, ale z czasem jego zainteresowanie tym sportem się skończyło. Nigdy nie dziwił się miłości Nikoli do koni i po prostu zaakceptował, że te zawody – wyścigi rydwanów – podobają się jego najlepszemu przyjacielowi.
Nieoficjalny zespół wsparcia Nikoli postanowił wykorzystać tę miłość. Grupa z Café Hilton w końcu miała jakiś punkt zaczepienia.
Wieczory w kawiarni notorycznie przeciągały się poza północ, a rozmowy kręciły się głównie wokół chwiejnej motywacji Nikoli. Nie było prostego rozwiązania tego problemu. Nikola był po prostu uparty.
„To proces, który trwał cztery lata”, mówił Isidor.
Jak przekonać Nikolę, by koszykówka stała się dla niego priorytetem? I w sumie to czemu aż tak bardzo im na tym zależy?
Motywacja Branislava była oczywista, ale Isidor nie miał czasu, by zajmować się w taki sposób każdym swoim graczem. Co wyróżniało Nikolę na tle innych?
„Zauważyłem, że staje się na parkiecie liderem, nawet jeśli nie był akurat najlepszym zawodnikiem drużyny – mówił Rudić. – Nie przewidywałem jednak, że jego kariera będzie aż tak spektakularna”.
Jokić utrzymywał, że nie był gotów zrezygnować całkowicie z koszykówki, choć potrzebował przerwy. „Wciąż lubiłem pograć, wciąż cieszył mnie ten sport. Sądziłem, że wrócę do koszykówki, ale w tamtym konkretnym momencie miałem ją gdzieś”.
Jokić nie był też do końca przekonany, że jego nieoficjalna grupa wsparcia – Branislav, Isidor i Vlada – faktycznie robi wszystko, by go zmotywować. „Tak mówią, ale myślę, że to była tylko wymówka, żeby móc się wspólnie napić i dobrze bawić”, twierdzi.
*
Latem drużyny Isidora trenowały dwa razy dziennie. Dziwnym zbiegiem okoliczności poranne zajęcia niemal zawsze odbywały się na hipodromie – tym samym torze, na którym Nikola trenował konie.
Najmłodszy z braci Jokiciów hołdował tam jednej zasadzie: konie są priorytetem, ćwiczenia z zespołem nie. Podczas gdy jego koledzy pokonywali kolejne okrążenia dookoła toru, on sam trenował z końmi na wewnętrznym placu.
Obrazek wręcz nie do pomyślenia – pozostali gracze nie mogli w to uwierzyć.
W czasie jednego z porannych treningów Nemanja wraz z innymi członkami zespołu usiłowali więc przekonać Nikolę, by z nimi trenował.
Jego dobra forma fizyczna otwierała nowe możliwości przed całą drużyną. Musiał biegać dla dobra całego zespołu.
Uparty, sarkastyczny Nikola przypomniał swoim kolegom, że nie mogą go do niczego zmusić. Zeskoczył z zaprzęgu i przez moment udawał, że truchta razem z nimi.
Na więcej nie mogli liczyć. Robił, co chciał.
Ta scena to jego relacja z drużyną w pigułce. Oni harowali, a on pracował z końmi. Oni latem biegali, on nie. Można by ich zrozumieć, gdyby się frustrowali, że Nikola wciąż gra, choć nie przykłada się do treningów, a jednak wszyscy go lubili. Był zabawny i koleżeński. Oczywiście wszyscy chcieli wygrywać i wiedzieli, że Jokić im to umożliwia. Rudić musiał zatem jakoś godzić interesy obu stron. „Jeśli Nikola był mi za coś wdzięczny, to za to, że jakoś znalazłem sposób, by to wszystko ogarniać”, mówił trener.
Isidor miał też inne powody do frustracji w związku z zajęciami na hipodromie. Tamtejszy tor był tak długi, że nie mógł nadzorować swoich graczy tak, jak chciał. Gdy krzyczał, jego głos rozpływał się na wietrze, a przekaz do nich nie docierał. Zdarzało się, że jeździł po torze na rowerze, żeby pilnować trenujących zawodników. Któregoś lata zachęcił rodziców, by także pojawiali się na treningach i obserwowali swoje dzieciaki. Przyszła również mama Nikoli, Beba.
Była prawdziwą opoką tej rodziny według Nebojšy Vagicia, ojca chrzestnego Nikoli. Skromna, bystra, twardo stąpająca po ziemi. Nikola zawsze miał gdzieś z tyłu głowy jej wskazówki. „Bezustannie przypomina im, gdzie to wszystko się zaczęło – mówił Nebojša. – Oni wiedzą. Nie mogą zapomnieć. Nie urodzili się w rolls-royce’ach”.
Beba wyczuwała, że w Isidorze rośnie frustracja związana z tym, jak mało jego gracze, a zwłaszcza jej syn, przykładają się do treningów wydolnościowych. Postanowiła jakoś go pocieszyć.
To, co mu kiedyś powiedziała, wciąż wybrzmiewało w głowie trenera nawet ponad dekadę później: „Trenerze, czemu się tak wściekasz? Pewnego dnia Nikola trafi do NBA i kupi cały ten hipodrom”.
W Somborze Jokić stopniowo tworzył swoją legendę, lecz poza rodzinnym miastem wciąż podchodzono do niego sceptycznie.
W sezonie 2009/10, dzięki rekomendacji Isidora, Nikolę, który zbliżał się do 15. urodzin, oraz jego kolegę z drużyny, Petara Potkonjaka, zaproszono do Belgradu na zgrupowanie drużyny narodowej. Obaj świetnie sobie tam poradzili i dzięki temu powołano ich na to bardziej prestiżowe. Mieli tam być przedstawiciele i trenerzy wszystkich najlepszych klubów w kraju, wypatrujący przyszłych gwiazd.
Obóz rozpoczynał się o 7.30 rano, co oznaczało pobudkę w Somborze o 3.00. Wcześnie, ale takiej okazji nie można było przegapić. Grupka wsiadła do auta i wyruszyła na południe, w stronę Belgradu. Ze względu na prestiż obozu nie zaproszono tam trenerów z zewnątrz ani rodziców. W zajęciach udział brały młode talenty z Partizana i Crvenej zvezdy, dwóch najważniejszych klubów w Serbii, a także koszykarze z mniejszych, lecz wciąż znaczących drużyn, takich jak FMP czy Hemofarm. Trenerzy z tych klubów przejmowali pieczę nad graczami podczas porannych i popołudniowych treningów.
O 17.30 Rudić czekał już przy wejściu na salę gimnastyczną, by wysłuchać, jak jego podopiecznym przebiegł dzień. Jego chłopcy mieli w końcu okazję pokazać się szerszemu gronu.
Gdy doszli do auta, nastała cisza.
W pierwszej chwili pomyślał, że jego dwaj najlepsi gracze wdali się w jakąś awanturę na oczach speców z całego kraju.
Czy zrobili coś, co może pogrzebać ich szanse na wybicie się?
W końcu się odezwali.
„Trenerze, wstajemy bardzo wcześnie, żeby tu dotrzeć, ale w sumie to nie wiemy po co – stwierdzili. – Nie chcemy już przyjeżdżać na takie sesje do Belgradu. Lepiej trenować w Somborze”.
Petar przyznał, że zagrał tylko dwie minuty w gierce treningowej. Nikola z ławki podniósł się na zaledwie półtorej minuty. Wyprawa, w której tkwić miał wielki potencjał, okazała się niewypałem.
Nie był to ostatni raz, gdy zignorowano Nikolę.
Dzięki wszystkim spotkaniom w Café Hilton Isidor doskonale zdawał sobie sprawę z emocjonalnego stanu przyszłego mistrza NBA. Gdy Jokić udał się później jako nastolatek na dziesięciodniowy koszykarski obóz w Zlatiborze – i zaliczył go w całości – był to powód do świętowania. Poprzedni obóz, w Studenicy, zakończył się klapą, gdy nieszczęśliwy chłopak zadzwonił po rodziców, by ci go odebrali, mimo że wymagało to wielogodzinnej jazdy. Tym razem, mimo uzasadnionych obaw w domu, przynajmniej udało mu się dotrwać do końca.
Na obóz w Zlatiborze zaproszono co najmniej jednego przedstawiciela Partizana – jednego z dwóch najsławniejszych klubów z Belgradu – by ocenił umiejętności Jokicia. To mógł być kolejny kluczowy moment w jego karierze. Najlepszy klub w Serbii wysłał kogoś, by ocenił, czy młody koszykarz wart jest zaoferowania mu w kolejnych latach profesjonalnego kontraktu.
Trener Partizana, Goran Tadić, przycupnął na balkonie wychodzącym na boisko i oparty o barierkę szczerze wygłaszał swoje opinie. „To dla niego mnie tu ściągnąłeś? Nawet tam nie zejdę. W Belgradzie mamy takich wielu”, wspominał słowa Tadicia Isidor.
Raptem kilka lat później, gdy Jokić wyrobił sobie nazwisko w klubie Mega z Belgradu, do którego dołączył w wieku 18 lat, przedstawiciele Partizana pluli sobie w brodę. Mieli szansę ściągnąć do siebie Jokicia. Spartolili sprawę.
*
W 2010 roku cała drużyna Nikoli przeniosła się za sprawą Isidora do KK So Kos.
Zaprzyjaźniony z Nikolą Nemanja trenował z ich byłym klubem w przerwie międzysezonowej, lecz kiedy Gradimir Marković, były trener, a wówczas prezydent klubu Sombor KK, nie pozwolił mu formalnie dołączyć do drużyny, Rudić postanowił odejść i pociągnął za sobą cały zespół.
„Sądzę, że dobrze nas rozumie. Traktujemy go trochę jak starszego brata, jak kogoś, kto nie jest ani stary, ani młody, ale swoje osiągnął – opowiadał Jokić. – Jako drużyna ogromnie go szanowaliśmy, a on się nami znakomicie zajął”.
Między tą grupą powstała szczególna więź. Nikola nie notował powalających statystyk, rzadko też przewodził drużynie w liczbie zdobytych punktów, ale jego koledzy uwielbiali z nim grać. Gdy któryś z nich znalazł się na czystej pozycji, Nikola zawsze dawał radę dostarczyć mu piłkę. Nawet podczas treningów grało się z nim świetnie, bo na parkiecie nie był samolubny i lubił rywalizację. Łatwo było dzięki temu tolerować jego opieszałość i lenistwo w czasie ćwiczeń. Do tego dochodził jeszcze jego luz oraz to, że wszystko potrafił obrócić w żart.
Nikola wyśmienicie radził sobie w każdej dyscyplinie sportu, do której się zabierał – bez względu na to, czy chodziło o siatkówkę, piłkę nożną, ping-ponga czy koszykówkę. Gdy dochodziło do rywalizacji, pragnął zwyciężać. Koordynacja, którą wypracował, trenując każdy z tych sportów, przynosiła korzyści także w pozostałych.
„Urodził się z wielkim talentem”, stwierdził Lonki, jego kolega z drużyny i przyjaciel od czasu drugiej klasy podstawówki.
Ten talent w połączeniu z zamiłowaniem do rozrabiania czasami wpędzał go w kłopoty.
Podczas treningów – jeśli już zdarzyło się, że Jokić się na nich pojawiał – Isidor upierał się, by pracować nad podstawami. W jednym z ćwiczeń, wykonywanym w trzech bez krycia, chodziło o to, by zaliczyć 15 podań oburącz. Nikola nie mógł się jednak powstrzymać. Przy dziesiątym podaniu Jokić posłał piłkę do kolegi jednorącz. Trener przerwał ćwiczenie i nakazał powtórkę. Po chwili sytuacja się powtórzyła. Nemanja pamięta, że wkurzony Rudić postawił ultimatum.
„Kto poda jedną ręką, idzie do szatni”, oznajmił.
Po sali rozległ się pomruk.
Przy pierwszym kontakcie z piłką Nikola posłał swoje firmowe podanie jedną ręką. Zgodnie z zapowiedzią Isidora był to dla Jokicia koniec treningu.
W trakcie ich czteroletniej współpracy – a był to najdłuższy czas, jaki Jokić spędził z jakimkolwiek trenerem przed grą w NBA – Rudić wyrzucał go z zajęć za odmowę biegania, picie alkoholu oraz za podważanie jego autorytetu. Podania, za które niegdyś wylatywał z treningu, miały później kompletnie dezorientować defensywy rywali.
Legenda Jokicia być może miesza nieco we wspomnieniach Lonkiego, ale jego relacja z pewnego meczu w 2011 roku brzmi wiarygodnie. Według jego wersji wydarzeń ekipa KK So Kos miażdżyła przeciwników różnicą 40 punktów w trzeciej kwarcie spotkania rozgrywanego w Futogu. Ponieważ mecz był już rozstrzygnięty, Lonki pamięta, że Nikola poszedł do szatni w połowie kwarty, przebrał się, a następnie opuścił halę. Razem z ojcem pojechali na wyścigi koni.
Jego umiejętności nie były już w tym meczu potrzebne.
W relacji Isidora cała ta sytuacja była może mniej teatralna, lecz równie komiczna. Mieli rozegrać z KK Futog dwa kolejne spotkania, żeby w pełni wykorzystać czas na hali i ograniczyć koszty wyjazdu. KK So Kos było zespołem lepszym i w związku z tym wysłało na mecze mniej liczny skład. W pierwszym z nich przejechali się po swoich rywalach, wygrywając 114:61. Skoro nie było sensu, by dalej grał, Jokić podszedł do Rudicia i oznajmił: „Przepraszam, trenerze, ale jesteśmy od nich znacznie lepsi. Jadę na wyścigi”.
Wyścigi konne zawsze odbywały się w niedzielne popołudnia, zaś mecze młodzieżowych drużyn koszykarskich rozgrywane były w niedzielne poranki. „Musiałem pędzić z nim na tor nawet w trakcie przerwy, żeby nic nie przegapił”, mówił Branislav.
Choć wynik końcowy potwierdza wersję Isidora, obie opowieści podkreślają coś niezwykle istotnego: niezmotywowany rywalizacją Jokić nie był wart więcej niż zawodnik z końca ławki rezerwowych. Jeśli dany mecz nie był godny jego czasu, dawał to wszystkim do zrozumienia. Jeśli w jednostronnym spotkaniu spędzał na parkiecie więcej minut, niż w swoim mniemaniu powinien, istniało spore prawdopodobieństwo, że szybko złapie kilka przewinień, by powędrować na ławkę.
Był zawsze sobą bez żadnych skrupułów.
*
Nikola zawsze odbiegał swoją posturą od reszty drużyny. Był wyższy od pozostałych, ale także cięższy. Kiepskie nawyki żywieniowe na pewno nie pomagały, podobnie jak awersja do treningów.
Gabaryty Jokicia odgrywały istotną rolę w tym, co sądzili o nim przeciwnicy oraz łowcy talentów. Nie przypominał kogoś, kto może w niedalekiej przyszłości odnieść sukces w zawodowym sporcie. Wpływało to nie tylko na jego ocenę w oczach innych, lecz także na to, jak sam siebie odbierał.
Jak każdy nastolatek, Nikola był, zdaniem Isidora Rudicia, wyczulony na temat własnego ciała. Zaczął zwracać na to uwagę w sezonie 2010/11, gdy u jego kolegów zaczęła się pojawiać muskulatura, a on wciąż był pulchny.
W trakcie tamtych rozgrywek Jokić czekał z przebraniem się w strój koszykarski, aż wszyscy koledzy udadzą się już na salę i zostanie sam w szatni. Miał wtedy 15 lat. Nietrudno wyobrazić sobie, że okres dojrzewania, szalejące hormony i wygląd jego ciała miały olbrzymi wpływ na jego samoświadomość. Jeśli chodzi o rozwój fizyczny, był nieco w tyle za kolegami.
Rudić opowiadał, jak jeden z jego asystentów przekroczył granicę przed jednym z domowych spotkań tamtych rozgrywek. Gdy Jokić przebierał się przed wyjściem na parkiet, asystent zaczął drwić z jego ciała.
„Cycki i brzuch”, rzucił. „Cycki i brzuch”.
Nikola wyszedł z szatni i udał się wprost na ławkę, a łzy napływały mu do oczu. Gdy jego trener dowiedział się, co zaszło, krew aż się w nim zagotowała. Zabronił asystentowi wchodzić do szatni i rozmawiać z Jokiciem.
„To palant – mówił Branislav. – Przez te jego szyderstwa musiałem odseparować Nikolę od niego”.
Wspomniany asystent trenera mieszkał w tym samym budynku, co Jokiciowie, więc często widywał rodzinę.
„Ostrzegłem go, że dam mu łupnia, jeśli dalej będzie się tak zachowywał – opowiadał Branislav. – Wiele lat później latał do mediów i opowiadał, że był pierwszym trenerem Nikoli. Powiedziałem: »Nie wspominaj nawet o mojej rodzinie«”.
Według Rudicia jego asystent na tym nie poprzestał. Był fanem Partizana i po tym, jak szydził z Jokicia, załatwił zawodnikom klubu udział w tamtym nieudanym obozie w Zlatoborze.
Co więcej, usiłował przypisać sobie zasługi odkrycia Nikoli, a następnie wykorzystać swoje związki z nim w rozmowach z innymi graczami. W rzeczywistości w zasadzie nie miał wpływu na rozwój późniejszego trzykrotnego MVP sezonu zasadniczego NBA. Jedynie go hamował.
*
To, co zrobił tamten szkoleniowiec, było odrażające, lecz postura Jokicia rzeczywiście ograniczała jego boiskowe poczynania.
„Wszystko to pomogło Nikoli w próbowaniu nowych rzeczy w ataku i obronie”, uważał Isidor Rudić. Inaczej podchodził do meczów. Wyłapywał nawyki ofensywy rywali, podejmował przemyślane ryzyko w oparciu na znajomości typowych zagrań przeciwników. Wyszukiwał elementy, w których mógł łatwo osiągnąć przewagę.
Drużyna z Jokiciem na centrze wypracowała grę strefą, która miała maskować jego niedoskonałości w defensywie. Rudić wiedział, że Nikola nie jest zbyt zwrotny. Ta taktyka pozwoliła mu grać efektywnie w obronie, zbierać piłkę z tablicy i rozpoczynać atak. Przy grze strefą przynajmniej teoretycznie był chroniony. Wszystko to uruchomiło kolejny kluczowy element charakterystyki Nikoli: jego inteligencję. Gdy tylko Isidor przedstawiał podstawowe założenia, Jokić od razu zadawał dociekliwe pytania:
Kto w takim przypadku rotuje? Kto odpowiada za przejęcie?
Podczas gdy reszta graczy usiłowała rozgryźć podstawy obrony strefowej, Jokić studiował już jej niuanse. Oczywiście jak tylko zebrał piłkę, wszystko było możliwe. Mógł poprowadzić szybki atak, mógł wykonać podanie przez cały parkiet. Zdarzało się też tak, że nie nadążał za grą.
„Po podaniu zaczynał biec w stronę atakowanego kosza, ale bywało tak, że my już zdążyliśmy zdobyć punkty, więc reszta chłopaków wracała do obrony, a Nikola wciąż jeszcze zmierzał pod kosz rywali”, opowiadał Isidor.
Nikolę trapiły autentyczne ograniczenia, ale odczuwał również takie, które sam sobie narzucił. Jego upartość, uwidaczniająca się w opuszczaniu treningów czy w podawaniu jedną ręką, przenosiła się także na mecze. Jeśli ktoś z trybun coś sugerował, można było się spodziewać, że on zrobi coś kompletnie przeciwnego, tylko po to, żeby pokazać, jak bardzo nie dba o to, co mówią inni. Jeśli na przykład usłyszał, że ma walczyć w ataku, ostentacyjnie nie ruszał się z miejsca i czekał na to, co się wydarzy.
W trakcie jednego z domowych spotkań ojciec Nikoli zdobył się na pewną krytykę, gdy jego syn przygotowywał się do wykonania rzutów wolnych.
Rzucaj wyższym łukiem, powiedział.
Jokić nie był jednak zainteresowany sugestiami ojca.
„Oba rzuty oddał tak wysokim łukiem, że niemal zahaczył piłką o sufit hali – opowiadał Branislav. – Od tamtej pory reagowałem trochę spokojniej”.
Wiecznie buntujący się Jokić wolał grać na własnych zasadach. I tak też robił.
Rocznik Nikoli (1995) był wybitny, a przez to, że w serbskim systemie następne poziomy juniorskie składały się z dwóch kolejnych roczników, co dwa lata trafiał do grupy z graczami z rocznika 1994. Ci, choć starsi, nie byli ogólnie tak utalentowani. Gra z rocznikiem ’94 traktowana była więc jak degradacja.
Przez większość sezonu 2010/11 Nikola występował w młodzieżowej drużynie swojego klubu. „Przenieśliśmy go do tej grupy, żeby spróbować trochę go obudzić”, wyjaśniał Rudić.
Przed finałowym turniejem rozgrywek regionalnych ich główny trener porzucił drużynę, sądząc, że ta nie będzie w stanie rywalizować na odpowiednim poziomie. Rudić przejął ekipę i przy pełnym zaangażowaniu Nikoli nieoczekiwanie zgarnął mistrzostwo.
Kolejne rozgrywki Jokicia, już w pierwszej drużynie, były jeszcze bardziej udane. KK So Kos znakomicie radzili sobie w sezonie regularnym. Pobili Wojwodinę Nowy Sad (następny klub Nikoli) różnicą 50 punktów na własnym parkiecie i 20 na wyjeździe. Do rozgrywanego systemem każdy z każdym turnieju finałowego z udziałem najlepszych czterech zespołów regionu Wojwodina przystępowali z kompletem wygranych.
Tam ponownie mieli się mierzyć z Wojwodiną Nowy Sad. Za trzecim razem rywale w końcu ich pokonali, ale ze względu na system rozgrywania tych zawodów drużyna Nikoli wciąż jeszcze miała szansę. Ostatecznie zdobyła tytuł regionu Wojwodina w kategorii kadetów za rok 2012.
„[Isidor] był najlepszym trenerem, jakiego mogliśmy sobie wówczas wymarzyć – mówił Nikola, który wciąż uważa go za swojego przyjaciela. – Nauczył nas wielu rzeczy i dobrze graliśmy. Była między nami bliska więź (…). On nas rozumiał. Darzyliśmy go gigantycznym szacunkiem”.
Zdjęcie przedstawiające zwycięską drużynę jest nieco dziwne. Kilku spośród obecnych na nim nastolatków prezentuje pełną radość, podczas gdy na twarzy Nikoli widnieje jedynie niewielki uśmiech. Pięciu jego kolegów stojących w tylnym rzędzie trzyma ręce za plecami, zaś on, być może w kolejnym przejawie buntu, swoją lewą dłoń zaciska na prawej, przed sobą.
Choć na tej fotografii każdy dzieciak ma na sobie medal za pierwsze miejsce, światło odbija się tylko od jednego krążka – tego na piersi Jokicia.
Był to moment zwrotny w jego karierze. Cztery lata wcześniej był gotów rzucić koszykówkę. Trud, który trzeba było w to wszystko włożyć, nie był w jego opinii tego wart. Po tamtym meczu Nikola zrozumiał, że ma potencjał. Dotarło do niego, że jeśli podejdzie do koszykówki poważnie, może zrobić sporą karierę. NBA wciąż mogła wydawać się odległą, nierealistyczną perspektywą. Może zostanie w Europie. Widział już jednak wyraźne znaki, że ma do czego dążyć.
*
Mistrzostwa kadetów odbywały się w kwietniu 2012 roku, ale Isidor chciał jeszcze przetestować swój zespół przed letnią przerwą.
W KK So Kos nie było drużyny seniorskiej, zgłosił się jednak z najlepszymi graczami swojej ekipy wzmocnionymi kilkoma starszymi zawodnikami do letniego turnieju kwalifikacyjnego, którego zwycięzca mógł liczyć na grę w lidze w kolejnym sezonie na poziomie seniorów.
Zespół Jokicia pojechał do Nowego Sadu i zmierzył się z tamtejszą Slaviją, w której grał Dušan Domović Bulut. Mierzący 191 centymetrów obrońca był niegdyś liderem rankingu FIBA wśród graczy koszykówki trzech na trzech, a później został gwiazdą raczkującej wtedy ligi Big3 należącej do Ice Cube’a.
Młodszy od niego o dekadę Nikola miał wówczas zaledwie 17 lat. Mecz był wyrównany, lecz ekipa KK So Kos ostatecznie przegrała dwoma punktami. Jokić wychodził z siebie. Uważał, że sędziowie okradli jego drużynę z wygranej. Bulut usiłował go pocieszyć, wyrażając swój szacunek do jego umiejętności.
„Nie wkurzaj się, tak bywa”, powiedział młodej gwieździe. Nic to nie dało. Nikola i tak był wściekły.
Strahinja, potężny starszy brat Nikoli, oglądał to spotkanie z trybun, podobnie jak Ljuba Anicić, trener Wojwodiny Nowy Sad. Obaj dyskutowali na temat następnego kroku w karierze Nikoli i uzgodnili, że młody gracz będzie ją kontynuował w Nowym Sadzie.
„Strahinja, mój najstarszy syn, który po zakończeniu kariery ze względu na kontuzję mieszkał w Nowym Sadzie, przekonywał mnie, że Nikola musi iść »wyżej« – opowiadał Branislav. – Tak właśnie poszedł do KK Wojwodina, a potem do belgradzkiego klubu Mega i jeszcze dalej”.
Strahinja nalegał, ale jego brat wcale nie był chętny na zmianę.
„Nikola płakał”, mówił Isidor.
Nie miało to nic wspólnego z bolesną porażką. Nie był po prostu gotów na to, by opuścić Isidora, swoich kolegów z drużyny i Sombor.
Branislav też był przeciwny tej zmianie. Ekipie z Café Hilton udało się poczynić spore postępy w kwestii nakłaniania Jokicia do sumienniejszych treningów. Co więcej, zespół grał coraz lepiej. Obawiał się także tego, czy jego najmłodszy syn po opuszczeniu domu będzie w stanie wieść życie zawodowego sportowca bez jego opieki.
„Nikola uwielbiał swoich dwóch starszych braci, którzy opuścili rodzinny dom dla koszykówki. Jeden przeniósł się do Suboticy [Strahinja], a drugi do Vršaca [Nemanja] – opowiadał ojciec. – Przenosiny Nikoli do Nowego Sadu, a później do KK Wojwodina nie były łatwe ani dla mnie, ani dla mojej żony, bo wcześniej co tydzień chodziliśmy na mecze naszych synów. Nie chcieliśmy, żeby nasz najmłodszy opuścił dom”.
Z perspektywy Branislava wyjazd wiązał się ze zbyt wieloma niewiadomymi. „Po miesiącu czy dwóch w Nowym Sadzie wróci do Somboru i będzie po karierze”, mówił Isidorowi, nie kryjąc obawy.
Strahinja upierał się jednak przy swoim. Myślał o przyszłości Nikoli i nie zamierzał pozwolić, by jego najmłodszy brat przegapił swoją szansę.
Nikola nie miał zbyt wiele do gadania w kwestii wyjazdu z Somboru.
Strahinja obiecał rodzinie, że się nim zaopiekuje. Upierał się, że już czas, by Nikola dorósł i zaczął sam brać odpowiedzialność za swoją karierę. Wynajął mu nawet mieszkanie i zapewniał jedzenie ze swojej piekarni. Niemal wszystkie śniadania Nikoli pochodziły z biznesu prowadzonego przez Strahinję. „Były naprawdę bardzo dobre”, wspominał wdzięczny brat.
Nikola przyznawał, że był nieco nieśmiały i jako młodsze dziecko Branislava i Nikoliny Jokiciów trochę rozpieszczany. Pod okiem Strahinji mógł liczyć na wsparcie kogoś z rodziny, ale chodziło o coś jeszcze.
„W tamtym czasie Nikola bał się Strahinji”, opowiadał Rudić.
W młodości zarówno Strahinja, jak i Nemanja usiłowali sprawić, że najmłodszy z braci będzie twardszy. On cieszył się zawsze, gdy mógł z nimi przebywać, oni natomiast solidnie dawali mu w kość.
Pewnego razu cała trójka udała się na ryby.
„Robili coś, czego według mnie robić nie powinni, a patrzyłem na to jako ktoś, kto miał wtedy 14 czy 15 lat – relacjonował Nikola. – Zagroziłem: »Powiem wszystko mamie i tacie«. Brat stanął mi na rękach i celował we mnie nożem…”
Z zaciśniętymi oczami i przez łzy obiecał, że o niczym nie powie rodzicom.
„Dziś raczej by to tak nie wyglądało”, mówił Nikola. Wtedy uznał, że to po prostu przejaw „braterskiej miłości”.
Dom Jokiciów z trudem wytrzymywał trójkę kłótliwych chłopców. Grali w nim we trzech w koszykówkę, wykorzystując obręcz zamontowaną nad drzwiami. Trudno tu mówić o równej walce: Strahinja i Nemanja grali przeciwko młodemu Nikoli.
„Można sobie wyobrazić, co tam się działo – opowiadał Branislav. – Nie mieli dla niego litości”.
Nikola cieszył się jednak każdą chwilą ze starszymi braćmi, nawet gdy dostawał od nich łupnia.
Mecze, które rozgrywali w domu, to już rodzinna legenda. „Ledwo któregoś dotknąłem i był faul – relacjonował Nikola. – Oni mnie tam prawie zabijali i nic nie było. A jak zaczynałem płakać, nie chcieli ze mną grać”.
Mimo dwucyfrowej różnicy wieku Nikola pragnął z nimi przebywać. Gdy jeździli po całej Serbii na mecze koszykówki, ochoczo towarzyszył im w ich kilkudniowych wyprawach.
„Uwielbiałem spędzać z nimi czas”, mówił.
Jeśli Strahinja zamierzał załatwić swojemu najmłodszemu bratu transfer do większego klubu, Nikola nie miał wyjścia – chcąc nie chcąc, musiał na to przystać.
„Większość chłopaków z tamtego zespołu bez wahania zgodziłaby się na dołączenie do Wojwodiny Nowy Sad, gdyby tylko dostali taką propozycję, ale Nikola taki nie był – tłumaczył Rudić. – Nie cieszył się z tych przenosin”.
Strahinja grał w przeszłości w dużych klubach i doskonale rozumiał negatywne konsekwencje zaszufladkowania zawodnika jako silnego, powolnego i mało zwrotnego.
Według Ljuby, głównego trenera Wojwodiny Nowy Sad, Strahinja świetnie się orientował, co potrafił Nikola i gdzie powinien kontynuować swoją karierę. Zależało mu więc na tym, aby w Nowym Sadzie rozwijali mocne strony brata, zamiast szufladkować go jako centra grającego tyłem do kosza.
Ważne było to, że w Nowym Sadzie mieli drużynę juniorską, w której rozwój zawodników był istotniejszy od wyników.
Ljuba postanowił twardo, że Jokić nie będzie dzielił czasu między dwie drużyny. Jeśli klub zdecyduje, że powinien grać wśród seniorów, o czym rozmawiano, nie będzie brał udziału w zajęciach zespołu juniorskiego. Jego zdaniem żaden gracz nie powinien otrzymywać tego typu sprzecznych sygnałów. Jak mówił, nastawienie to zainspirował Aleksandar Nikolić, legendarna postać i jeden z ojców założycieli bogatej w osiągnięcia serbskiej koszykówki.
Ljubie chodziło o to, że drużyna seniorska grała raz w tygodniu i liczyły się wyniki, a nie rozwój młodych graczy. Poza tym trener drużyny seniorów nie gwarantował, że Jokić będzie dostawał szanse gry. Ljuba postanowił więc rozwijać talent młodego zawodnika jako lidera młodszej drużyny. W ekipie seniorskiej 17-latek nie mógłby liczyć na taką pozycję.
Klub nie był w stanie zaoferować graczowi pieniędzy, więc dobrze się złożyło, że Strahinja mógł zadbać o Nikolę.
Nie przelewało się do tego stopnia, że czasami to Ljuba z własnej kieszeni opłacał wynajem sali gimnastycznej, na której ćwiczyli zawodnicy. Czasem korzystali z faktu, że matka Ljuby pracowała w szkole podstawowej, dzięki czemu udało mu się wynegocjować z dyrektorem placówki darmowe korzystanie z tamtejszej sali.
Nikola potrzebował Nowego Sadu tak, jak Nowy Sad potrzebował Nikoli. Gdyby na rok przed 18. urodzinami pozostał w Somborze jako uzdolniony junior, jego szanse na profesjonalną karierę mocno by ucierpiały. Istnieje spore ryzyko, że nigdy nie zostałby odkryty.
W tamtym czasie Nowy Sad nie cieszył się tak wielką renomą jak bardziej zasłużone kluby – Crvena zvezda, Partizan czy Hemofarm – ale był szanowany. Liga serbska także miała wyrobioną markę. W Hemofarmie gwiazdą była opoka kadry narodowej, Nikola Milutinov. W Medze, kolejnym klubie Nikoli, na znakomitego boiskowego dyrygenta wyrastał przyszły obrońca NBA, Vasa Micić. W sportowych halach całego kraju zaczęto mówić o potencjale tkwiącym w tym pokoleniu.
„Postanowił do nas dołączyć”, wspomina Ljuba.
Igor Kovacević, wówczas członek kadry menedżerskiej w Nowym Sadzie, uważał, że Nikola był bliski podjęcia decyzji o porzuceniu koszykówki. Gdy pojawił się w nowym klubie latem 2012 roku, Kovacević nie dostrzegł u niego żadnych nawyków, jakimi powinien odznaczać się profesjonalny koszykarz.
„Uwielbiał konie, hamburgery i coca-colę”, opowiadał Igor.
Jeden z kolegów z zespołu, Marko Branković, mówił, że Jokić był częstym klientem jednej z sieci pizzerii w pobliżu jego mieszkania. Obaj często się spotykali, oglądali mecze Euroligi, pochłaniali colę i grali w Pro Evolution Soccer na PlayStation.
Pomimo typowej dla nastolatków śmieciowej diety Nikola zszokował trenerów swoimi naturalnymi umiejętnościami. Odpowiedzialny w klubie za przygotowanie fizyczne Aleksandar Jovančević trenował w przeszłości zapasy i lubił, gdy podczas zajęć gracze ćwiczyli bez butów. Wyłożona materacami, nierówna powierzchnia dobrze sprawdzała się w przypadku trenowania sportów walki, ale słabiej w przypadku koszykarzy.
Gdy Nikola po raz pierwszy pojawił się na salce treningowej, miał na nogach swoje wysokie buty koszykarskie, jak zwykle w jego przypadku niezawiązane. Zauważył piłkę, więc podszedł do niej i zaczął się nią bawić. Podbił ją jedną stopą, potem drugą, posłał ją w kierunku ramion, potem barków, a następnie głowy. Alaksandar się temu przyglądał – i liczył – z wielkim podziwem. Na piankowej macie, w niezawiązanych butach ten nieznany, wysoki, pulchny dzieciak bez najmniejszego problemu podbił piłkę kolejno 70 razy.
Taka wspaniała koordynacja i płynność ruchów była zupełnie nienaturalna dla tak wielkiego gościa jak Jokić, w dodatku w zasadzie pozbawionego muskulatury. Aleksandar pracował głównie z drużyną seniorów i nie miał wielkich oczekiwań, gdy zgodził się za darmo popracować także z ekipą juniorską.
„W takich warunkach, w takich butach – to było coś niesamowitego. Zafascynowało mnie to, co tam zobaczyłem”, powiedział Aleksandar, który w trakcie swojej kariery trenował tysiące sportowców.
Nie miało to nic wspólnego z jego wyglądem. Być może inni trenerzy ujrzeliby tego luzaka i nawet nie zaprzątaliby sobie nim głowy. Aleksandar jednak od razu zauważył, że młody gracz dysponuje niespotykaną motoryką i znakomicie czuje piłkę. Pod całą tą powłoką drzemał olbrzymi talent.
„Był inny – mówił o Nikoli Jovančević. – Ani trochę nie przypominał pozostałych graczy”.
Powiedział zawodnikom, by się rozgrzewali, a sam pobiegł do kawiarni, żeby poinformować management drużyny o tym, co właśnie zobaczył.
„Ludzie, mamy tu gościa wartego miliony”, stwierdził.
Predrag, menedżer generalny, był akurat na wakacjach, gdy odebrał telefon od podekscytowanego Ljuby.
„Wpadnij na trening, a zobaczysz, kogo odkryłem”, usłyszał.
Nie dało się zaprzeczyć, że gra zespołu była znacznie płynniejsza, gdy piłka przechodziła przez ręce Jokicia. W dodatku odbita od obręczy piłka najczęściej jakoś znajdowała drogę do jego rąk.
„Zafascynował wszystkich”, mówił Aleksandar.
„Wszyscy to widzieli”, dodawał Predrag.
Ljuba nie chciał, by Nikola grał dla obu drużyn ekipy z Nowego Sadu, ale zgłosił juniorów do Srpskiej Ligi, trzeciego poziomu seniorskich rozgrywek ligowych w Serbii. W ten sposób Jokić mógł zdobywać doświadczenie przeciwko starszym zawodnikom bez presji na wyniki. Umożliwiło mu to także rozgrywanie dwóch meczów w tygodniu – jednego w rozgrywkach juniorów, a drugiego przeciwko weteranom.
„Obserwowałem jego rozwój w tamtej lidze i to, jak grał tydzień w tydzień – opowiadał Anicić. – Z każdym kolejnym tygodniem gra przeciwko wyższym i starszym zawodnikom stawała się dla niego coraz łatwiejsza. Miło było patrzeć, jak taki chłopiec zaczyna dominować nad starszymi gośćmi”.
To, przeciwko komu grał, nie miało znaczenia. Radził sobie z 30-letnimi facetami równie łatwo jak w rozgrywkach juniorskich.
Ljubie najbardziej imponowało opanowanie Nikoli, zwłaszcza w rozgrywkach Srpskiej Ligi. Ten zespół grał w niewielkich salkach, gdzie atmosfera bywała gorąca, ale na Nikoli nie robiło to wrażenia. Dawał radę w najważniejszych momentach meczów mimo wrogości fanów rywali. Ljubie mówiło to wiele o jego sile mentalnej, chęci rywalizacji i boiskowym sprycie.
W Nikoli Ljuba dostrzegł wysokiego gracza o dobrej koordynacji, świetnie czującego grę. „Miał wolne nogi, bo zbyt dużo ważył – mówił Anicić. – Zauważyłem jednak, że ma długie ręce i bardzo szybkie dłonie. Poza tym na boisku widział wszystko. Może nie był w stanie wszystkiego zrobić, ale na pewno wszystko widział”.
Aleksandar wmawiał sportowcom, którymi się zajmował, że istnieją fizyczne bariery, których nie przeskoczą ze względu na swoją budowę, ale mentalnie nie ogranicza ich nic. Oprócz koordynacji Nikolę wyróżniała praca jego umysłu. Szybkość analizowania sytuacji maskowała jego fizyczne ograniczenia. Gdy nie był w stanie wyskakiwać wystarczająco wysoko, by od razu zbierać piłkę z tablicy, nauczył się tak ją odbijać, by zebrać ją za drugą próbą, lub czytał trajektorię jej lotu tak, by dopaść do niej szybciej niż rywale. Głową kompensował swoje fizyczne niedostatki.
Wykazywał się także wielką determinacją. Gdy Aleksandar wprowadził do treningów szczególnie wyczerpujące ćwiczenie, Nikola nie poddawał się, aż udało mu się je skończyć. Wykonywali z kolegami brzuszki w parach, oplatając partnera nogami tak, że mieli przeciwko sobie prawa grawitacji. Musieli zaliczyć ich 15–20 bez upadku. A że Nikola wykonywał je w parze z innym wysokim graczem, upadek z wysokości metra był bolesny. Na jednym z treningów kiepsko sobie radził. Nie dawał rady. Aleksandar zaproponował inne ćwiczenie, lecz Nikola uparł się i w końcu mu się udało.
„Zafascynował mnie, bo za nic nie chciał się poddać – wspomina Jovančević. – Cały czas harował. Nie było mowy, żeby zrezygnował”.
Igor zauważył, jak bardzo Jokić przykłada się do gry w obronie. Podczas jednej akcji potrafił odebrać piłkę rozgrywającemu drużyny przeciwnej, a w kolejnej walczyć fizycznie przeciwko innemu. Jak mówił Igor, Nikola jako 17-latek grał tak, jakby miał 30 lat i euroligowe doświadczenie. I choć jego dłonie były niezwykle sprawne i dysponował wybitnym wyczuciem, jego fizyczne ograniczenia były oczywiste.
W ataku nie sposób było go do kogokolwiek porównać. Jego styl gry był jedyny w swoim rodzaju. Trudno tu było cokolwiek zmienić. Igor wspominał o Hakeemie Olajuwonie, który robił furorę swoimi pełnymi gracji zagraniami pod koszem, choć tych dało się nauczyć.
„Z Nikolą było inaczej”, mówił.
Do Nowego Sadu przybył, dysponując już idealną techniką rzutu, czym zachwycił Igora. Nawet pudłował pięknie.
Najważniejsze osoby w Nowym Sadzie szybko zrozumiały, że jest wyjątkowy i może być wykorzystywany na wiele różnych sposobów.
„Powiedziałbym to samo, nawet gdyby siedział tu obok Michael Malone – twierdził Igor. – Naprawdę uważam, że gdyby trafił na jakiegokolwiek innego trenera, dzisiaj by nie grał. Miał szczęście, że na jego drodze stanął Ljuba (…)”.
Ljuba Anicić uważał się za trenera starej szkoły. Dorastał, oglądając jugosłowiańskich graczy z lat 70. i 80. W Jokiciu dostrzegł kogoś, kogo już wcześniej widział. „Gdy pojawił się Nikola, zauważyłem, że gra jak Krešimir Ćosić”, opowiadał.
Ćosić był z urodzenia Chorwatem, mierzył 211 centymetrów i przesuwał granice tego, co wysocy zawodnicy potrafili zrobić na parkiecie. Słynął z tego, że potrafił grać na wszystkich pięciu pozycjach, także daleko od kosza, oraz z tego, że stanowił prawdziwą opokę ofensywnej gry swojej drużyny.
Predrag dorastał wraz ze złotą generacją jugosłowiańskiej koszykówki. Na jego podejście do basketu ogromny wpływ mieli Vlade Divac, Toni Kukoč, Dražen Petrović czy Dino Rađa. Wspominał, że po sześciu miesiącach Nikoli w Nowym Sadzie Ljuba przewidział w rozmowie z jedną z gazet, co czeka młodego gracza.
„Będzie znacznie lepszy niż Divac, bo jest bardziej utalentowany niż tamten w jego wieku”, przekonywał wówczas Anicić.
*
Miroslav Pašajlić był oficjalnie podstawowym rozgrywającym drużyny z Nowego Sadu, lecz jego gra stała się nierozerwalnie związana z tym, co na parkiecie robił Nikola.
To do nich dwóch należał obowiązek inicjowania ataków zespołu. Gdy defensywa rywali skupiała się na Miroslavie, dokonywali odpowiednich zmian. Wymyślili, że to Miroslav będzie wprowadzał piłkę do gry, bo środkowi rywali rzadko decydowali się, by stosować pressing na Jokiciu na całym parkiecie. To sprawiało, że Jokić stawał się de facto rozgrywającym.
„Był takim samym graczem jak teraz – mówił Miroslav. – Na parkiecie robił wszystko”.
Nikola nie zaliczył ani jednego treningu z drużyną przed swoim debiutem w towarzyskim meczu przeciwko Partizanowi, wówczas najlepszej drużynie w kraju. Swoich kolegów z zespołu spotkał po raz pierwszy w szatni, tuż przed grą.
Miroslav pamięta, że gdy Jokić się pojawił, był nieśmiały i zamknięty w sobie. „Wyglądał tak, jakby obecność tam niezbyt go cieszyła”, wspominał.
A potem wyszedł na boisko i, według relacji Miroslava, całkowicie zdominował grę, zaliczając coś w okolicach 25 punktów i 10 zbiórek.
W swoich dwóch pierwszych meczach zanotował indeks (sumę liczb w najważniejszych statystykach) 50 przeciwko Partizanowi i 49 przeciwko ekipie Hemofarmu. Po drugim z tych spotkań koledzy żartowali, że się opuszcza.
„Trudno go było nie zauważyć – opowiadał inny z graczy, Marko. – Wprost bawił się piłką”.
Igora zaskoczyło to, w jak różnorodny, a jednocześnie przemyślany sposób poruszał się młody zawodnik. Dla niego oczywiste było, że każda decyzja Nikoli jest przeanalizowana. Nie mógł uwierzyć, że ktoś tak utalentowany jest w Serbii kompletnie nieznany.
„Był niczym prawdziwy cud”, stwierdził.
Marko opowiadał, że na początku swojej gry w Nowym Sadzie Jokić był cichy i żył w swoim świecie. Nie wychodził, nie uganiał się za dziewczynami. Zależało mu jedynie na Nataliji Mačešić, choć nie byli wówczas w związku. Poznał ją, gdy miał 14 czy 15 lat. Wychowywała się zaledwie kilka minut drogi od domu Jokicia. Według Marko tylko o niej mówił. Wtedy jednak nie miał odwagi, by się z nią umówić.
Pod koniec 2012 roku życie Nikoli było mało skomplikowane. Wszystko, co robił, kręciło się wokół sportu: oglądanie go, gra na konsoli oraz na prawdziwym boisku.
Nawet jeśli był rozczarowany, że nie trafił do bardziej renomowanego klubu, wystarczył miesiąc czy dwa, by jakoś się z tym oswoił. Jak wspomina Miroslav, Nikola nawet imprezował, do czego okazją stały się 18. urodziny kolegi. „Wszyscy się wtedy spiliśmy. Joka był zalany w trupa”, mówił Marko. Impreza trwała do 5.00, choć wieczorem czekał ich wyjazdowy mecz z najlepszą drużyną Srpskiej Ligi.
Nowy Sad i tak wygrał.
„Po tym zaczął się częściej uśmiechać”, opowiadał Miroslav.
Mieszkanie Nikoli znajdowało się w pobliżu szkoły Miroslava i za każdym razem, gdy ten miał ochotę na wagary, szedł do kolegi i dzwonił domofonem. O 7.00 rano Miroslav wchodził do pokoju i zastawał tam Nikolę grającego już w jakąś grę i popijającego coca-colę.
„Mną się nie przejmuj – rzucał. – Daj zagrać”.
*
W trakcie meczów Nikola miał pełną swobodę. „Daliśmy mu wolność”, opowiadał Predrag.
Nie chcieli, by stał się tradycyjnym centrem. Zachęcali go, by łączył role różnych pozycji.
W jego obecnej grze niewiele jest elementów, których przynajmniej nie próbowałby już w czasie występów w Nowym Sadzie. Sprawdzał się znakomicie w prowadzeniu szybkiego ataku. Pewnie czuł się także za linią trójek. W ciemno podawał w miejsca, gdzie spodziewał się swoich kolegów. Gdy nie było ich na pozycji, a piłka wylatywała za boisko, Nikola wzruszał jedynie ramionami.
To ich wina, bo stoją nie na swoim miejscu, a nie moja.
Trafiał wysokim łukiem, zdobywał punkty mimo podwojenia, gubił defensorów dryblingiem, dobijał rzuty jedną ręką i tak dalej. Był w swoim własnym laboratorium i testował, do czego jest zdolny.