Czekając na słońce - ks. Adam Bezak - ebook

Czekając na słońce ebook

ks. Adam Bezak

0,0

Opis

Ksiądz Mateusz wraz z grupką swoich podopiecznych udaje się na długo oczekiwane wakacje na Ukrainę. Nie zdaje sobie sprawy, że nad miejscem ich wakacyjnego pobytu zaczęły się już gromadzić ciemne chmury...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 218

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ks. Adam Bezak

 

 

 

 

CZEKAJĄCNA SŁOŃCE

 

 

 

 

 

Tarnów 2019

 

© by Wydawnictwo BIBLOS, Tarnów 2019

 

 

ISBN 978-83-7793-685-6

 

 

 

Nihil obstat

Tarnów, dnia 04.10.2019 r.

ks. dr hab. Marek Kluz, prof. UPJPII

 

 

Imprimatur

OW-2.2/48/19, Tarnów, dnia 04.10.2019 r.

Wikariusz generalny

† Leszek Leszkiewicz

 

 

 

 

Projekt okładki:

Mateusz Kowal

 

 

 

 

Druk:

Poligrafia Wydawnictwa Biblos

 

 

Wydawnictwo Diecezji Tarnowskiej

 

Plac Katedralny 6, 33-100 Tarnów

tel. 14-621-27-77

fax 14-622-40-40

e-mail: [email protected]

http://www.biblos.pl

 

***

– Pani dyrektor wzywa do siebie. Oczywiście, po zakończeniu lekcji – głos sekretarki zza uchylonych drzwi brzmiał niczym najnowsze rozporządzenie ojca narodu.

Uśmiechnął się lekko i skinął głową na znak, że przyjął jej słowa do wiadomości. Nie znosił tych rozmów na dywaniku. Niestety, przez ostatni rok miał do nich wyjątkowe szczęście, choć gabinet dyrektorski starał się omijać szerokim łukiem, bo już sam widok jego drzwi przyprawiał go o dreszcze. Nigdy nie był jakimś wybitnym pedagogiem. Zawsze starał się jednak wypełniać powierzone mu obowiązki z należytą sumiennością. Tylko ta dyscyplina na lekcjach… to z nią zawsze miał problemy. Był twardym facetem, ale miał gołębie serce. Nie były mu straszne górskie szczyty, śmiało dążył do wytyczonych sobie celów, a jeśli ktoś zaszedł mu za skórę, to dawał odpór. I tylko z tą jedną dziedziną niełatwego zawodu nauczyciela nijak nie mógł sobie poradzić. Najciemniejsze strony swojego charakteru niczym poskromione lwy trzymał w klatce, z której nie chciał ich wypuszczać. Kiedy bowiem znajdowały się na zewnątrz, wtedy były w stanie przysporzyć mu wielu kłopotów. Dobrze pamiętał, co zdarzyło się na początku jego nauczycielskiej drogi i co zaważyło na jego dalszych losach. Wówczas dostał „tylko” upomnienie na posiedzeniu rady pedagogicznej, ale odczuł to jako dotkliwą porażkę. Był początkującym, ambitnym katechetą w małej wiejskiej szkole. Miał w klasie ucznia, który przyzwyczajony do bujania w obłokach i krążenia między światem rzeczywistym a wirtualnym wpadł w szał, gdy został wywołany do odpowiedzi. Zaczął wywracać krzesła, zrzucać ze ścian obrazki, bić głową w ścianę. W pewnym momencie doskoczył do krzyżyka wiszącego nad tablicą. I kiedy już był gotów cisnąć nim w kierunku kolegów i koleżanek z klasy, został obezwładniony. Wyrywając się z rąk katechety, wrzeszczał niczym opętany. I wówczas wydarzyło się coś, co nigdy nie powinno było się wydarzyć… Żałował tego, ale czasu cofnąć się nie dało. Skończyło się wezwaniem na dywanik i burą w obecności wszystkich nauczycieli. Mogło jednak skończyć się znacznie gorzej. Obiecał sobie, że nigdy więcej na coś podobnego sobie nie pozwoli. Nie był jednak w stanie o tym zapomnieć.

Kiedy po skończonej lekcji szedł przez korytarz, czas dłużył mu się niemiłosiernie. Piętro niżej czekała go niemiła rozmowa. Ilekroć bywał wzywany przed oblicze „jej wysokości” dyrektor szkoły, tylekroć ściskało go w gardle i dostawał gęsiej skórki. No i ten niezapomniany widok tylnej części ciała rozłożonej na biurku nad jakiś papierami dyrektorki. I nieśmiertelne: „Nie teraz! Jestem zajęta! Proszę przyjść później!” – rzucane przez ramię bez uprzedniego sprawdzenia, kto i w jakiej sprawie przyszedł. Co czekało go tym razem?

„Pewnie znowu przywita mnie swoim: «Nie mam czasu. Później» – myślał. Albo zapyta: «Nie widać, że jestem zajęta?» – kpiąc w duchu, chciał przynajmniej na chwilę oddalić od siebie złe przeczucia. Bo choć nie była to pierwsza jego wizyta w jaskini lwicy, to tym razem odczuwał wyjątkowy niepokój. Analizując sytuację z poprzedniej lekcji, uświadomił sobie, że sprawy nie mają się dobrze. Wiedział o tym, że szkołę coraz częściej odwiedzają niezadowoleni rodzice, którzy raz po raz wylewają na niego wiadro pomyj. A to jakieś dziecko wróciło ze szkoły z nadgryzionym uchem, a to znowu ze stłuczonym łokciem, a to z bólem głowy. A ten przeklinał, a tamten wygrażał. Inny znów grał na telefonie. Jeszcze inny skakał po ławkach. A kiedyś to nawet sobie dwaj chłopcy na przerwie urządzili galę MMA na dywaniku i tak się okładali, że o mały włos – gdyby w porę nie zainterweniował dyżurujący nauczyciel – doszłoby do poważnej bijatyki. Żadne formy perswazji nie skutkowały: ani prośby, ani groźby. Lista uwag w zeszytach i dzienniku rosła. Tyle, że nikt nie wyciągał z nich żadnych konsekwencji. Pani od angielskiego po lekcjach z tą nieokiełznaną klasą zawsze odwiedzała łazienkę i z rozmazanym makijażem wracała na dyżur. Wychowawczyni, pomimo wsparcia ze strony niektórych rodziców, nie dawała rady. Pedagog szkolna na samo hasło „klasa pierwsza” dostawała turbochodu i znikała za ścianą. Otuchy dodawał mu jedynie fakt, że za dwa tygodnie rozpoczynają się wakacje.

Tabliczka z napisem: „Dyrektor Szkoły mgr Aldona Pośladkowska” – uświadomiła mu, że dotarł na miejsce. Serce biło mu coraz mocniej. Wziął głęboki oddech i nieśmiało zapukał. Tradycyjnie odpowiedziała mu cisza. Zapukał jeszcze raz. I nic. Uchylił lekko drzwi i kiedy już otwierał usta, aby podać powód swojej wizyty, usłyszał: „Nie teraz! Zajęta jestem!”.

Kątem oka zobaczył jak zwykle rozpostartą na biurku postać, pochyloną ku monitorowi komputera, tylną częścią ciała skierowaną w stronę drzwi. „Myślałem, że na mój widok zacznie zionąć ogniem” – przemknęło mu przez głowę. „Ale nie. To tylko standardowa procedura… Skoro nie czeka na mnie w progu, to pewnie nie będzie aż tak źle” – uspokajał się, zamykając drzwi od gabinetu i wychodząc na korytarz. Mijające go osoby kiwały głowami. „Czyli jednak coś się święci” – pomyślał. Po kwadransie wejście jaskini stanęło przed nim otworem, a głos z jej głębi zawołał: „Tak? O co chodzi?”.

– To ja, pani dyrektor. Szczęść Boże. Wzywała mnie pani…

– Proszę księdza! To jest skandal! Żeby na lekcjach religii działy się takie rzeczy… – podniesiony głos szefowej słyszalny był zapewne z odległości kilkudziesięciu kroków. – Ksiądz chyba sobie zdaje sprawę, że dłużej nie możemy ze sobą współpracować?

– Dlaczego? Tylko dlatego, że nie mogę zapanować nad małymi dziećmi? To maluchy. Ruchliwe są – ksiądz Mateusz próbował się tłumaczyć.

– Ja już mam dosyć tych skarg, tych pism, tych maili i tego ciągłego szargania dobrej opinii szkoły w Internecie! – ryk lwicy stawał się coraz donośniejszy. – Jeśli nie ma ksiądz odpowiedniego podejścia do dzieci, to proszę zrezygnować z nauczania!

– Żeby to było takie proste… Nikt mnie nie pytał, czy mam czy nie mam. Dostałem misję kanoniczną do tej szkoły i podjąłem związane z nią obowiązki – bronił się. – A czy wypełniam je dobrze czy nie, to już nie mnie oceniać. W każdym razie staram się – dodał.

– To, co się dzieje na księdza lekcjach, przechodzi ludzkie pojęcie! Jak tak dalej pójdzie, to sprowadzi ksiądz do naszej szkoły kuratora, prokuratora i nie wiadomo kogo jeszcze!

– A co pani zdaniem – ksiądz Mateusz próbował uczynić rozmowę bardziej rzeczową – powinienem zrobić? Czy widziała pani wpisy do dziennika? Do zeszytu uwag? Przecież reagowałem na niestosowne zachowania uczniów. I nic. Żadnej reakcji. Ani ze strony rodziców, ani ze strony pedagoga, ani ze strony wychowawcy. A o tym, że nauczycielka angielskiego stale wychodzi po lekcjach w tej klasie z płaczem, też pewnie pani nie wie?

Sekretarka poprawiła okulary i rzuciła tylko: – To ja, pani dyrektor, zaniosę te dokumenty…

– Nie rozmawiamy o języku angielskim, tylko o religii, proszę księdza – skwitowała pani dyrektor, nie zważając na słowa sekretarki. – Myślę, że najlepszym rozwiązaniem w tej sytuacji będzie… – tu jej głos się lekko zawiesił – jeśli ksiądz zmieni szkołę. Nie widzę bowiem możliwości dalszej współpracy.

Zapadła głęboka cisza. Oboje zbierali myśli.

– Proponuję porozumienie stron – dokończyła dyrektorka, patrząc w okno.

– Rozumiem – odparł Mateusz, chcąc jak najszybciej zakończyć tę żenującą dla niego rozmowę i wydostać się na zewnątrz. Po ostatnim wezwaniu na dywanik w podobnej sprawie ciężko to odchorował. Starał się nawet zastosować do dyrektyw pani dyrektor i zabierać dzieci do prototypu sali multimedialnej, w której znajdował się telewizor służący za monitor, dwa odtwarzacze DVD, komputer zawieszający się zaraz po starcie i tablica multimedialna, która odmawiała współpracy z komputerem. Nawet nowoczesna technologia, przy której wyrasta to młode pokolenie, nie zrobiła na nich jednak żadnego wrażenia. – Mam zatem nadzieję, że moje odejście przysłuży się do ogólnej poprawy sytuacji – rzucił na odchodne ksiądz Mateusz, kierując się w stronę drzwi, które w tym momencie wydawały mu się bramą do wolności. Do jego uszu dotarły jeszcze jakieś strzępki słów, ale nie zrozumiał ich sensu. Chciał jak najszybciej znaleźć się na świeżym powietrzu. Czuł się jak bokser ogłuszony silnym ciosem na ringu.

 

Kilka dni po tym zdarzeniu wiedział już, że zostanie przeniesiony do innej parafii. Miał jednak jeszcze do zrobienia jedną rzecz: wyjazd z młodzieżą w ukraińskie Karpaty. Obiecał im. Nie chciał ich zawieść… ani kolegi, któremu w tym czasie zapewnił możliwość wyjazdu na urlop. Ale telefon, na który od dawna czekał, nie dzwonił. Przeczuwał, że te wszystkie sprawy zbierają się nad nim jak sępy nad padliną. Jedno jest pewne: jeśli nie uda mu się kupić busa, którym mają pojechać na Ukrainę, wszystko weźmie w łeb! A danego słowa chciał dotrzymać. Bez busa byłoby to jednak niemożliwe. Mieli jechać w takie miejsce, gdzie nawet miejscowe „marszrutki” nie dojeżdżają. A bus jest cennym nabytkiem dla parafii, bo może się przydać w pracy. Telefon jednak milczał.

 

– Dobrze, panie Andrzeju. Głową muru nie przebijemy – ksiądz Mateusz z minorową miną odłożył telefon. Usiadł na łóżku i ukrył twarz w dłoniach. Czuł się potwornie zmęczony. Wydarzenia ostatnich dni mocno odbiły się na jego nerwach. Po chwili położył się na wznak i utkwił wzrok w pęknięciach rysujących się na suficie. „No i co teraz?” – zadawał sobie pytanie, na które nie mógł znaleźć żadnej odpowiedzi. „Termin wyjazdu się zbliża, a busa nie ma. Po wakacjach czekają mnie przenosiny. Super” – kpił z siebie w myślach. „Albo nigdzie nie pojedziemy, albo… coś wymyślę. Czasu mało” – krążyło mu po głowie. Wstał, aby wziąć zimny prysznic.

 

– Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy – uśmiechał się od ucha do ucha. – Stary, jestem twoim dozgonnym dłużnikiem! – miał ochotę skakać z radości.

Okazało się, że jego kolega z podstawówki jest w posiadaniu nieocenionego busa. Musiał jednak uzbroić się w cierpliwość, bo biznes to biznes. Czasem jeździ na czterech kołach. Zrządzeniem losu Rafał – ów kolega – poszerzał swoją działalność i właśnie zakupił samochód marki Mercedes 215. A w związku z tym wysłużony VW Transporter T 3 – nadawał się idealnie w ostatnią podróż przed sprzedażą. Mateusz zacisnął pięści w geście tryumfu niczym Lewandowski po zdobyciu kolejnej bramki. „A jednak dotrzymam słowa, jednocześnie nie będę musiał kupować żadnego gruchota” – cieszył się w duchu.

Od tej pory dni mijały mu o wiele spokojniej. Kamień spadł mu z serca. Nie myślał już o niczym innym, jak tylko o tym, aby wyjechać stąd, zostawić te wszystkie sprawy i włóczyć się z młodzieżą po dzikich Karpatach na Ukrainie.

 

 

Dzień pierwszy

– Droga wycieczko, dojeżdżamy do granicy! – zakomunikował ksiądz Mateusz wyraźnie ożywiony. – Tylko proszę was, bez żadnych wygłupów, komentarzy i innych tego rodzaju rzeczy. Oni… to znaczy celnicy nie znają się na żartach. No i wkurzają się, jak się im pracę utrudnia. A nie chcielibyśmy tutaj kiblować kilka godzin, prawda? – spojrzał znacząco w kierunku grupy, która… kompletnie nie zwracała uwagi na to, co do nich mówił.

– Przestań, Andrzej! – piskliwym głosem odgrażała się Agnieszka.

– Radek! – krzyknęła Beata. – Oddaj mi telefon! I to już!

Spokojniej było tylko pośrodku. Monika, Halina i Jolka siedziały jak na lekcjach historii ze swoją ulubioną belferką.

– Ej! Możecie przez chwilę być cicho? – zagrzmiał ksiądz Mateusz. – Mówiłem, żeby się zachowywać w miarę spokojnie. Bo tutaj żartami niewiele wskóracie. No chyba, że zależy wam na kontroli osobistej… Jeśli tak, to proszę bardzo. Zafundujecie sobie pierwszą atrakcję tego dnia.

Zrobiło się ciszej.

– A teraz słuchajcie – głos księdza Mateusza zabrzmiał poważniej. – Róbcie, co wam każą, i nie wykonujcie żadnych podejrzanych ruchów. A wówczas być może nie będą nas trzepać.

– Kurde. Jak w filmach z Jamesem Bondem – odezwał się Radek.

– Chcesz się sam przekonać? – zapytał ksiądz Mateusz. – Wezmą cię na kontrolę osobistą. Zdejmą ci spodnie i zaczną szukać chipów pod skórą. A jak nie znajdą, to… zaczną dalej szukać – ksiądz Mateusz z trudem powstrzymywał śmiech, gdy zobaczył ich wyraz twarzy. – No co? Bo to raz mi się przytrafiło? Widzieliście moją bliznę na brzuchu? No właśnie. Więc w waszym interesie leży zachowanie spokoju – mówił z taką powagą, że byli skłonni uwierzyć we wszystko, co mówi. Roześmiał się dopiero wtedy, kiedy udało mu się pstryknąć im zdjęcie.

 

Odprawa celna odbyła się bez większych przygód. Tuż za granicą czekała ich jeszcze standardowa kontrola drogowa. Na szczęście i tu obeszło się bez przykrych niespodzianek. Ruszyli więc przed siebie, a czas płynął im nader szybko. Wokół nich roztaczały się sielskie krajobrazy, które zapadały głęboko w pamięć: rozległe pola porośnięte złotymi łanami pszenicy, zaniedbane nieco domostwa i budynki gospodarcze, dziurawe drogi, a głównie wszechobecne krowy, których nie sposób było ominąć. Przejechali Stary Sambor, kierując się w stronę Stanisławowa, i dopiero w nim zatrzymali się na odpoczynek.

 

– Halo! Baza do księdza Mateusza! – kilka głosów wyrwało go jakby z letargu.

– Tak? Kanapki? Kawa? – pytał bez ładu i składu, tak że wszyscy parsknęli śmiechem. – No i z czego rżycie? – obruszył się, gdy dotarło do niego, gdzie jest i co robi.

– A o czym to ojciec dyrektor tak rozmyśla? – spytał Radek.

– O niczym szczególnym. Ksiądz Janusz, to znaczy ten mój kolega, którego jedziemy zastąpić… W sensie… którego ja jadę zastąpić – Mateuszowi plątał się język – miał zadzwonić, kiedy tylko przekroczymy granicę. Planowaliśmy spotkanie mniej więcej w połowie drogi. A to już całkiem niedaleko… A on jak nie dzwonił, tak nie dzwoni. I nie wiem, co i jak. Byłem kiedyś co prawda u niego, ale nie wiem, czy od tego czasu coś się nie zmieniło. Czy nadal mieszka w takich warunkach, jak mieszkał, to znaczy… a zresztą zobaczycie sami. Na waszym miejscu nie spodziewałbym się luksusów… – urwał nagle, bo właśnie zadzwonił telefon.

– Że co? Kapcia złapałeś? Aha. I gdzie będziesz? – zza volkswagena dochodziły tylko urywane słowa. – I tam będziesz na nas czekał? OK. Nieźle się zaczyna – w głosie Mateusza słychać było wyraźną ulgę. – A co u ciebie? W twoim pałacu wszystko po staremu? No to jedziemy pomału, aby nie tracić czasu. Dzięki! – zakończył rozmowę, po czym zwrócił się do współtowarzyszy podróży: – Droga wycieczko. We have problem – powiedział z uśmiechem. – Księdzu Januszowi nawalił jego kosmiczny wehikuł i zatrzymał się na stacji paliw, jakieś półtorej godziny stąd. Tam się z nim spotkamy i tam oficjalnie wręczy nam klucze do swojej rezydencji, a przy okazji udzieli niezbędnych wskazówek co do bezpieczeństwa poruszania się po okolicy.

– Wooow – zawyli niemal wszyscy. – Fajna wyprawa jak na razie. Git. Mnie się podoba – skwitował Andrzej, spotykając się z powszechnym poparciem.

– I w końcu nawet kanapki nie zdążyłem zjeść. O kawie już nie wspomnę – ksiądz Mateusz rzucił w stronę wychylonych przez okno swoich podopiecznych.

– Niezła jazda – odezwała się milcząca dotąd Jolka.

– A ty w ogóle coś słyszałaś przez te turbosłuchawki? – zapytał pełen wątpliwości ksiądz Mateusz, zerkając we wsteczne lusterko.

– Mam podzielność uwagi – dziewczyna się uśmiechnęła.

– I jak się wam podoba Ukraina? – zapytał, tym razem kierując swoje pytanie do wszystkich.

– Trochę tu, jakby to powiedzieć – próbował się wysłowić Radek – betonowo! Tak bym to określił. I wszędzie te ruskie litery. O, Hapaj Bank!

– To nie Hapaj Bank, tylko Nadra Bank – księdza Mateusza rozbawiła ta nowa nazwa ukraińskiego banku, którą stworzył Radek nieradzący sobie z grażdanką. – Ale swoją drogą Hapaj (ale przez ch) Bank to byłaby bardziej odpowiednia nazwa – zaśmiał się ironicznie. – Powiedzcie jednak, co słychać w Polsce, bo widzę, że nie odrywacie wzroku od waszych tabletów, smartfonów i tych wszystkich gadżetów…

– Księże! My nie siedzimy w wiadomościach – odezwała się Monika.

– A tak. Te wasze facebooki i twittery – pokręcił głową. – Teraz to nawet jak ktoś udaje się do toalety, to od razu wrzuca posta: „Właśnie wchodzę i nie wiem, ile mi zejdzie”. Albo: „Skończyłem i fajnie było” – ironizował.

 

– Ksiądz nie ma, to się nie zna. Nie ma cię na fejsie, to nie żyjesz – skwitowała Agnieszka. – Ale skoro ksiądz taki ciekawy świata, to proszę bardzo: koleżanka przesłała mi właśnie pewną historię. Facet się pochwalił, jak to się z Kościoła wypisywał.

– Apostazji dokonał? Pokaż – Jolka wyrwała Agnieszce tablet prawie razem z kciukiem. – U nas w szkole jest na to boom!

– Na występowanie z Kościoła? – zapytał z niedowierzaniem Mateusz.

– Tak. Bo teraz, no wie ksiądz, tyle się szumu wokół tego zrobiło. I niektórzy z naszych znajomych są tak zapatrzeni w niektórych celebrytów – że chcą spróbować, jak to jest. Niektórzy idą dla żartów, inni na poważnie.

– Przeczytasz to w końcu? – ponagliła ją po dłuższym milczeniu Halina.

– Ta… Jasne. No więc tak…

 

– Dzień dobry, panu księdzu – rzekł wchodzący do kancelarii parafialnej mężczyzna.

– Dzień dobry, na wieki – odparł nieco sarkastycznie siedzący za biurkiem wikary. Styl powitania i wyraz twarzy kolejnego interesanta nie napawał go zbytnim optymizmem. Przyglądał się wyżelowanym włosom gościa, energicznemu ruchowi jego ust, w których wkrótce pojawiła się guma do żucia. Na nosie, tuż pod grzywką, miał osadzone przeciwsłoneczne okulary. Krótkie spodenki typu „bojówki” nie zwiastowały pokojowego celu wizyty. – Czym mogę służyć? – spytał w końcu ksiądz.

– A ja w sprawie, no, tego, wypisania się z waszej firmy – wycedził.

– Z firmy, powiada pan…

– Czy źle się wyraziłem?

– Udaje pan naiwnego? – ksiądz nie krył irytacji. – To już kolejny w ciągu tygodnia interesant, który postanowił wystąpić z Kościoła. A… zapomniałem! Przecież ogłoszono tydzień apostazji. Czytałem o tym w Internecie, bo widzi pan, ja jestem nowoczesny i posiadam Internet, wbrew obiegowej opinii, że Kościół to Ciemnogród.

Mężczyzna popatrzył na księdza z nieukrywaną satysfakcją. Wiedział, że sprawa, z jaką przyszedł, poruszyła go na tyle, iż nie mógł sobie odmówić ironicznych uwag pod jego adresem. Postanowił to wykorzystać jako kolejny argument za słusznością swojego wyboru:

– Jak widać firma podupada, skoro kierownik się irytuje – zakpił.

– Firma ma się dobrze – odparł ksiądz. – Gorzej z jej członkami – dodał po chwili.

– Czyli niby ze mną? – domyślał się interesant.

– Widzi pan – ksiądz nie dał się zbić z tropu – dla pana to takie proste. A dla mnie wcale nie. No nie tylko dla mnie. Dla Kościoła, dla zbawienia duszy… Pan się naczytał czy nasłuchał różnych głupot, podłapał temat, który jest ostatnio bardzo chodliwy. I zapewne ma pan na pieńku z jakimś księdzem lub z Kościołem w ogóle.

– Nie twoja sprawa, stróżu moralności – żachnął się mężczyzna. – Tylko ode mnie zależy, co robię ze swoim życiem.

– Przecież ja nie chcę w pana życie ingerować – odparł kapłan. – Ubolewam jedynie nad tym, że wypisując się z naszej „firmy”, jak to pan określił, pozbawia się pan pogrzebu chrześcijańskiego…

– Panią Szymborską czy panią Czubaszek chowano bez księdza i jakoś się dało, nie? – mądrzył się interesant.

– A tak, owszem. Pogrzeb to nie sakrament – wyjaśniał ksiądz. – Tylko widzi pan. Całe życie przed panem. Teraz, pod wpływem złych emocji, modnych trendów antyklerykalnych, na których zbija się kapitał wyborczy, podjął pan – nazwijmy to tak – bardzo medialną decyzję, godną celebrytów, którym zależy jedynie na rozgłosie. Nie jestem bowiem przekonany, czy pan to do końca przemyślał.

– Co cię to obchodzi, księżyku? – warknął mężczyzna. – To moje życie i moja sprawa. Do szczęścia mi waszej pomocy nie potrzeba. Sam potrafię się o siebie zatroszczyć.

– A wie pan, że w zasadzie nie musi pan się wypisywać – odparł kapłan. – Apostazji można dokonać również bez tych wszystkich ceregieli. Bez kamer, gazet i internetowych forów. Więc nie rozumiem, po co pan właściwie przyszedł…

– Usuń moje nazwisko z tych waszych ksiąg! – wycedził przez zęby.

– A w urzędzie skarbowym też pan był? Tam też mają pana dane – zapytał ksiądz. – Nasze księgi nie naruszają ustawy o ochronie danych osobowych. Ale pewnie o orzeczeniu Sądu Najwyższego pan nie słyszał?

– Narusza czy nie narusza, nie chcę w nich widnieć. Rozumiesz?

– Skoro nic nie wskóram moimi argumentami, to powiem tak: samo słowne oświadczenie nie pociągnie za sobą skutków prawnych. Proszę złożyć takie oświadczenie na piśmie. Konsekwencją tego kroku będzie pozbawienie się jedności z Kościołem, czyli w praktyce zakaz przyjmowania Komunii św., brak rozgrzeszenia (chyba że w niebezpieczeństwie śmierci), odmowa pogrzebu katolickiego, pozbawienie prawa do bycia rodzicem chrzestnym lub świadkiem bierzmowania; no i oczywiście formy kanonicznej sakramentu małżeństwa. Ale pan już to chyba ma za sobą…

– No tak – mężczyzna rzucił bez przekonania w stronę księdza, wstając z miejsca.

– Pan wybaczy, ale zapomniałem jeszcze o jednym. Pana medialny mentor też nie napisał na swojej kartce nic szczególnego. Nawet nie potrafił zredagować aktu apostazji. Podał jedynie motywy. Nic szczególnego.

– Do widzenia – wyraźnie spłoszony interesant zatrzasnął za sobą drzwi.

 

Jolka oderwała wzrok od ekranu i popatrzyła na pozostałych.

– Czyli wychodzi na to, że się nie wypisał? – Mateusz uśmiechnął się pod nosem, patrząc na drogę zza kierownicy.

– No na to wychodzi, że nie… – Monika, Halina i Jolka były trochę zawiedzione.

– No widzicie, że to nie jest takie proste… – zwrócił uwagę ksiądz Mateusz. I to jest na tych waszych blogach? Szacun – wystawił kciuk z uniesionym ku górze palcem w geście amerykańskiego OK. A po chwili dodał: – Jak będziemy cierpieli na bezsenność, to wrócimy do tego…

– Lepiej niech ksiądz nie kracze – Andrzej poderwał się z miejsca. – Ostatnio jak ksiądz zaczął te swoje przepowiednie, to wszyscy wiemy, jak się to skończyło.

– Czyżbyś, Andrzejku, mówił o tym chodniku, na którym według ciebie nie powinno być lodu? – Mateusz z trudem powstrzymywał śmiech.

Dziewczyny też zaczęły chichotać.

– Bardzo śmieszne! – burknął chłopak.

– Jeszcze tylko dwa kilometry i na horyzoncie powinien się pojawić Don Jasiek! – ksiądz Mateusz był wyraźnie wyluzowany, bo najgorszy odcinek drogi mieli już za sobą. – Nie da się ukryć, że od dobrych kilku godzin siedzę za kółkiem.

 

– My też już chętnie rozprostowalibyśmy kości – z tyłu rozległ się chór głosów.

 

Dojeżdżając na umówione miejsce, Mateusz z daleka rozpoznał słynnego transita, którym Janusz woził po całej Ukrainie swoje pszczoły. Wyobrażając sobie, jak muszą się czuć ci, którzy próbują go uruchomić – mając albo nie mając świadomości, że na pace grasuje rój pszczół – zebrało go na śmiech. Już niejeden raz słyszał od Janusza, że te pszczoły nie są za bardzo towarzyskie. Jego samego jednak tolerowały. Kiedyś jego przyjaciel został zatrzymany do kontroli przez patrol nietrzeźwych policjantów. A ponieważ miał polski paszport – próbowali doszukać się czegoś, byle tylko wyłudzić od niego jakieś pieniądze. Chodzą, oglądają i w pewnym momencie… rozlega się krzyk! „Uciekajcie!” – woła przerażony policjant i w te pędy ucieka do radiowozu. Jego koledzy nie zamierzali jednak odpuszczać. I jeden z nich otworzył drzwi furgonetki… Janusz miał potem sporo kłopotów. To on teraz, widząc nadjeżdżających gości z Polski, machał na powitanie.

– Pszczółki w pełnej gotowości na nasze przybycie czy zajęte są policjantami? – przywitał przyjaciela Mateusz.

– Bez obaw, musiałyby od was poczuć alkohol – uśmiechnął się Janusz. – Jak ci życie płynie w ojczyźnie? – zapytał, serdecznie ściskając przyjaciela.

– A jak widzisz – odparł Mateusz. – Żyję, pracuję. Czasem, ale tylko czasem odzywa się we mnie tęsknota za Ukrainą. A poza tym jak to w ojczyźnie.

– Wróciłbyś?

– Nie wiem, czy dałbym jeszcze radę – uciął temat Mateusz. – Powiedz lepiej, co z tym twoim fordem?

– A jak zwykle. Jakiś filtr się zapchał, a nie mam zapasowego. Szukamy po innych kierowcach. Może ktoś będzie miał jeden na zbyciu. Chłopaki się już tym zajęli – Janusz wskazał ręka na grupkę debatujących przy jego samochodzie mężczyzn. – Oni potrafią zrobić coś z niczego. Ostatnio zapchali ten filtr czymś tam. I pojeździłem na tym kilka miesięcy. Tym razem jednak to już chyba nie zadziała…

– Kiedyś staniesz tym złomem w środku stepu albo lasu i nawet te pszczoły ci nie pomogą – Mateusz nie zamierzał go pocieszać.

– Nie zapominaj, że to Ukraina – uśmiechał się Janusz. – Chodźmy do tej twojej gromadki – zaproponował. – Bo jak widzę niecierpliwie wyglądają swojego guru, cha, cha.

Ze swoistym wdziękiem ksiądz Janusz przywitał stojących towarzyszy Mateusza:

– Witam ekstremalną szkołę przetrwania księdza Mateusza!

Młodzi parsknęli śmiechem.

– To ksiądz już wie? – jako pierwszy zagadnął Radek.

– Młodzieńcze! O waszych wyjazdach to niedługo książki będą pisać – odpowiedział ksiądz Janusz.

– Bardzo zabawne – odezwała się Monika. – Ostatnio moja mama się zastanawiała, czy w ogóle mnie puścić gdziekolwiek!

– Bo twoja mamuśka najchętniej zamknęłaby wszystkie swoje dzieci w domu – skwitowała z przekąsem Jolka.

– Cha, cha – Monika posłała zjadliwy uśmiech w kierunku koleżanki.

– No dobrze już – ksiądz Mateusz starał się zapobiec scysji. – Fakt faktem, że za każdym razem, jak się gdzieś wybierzemy, to musi się coś wydarzyć. Ale chyba –zawiesił głos – nie żałujecie?

– Oczywiście, że nie – Andrzej się ożywił. – Pamiętacie jak…

– No dobrze, Andrzejku, poopowiadaj coś księdzu Januszowi i pozostałym, a ja się oddalę w celu załatwienia pilnych spraw toaletowych – uśmiechnął się Mateusz.

– No więc to było tak – Andrzej nie dał się prosić. – Od samego początku ten wyjazd się nie kleił, żeby nie powiedzieć, iż prześladował nas pech. O wyznaczonej godzinie prawie wszyscy stawili się na miejscu zbiórki. Dworzec kolejowy pękał w szwach. W końcu był środek sezonu wakacyjnego. Cieszyliśmy się, że kilka dni spędzimy poza domem. Rozmowa biegła różnymi torami, ale czas płynął i trzeba się było zbliżyć do tych kolejowych, więc ruszyliśmy na peron. W napięciu oczekiwaliśmy na nasz pociąg, na który już dawno mieliśmy wykupione bilety. W końcu skład relacji Przemyśl – Szczecin wtoczył się z hukiem. I zaczęło się! Wysiadający krzyczeli do tych, którzy czekali na peronie, aby zrobili im miejsce. Ci, którzy zamierzali wsiąść do pociągu, tego samego głośno domagali się od tych, którzy dość powoli opuszczali pociąg. Niewątpliwie zrobiło się tłoczno. Jakiś łysy koleś – patrząc w naszą stronę mówi: „Pchajcie się, pchajcie! I tak będziecie stać…”.

– Opowiadasz z takim zaangażowaniem, jakbyś w tej chwili był na tym peronie! – Radek przerwał Andrzejowi.

– Dajcie koledze dokończyć. Dobrze mu idzie – ksiądz Janusz zdecydowanym gestem ręki poprosił o dalszy ciąg opowieści.

– No więc nasz wagon został opatrzony numerem 15 i według pani w kasie miał się znajdować na końcu składu, a w rzeczywistości okazał się wagonem środkowym. Szukaliśmy naszych miejsc, ale mniej więcej w połowie wagonu nastąpiło – mówiąc żargonem kierowców – zatwardzenie, wskutek czego nie sposób było ruszyć się ani w jedną, ani w drugą stronę. Nagle jakiś ziejący odorem piwnym jegomość huknął na jednąz dziewczyn: „Przesuń się k…, bo chcę wyjść!”. Tego już było za wiele… – Andrzej przerwał na chwilę, rozglądając się, czy aby księdza Mateusza nie ma w pobliżu. – Tego już było za wiele… – powtórzył. – Tuż obok niego wyrósł niczym spod ziemi nasz ojciec dyrektor…

Grupa parsknęła śmiechem.

– To tak nazywacie waszego opiekuna, kiedy nie słyszy? – zaśmiał się Janusz.

– Każdy kolejny opiekun naszej gromadki nosi taki tytuł – wyjaśniła Monika.

– Mogę już? – niecierpliwił się Andrzej.

– Śmiało! – zachęcał ksiądz Janusz.

– No więc pojawia się nasz opiekun i oznajmia panu „Piwo”, że miał sporo czasu na to, aby przedostać się do wyjścia, ale widocznie browar był ważniejszy… A jaką miał przy tym poważną minę. Ostatecznie wagon okazał się być z gumy i jakoś się rozciągnął, więc znów ruszyliśmy w kierunku naszego przedziału. Niestety, zarezerwowane przez nas miejsca były już zajęte… I tu znów zareagował nasz opiekun – Andrzej zawiesił głos z obawy przed powrotem księdza Mateusza. Zaczął mówić prawie szeptem: – Grzecznie, ale skutecznie przekonał intruzów, że skończyła się dla nich jazda na siedząco. Ci – na szczęście – ustąpili bez słowa sprzeciwu. W następnym przedziale natrafił jednak na opór. Obywatele Ukrainy, którzy zajęli nasze miejsca, nie zamierzali łatwo się poddać. Ksiądz musiał interweniować u konduktora. Dopiero po pokazaniu im rezerwacji z zakreślonymi przez panią w kasie numerami miejsc z pomrukiem niezadowolenia je zwolnili.

– Witajcie na Ukrainie – żywo zawołał Janusz. – Tutaj to normalne!

Andrzej mówił dalej.