12,99 zł
Cesarskie Dowództwo Naczelne zażądało, wbrew opiniom inżynierów japońskich, połączenia kolejowego Birmy z Syjamem w ciągu dwunastu miesięcy od momentu rozpoczęcia budowy linii, czyli w listopadzie 1943 roku. Pod wpływem wzmożonych ataków alianckich na wszystkich frontach, zwłaszcza zaś na froncie birmańskim, stratedzy japońscy podjęli w lutym tego roku decyzję o skróceniu czasu budowy linii do ośmiu miesięcy, wyznaczając datę rozpoczęcia jej eksploatacji na sierpień roku 1943. Kosztem budowy „toru śmierci” była śmierć wielu tysięcy ofiar wśród zatrudnionych – m.in. alianckich jeńców wojennych i ludności cywilnej. Liczbę wszystkich ofiar, zarówno pochodzenia europejskiego (głównie jeńców), jak i azjatyckiego, szacuje się na ponad sto tysięcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 109
Pięćdziesiąt dwa dni trwała obrona Singapuru – potężnej twierdzy na południowym cyplu Półwyspu Malajskiego, największej w tej części świata i uznawanej przez Brytyjczyków za bastion nie do zdobycia. Jej załoga, licząca z początkiem wojny na Dalekim Wschodzie 40 tysięcy ludzi w oddziałach liniowych i fortecznych oraz blisko 40 tysięcy – w szeroko rozwiniętych służbach pomocniczych i tyłowych, przygotowana była dobrze do odparcia każdego ataku wroga od strony morza. Tylko z tego kierunku, południowego, spodziewano się bowiem uderzenia Japończyków i tam znajdowała się większość umocnień, pól minowych oraz stanowisk ogniowych artylerii. Załogę wspierać miała stale stacjonująca w Singapurze grupa okrętów Royal Navy, które operowały na wysuniętych podejściach do twierdzy, oraz cztery dywizjony lotnictwa – dwa myśliwskie, jeden bombowy i jeden torpedowy.
Północna krawędź bastionu oddzielona była od lądu stałego cieśniną Johor o szerokości zaledwie 1–2 kilometrów, z licznymi wysepkami i płyciznami. Nikt jednak – nie wyłączając generała Percivala, dowódcy twierdzy – nie sądził, że i z tego kierunku może zagrozić nieprzyjaciel. Japończycy musieliby najpierw zepchnąć lub rozbić siły brytyjsko–hinduskie rozmieszczone na Półwyspie Malajskim i sforsować ogromne przestrzenie tamtejszej dżungli – teren niezwykle trudny do pokonania. Tak więc ten odcinek obrony potraktowano drugorzędnie: osłaniały go tylko luźne pododdziały kolonialnej piechoty i nieliczne schrony polowe z bronią maszynową. Na wodach cieśniny czuwały patrole, posługujące się łodziami motorowymi.
W składnicach twierdzy zgromadzono duże zapasy żywności, amunicji, materiałów pędnych i środków medyczno–sanitarnych. Dzięki nim Singapur nawet w razie całkowitego odcięcia od dostaw zewnętrznych mógł bronić się przez okres trzech miesięcy. Taka sytuacja zdawała się być jednak nieprawdopodobna – wykluczała ją obecność własnych okrętów, które zapewniały ciągłe uzupełnianie zapasów, gwarantując znacznie dłuższą żywotność twierdzy.
Atak Japończyków na Pearl Harbor zaskoczył załogę, ale nie wywołał zaniepokojenia. Panowało przekonanie, że wojna toczyć się będzie z dala od Singapuru na wodach Pacyfiku, toteż pierwsze sygnały o lądowaniu nieprzyjacielskiej piechoty na Półwyspie Malajskim – przerzuconej tam drogą morską – potraktowano zgoła z niedowierzaniem. Bieg wydarzeń szybko rozwiał te wątpliwości, co więcej – spowodował zdumienie. Okazało się, że Japończycy wysadzili desanty od razu w kilku miejscach półwyspu i doszczętnie rozbili znajdujące się tam garnizony. Oszołomione nagłością ataków napastnika oddziały brytyjsko–hinduskie zaczęły chaotycznie spływać na południe, ponosząc dotkliwe straty. Na drogach odwrotu, w gąszczu drzew i wśród grzęzawisk, porzucono ciężki sprzęt, wszystkie pojazdy mechaniczne, działa i moździerze. Tysiące żołnierzy wpadło do niewoli, setki poległy lub zginęły wskutek odniesionych ran, nie otrzymując znikąd żadnej pomocy. Dżungla stała się piekłem dla żywych. Masa rozbitków – resztki dawnych brygad i batalionów o sławnych nazwach – z uporem brnęła w stronę twierdzy, licząc, że tam znajdzie ocalenie.
Postępy Japończyków budziły grozę. Przystosowani do działań w specyficznych warunkach topograficznych, nieobciążeni zbędnym ekwipunkiem i sprzętem, uzbrojeni tylko w karabiny, pistolety maszynowe i granaty, poruszali się bez trudu w terenie, którego nie tknęła stopa człowieka. W walce z nimi całkowicie zawiodła taktyka Brytyjczyków, którzy nie potrafili stawić napastnikowi czoła bez wsparcia artylerii i lotnictwa, bez służb kwatermistrzowskich zapewniających żołnierzowi wysoko ceniony w tym wojsku „komfort”, bez sprawnej łączności i stałego kontaktu z przełożonym wyższego szczebla. Ta wojna okazała inne oblicze, przetasowała utarte schematy sztabowych kalkulacji, przekreśliła dogmaty regulaminów, rzuciła wszystkich – od szeregowca do generała – w otchłań wielkiej niewiadomej i na gorąco zrodzonej improwizacji. Przypominała bardziej działania partyzanckie niż starcie regularnych jednostek, a tej sztuki Brytyjczycy nie znali.
Nic więc dziwnego, że ugięli się pod naporem wroga, który już 31 stycznia 1942 roku stanął u bram twierdzy. Pojawił się na kierunku północnym, najmniej przystosowanym do obrony. Wprawdzie generał Percival zdołał szybko przerzucić na ten zagrożony odcinek większość swoich wojsk, ale zabrakło tam umocnień i ciężkiej artylerii, a wąska cieśnina nie dawała żadnej w istocie osłony. Japończycy ustawicznie atakowali Singapur z powietrza, zatopili torpedami nawet dwa pancerniki – „Prince of Wales” i „Repulse”, dumę królewskiej floty na Dalekim Wschodzie. One właśnie przybyły na te wody z zadaniem obrony Singapuru i po krótkim starciu z bombowcami pokładowymi nieprzyjaciela podzieliły los wielu innych zniszczonych w bazie jednostek. Wiadomość o ich stracie wywołała głębokie przygnębienie obrońców i szok w dalekiej metropolii. Od tego czasu japońskie pancerniki nie miały już godnych przeciwników spod znaku brytyjskiej flagi.
Obrońcom Singapuru zabrakło również lotnictwa. Zaskakującym uderzeniem Japończycy zniszczyli część samolotów RAF na lotniskach w północnej strefie twierdzy, reszta wykruszyła się już po kilku dniach walki wskutek przytłaczającej przewagi wroga. Użyte przez niego myśliwce Zero – szybkie, niezwykle zwrotne i dobrze uzbrojone – zdeklasowały przestarzałe samoloty typu Brewster „Bufallo”. Na dostawy nowych maszyn nie można było liczyć. Już w pierwszych dniach lutego pękły arterie komunikacyjne łączące Singapur z najbliższymi portami, funkcjonowała tylko łączność radiowa. Krzyżowały się w niej wezwania o pomoc z depeszami nawołującymi oblężonych do mężnego oporu. Tylko na to mógł się zdobyć brytyjski Sztab Imperialny w dalekim Londynie; na nic więcej, bo Albion wkraczał dopiero na wojenne tory, rozkręcał produkcję zbrojeniową i szkolił świeżo wcielone wojska rezerwy. Wszystkie wartościowe jednostki znajdowały się poza jego granicami, oddalone o tysiące kilometrów od Wyspy.
Nad Singapurem, samotną twierdzą, zawisło niebezpieczeństwo zagłady. Osaczony z dwóch kierunków – z północy i południa – bronił się wszystkimi siłami, ale położenie z każdym dniem stawało się trudniejsze. Nad oblężonymi raz po raz pojawiały się japońskie bombowce, od 4 lutego weszła do akcji artyleria. Zniszczeniu uległy wszystkie urządzenia przeładunkowe w porcie, zacumowane statki, które nie zdążyły wyjść w morze, ogień strawił wiele budynków i magazynów, w gruzach znalazło śmierć setki osób.
Jedenastego lutego generał Yamashitu, dowódca wojsk japońskich oblegających twierdzę, wezwał obrońców do poddania się. Brytyjczycy odmówili, bo wtedy jeszcze istniała nadzieja przetrwania. Wróg spotęgował w odpowiedzi naloty zrzucając na Singapur setki bomb zapalających. Do walki z pożarami skierowano wszystkich żołnierzy służb tyłowych, którzy z najwyższym trudem i nie bez ofiar tłumili źródła ognia.
Najgorsze miało dopiero nastąpić w trzy dni później. Nie bacząc na ponoszone straty, japońska piechota wspierana pododdziałami saperów zdołała naprawić groblę łączącą Singapur z lądem stałym. Ta wąska arteria stała się najbardziej newralgicznym punktem całego systemu obrony na kierunku północnym. Tu bowiem doszło do zażartych walk o każdy metr ziemi. Nacisk wroga był tak duży, że Brytyjczycy zmuszeni zostali do opuszczenia zajmowanych pozycji. Nie zdało się na nic przerzucenie posiłków z innych odcinków obrony. Japońscy piechurzy wdarli się na północne krańce wyspy, wprowadzając po raz pierwszy do walki własne czołgi. Wróg poszedł za ciosem i wydłużając atak, opanował zbiorniki słodkiej wody oraz stację filtrów. Od tej chwili los całej załogi Singapuru był już przesądzony. Położenie obrońców stało się beznadziejne. Dalszy opór tracił nie tylko sens, ale był niemożliwy.
Zadowoleni z sukcesu Japończycy nie ponawiali nawet uderzeń. Umilkła ich artyleria, zniknęły znad twierdzy samoloty. Na oczach brytyjskich żołnierzy rozgrywały się teraz sceny zgoła sadystyczne: japońscy piechurzy oblewali się kubłami słodkiej wody, podczas gdy w Singapurze każda jej kropla była na wagę złota.
W dowództwie twierdzy zapanował minorowy nastrój. Wszak miała być bastionem nie do pokonania, najważniejszym strategicznym punktem na Dalekim Wschodzie, nawet postrachem dla Japonii i jej floty. Od wieków powiewała nad nią brytyjska flaga i oto teraz – po bez mała dwóch miesiącach oblężenia, licząc jego początek od dnia, kiedy odcięto jej połączenia żeglugowe na kierunku południowym – miała ją zastąpić biała flaga, smutny symbol kapitulacji.
Na radiową depeszę generała Percivala wyrażającego gotowość do złożenia broni Japończycy nie od razu odpowiedzieli. Cisza w eterze trwała dwie godziny, wywołując poważny niepokój w dowództwie twierdzy. Nikt bowiem nie wiedział, jak zareaguje wróg, znany już z bezlitosnego traktowania pokonanych. Oblężonym mogła grozić masakra lub masowa śmierć z powodu braku wody. Na samą myśl o takiej agonii ogarniało ludzi przerażenie…
Niepokój minął, gdy generał Yamashitu oznajmił warunki kapitulacji, które na pozór zdawały się być znośne. Przewidywały one złożenie broni, oddanie zapasów amunicji, przerwanie łączności radiowej, zbiórkę jeńców w kilku wyznaczonych miejscach z podziałem na oficerów, podoficerów i szeregowych w zwartych kolumnach po tysiąc żołnierzy, zachowanie dyscypliny i – co brzmiało zgoła ironicznie – okazanie szacunku wobec zwycięzców. Tylekroć lekceważeni przez Brytyjczyków i wręcz ośmieszani Japończycy teraz oto mieli po raz pierwszy wystąpić w roli triumfatorów z prawem decydowania o życiu lub śmierci jeńców. Nazbyt szybkie odwrócenie ról doprowadzało wielu flegmatycznych wyspiarzy do głębokiego szoku.
Wieść o rychłej kapitulacji poruszyła załogę twierdzy. Do już wstrząśniętych szeregów wdarł się chaos i rozprzężenie, upadła do reszty dyscyplina. Żołnierze zaczęli plądrować magazyny z żywnością, szukać ratunku na własną rękę drogą morską w łodziach i kutrach, nie bacząc na to, że droga na południe była szczelnie zablokowana i kontrolowana przez japońskie okręty i samoloty. Wielu uciekinierów przypłaciło te próby życiem, wielu innych wyłowiono z wody i odstawiono na ląd.
Na ostatnią depeszę przed wyłączeniem radiostacji Londyn odpowiedział nic nieznaczącymi słowami otuchy i żałobnym chorałem, jak zwykle po dotkliwych klęskach czy stratach. W taki sam sposób przyjęto tam wiadomość o zatopieniu „Hooda” – gigantycznego pancernika królewskiej marynarki, który po jednej salwie „Bismarcka” poszedł na dno wraz z całą załogą. Teraz stanął w obliczu straty stokroć cięższej, godzącej bezpośrednio w prestiż i mocarstwową pozycję Wielkiej Brytanii na Dalekim Wschodzie niedającej się niczym wyrównać ani pomniejszyć. Japończycy jeszcze przed wkroczeniem do Singapuru ogłosili fakt kapitulacji przed całym światem na falach centralnej rozgłośni radiowej w Tokio, uznając go – nie bez racji zresztą – za sukces historyczny.
Dokładnie o godzinie 19.00 w dniu 15 lutego 1942 roku z północnych krańców twierdzy zaczęły nadchodzić pierwsze oddziały japońskiej piechoty, kierując się do centrum bastionu. W tym samym czasie dobiły do brzegów bazy okręty z flagą wschodzącego słońca, wysadzając na ląd spieszonych marynarzy. W Singapurze, który od wieków nie widział na swym bruku uzbrojonego Japończyka, zaroiło się od szarooliwkowych mundurów cesarskiej armii i floty. Na zasypanych gruzem i szkłem jezdniach chrzęściły gąsienice lekkich czołgów, po raz pierwszy użytych w takiej liczbie do przełamywania umocnionych pozycji. W dniach oblężenia wiele z nich wyleciało w powietrze na minach, ale – jak się okazało – Japończycy szybko uzupełnili własne straty i obsadzili świeżo wprowadzonymi wozami najważniejsze punkty twierdzy.
Ceremonia złożenia broni przez generała Percivala i oficerów jego ścisłego sztabu odbyła się z honorami – jak przewidywały odpowiednie paragrafy prawa wojennego. Nie obeszło się bez lampki wina, wyrazów „szczerego ubolewania” z powodu odebrania załodze satysfakcji długotrwałego oporu i takich samych „szczerych zapewnień”, że w cesarskiej niewoli żadnemu żołnierzowi Brytyjskiej Wspólnoty włos z głowy nie spadnie, o ile pogodzi się ze swym losem i nie będzie demonstrował jakiegokolwiek sprzeciwu wobec narzuconych mu rygorów.
Przebieg tej groteskowej sielanki mąciły jednak odgłosy z pobliskiego placu, gdzie Japończycy – już podnieceni zdobycznym alkoholem – strzałami w powietrze i gardłowymi okrzykami usiłowali uporządkować milczące szeregi jeńców, apatycznie spoglądających na swych nowych „opiekunów”. Karność cesarskiej armii, ponoć ostro respektowana, za murami twierdzy wzięła zwyczajnie w łeb. Oficerowie gdzieś poginęli w ogólnym rozgardiaszu, zwabieni zapewne widokiem luksusowych willi brytyjskiej kadry, teraz porzuconych i stojących otworem. Żołnierze nie chcieli być gorsi i tłumnie wtargnęli do bogato zaopatrzonych magazynów i składnic, racząc się konserwami, mrożonymi owocami i najprzedniejszymi gatunkami wódek. Zdawało się, że uniosła ich eksplozja zbiorowej radości i całkowitej swobody, niemożliwa do okiełznania nawet po przybyciu pododdziałów żandarmerii polowej, które bez przekonania i z daleko posuniętą pobłażliwością starały się przywrócić porządek w rozkołysanym żywiole. W końcu i one dały się porwać osobliwemu entuzjazmowi zwycięzców, nie reagując wcale na masowe włamania do licznych obiektów i domów, gdzie ofiarą zbiorowych wyczynów padały dziewczęta i młode kobiety, które – mimo wielokrotnie ponawianych nakazów – nie chciały bądź już nie mogły opuścić twierdzy na statkach ewakuacyjnych.
W ciągu kilku dni Singapur był widownią ponurych ekscesów, rozgrywających się w warunkach całkowitego bezprawia. Według zgodnej opinii jeńców, przesłuchiwanych na tę okoliczność już po wojnie, oblężenie było niczym w porównaniu z tym, co działo się po kapitulacji. Dopiero stopniowy odpływ oddziałów japońskich rozzuchwalonych głośnym zwycięstwem i zastąpienie ich świeżymi jednostkami, które jeszcze nie brały udziału w walkach, spowodowało zmianę w dramatycznym położeniu bezbronnych Brytyjczyków i ich hinduskich sojuszników.
Zostali oni przetasowani w składzie nowo utworzonych grup, liczących teraz po kilka tysięcy ludzi, i rozmieszczeni w pustych składnicach twierdzy. Większość z nich – uznanych przez Japończyków za element oporny czy nawet niebezpieczny – trafiła do miejscowego więzienia Changi, zamienionego na obóz jeniecki. Ponieważ nie mogło pomieścić wielotysięcznej masy ludzi, na zamkniętym i strzeżonym terenie musieli oni własnoręcznie postawić drewniane baraki, wykorzystując w tym celu zgromadzone w porcie ogromne zapasy materiału – desek, okrąglaków, papy, blachy, okuć i smoły. Uciążliwa praca trwała przez kilka tygodni, a same baraki zajęły tyle miejsca, że nie starczyło go nawet na plac apelowy i zbiórki jeńców odbywały się w zmienianych grupach.
Tak oto Singapur zmieniał swoją rolę – z warownej twierdzy przekształcał się w gigantyczny, największy na Dalekim Wschodzie obóz jeniecki, liczący bez mała 85 tysięcy ludzi – żołnierzy i cywilów, których tuż przed kapitulacją ubrano w mundury, licząc na „lepsze” traktowanie. Reszta ludności miasta, złożona przeważnie z tubylców, musiała pogodzić się z narzuconym jej rygorem okupacyjnym, głodowymi racjami żywnościowymi i przymusem pracy za nędzne, zgoła symboliczne wynagrodzenie. Od połowy 1942 roku Japończycy zaczęli ją wywozić i rozmieszczać na innych zajętych obszarach. Po tysiącach tych ludzi wszelki ślad zaginął i już nigdy nie mieli powrócić do Singapuru.
Jeńcom zamkniętym w Changi okupant pozostawił względną swobodę, jeśli taka w ogóle mogła istnieć za murami i płotem kolczastym. W każdym razie mogli „rządzić się” sami po utworzeniu – za zgodą Japończyków – własnej komendy, która miała utrzymać wewnętrzny porządek i troszczyć się o ich potrzeby i los. Owa troska była od początku iluzoryczna. Zgłaszane prośby i żądania Japończycy cierpliwie wysłuchiwali i – na tym się kończyło.
W pierwszych tygodniach obóz korzystał ze skąpych przydziałów żywności, którą dowództwo twierdzy zgromadziło na czas oblężenia. Po splądrowaniu magazynów przez Japończyków pozostało jej niewiele, toteż komenda obozu stanęła przed nie lada problemem, jak te środki dzielić. Wkrótce jednak wyczerpano je doszczętnie i jeńcy musieli zadowolić się ryżem, mąką sojową, sucharami i zwykłą wodą. Od wielkiego dzwonu pojawiała się w obozowej kuchni odrobina suszonych jarzyn, ryb i tłuszczu, lecz ten rarytas przeznaczony był wyłącznie dla nazbyt licznych pacjentów w prymitywnie urządzonej izbie chorych. Tysiącom młodych, silnych i zdrowych ludzi zaczął coraz bardziej dokuczać głód. Kaloryczna wartość dziennych należności żywnościowych – „cesarskiego menu”, jak nie bez ironii mówili jeńcy – spadła do takiego poziomu, że w obozie szerzyły się objawy anemii, szkorbutu i postępującej apatii. Nadzieja na przetrwanie w tych warunkach malała z każdym dniem. Nikt też nie mógł liczyć na szanse ucieczki. Japończycy otoczyli obóz gęstą siecią posterunków i ustawicznie kontrolowali wody wokół Singapuru, zwłaszcza na północnej krawędzi twierdzy. Kilku jeńców, którzy wymknęli się spod straży podczas przymusowych robót w mieście, postawiono przed sądem – wbrew Konwencji Genewskiej – i skazano na karę dożywotniego więzienia. Protest komendy obozu nie zdał się na nic. Cesarska armia uznawała wyłącznie własne prawa.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki