Czaszki wśród bambusów - Lech Niekrasz - ebook

Czaszki wśród bambusów ebook

Lech Niekrasz

0,0
12,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Cesarskie Dowództwo Naczelne zażądało, wbrew opiniom inżynierów japońskich, połączenia kolejowego Birmy z Syjamem w ciągu dwunastu miesięcy od momentu rozpoczęcia budowy linii, czyli w listopadzie 1943 roku. Pod wpływem wzmożonych ataków alianckich na wszystkich frontach, zwłaszcza zaś na froncie birmańskim, stratedzy japońscy podjęli w lutym tego roku decyzję o skróceniu czasu budowy linii do ośmiu miesięcy, wyznaczając datę rozpoczęcia jej eksploatacji na sierpień roku 1943. Kosztem budowy „toru śmierci” była śmierć wielu tysięcy ofiar wśród zatrudnionych – m.in. alianckich jeńców wojennych i ludności cywilnej. Liczbę wszystkich ofiar, zarówno pochodzenia europejskiego (głównie jeńców), jak i azjatyckiego, szacuje się na ponad sto tysięcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 109

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Blitzkrieg po japońsku

Pięć­dzie­siąt dwa dni trwała obrona Sin­ga­puru – potęż­nej twier­dzy na połu­dnio­wym cyplu Pół­wy­spu Malaj­skiego, naj­więk­szej w tej czę­ści świata i uzna­wa­nej przez Bry­tyj­czy­ków za bastion nie do zdo­by­cia. Jej załoga, licząca z począt­kiem wojny na Dale­kim Wscho­dzie 40 tysięcy ludzi w oddzia­łach linio­wych i for­tecz­nych oraz bli­sko 40 tysięcy – w sze­roko roz­wi­nię­tych służ­bach pomoc­ni­czych i tyło­wych, przy­go­to­wana była dobrze do odpar­cia każ­dego ataku wroga od strony morza. Tylko z tego kie­runku, połu­dnio­wego, spo­dzie­wano się bowiem ude­rze­nia Japoń­czy­ków i tam znaj­do­wała się więk­szość umoc­nień, pól mino­wych oraz sta­no­wisk ognio­wych arty­le­rii. Załogę wspie­rać miała stale sta­cjo­nu­jąca w Sin­ga­pu­rze grupa okrę­tów Royal Navy, które ope­ro­wały na wysu­nię­tych podej­ściach do twier­dzy, oraz cztery dywi­zjony lot­nic­twa – dwa myśliw­skie, jeden bom­bowy i jeden tor­pe­dowy.

Pół­nocna kra­wędź bastionu oddzie­lona była od lądu sta­łego cie­śniną Johor o sze­ro­ko­ści zale­d­wie 1–2 kilo­me­trów, z licz­nymi wysep­kami i pły­ci­znami. Nikt jed­nak – nie wyłą­cza­jąc gene­rała Per­ci­vala, dowódcy twier­dzy – nie sądził, że i z tego kie­runku może zagro­zić nie­przy­ja­ciel. Japoń­czycy musie­liby naj­pierw zepchnąć lub roz­bić siły bry­tyj­sko–hin­du­skie roz­miesz­czone na Pół­wy­spie Malaj­skim i sfor­so­wać ogromne prze­strze­nie tam­tej­szej dżun­gli – teren nie­zwy­kle trudny do poko­na­nia. Tak więc ten odci­nek obrony potrak­to­wano dru­go­rzęd­nie: osła­niały go tylko luźne pod­od­działy kolo­nial­nej pie­choty i nie­liczne schrony polowe z bro­nią maszy­nową. Na wodach cie­śniny czu­wały patrole, posłu­gu­jące się łodziami moto­ro­wymi.

W skład­ni­cach twier­dzy zgro­ma­dzono duże zapasy żyw­no­ści, amu­ni­cji, mate­ria­łów pęd­nych i środ­ków medyczno–sani­tar­nych. Dzięki nim Sin­ga­pur nawet w razie cał­ko­wi­tego odcię­cia od dostaw zewnętrz­nych mógł bro­nić się przez okres trzech mie­sięcy. Taka sytu­acja zda­wała się być jed­nak nie­praw­do­po­dobna – wyklu­czała ją obec­ność wła­snych okrę­tów, które zapew­niały cią­głe uzu­peł­nia­nie zapa­sów, gwa­ran­tu­jąc znacz­nie dłuż­szą żywot­ność twier­dzy.

Atak Japoń­czy­ków na Pearl Har­bor zasko­czył załogę, ale nie wywo­łał zanie­po­ko­je­nia. Pano­wało prze­ko­na­nie, że wojna toczyć się będzie z dala od Sin­ga­puru na wodach Pacy­fiku, toteż pierw­sze sygnały o lądo­wa­niu nie­przy­ja­ciel­skiej pie­choty na Pół­wy­spie Malaj­skim – prze­rzu­co­nej tam drogą mor­ską – potrak­to­wano zgoła z nie­do­wie­rza­niem. Bieg wyda­rzeń szybko roz­wiał te wąt­pli­wo­ści, co wię­cej – spo­wo­do­wał zdu­mie­nie. Oka­zało się, że Japoń­czycy wysa­dzili desanty od razu w kilku miej­scach pół­wy­spu i doszczęt­nie roz­bili znaj­du­jące się tam gar­ni­zony. Oszo­ło­mione nagło­ścią ata­ków napast­nika oddziały bry­tyj­sko–hin­du­skie zaczęły cha­otycz­nie spły­wać na połu­dnie, pono­sząc dotkliwe straty. Na dro­gach odwrotu, w gąsz­czu drzew i wśród grzę­za­wisk, porzu­cono ciężki sprzęt, wszyst­kie pojazdy mecha­niczne, działa i moź­dzie­rze. Tysiące żoł­nie­rzy wpa­dło do nie­woli, setki pole­gły lub zgi­nęły wsku­tek odnie­sio­nych ran, nie otrzy­mu­jąc zni­kąd żad­nej pomocy. Dżun­gla stała się pie­kłem dla żywych. Masa roz­bit­ków – resztki daw­nych bry­gad i bata­lio­nów o sław­nych nazwach – z upo­rem brnęła w stronę twier­dzy, licząc, że tam znaj­dzie oca­le­nie.

Postępy Japoń­czy­ków budziły grozę. Przy­sto­so­wani do dzia­łań w spe­cy­ficz­nych warun­kach topo­gra­ficz­nych, nie­ob­cią­żeni zbęd­nym ekwi­pun­kiem i sprzę­tem, uzbro­jeni tylko w kara­biny, pisto­lety maszy­nowe i gra­naty, poru­szali się bez trudu w tere­nie, któ­rego nie tknęła stopa czło­wieka. W walce z nimi cał­ko­wi­cie zawio­dła tak­tyka Bry­tyj­czy­ków, któ­rzy nie potra­fili sta­wić napast­ni­kowi czoła bez wspar­cia arty­le­rii i lot­nic­twa, bez służb kwa­ter­mi­strzow­skich zapew­nia­ją­cych żoł­nie­rzowi wysoko ceniony w tym woj­sku „kom­fort”, bez spraw­nej łącz­no­ści i sta­łego kon­taktu z prze­ło­żo­nym wyż­szego szcze­bla. Ta wojna oka­zała inne obli­cze, prze­ta­so­wała utarte sche­maty szta­bo­wych kal­ku­la­cji, prze­kre­śliła dogmaty regu­la­mi­nów, rzu­ciła wszyst­kich – od sze­re­gowca do gene­rała – w otchłań wiel­kiej nie­wia­do­mej i na gorąco zro­dzo­nej impro­wi­za­cji. Przy­po­mi­nała bar­dziej dzia­ła­nia par­ty­zanc­kie niż star­cie regu­lar­nych jed­no­stek, a tej sztuki Bry­tyj­czycy nie znali.

Nic więc dziw­nego, że ugięli się pod napo­rem wroga, który już 31 stycz­nia 1942 roku sta­nął u bram twier­dzy. Poja­wił się na kie­runku pół­noc­nym, naj­mniej przy­sto­so­wa­nym do obrony. Wpraw­dzie gene­rał Per­ci­val zdo­łał szybko prze­rzu­cić na ten zagro­żony odci­nek więk­szość swo­ich wojsk, ale zabra­kło tam umoc­nień i cięż­kiej arty­le­rii, a wąska cie­śnina nie dawała żad­nej w isto­cie osłony. Japoń­czycy usta­wicz­nie ata­ko­wali Sin­ga­pur z powie­trza, zato­pili tor­pe­dami nawet dwa pan­cer­niki – „Prince of Wales” i „Repulse”, dumę kró­lew­skiej floty na Dale­kim Wscho­dzie. One wła­śnie przy­były na te wody z zada­niem obrony Sin­ga­puru i po krót­kim star­ciu z bom­bow­cami pokła­do­wymi nie­przy­ja­ciela podzie­liły los wielu innych znisz­czo­nych w bazie jed­no­stek. Wia­do­mość o ich stra­cie wywo­łała głę­bo­kie przy­gnę­bie­nie obroń­ców i szok w dale­kiej metro­po­lii. Od tego czasu japoń­skie pan­cer­niki nie miały już god­nych prze­ciw­ni­ków spod znaku bry­tyj­skiej flagi.

Obroń­com Sin­ga­puru zabra­kło rów­nież lot­nic­twa. Zaska­ku­ją­cym ude­rze­niem Japoń­czycy znisz­czyli część samo­lo­tów RAF na lot­ni­skach w pół­noc­nej stre­fie twier­dzy, reszta wykru­szyła się już po kilku dniach walki wsku­tek przy­tła­cza­ją­cej prze­wagi wroga. Użyte przez niego myśliwce Zero – szyb­kie, nie­zwy­kle zwrotne i dobrze uzbro­jone – zde­kla­so­wały prze­sta­rzałe samo­loty typu Brew­ster „Bufallo”. Na dostawy nowych maszyn nie można było liczyć. Już w pierw­szych dniach lutego pękły arte­rie komu­ni­ka­cyjne łączące Sin­ga­pur z naj­bliż­szymi por­tami, funk­cjo­no­wała tylko łącz­ność radiowa. Krzy­żo­wały się w niej wezwa­nia o pomoc z depe­szami nawo­łu­ją­cymi oblę­żo­nych do męż­nego oporu. Tylko na to mógł się zdo­być bry­tyj­ski Sztab Impe­rialny w dale­kim Lon­dy­nie; na nic wię­cej, bo Albion wkra­czał dopiero na wojenne tory, roz­krę­cał pro­duk­cję zbro­je­niową i szko­lił świeżo wcie­lone woj­ska rezerwy. Wszyst­kie war­to­ściowe jed­nostki znaj­do­wały się poza jego gra­ni­cami, odda­lone o tysiące kilo­me­trów od Wyspy.

Nad Sin­ga­pu­rem, samotną twier­dzą, zawi­sło nie­bez­pie­czeń­stwo zagłady. Osa­czony z dwóch kie­run­ków – z pół­nocy i połu­dnia – bro­nił się wszyst­kimi siłami, ale poło­że­nie z każ­dym dniem sta­wało się trud­niej­sze. Nad oblę­żo­nymi raz po raz poja­wiały się japoń­skie bom­bowce, od 4 lutego weszła do akcji arty­le­ria. Znisz­cze­niu ule­gły wszyst­kie urzą­dze­nia prze­ła­dun­kowe w por­cie, zacu­mo­wane statki, które nie zdą­żyły wyjść w morze, ogień stra­wił wiele budyn­ków i maga­zy­nów, w gru­zach zna­la­zło śmierć setki osób.

Jede­na­stego lutego gene­rał Yama­shitu, dowódca wojsk japoń­skich oble­ga­ją­cych twier­dzę, wezwał obroń­ców do pod­da­nia się. Bry­tyj­czycy odmó­wili, bo wtedy jesz­cze ist­niała nadzieja prze­trwa­nia. Wróg spo­tę­go­wał w odpo­wie­dzi naloty zrzu­ca­jąc na Sin­ga­pur setki bomb zapa­la­ją­cych. Do walki z poża­rami skie­ro­wano wszyst­kich żoł­nie­rzy służb tyło­wych, któ­rzy z naj­wyż­szym tru­dem i nie bez ofiar tłu­mili źró­dła ognia.

Naj­gor­sze miało dopiero nastą­pić w trzy dni póź­niej. Nie bacząc na pono­szone straty, japoń­ska pie­chota wspie­rana pod­od­dzia­łami sape­rów zdo­łała napra­wić gro­blę łączącą Sin­ga­pur z lądem sta­łym. Ta wąska arte­ria stała się naj­bar­dziej new­ral­gicz­nym punk­tem całego sys­temu obrony na kie­runku pół­noc­nym. Tu bowiem doszło do zażar­tych walk o każdy metr ziemi. Nacisk wroga był tak duży, że Bry­tyj­czycy zmu­szeni zostali do opusz­cze­nia zaj­mo­wa­nych pozy­cji. Nie zdało się na nic prze­rzu­ce­nie posił­ków z innych odcin­ków obrony. Japoń­scy pie­chu­rzy wdarli się na pół­nocne krańce wyspy, wpro­wa­dza­jąc po raz pierw­szy do walki wła­sne czołgi. Wróg poszedł za cio­sem i wydłu­ża­jąc atak, opa­no­wał zbior­niki słod­kiej wody oraz sta­cję fil­trów. Od tej chwili los całej załogi Sin­ga­puru był już prze­są­dzony. Poło­że­nie obroń­ców stało się bez­na­dziejne. Dal­szy opór tra­cił nie tylko sens, ale był nie­moż­liwy.

Zado­wo­leni z suk­cesu Japoń­czycy nie pona­wiali nawet ude­rzeń. Umil­kła ich arty­le­ria, znik­nęły znad twier­dzy samo­loty. Na oczach bry­tyj­skich żoł­nie­rzy roz­gry­wały się teraz sceny zgoła sady­styczne: japoń­scy pie­chu­rzy oble­wali się kubłami słod­kiej wody, pod­czas gdy w Sin­ga­pu­rze każda jej kro­pla była na wagę złota.

W dowódz­twie twier­dzy zapa­no­wał mino­rowy nastrój. Wszak miała być bastio­nem nie do poko­na­nia, naj­waż­niej­szym stra­te­gicz­nym punk­tem na Dale­kim Wscho­dzie, nawet postra­chem dla Japo­nii i jej floty. Od wie­ków powie­wała nad nią bry­tyj­ska flaga i oto teraz – po bez mała dwóch mie­sią­cach oblę­że­nia, licząc jego począ­tek od dnia, kiedy odcięto jej połą­cze­nia żeglu­gowe na kie­runku połu­dnio­wym – miała ją zastą­pić biała flaga, smutny sym­bol kapi­tu­la­cji.

Na radiową depe­szę gene­rała Per­ci­vala wyra­ża­ją­cego goto­wość do zło­że­nia broni Japoń­czycy nie od razu odpo­wie­dzieli. Cisza w ete­rze trwała dwie godziny, wywo­łu­jąc poważny nie­po­kój w dowódz­twie twier­dzy. Nikt bowiem nie wie­dział, jak zare­aguje wróg, znany już z bez­li­to­snego trak­to­wa­nia poko­na­nych. Oblę­żo­nym mogła gro­zić masa­kra lub masowa śmierć z powodu braku wody. Na samą myśl o takiej ago­nii ogar­niało ludzi prze­ra­że­nie…

Nie­po­kój minął, gdy gene­rał Yama­shitu oznaj­mił warunki kapi­tu­la­cji, które na pozór zda­wały się być zno­śne. Prze­wi­dy­wały one zło­że­nie broni, odda­nie zapa­sów amu­ni­cji, prze­rwa­nie łącz­no­ści radio­wej, zbiórkę jeń­ców w kilku wyzna­czo­nych miej­scach z podzia­łem na ofi­ce­rów, podofi­ce­rów i sze­re­go­wych w zwar­tych kolum­nach po tysiąc żoł­nie­rzy, zacho­wa­nie dys­cy­pliny i – co brzmiało zgoła iro­nicz­nie – oka­za­nie sza­cunku wobec zwy­cięz­ców. Tyle­kroć lek­ce­wa­żeni przez Bry­tyj­czy­ków i wręcz ośmie­szani Japoń­czycy teraz oto mieli po raz pierw­szy wystą­pić w roli trium­fa­to­rów z pra­wem decy­do­wa­nia o życiu lub śmierci jeń­ców. Nazbyt szyb­kie odwró­ce­nie ról dopro­wa­dzało wielu fleg­ma­tycz­nych wyspia­rzy do głę­bo­kiego szoku.

Wieść o rychłej kapi­tu­la­cji poru­szyła załogę twier­dzy. Do już wstrzą­śnię­tych sze­re­gów wdarł się chaos i roz­przę­że­nie, upa­dła do reszty dys­cy­plina. Żoł­nie­rze zaczęli plą­dro­wać maga­zyny z żyw­no­ścią, szu­kać ratunku na wła­sną rękę drogą mor­ską w łodziach i kutrach, nie bacząc na to, że droga na połu­dnie była szczel­nie zablo­ko­wana i kon­tro­lo­wana przez japoń­skie okręty i samo­loty. Wielu ucie­ki­nie­rów przy­pła­ciło te próby życiem, wielu innych wyło­wiono z wody i odsta­wiono na ląd.

Na ostat­nią depe­szę przed wyłą­cze­niem radio­sta­cji Lon­dyn odpo­wie­dział nic nie­zna­czą­cymi sło­wami otu­chy i żałob­nym cho­ra­łem, jak zwy­kle po dotkli­wych klę­skach czy stra­tach. W taki sam spo­sób przy­jęto tam wia­do­mość o zato­pie­niu „Hooda” – gigan­tycz­nego pan­cer­nika kró­lew­skiej mary­narki, który po jed­nej sal­wie „Bismarcka” poszedł na dno wraz z całą załogą. Teraz sta­nął w obli­czu straty sto­kroć cięż­szej, godzą­cej bez­po­śred­nio w pre­stiż i mocar­stwową pozy­cję Wiel­kiej Bry­ta­nii na Dale­kim Wscho­dzie nie­da­ją­cej się niczym wyrów­nać ani pomniej­szyć. Japoń­czycy jesz­cze przed wkro­cze­niem do Sin­ga­puru ogło­sili fakt kapi­tu­la­cji przed całym świa­tem na falach cen­tral­nej roz­gło­śni radio­wej w Tokio, uzna­jąc go – nie bez racji zresztą – za suk­ces histo­ryczny.

Dokład­nie o godzi­nie 19.00 w dniu 15 lutego 1942 roku z pół­noc­nych krań­ców twier­dzy zaczęły nad­cho­dzić pierw­sze oddziały japoń­skiej pie­choty, kie­ru­jąc się do cen­trum bastionu. W tym samym cza­sie dobiły do brze­gów bazy okręty z flagą wscho­dzą­cego słońca, wysa­dza­jąc na ląd spie­szo­nych mary­na­rzy. W Sin­ga­pu­rze, który od wie­ków nie widział na swym bruku uzbro­jo­nego Japoń­czyka, zaro­iło się od sza­ro­oliw­ko­wych mun­du­rów cesar­skiej armii i floty. Na zasy­pa­nych gru­zem i szkłem jezd­niach chrzę­ściły gąsie­nice lek­kich czoł­gów, po raz pierw­szy uży­tych w takiej licz­bie do prze­ła­my­wa­nia umoc­nio­nych pozy­cji. W dniach oblę­że­nia wiele z nich wyle­ciało w powie­trze na minach, ale – jak się oka­zało – Japoń­czycy szybko uzu­peł­nili wła­sne straty i obsa­dzili świeżo wpro­wa­dzo­nymi wozami naj­waż­niej­sze punkty twier­dzy.

Cere­mo­nia zło­że­nia broni przez gene­rała Per­ci­vala i ofi­ce­rów jego ści­słego sztabu odbyła się z hono­rami – jak prze­wi­dy­wały odpo­wied­nie para­grafy prawa wojen­nego. Nie obe­szło się bez lampki wina, wyra­zów „szcze­rego ubo­le­wa­nia” z powodu ode­bra­nia zało­dze satys­fak­cji dłu­go­trwa­łego oporu i takich samych „szcze­rych zapew­nień”, że w cesar­skiej nie­woli żad­nemu żoł­nie­rzowi Bry­tyj­skiej Wspól­noty włos z głowy nie spad­nie, o ile pogo­dzi się ze swym losem i nie będzie demon­stro­wał jakie­go­kol­wiek sprze­ciwu wobec narzu­co­nych mu rygo­rów.

Prze­bieg tej gro­te­sko­wej sie­lanki mąciły jed­nak odgłosy z pobli­skiego placu, gdzie Japoń­czycy – już pod­nie­ceni zdo­bycz­nym alko­ho­lem – strza­łami w powie­trze i gar­dło­wymi okrzy­kami usi­ło­wali upo­rząd­ko­wać mil­czące sze­regi jeń­ców, apa­tycz­nie spo­glą­da­ją­cych na swych nowych „opie­ku­nów”. Kar­ność cesar­skiej armii, ponoć ostro respek­to­wana, za murami twier­dzy wzięła zwy­czaj­nie w łeb. Ofi­ce­ro­wie gdzieś pogi­nęli w ogól­nym roz­gar­dia­szu, zwa­bieni zapewne wido­kiem luk­su­so­wych willi bry­tyj­skiej kadry, teraz porzu­co­nych i sto­ją­cych otwo­rem. Żoł­nie­rze nie chcieli być gorsi i tłum­nie wtar­gnęli do bogato zaopa­trzo­nych maga­zy­nów i skład­nic, racząc się kon­ser­wami, mro­żo­nymi owo­cami i naj­przed­niej­szymi gatun­kami wódek. Zda­wało się, że unio­sła ich eks­plo­zja zbio­ro­wej rado­ści i cał­ko­wi­tej swo­body, nie­moż­liwa do okieł­zna­nia nawet po przy­by­ciu pod­od­dzia­łów żan­dar­me­rii polo­wej, które bez prze­ko­na­nia i z daleko posu­niętą pobłaż­li­wo­ścią sta­rały się przy­wró­cić porzą­dek w roz­ko­ły­sa­nym żywiole. W końcu i one dały się porwać oso­bli­wemu entu­zja­zmowi zwy­cięz­ców, nie reagu­jąc wcale na masowe wła­ma­nia do licz­nych obiek­tów i domów, gdzie ofiarą zbio­ro­wych wyczy­nów padały dziew­częta i młode kobiety, które – mimo wie­lo­krot­nie pona­wia­nych naka­zów – nie chciały bądź już nie mogły opu­ścić twier­dzy na stat­kach ewa­ku­acyj­nych.

W ciągu kilku dni Sin­ga­pur był widow­nią ponu­rych eks­ce­sów, roz­gry­wa­ją­cych się w warun­kach cał­ko­wi­tego bez­pra­wia. Według zgod­nej opi­nii jeń­ców, prze­słu­chi­wa­nych na tę oko­licz­ność już po woj­nie, oblę­że­nie było niczym w porów­na­niu z tym, co działo się po kapi­tu­la­cji. Dopiero stop­niowy odpływ oddzia­łów japoń­skich roz­zu­chwa­lo­nych gło­śnym zwy­cię­stwem i zastą­pie­nie ich świe­żymi jed­nost­kami, które jesz­cze nie brały udziału w wal­kach, spo­wo­do­wało zmianę w dra­ma­tycz­nym poło­że­niu bez­bron­nych Bry­tyj­czy­ków i ich hin­du­skich sojusz­ni­ków.

Zostali oni prze­ta­so­wani w skła­dzie nowo utwo­rzo­nych grup, liczą­cych teraz po kilka tysięcy ludzi, i roz­miesz­czeni w pustych skład­ni­cach twier­dzy. Więk­szość z nich – uzna­nych przez Japoń­czy­ków za ele­ment oporny czy nawet nie­bez­pieczny – tra­fiła do miej­sco­wego wię­zie­nia Changi, zamie­nio­nego na obóz jeniecki. Ponie­waż nie mogło pomie­ścić wie­lo­ty­sięcz­nej masy ludzi, na zamknię­tym i strze­żo­nym tere­nie musieli oni wła­sno­ręcz­nie posta­wić drew­niane baraki, wyko­rzy­stu­jąc w tym celu zgro­ma­dzone w por­cie ogromne zapasy mate­riału – desek, okrą­gla­ków, papy, bla­chy, okuć i smoły. Uciąż­liwa praca trwała przez kilka tygo­dni, a same baraki zajęły tyle miej­sca, że nie star­czyło go nawet na plac ape­lowy i zbiórki jeń­ców odby­wały się w zmie­nia­nych gru­pach.

Tak oto Sin­ga­pur zmie­niał swoją rolę – z warow­nej twier­dzy prze­kształ­cał się w gigan­tyczny, naj­więk­szy na Dale­kim Wscho­dzie obóz jeniecki, liczący bez mała 85 tysięcy ludzi – żoł­nie­rzy i cywi­lów, któ­rych tuż przed kapi­tu­la­cją ubrano w mun­dury, licząc na „lep­sze” trak­to­wa­nie. Reszta lud­no­ści mia­sta, zło­żona prze­waż­nie z tubyl­ców, musiała pogo­dzić się z narzu­co­nym jej rygo­rem oku­pa­cyj­nym, gło­do­wymi racjami żyw­no­ścio­wymi i przy­mu­sem pracy za nędzne, zgoła sym­bo­liczne wyna­gro­dze­nie. Od połowy 1942 roku Japoń­czycy zaczęli ją wywo­zić i roz­miesz­czać na innych zaję­tych obsza­rach. Po tysią­cach tych ludzi wszelki ślad zagi­nął i już ni­gdy nie mieli powró­cić do Sin­ga­puru.

Jeń­com zamknię­tym w Changi oku­pant pozo­sta­wił względną swo­bodę, jeśli taka w ogóle mogła ist­nieć za murami i pło­tem kol­cza­stym. W każ­dym razie mogli „rzą­dzić się” sami po utwo­rze­niu – za zgodą Japoń­czy­ków – wła­snej komendy, która miała utrzy­mać wewnętrzny porzą­dek i trosz­czyć się o ich potrzeby i los. Owa tro­ska była od początku ilu­zo­ryczna. Zgła­szane prośby i żąda­nia Japoń­czycy cier­pli­wie wysłu­chi­wali i – na tym się koń­czyło.

W pierw­szych tygo­dniach obóz korzy­stał ze ską­pych przy­dzia­łów żyw­no­ści, którą dowódz­two twier­dzy zgro­ma­dziło na czas oblę­że­nia. Po splą­dro­wa­niu maga­zy­nów przez Japoń­czy­ków pozo­stało jej nie­wiele, toteż komenda obozu sta­nęła przed nie lada pro­ble­mem, jak te środki dzie­lić. Wkrótce jed­nak wyczer­pano je doszczęt­nie i jeńcy musieli zado­wo­lić się ryżem, mąką sojową, sucha­rami i zwy­kłą wodą. Od wiel­kiego dzwonu poja­wiała się w obo­zo­wej kuchni odro­bina suszo­nych jarzyn, ryb i tłusz­czu, lecz ten rary­tas prze­zna­czony był wyłącz­nie dla nazbyt licz­nych pacjen­tów w pry­mi­tyw­nie urzą­dzo­nej izbie cho­rych. Tysiącom mło­dych, sil­nych i zdro­wych ludzi zaczął coraz bar­dziej doku­czać głód. Kalo­ryczna war­tość dzien­nych należ­no­ści żyw­no­ściowych – „cesar­skiego menu”, jak nie bez iro­nii mówili jeńcy – spa­dła do takiego poziomu, że w obo­zie sze­rzyły się objawy ane­mii, szkor­butu i postę­pu­ją­cej apa­tii. Nadzieja na prze­trwa­nie w tych warun­kach malała z każ­dym dniem. Nikt też nie mógł liczyć na szanse ucieczki. Japoń­czycy oto­czyli obóz gęstą sie­cią poste­run­ków i usta­wicz­nie kon­tro­lo­wali wody wokół Sin­ga­puru, zwłasz­cza na pół­noc­nej kra­wę­dzi twier­dzy. Kilku jeń­ców, któ­rzy wymknęli się spod straży pod­czas przy­mu­so­wych robót w mie­ście, posta­wiono przed sądem – wbrew Kon­wen­cji Genew­skiej – i ska­zano na karę doży­wot­niego wię­zie­nia. Pro­test komendy obozu nie zdał się na nic. Cesar­ska armia uzna­wała wyłącz­nie wła­sne prawa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki