Czarny Mustang - Karol May - ebook

Czarny Mustang ebook

Karol May

5,0

Opis

Czarny Mustang” to powieść przygodowa o tematyce Dzikiego Zachodu autorstwa Karola Maya.

Tytułowy Czarny Mustang to podstępny wódz Komanczów, który zamierza zaatakować osadę robotników kolejowych. Na drodze realizacji jego planów stają Winnetou i Old Shatterhand. Na szczęście mogą oni liczyć na pomoc swoich przyjaciół, w walce o życie wielu niewinnych ludzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-42-0
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

W Firwood-Camp

Gwałtowny wicher smagał lejącym jak z cebra deszczem o gnące się pod nim jodły starego lasu, grube na palec strugi wody spływały po olbrzymich pniach, łącząc się u korzeni z początku w małe, ale zwiększające się z każdą chwilą strumienie, które spadały potem w niezliczonych kaskadach od skały do skały na dolinę, gdzie pochłaniała je wezbrana rzeka. Noc już była zapadła, co minuty waliły gromy nad głębią, ale mimo jaskrawości błyskawic gęstość deszczu nie pozwalała nic widzieć na odległość prawie pięciu kroków.  Szalona burza dawała się we znaki lasowi na wyżynach i czubom skalistym, ale potęga jej nie sięgała do głębi doliny, gdzie olbrzymie jodły stały nieruchome w ciemnościach nocy. Cicho tu jednak nie było, gdyż rozhukane nurty rzeki tak głośno szumiały pomiędzy brzegami, że tylko niezmiernie bystre ucho mogło dosłyszeć, iż w dół rzeki jechało dwu samotnych jeźdźców, widać ich bowiem nie było.  Przy świetle dziennem byliby obydwaj niezawodnie zwrócili na siebie uwagę każdego, ktoby ich spotkał, a to nie tyle z powodu ubrania i uzbrojenia, ile dlatego, że obaj byli zatrważająco dłudzy. Możnaby dziesiątki lat szukać po wszystkich krajach, zanim znalazłoby się dwu ludzi, tak samo długich i chudych.  Jeden z nich miał włosy jasne jak len i w stosunku do swej wielkości śmiesznie małą głowę. Pomiędzy parą dobrodusznych mysich oczek tkwił malutki, do góry zadarty, nosek, który, pomijając już to, że byłby przystawał lepiej do twarzy dziecka czteroletniego, zupełnie nie zgadzał się z szerokiemi ustami od ucha do ucha. Twarz tego człowieka była bez zarostu, który to brak był prawdopodobnie wrodzony, gdyż nie widać było, aby się kiedy przesunęły po niej brzytwa, albo nożyce. Ubranie jego składało się ze skórzanej bluzy, pofałdowanej na jego wątłych barkach jak krótki płaszcz, z wązkich skórzanych spodni, przylegających do nóg bocianich, pół wysokich butów z cholewami i słomianego kapelusza, ze smętnie obwisłemi kresami, z których deszcz spływał nieustannie strugami. Na jego plecach wisiała zwrócona wylotem na dół dwururka. Jechał na silnym, kościstym, przynajmniej piętnastoletnim człapaku, który jednak miał widocznie zamiar dożyć tak rzeźko jeszcze drugich lat piętnastu.  Drugi jeździec miał włosy ciemne, na nich odwieczną czapkę futrzaną, z pod której wyglądała wązka i długa twarz z tak samo wązkim i długim nosem i ustami, oraz z cienkim wąsem, którego końce mógł śmiało zawiązywać za uszyma. Jego postać, wysoka więcej niż na dwa metry, ubrana była, w przeciwieństwie do towarzysza, ciasno od góry, a swobodnie od dołu, nosił bowiem bardzo szerokie, fałdziste, spodnie z końcami, wsuniętymi w nizkie buty z cholewami, a górna część ciała tkwiła w bluzie sukiennej, tak wązkiej, że przylegała jak ulana. Ten uzbrojony był również w dwururkę i niewątpliwie, jak jego towarzysz, także w nóż i rewolwer. Siedział na godnym zaufania mustangu, który z pewnością obchodził urodziny swoje tyle razy, co koń towarzysza.  Jeźdźcy nie troszczyli się ani o drogę, ani o deszcz. Szukanie drogi pozostawili sprytnym i doświadczonym koniom, a o deszcz dlatego nie dbali, że przecież nie mógł się im dostać dalej jak do skóry, poczem musiał spłynąć.  Pomimo nieustannych grzmotów i błyskawic i pomimo niebezpiecznego sąsiedztwa podmywającej brzegi rzeki rozmawiali z sobą tak swobodnie, jak gdyby w słoneczny dzień jechali przez preryę. Gdyby kto mógł był ich wtedy zobaczyć, byłby dostrzegł, że przypatrywali się sobie uważnie pomimo ciemności, gdyż znali się dopiero od godziny, a na dzikim Zachodzie zawsze jest dobrze z początku nie ufać. Spotkali się na krótko przed zapadnięciem nocy nad rzeką i dowiedzieli się, że obydwaj udają się do Firwood-Camp, a wobec tego zbiegu okoliczności nie pojechali oczywiście osobno, lecz razem.  Nie pytali się wzajem o nazwiska i stosunki, a rozmowę prowadzili dotychczas tak ogólnej natury, że nie dotknęli rzeczy osobistych. Naraz zahuczał grzmot kilkakrotny i tyleż błyskawic mignęło oślepiająco ponad wązką doliną. Na to zauważył blondynek z zadartym nosem:  — Bless my soul! A to burza! Zupełnie jak u nas u spadkobierców Timpego!  Drugi jeździec mimowolnie zatrzymał konia na te słowa i otworzył już usta, aby szybko zadać pytanie lecz się rozmyślił i popędził konia dalej. Przypomniał sobie, że na zachód od Missisipi nie wolno być nieostrożnym.  Rozmowa potoczyła się dalej, oczywiście półgębkiem jak tego wymagały okolica i położenie. Minął jeden kwadrans i drugi, a tymczasem znaleźli się jeźdźcy na zakręcie rzeki, a nadto w miejscu, znacznie podmytem przez wodę. Koń blondyna nie mógł się zwrócić dość szybko dostał się na grudę, wiszącą w powietrzu i zapadł się, nie głęboko na szczęście. Jeździec poderwał go, szarpnął nim w bok, ścisnął ostrogami i jednym skokiem stanął na silnym gruncie.  — Good god! — zawołał. — Dość jestem mokry od deszczu, kąpiel już zbyteczna! Omal się nie utopiłem! Prawie tak, jak ongiś u spadkobierców Timpego!  Odtąd trzymał się już nieco zdala od rzeki. Towarzysz jego jechał za nim przez chwilę w milczeniu, poczem zapytał:  — Spadkobierców Timpego? Co to za nazwisko, sir?  — Nie wiecie o tem? — brzmiała odpowiedź.  — Nie.  — Hm! To szczególne! Wszyscy moi znajomi i przyjaciele to wiedzą!  — Zapominacie, że zobaczyliśmy się po raz pierwszy dopiero przed godziną.  — Słusznie! W takim razie trudno, żebyście wiedzieli, kto są spadkobiercy Timpego. Ale może o tem usłyszycie jeszcze kiedyś.  — Może?  — Tak.  — Kiedy?  — Gdy dłużej będziemy razem.  — Czy nie mógłbym teraz o tem się dowiedzieć, sir?  — Teraz? Czemu?  — Bo nazywam się Timpe.  — Co? Jak? Wy nazywacie się Timpe? Timpe wam na nazwisko?  — Tak.  — Naprawdę? Rzeczywiście?  — Pocóż miałbym przybierać cudze nazwisko?  — Wonderful! Ja szukam Timpego od wielu lat, wszędzie po wszystkich dolinach i górach, na wschodzie i na zachodzie, we dnie i w nocy, w słońcu i w deszczu, a teraz kiedy wyrzekłem się już odszukania go, jedzie on w taką pogodę u mego boku i prawie obojętnie patrzy, gdy ja omal się nie utopiłem w rzece, a do tego nie mówi mi, kto on!  — Szukacie mnie? — spytał towarzysz zdziwiony.  — Tak, tak i po raz trzeci: tak!  — Dlaczego?  — No, z powodu spadku!  — Spadku? Hm! Kto wy jesteście właściwie, sir?  — Jestem także Timpe.  — Także? A skąd?  — Z tamtej strony oceanu.  — Z Niemiec?  — Naturalnie! To się przecież samo przez się rozumie! Czy mógł jaki Timpe gdzieindziej się urodzić?  — I owszem, ja naprzykład urodziłem się tutaj w Stanach.  — Ale z rodziców Niemców!  — Ojciec był Niemiec. A wy z których okolic pochodzicie?  — Z Hofu w Bawaryi.  — W takim razie dalecy sobie jesteśmy, gdyż ja pochodzę z Plauen w Voigtland.  — Oho! Dalecy? Mój ojciec pochodzi także z Plauen i przeniósł się stamtąd do Hofu.  Ciemnowłosy zatrzymał konia. Deszcz ustał nagle po silnym grzmocie, a wicher rozegnał chmury. W kilku miejscach wyjrzało jaśniejsze niebo i obydwaj jeźdźcy mogli twarze swoje rozpoznać.  — Z Plauen przeniósł się do Hofu? — zapytał ciemnowłosy. — W takim razie nie tylko nie jesteśmy sobie dalecy, lecz może nawet krewnymi. Nasze szczególnie brzmiące nazwisko nie trafia się tak często, żeby je miały nosić tysiące ludzi. Czem był wasz ojciec?  — Rusznikarzem, a ja także nauczyłem się tego rzemiosła.  — To się zgadza, to się zgadza! To przypadek, jakich mało! Ale tutaj się nie zatrzymujmy, bo burza mogłaby jeszcze wrócić, a teraz mamy przed sobą najgorszą część doliny, dlatego skorzystajmy z tej znośniejszej pogody. Lepiej będzie pomówić, kiedy staniemy na miejscu. Ruszajmy więc, sir, albo kuzynie, jeśli się wam to bardziej podoba!  — Kuzynie, albo bracie stryjeczny, to wszystko jedno. A zatem naprzód!  Pojechali dalej doliną, w tej części tak wązką, że zostało bardzo mało przestrzeni między rzeką a wznoszącą się prawie pionowo skałą. Miejsce to porosłe było mnóstwem krzaków tak, że konie musiały się nieraz poprostu przeciskać. Gdyby burza była nie ustała i było tak ciemno jak przedtem, trudno byłoby wprost tamtędy przejechać.  Taka droga prowadziła przez jakiś czas, poczem dolina się rozszerzyła, ale w pół godziny znowu zwęziła się tak dalece, że tworzyła przesmyk nie długi, który uchodził na plac, zwany Firwood-Camp, ponieważ sterczały tu tylko niebotyczne jodły.  Dwie doliny krzyżowały się tutaj pod prostym kątem, a to dolina rzeki, którą przybyli obaj Timpowie, oraz druga, przez którą budowano właśnie kolej. Camp znaczy obóz, a że się tu obóz znajdował, to dostrzegli jeźdźcy pomimo nocnej ciemności, kiedy wjeżdżali w przesmyk.  Leżało tam mnóstwo olbrzymów ze świata roślinnego, które ścięto w tym celu, żeby z pni porobić deski, a z grubszych konarów progi do szyn, odpadki zaś przeznaczyć na paliwo. Most nad rzeką był już prawie gotowy, a w pobliżu stał przenośny tartak, którego piły miały pokonać te masy drzewa. Nieco dalej czerniała otchłań kamieniołomu, który dostarczał kamieni do murowanych części kolei, a na lewo ciągnęło się kilka z belek i desek wystawionych budynków, służących do pomieszczenia ludzi, narzędzi i zapasów.  Jedna z tych bud, zwanych tutaj shops, była nadzwyczajnie długa i głęboka. Cztery czuwające nad dachem kominy i oświetlone teraz okna kazały się domyślać, że mieszkają w niej zatrudnieni przy kolei robotnicy. Z tego powodu zwrócili się tam obydwaj przybysze.  Już zdaleka powitał ich dość wyraźny zgiełk ludzkich głosów, co świadczyło o obecności wielu ludzi, a im bardziej się zbliżali, tem silniej czuć było w powietrzu opary wódki. Zsiedli z koni, przywiązali je do wbitych prawdopodobnie w tym celu pali i chcieli już właśnie wejść, kiedy ukazał się w drzwiach człowiek, który odwróciwszy się jeszcze do środka, zawołał:  — Zaraz nadejdzie pociąg budowlany. Wyprawię go i wrócę. Może przywiezie listy i gazety.  Po tych słowach puścił się od progu, wtem ujrzał przybyłych, cofnął się na bok, aby się dostali w padające przez drzwi światło i przypatrzył im się uważnie.  — Good evening, sir — pozdrowił go blondyn. — Przemokliśmy do nitki. Czy można się tu gdzie wysuszyć?  — Tak — odpowiedział. — Jest nawet gdzie się przespać, jeżeli nie należycie do ludzi, których lepiej nie wpuszczać.  — Bez obawy, sir! Jesteśmy rzetelnymi westmanami, gentlemanami, którzy nie wyrządzą wam szkody i zapłacą za wszystko.  — Jeżeli wasza uczciwość jest tak wielka, jak długość ciała, to jesteście zaiste największymi gentlemanami na świecie. No, idźcie do środka, na lewo do mniejszej izby i powiedzcie shopmanowi, że engineer pozwolił wam zostać.  Nieznajomy odszedł, przybysze zaś usłuchali jego wezwania.  Wnętrze budy tworzyło jedną wielką izbę, z której po lewej stronie oddzielono mniejszą tylko ścianą z desek wysokości człowieka. Było tam mnóstwo prymitywnych stołów i ławek, poprzybijanych do podłogi, a pomiędzy niemi i wzdłuż ścian znajdowały się gromadne łoża, zaścielone przeważnie tylko słomą i sianem. Na czterech kominach płonęły ognie i oświetlały izbę od biedy w braku lamp i świec, wskutek czego wyglądali ludzie i przedmioty w tem migotliwem świetle jak widma.  Około dwustu robotników kolejowych siedziało przy stołach, lub na łożach. Byli to ludzie mali, żółtej cery, z długimi warkoczami, wystającemi kośćmi policzkowemi i skośnie wykrojonemi oczyma. Ze zdziwieniem popatrzyli wszyscy na obie długie postaci.  — Tfu, do dyabła! Chińczycy! Można było tego się domyślić, gdyż zapachy rozchodziły się już na dworze! — rzekł ciemnowłosy. — Chodźcie prędko do małej izby! Może tam będzie znośniejsze powietrze.  W tym przedziale spotkali także przy fajce i szklance wielu robotników, ale białych. Były to szorstkie, ogorzałe, postaci, z których niejeden miał lepszą przeszłość za sobą, ale niejeden przybył tu tylko dla tego, że nie mógł się już pokazywać w krajach cywilizowanych. Ich zbyt głośna rozmowa zamilkła natychmiast na widok gości, za którymi poszły ich zdziwione spojrzenia aż tam, gdzie stał shopman, oparty o stół, zastawiony flaszkami i szklankami.  — Rail roaders? — spytał, odpowiadając na ich powitanie.  — Nie, sir — rzekł blondyn. — Nie mamy zamiaru zabierać zarobku siedzącym tu gentlemanom. Jesteśmy westmanami i szukamy ognia, żeby się wysuszyć. Engineer nas do was przysyła.  — Czy możecie zapłacić? — zapytał, mierząc oceniającem spojrzeniem ich długie postaci.  — Tak.  — W takim razie dostaniecie wszystko, czego wam narazie trzeba, a potem wygodne, oddzielone łóżko tam za skrzyniami i beczkami. Usiądźcie przy ciepłym kominie! Ten drugi stół przeznaczony jest dla urzędników i wyższych gentlemanów.  — Well! Zaliczacie nas zatem do niższych gentlemanów. Byłbym się tego po was nie spodziewał, choćby ze względu na to, że jesteśmy tak dłudzy. Ale to nic. Podajcie nam gorącej wody, rumu i cukru! Chcielibyśmy rozegrzać się także wewnętrznie.  Usiedli przy wskazanym stole tak blizko ognia, że wysuszyli niebawem swe przemokłe ubrania. Z podanych składników sporządzili sobie grog. Biali robotnicy usłyszawszy, że nie grozi im współzawodnictwo, uspokoili się i z zadowoleniem zaczęli nanowo swą hałaśliwą rozmowę.  Przy stole, przeznaczonym dla urzędników i wyższych gentlemanów, siedział młody człowiek lat niespełna trzydziestu, ubrany jak biały myśliwiec, ale barwa jego skóry i układ twarzy nie wskazywały na członka rasy kaukaskiej. Był to metys, jeden z owych mieszańców, którzy dziedziczą wprawdzie zalety, ale niestety i wady swych różnobarwnych rodziców. Członki miał silne i gibkie jak u pantery, ale ciemne jego oczy czyhały z pod nizko spadających powiek i rzęs, jak para kotów, zaczajonych na zdobycz. Zdawało się, że nie uważał na obcych, rzucał jednak ku nim często niedostrzegalne spojrzenia i nachylił głowę w ich stronę, aby słyszeć, o czem będą mówili. Chciał się dowiedzieć, co ich sprowadziło w te strony, czy tu zostaną, czy też nie. Niestety, nie rozumiał ani słowa, pomimo że rozmawiali dość głośno, ponieważ posługiwali się językiem niemieckim, którego on nie umiał.  Napełniwszy szklanki, wypili je do dna, poczem ciemnowłosy odstawił swoją i powiedział:  — To było powitanie, któreśmy sobie byli winni, a teraz znowu do rzeczy! A więc pan jest rusznikarzem, jak pański ojciec. Z tego, powiedziawszy nawiasem, można wnosić, że jest pan dobrym strzelcem. Choćbyśmy się nawet zgodzili na pokrewieństwo między sobą, to mimo to ja wyznam szczerze, że nie wiem, czy mam się względem pana zachować jak krewny.  — Czemużby nie?  — Z powodu spadku.  — Jakto?  — Oszukano mnie i nic nie dostałem.  — I ja także!  — Ach! Naprawdę? Nic pan nie otrzymał?  — Ani feniga, ani grosza!  — Ale spadkobiercom w starym kraju wypłacono znaczną sumę!  — Tak, spadkobiercom Timpego w Plauen, ale nie mnie, chociaż jestem tak samo prawdziwym Timpem, jak oni.  — Pozwól pan, że zbadam nieco tę prawdziwość! Jak się pan nazywa na imię?  — Kazimierz Obadja Timpe.  — A ojciec?  — Rehabeam Zacharjasz Timpe.  — Ilu braci miał pański ojciec?  — Pięciu. Trzej młodsi wyjechali do Ameryki w nadziei, że się prędko wzbogacą, gdyż potrzebowano tu wówczas dużo strzelb. Wszyscy bracia byli rusznikarzami.  — Jak się nazywał drugi z braci, pozostałych w Plauen?  — Jan Daniel. Umierając, zostawił dwu synów, Piotra Michę i Marka Absalona, którzy odziedziczyli sto tysięcy talarów i otrzymali je z miasta Fayette w Alabamie.  — To się zgadza, to się znów zgadza! Pańska znajomość miejsc i osób dowodzi, że istotnie jest pan moim bratem stryjecznym.  — O, ja potrafię panu jeszcze lepiej tego dowieść! Mam papiery i legitymacye, które przechowuję jak świętość i noszę je zawsze na sercu. Mogę je panu natychmiast...  — Nie teraz, nie teraz, chyba później — przerwał mu Hazael Benjamin Timpe, tak bowiem nazywał się ciemnowłosy. — Wierzę panu. Wszak pan wie, dlaczego wszyscy bracia mają biblijne imiona?  — To był prastary zwyczaj w tej rodzinie, od którego nikt nie chciał odstąpić.  — To prawda! Tego zwyczaju można było dochować tu w Stanach, gdyż Amerykanin lubi także takie imiona. Mój ojciec był trzecim z braci, nazywał się Dawid Machabeusz i został w Nowym Yorku. Mnie na imię Hazael Benjamin. Dwaj młodsi udali się w głąb kraju i osiedlili się w Fayette w stanie Alabam. Najmłodszy nazywał się Józef Habakuk, zeszedł ze świata bezdzietnie i zostawił ten wielki spadek. Czwarty brat, Tobiasz Holofernes, umarł w tem samem mieście, a jego jedyny syn, Nahum Samuel, jest oszustem.  — Jakto?  — Czy pan tego nie widzi? Ja nie przeczuwałem niczego. Ojciec pisywał jakiś czas do obydwu braci w Fayette, ale to potem ustało i zapomniano wzajemnie o sobie. Oddalenia w Stanach są tak wielkie, że wkońcu nawet bracia znikają sobie z oczu. Po śmierci ojca prowadziłem interes z różnem powodzeniem, a z zyskiem tak małym, że ledwie wystarczało mi na życie. Wtem spotkałem się w Hoboken z Niemcem, który świeżo przyjechał był z Plauen. Zapytałem go oczywiście o swoich tamecznych krewnych i dowiedziałem się ku memu zdziwieniu, że odziedziczyli po stryju Habakuku gotówką sto tysięcy talarów. A ja nic! Myślałem, że mnie szlak trafi! Miałem prawo żądać swego udziału i napisałem do Fayette z dziesięć, a może więcej listów, lecz nie dostałem odpowiedzi. Wobec tego sprzedałem w krótkiej drodze interes i udałem się tam.  — Całkiem słusznie, całkiem słusznie, kochany bracie! A skutek?  — Nie było żadnego skutku, ponieważ ten ptaszek zrobił się niewidzialnym. Wyleciał.  — Jaki ptaszek?  — Szczególne pytanie! Może się pan domyślić! W Fayette przypuszczano, że stary Józef Habakuk zmarł w dobrych stosunkach, ale nie przeczuwano, żeby był aż taki bogaty. Prawdopodobnie nie okazywał tego ze sknerstwa. Brat jego, Tobiasz Holofernes, był bardzo ubogi i umarł przed nim, Habakuk więc wziął do siebie jego syna, a swego bratanka, Nahuma Samuela. Ten właśnie jest oszust. Nie mógł on wprawdzie tych stu tysięcy talarów nie posłać do Plauen, ale z resztą pieniędzy zabrał się gdzieś w świat. Tak przepadło drugich sto tysięcy talarów, które ja powinienem był dostać.  — On prawdopodobnie i moje pieniądze zabrał.  — Pewnie!  — Łajdak! Ojciec wyprowadził się z Plauen, poróżniwszy się bardzo z bratem na tle konkurencyi. Nieprzyjaźń wzrastała mimo oddalenia, wkońcu doszło do tego, że jeden o drugim nic nie chciał wiedzieć. Tymczasem umarł mój ojciec i brat jego w Plauen. Później napisali mi synowie tego stryja, że po stryju Habakuku odziedziczyli sto tysięcy talarów. Pojechałem natychmiast do Plauen, by się czegoś dowiedzieć. Tam było wszystko na wielką stopę urządzone. Obudwu braci stryjecznych nie nazywano inaczej, jak spadkobiercami Timpego. Oni porzucili swój zawód i żyli jak książęta. Przyjęli mnie bardzo dobrze, zatrzymując u siebie kilka tygodni. O dawnej nieprzyjaźni nie wspominano ani słowem, nie mogłem się jednak niczego bliższego dowiedzieć, ani o stryju, Józefie Habakuku, ani o jego puściźnie. Bracia stryjeczni dali mi skosztować swego bogactwa, ale o moim udziale mowy nie było. Zrobiłem więc krótko tak jak pan. Sprzedałem interes, pojechałem do Ameryki i udałem się z Nowego Yorku natychmiast prosto do Fayette.  — Ach, więc także! Cóż pan tam znalazł?  — To, co i pan, tylko że mnie w dodatku wyśmiano. Powiedziano mi, że tameczni Timpowie nie byli nigdy zamożni.  — Nonsens! Czy umiał pan podówczas po angielsku?  — Nie.  — Więc wodzili pana za nos jako Niemca. Cóżeś pan począł?  — Pojechałem do St. Louis, gdzie przyjąłem pracę u mr. Henry’ego, wynalazcy słynnego sztućca na dwadzieścia pięć strzałów. Starałem się jak najwięcej z jego sztuki skorzystać. Tymczasem znalazłem się w mieście Napoleon nad Arkanzas i Mississippi w towarzystwie kilku myśliwych z preryi, którym mogłem się przydać jako rusznikarz. Ci nie puścili mnie już od siebie i nakłonili, żebym się udał w Góry Skaliste. Tak zostałem westmanem.  — A czy pan zadowolony z tej zamiany?  — Tak. Byłoby mi oczywiście przyjemniej, gdybym był schwycił moich sto tysięcy talarów i mógł żyć in dulci jubilo, jak spadkobiercy Timpego.  — Hm! To może jeszcze nastąpić.  — Trudno! Mnie także przyszło później na myśl, że stary Józef Habakuk był bardzo bogaty i że jego bratanek, Nahum Samuel, uciekł z pieniędzmi. Szukałem tego drugiego przez kilka lat, ale, jak już powiedziałem, napróżno.  — Ja także go szukałem z tym samym skutkiem, lecz tylko do niedawna, gdyż mam już ślad jego.  — Ślad... je... go. Jak... co... naprawdę? — zawołał Kazimierz, zrywając się tak nagle z miejsca, że wszyscy obecni zwrócili na to uwagę i skierowali ku niemu spojrzenia.  — Cicho, spokojnie! — upomniał Hazael. — Nie trzeba tak prędko się rozdrażniać. Słyszałem z ust niezawodnych, że niejaki Nahum Samuel Timpe, dawniej rusznikarz, stał się teraz bardzo bogatym i mieszka w Santa Fé.  — W Santa Fé? Musimy się tam udać bezzwłocznie, obydwaj, ja i pan!  — Zgadzam się na to, bracie! Miałem właśnie zamiar odszukać go i zmusić do wydania całej kwoty wraz z procentami. Wiedziałem, że będzie to trudne zadanie, dlatego cieszę się, że pana spotkałem, gdyż dwom przyjdzie to z większą łatwością. Wystąpimy wobec niego w ten sposób, że ze strachu przyzna się do swego czynu niecnego i wypłaci nam pieniądze natychmiast. Jesteśmy westmanami i zagrozimy mu prawem preryi. Prawda?  — Samo się przez się rozumie! — potwierdził Kazimierz skwapliwie. — Co za szczęście, że pana spotkałem, pana, pana, pana? Czy to nie głupota, że jako bracia stryjeczni nazywamy siebie panami; my, tacy blizcy krewni i towarzysze niedoli?  — Mnie także się tak wydaje.  — A więc zawrzemy braterstwo i będziemy mówili do siebie: ty. Dobrze?  — Zgoda. Oto moja ręka. Uderz w nią! Napełnijmy szklanki nanowo i wypijmy za nasze zdrowie i pomyślność przedsięwzięcia. No, trąć się ze mną!  — Na zdrowie, bracie, albo raczej, kochany Hazaelu!  — Na zdrowie! Ale ho, Hazaelu? Czy wiesz, że w Stanach załatwiają się ludzie jak najkrócej ze wszystkiem, osobliwie z imionami. Mówi się Jim, Tim, Ben i Bob, opuszczając resztę zgłosek, skoro jedna wystarczy. Mój ojciec mówił do mnie Haz zamiast Hazael i przyzwyczaiłem się do tego. Ty nazywaj mnie tak samo!  — Haz? Hm! W takim razie ty musiałbyś mnie wołać: Kaz zamiast Kazimierz.  — Owszem.  — Czy to nie brzmi zbyt głupio?  — Głupio? Nonsens! To brzmi ładnie, powiadam ci; mnie się podoba, a jakie wrażenie to na innych robi, to mi obojętne. A więc jeszcze raz na zdrowie, kochany Kaz!  — Na zdrowie, kochany Haz! Na zdrowie Kaza i Haza, najnowszych spadkobierców Timpego! Trącili się cicho, ale z zapałem, aby nie zwracać na się uwagi reszty pijących. Potem rzekł ciemnowłosy Haz:  — A więc do Santa Fé! Ale tego nie tak łatwo dokonać, gdyż trzeba będzie daleko objeżdżać.  — Czemu? — zapytał jasnowłosy Kaz.  — Bo udając się drogą najkrótszą, musielibyśmy przejeżdżać przez terytoryum Komanczów.  — Nie słyszałem, żeby czerwonoskórzy wykopali teraz topór wojenny.  — Ja także nie, ale te kanalie zachowują się zdradziecko nawet w czasie pokoju, a zawsze są względem bladych twarzy wrogo usposobieni. Spotkałem się wczoraj z pedlarem, który wracał od nich. Wiesz o tem, że Indsmani nie czynią nic złego pedlarom, bo ci im są niezbędni. Ten powiedział im, że wielki wódz, Tokwi Kawa, oddalił się teraz z kilku najlepszymi wojownikami ze swego szczepu, nie mówiąc nikomu dokąd.  — Tokwi Kawa, „Czarny Mustang“, niszczyciel strzelców? Z najlepszymi wojownikami? Nie mówiąc, dokąd? Z tego można istotnie wnosić, że znów myśli o jakiemś okrucieństwie. Nie boję się żadnego czerwonoskórca, ale byłoby zawsze lepiej nie spotkać się wcale z takim hultajem. Wolimy objechać dokoła i przybyć do Santa Fé o dzień później. Nasz Nahum Samuel nie ucieknie nam chyba po raz wtóry.  — A gdyby nawet uciekł, to mamy już ślad, a dzięki temu złowilibyśmy go pewnie, gdyż...  Wtem przerwano mu, bo powrócił inżynier i przyprowadził jeszcze dwu mężczyzn. Kaz i Haz niedosłyszeli w zapale rozmowy dwukrotnego świstu lokomotywy. Pociąg roboczy nadszedł, inżynier wyprawił go i wracał teraz w towarzystwie jednego z dozorców i zarządcy magazynu. Skłonił się obydwu westmanom, poczem wszyscy trzej usiedli obok metysa przy stole, przeznaczonym dla „urzędników i wyższych gentlemanów“. Kazali sobie także podać grogu, poczem mieszaniec zapytał:  — No, cóż, sir, czy gazety nadeszły?  — Nie — odrzekł inżynier, — nadejdą jutro, ale wiadomości otrzymałem.  — A dobre?  — Niestety, nie. Będziemy musieli odtąd bardzo się pilnować.  — Dlaczego?  — Niedaleko od stacyi powrotnej widziano ślady Indyan.  W tej chwili oczy mieszańca, schowane do połowy pod powiekami, zabłysnęły gniewem. Zapytał jednak głosem zupełnie spokojnym:  — W tem niema jeszcze powodu do niezwykłej czujności!  — Ja sądzę przeciwnie!  — Pshaw! Żadne plemię nie wykopało wojennego tomahawka, a gdyby nawet tak było, to z kilku śladów nie można jeszcze spodziewać się nieprzyjaciół.  — Przyjaciele się pokazują, a kto się kryje, ten nie żywi dobrych zamiarów. Ja tak twierdzę, pomimo że nie jestem skutem, ani westmanem.  — Twierdzicie tak właśnie dlatego, że nim nie jesteście. Doświadczony westman wiedziałby, że czerwonoskórcy przeszli koło stacyi kolejowej, bo nie mieli czasu się pokazywać.  — Nie mieli czasu? Czerwonym nie brak czasu do włóczenia się za białymi i żebrania od nich. Skoro się kryją, to nie w dobrych zamiarach. Jesteś tęgim i znanym w tych stronach wyszukiwaczem ścieżek; nająłem cię na to, żebyś od jutra zaczął dokładnie badać nasze otoczenie.  Lekkie drgnienie przebiegło postać i twarz metysa, jak gdyby chciał się z gniewem poderwać. Zapanował jednak znowu nad sobą i powiedział spokojnie:  — Zrobię to, sir, chociaż wiem, że to nie potrzebne, ślady Indyan oznaczają tylko w czasach wojennych coś złego. I jeszcze jedno: Czerwoni są często lepsi i wierniejsi od białych.  — To zapatrywanie przynosi zaszczyt twej powszechnej miłości dla ludzi, ale mógłbym ci dowieść na wielu przykładach, że jesteś w błędzie.  — A ja potrafię jeszcze więcej podać dowodów, że mam słuszność. Czy był kto kiedy tak wierny jak Winnetou względem Old Shatterhanda?  — Winnetou jest wyjątkiem. Czy znasz go?  — Nie widziałem go jeszcze.  — A Old Shatterhanda?  — Także nie, ale słyszałem o ich czynach.  — To pewnie słyszałeś także o Tangui, wodzu Keiowejów.  — Tak. — Cóż to był za zdrajca z tego łajdaka! Jeszcze wówczas, kiedy Old Shatterhand był surveyorem, narzucił mu się na opiekuna, a mimo to nieustannie godził na jego życie. I byłby go pewnie zdmuchnął, gdyby ten słynny biały nie był takim mądrym i rozważnym, a zarazem mężnym i silnym człowiekiem. Gdzie tu wierność o której mówisz? A co do tego, że ślady Indyan tylko podczas wojny oznaczają niebezpieczeństwo, to czy Siouksi Ogallala nie napadali na pociągi podczas pokoju? Czy nie zabijali mężczyzn i kobiet nie porywali? Spotkała ich za to kara nie od wielkich gromad strzelców i wojska, lecz od dwu ludzi, od Winnetou i Old Shatterhanda, którym nikt nie dorówna. Gdyby się ci dwaj tu znajdowali, spokojny byłbym, nawet gdybym sto śladów indyjskich zobaczył.

 — Pshaw! Przesadzacie, sir! Ci ludzie mieli szczęście. Znaleźliby się inni tacy sami jak oni, a nawet lepsi  — Gdzie?  Metys spojrzał mu wyzywająco w oczy i odrzekł:  — Nie pytajcie, lecz rozglądnijcie się tylko!  — Czy masz może siebie na myśli?  — A kogoż?  Inżynier chciał mu właśnie odpowiedzieć karcąco lecz przeszkodzono mu. Oto Kaz zbliżył się w dwu krokach na swych długich nogach, stanął przed metysem i rzekł:  — Jesteś największą baranią głową na świecie mój synu!  Mieszaniec powstał w tej chwili i wyrwał nóż z za pasa, lecz jeszcze prędzej odwiódł Kaz swój rewolwer, wyciągnął go ku niemu i upomniał:  — Bez pośpiechu, my boy! Istnieją podobno ludzie, którzy nie potrafią znieść kuli w swojej głupiej głowie, ani tego przeżyć, a ja przypuszczam, zdaje się, słusznie, ze ty właśnie do takich należysz.  Wymierzona ku metysowi lufa rewolweru nie pozwoliła mu użyć broni, bo kula jest zawsze szybsza od najlepszej klingi. Wściekły z tego powodu syknął do długosza.  — Nie znam was. Jakiem prawem wtrącacie się do naszej rozmowy?  — Z własnej woli, mój chłopcze, z własnej. Gdy sobie lub komukolwiek na coś pozwalam, ciekaw byłbym widzieć takiego, któryby usiłował do tego nie dopuścić!  — Jesteście gburem, sir!  — Well. Przyjmuję tę odpowiedź, gdyż widzę, że zaczynam ci się podobać. Staraj się, żebyś i ty mnie się trochę spodobał, gdyż tak z tobą będzie, jak u spadkobierców Timpego!  — Spadkobierców Timpego? Któż wy właściwie jesteście, sir?  — Ktoś, kto nie ścierpi, by uchybiano Winnetou, lub Old Shatterhandowi. Więcej ci wiedzieć nie potrzeba. Bywaj zdrów, my boy, i schowaj swoje szydełko, ażebyś przypadkiem nie ukłuł siebie samego!  Kaz wrócił do swego stołu i usiadł wygodnie. Metys śledził jego ruchy płonącemi oczyma, gotował się już do skoku za tym, który go obraził, w celu przebicia go nożem, ale nie zdołał tego dokonać. Było coś w postawie tego długiego, cienkiego człowieka, co krępowało mu nogi. Schował nóż, zajął miejsce napowrót przy towarzyszach i mruknął na swoje usprawiedliwienie:  — To błazen widocznie, niezdolny obrazić rozsądnego człowieka. Niech sobie papla!  — Papla? — odrzekł engineer. — Przeciwnie, mnie się zdaje, że to człowiek niebezpieczny. Cieszy mnie to, że się ujął za Old Shatterhandem i Winnetou, ponieważ ich czyny i zdarzenia z ich życia są dla mnie najulubieńszym tematem rozmowy. Zobaczę, czy ich zna rzeczywiście. A zwróciwszy się do drugiego stołu, zapytał:  — Przedstawiacie się jako westmani, sir. Czy zetknęliście się kiedy z Old Shatterhandem, albo z Winnetou?  — Ile razy! — odrzekł Kaz, a jego mysie oczka zaiskrzyły się z zadowolenia. — Widziałem obydwu.  — Czy przez czas dłuższy?  — Jeździłem z nimi przez dwa tygodnie.  — Co? Ty? — zawołał zdumiony Haz. — Ty przebywałeś w towarzystwie dwu największych westmanów i nie wspomniałeś mi jeszcze o tem?  — Kiedyż miałem powiedzieć? Nie było jeszcze czasu pomówić o tem, cośmy przeżyli.  — O, znacie się dopiero odniedawna? — zapytał engineer.  — Zobaczyliśmy się dziś przed wieczorem po raz pierwszy — odrzekł Kaz.  — Czy mieliście jakie przygody z Winnetou i z Old Shatterhandem?  — To szczególne pytanie, sir. Kto tylko jest z tymi ludźmi, przeżywa coś zawsze, a często w jednym dniu więcej, niż kiedyindziej w miesiącu lub nawet w roku!  — Do pioruna! Czy nie przyszlibyście tu nam to opowiedzieć?  — Nie.  — Nie? Czemuż?  — Bo brak mi zdolności do opowiadania, a do tego trzeba właśnie zdolności wrodzonej. Próbowałem już nieraz, ale mi się nie udawało. Zaczynam z reguły od środka lub od końca i utykam w połowie. Wspomnę tylko krótko, że było nas wówczas ośmiu białych i że dostaliśmy się do niewoli Upsaroków, którzy przeznaczyli dla nas pal. Old Shatterhand i Winnetou, dowiedziawszy się o tem, odszukali nasz trop, poszli za nim, zakradli się do Upsaroków i sami zabrali nas w nocy. Było to arcydzieło, jakiego nie dokonałby najsławniejszy człowiek, nawet wasz halfbreed, który obok was siedzi i przedtem tak się chełpił straszliwie.  Metys chciał znów wybuchnąć, lecz inżynier uprzedził go pytaniem, zwróconem szybko do Kaza:  — Czy nie wiecie, gdzie oni się teraz znajdują?  — Nie mam pojęcia. Mówiono, że Old Shatterhand wyjechał do jednego z krajów staromodnych, do Egiptu czy Persyi, ale że tu powróci.  — Jakże chciałbym ich kiedyś zobaczyć! Czy wyglądają istotnie tak, jak ich opisują? Czy Old Shatterhand posiada rzeczywiście taką siłę w pięści? Powiedziano mi, że ma mimo to ręce tak małe jak lady.  — To prawda. Mimo to potrafi jednem uderzeniem grzmotnąć najcięższego człowieka o ziemię. Nie jest nadmiernie długi, ani szeroki, ale mięśnie jego są jak żelazo, a ścięgna jak stal. Taki sam jest Winnetou.  — Czy są dumni?  — Ani im się śni! Prawdziwe dzieci! Mili, łagodni, serdeczni. Największe niebezpieczeństwo nawet nie wytrąci ich z równowagi, warto ich widzieć, gdy się co komu od nich należy! Te oczy, te kroki i ruchy, to siedzenie w siodle, to zimne obliczanie każdej korzyści, to zawsze niezawodne przewidywanie wszystkich, ale to wszystkich skutków tego, co czynią! Nie było jeszcze czerwonego, ani białego człowieka, któremu udałoby się złudzić ich na dłużej, aniżeli na chwilę!  — Opisujecie ich rzeczywiście jak półbogów, sir. Dałbym nie wiem co za to, żeby ich zobaczyć. Może nawet spotkałem już kiedy któregoś z nich, nic o tem nie wiedząc.  — To nie może być, sir. Kto ich zna, ten wie, że gdyby tu wszedł teraz jeden z nich, całkiem dla was obcy, przeczulibyście natychmiast, że to Old Shatterhand, albo Winnetou.  — A ich broń? Czy istotnie taka znakomita, jak mówią?  — Tak myślę, sir! Ze srebrnej strzelby Winnetou nie chybił jeszcze ani jeden strzał. Coś podobnego nigdzie się nie zdarza. Rusznica Old Shatterhanda jest lwem ryczącym, któremu zdobycz nie ujdzie, chociażby jak najchyżej umykała. A jego sztuciec Henry’ego! Byłem rusznikarzem i znam się na tem. Henry zrobił tylko dziesięć, czy dwanaście takich sztućców, ale kto je ma i gdzie one? Znany jest tylko ten, który ma Old Shatterhand. Ten sztuciec, pierwotnie martwe arcydzieło, stał się w jego ręku żywem stworzeniem, nauczył się myśleć, obliczać i słuchać. Old Shatterhand zakłada się, że dosięgnie celu z każdej cudzej strzelby po trzech strzałach na próbą, ale gdy ma sztuciec swój w ręce, ubiłby was gdybyście chcieli z nim się założyć. On czuje, jak kula wbija się w cel, już wówczas, kiedy ją ma jeszcze w kieszeni. On i sztuciec to jedna dusza, jedna myśl i jedna wola! Pojmujecie to?  — Nie.  — Bo nie jesteście myśliwym, namiętnym strzelcem. Te trzy strzelby posiadają nieocenioną wartość. Niepodobna osądzić, której z nich należałoby się pierwszeństwo, ale ja wybrałbym sztuciec Henry’ego. Jestem pewien, że właściciel gdyby mu dawano dziesięć, dwanaście a nawet więcej tysięcy dolarów, odszedłby z uśmiechem! Przed jego śmiercią nikt nie dostanie tej strzelby nikomu nawet nie będzie wolno jej zbadać, gdyż w innym ręku utraciłaby całą swą wartość i byłaby zwykłą martwą, bronią bez duszy i posłuszeństwa. Popełnionoby na mej morderstwo.  — Lackaday! Robicie się poetycznym, sir! Nie słyszałem jeszcze, żeby kto tak mówił o broni. A jednak twierdziliście, że nie umiecie opowiadać!  — Tak też jest. Jak już zauważyłem, trudniłem się dawniej rusznikarstwem, a teraz myśliwstwem. Ja utrzymuję, że każda strzelba posiada, pozwólcie, że się tak wyrażę, posiada duszę, którą strzelec powinien zbadać, zrozumieć i pokochać. Wówczas oboje mają jedną wolę! Kto nie jest fachowcem i nie złościł się nigdy na nic niewarte pukawki, ten tego nie rozumie i śmieje się z tego. Jeżeli wy chcecie się także śmiać, to się śmiejcie. Ja się nie sprzeciwiam...  — Ani myślę! Wasz pogląd jest wprawdzie bardzo niezwykły, ale mi się podoba, zarówno jak wy mi się podobacie  — Tak, podobam się wam, sir? Well, to zróbcie mi tę grzeczność i powiedzcie, gdzie możemy konie zaprowadzić. Chciałbym je umieścić pod dachem, bo wspomnieliście dopiero co o śladach Indyan.  — Czy was także niepokoją te ślady?  — Naturalnie. Ten mądry halfbreed może sobie myśleć, co chce, ja wiem, co o tem sądzić.  — W takim razie polecam wam naszą budę z narzędziami, bo zaopatrzona jest w mocny zamek. Zarządca wam ją wskaże i postara się o paszę dla koni.  Wymieniony wstał z gotowością, a Kaz i Haz wyszli za nim — do koni.  Biali robotnicy kolejowi uważali pilnie na rozmowę, gdyż treść jej zajmowała ich tak samo, jak ich przełożonego, który teraz skorzystał z nieobecności obydwu myśliwych, aby wytknąć metysowi jego postępek, a skarcony przyjął to z pozornym spokojem, chociaż w duchu z pewnością się wściekał. Tak minął jakiś czas, aż naraz dał się za drzwiami słyszeć odgłos kroków końskich.  — A to co? — zapytał zdziwiony engineer. — Prowadzą konie napowrót, a przecież w budzie jest dość miejsca.  Spojrzawszy ku wejściu, zobaczył nie owe trzy osoby, które były odeszły, lecz dwu innych mężczyzn. Jeden był biały, drugi Indyanin.  Pierwszy miał postać niezbyt długą, ani szeroką. Pełna, trochę jasna broda okalała mu twarz ogorzałą. Ubranie jego składało się z wystrzępionych spodni i wystrzępionej w szwach bluzy myśliwskiej, długich butów aż po kolana i kapelusza z szerokiemi kresami, ozdobionego dookoła sznurem z końcami uszu niedźwiedzich. Za szerokim, z jednego rzemienia wyplecionym, jego pasem, tkwił długi nóż bowie i rewolwery. Oprócz tego był on jakby nadziany nabojami. Kilka woreczków zapewne z rozmaitymi potrzebnymi westmanowi rekwizytami wisiało u pasa. Od lewego ramienia do prawego biodra przechodziło zwinięte z wielu rzemieni lasso, a na szyi wisiała na jedwabnym sznurku fajka pokoju, ozdobiona podgarlami kolibrów. Na głowie fajki widać było wyryte indyańskie znaki. Szeroki rzemień trzymał na plecach tego męża niezwykle długą i ciężką dwururkę, a w jego lewej ręce spoczywała lżejsza jednorurka z jakimś niezwykłym zamkiem. Widać to było, pomimo że teraz pokrywał ją skórzany futerał.  Indyanin ubrany był zupełnie tak samo, jak biały, tylko zamiast butów z cholewami nosił lekkie mokassyny, ozdobione kolcami jeżatki. Nie miał okrycia na głowie, a granatowo-czarne włosy związane były w węzeł, podobny do hełmu i poprzeplatany skórą grzechotnika. Na szyi miał woreczek z lekami, bardzo cenną fajkę pokoju i trzy sznurki pazurów szarego niedźwiedzia, jako wspaniały dowód swego męstwa, gdyż Indyaninowi nie wolno pokazywać niezdobytych przez siebie trofeów. Nie miał on także lassa, pasa z rewolwerami, nożem i skórzanymi workami, a w prawej ręce trzymał dwururkę, której części drewniane obite były gęsto srebrnymi gwoździami. Rysy jego poważnej, pięknej, męskiej twarzy można było nazwać niemal rzymskimi. Mimo aksamitnej ciemni oczu świecił w nich teraz spokojny, przyjemny blask, kości policzkowe wystawały ledwie dostrzegalnie, a barwa twarzy była matowo jasno brunatna z lekkim odcieniem bronzu.  Obaj przybysze nie byli olbrzymami z postaci. Weszli spokojniej i skromniej niż niejeden z najniższych robotników obozu. Wcale a wcale nie można było po nich poznać, żeby mieli zamiar wywoływać powszechne poruszenie, a jednak wejście ich podziałało tak, jak ukazanie się udzielnych książąt między poddanymi. Zamilkła szalona paplanina Chińczyków, biali robotnicy w małej izbie powstali mimowolnie, engineer, dozorca i mieszaniec zrobili to samo, a shopman usiłował się ukłonić, co poszło mu bardzo niezgrabnie.  Zdawało się, że obydwaj nie zauważyli wrażenia, które wywołali. Indsman pozdrowił obecnych lekkiem, lecz bynajmniej nie dumnem, skinieniem głowy, a biały rzekł po przyjacielsku:  — Good evening, panowie!  Potem zwracając się do gospodarza, dodał:  — Czy macie jaki dobry środek przeciwko głodowi i pragnieniu, sir?  — Readily, with pleasure, sir! — odpowiedział. — Najpierw welcome, gentlemen! Wszystko jest na wasze usługi. Zasiądźcie tu przy ognisku, panowie! Zajęli tu już wprawdzie miejsce dwaj westmani, którzy narazie wyszli, ale jeśliby wam to przeszkadzało, to się ustąpią. — Tego nie chcemy bynajmniej. Oni byli tutaj przed nami, mają więc tu większe prawo. Skoro powrócą, zapytamy ich, czy zgodzą się na nasze towarzystwo. Dajcie nam najpierw ciepłego piwa z imbierem, a potem coś do jedzenia!  Po zostawionych strzelbach poznali, gdzie siedzieli Kaz i Haz i umieścili się po drugiej stronie stołu.  — Pyszni! — szepnął engineer do swoich dwóch sąsiadów. — Czerwony spoziera jak król, a biały podobnie.  — A strzelba Indsmana! — odrzekł tak samo cicho dozorca. — Tyle srebrnych gwoździ! Czyżby to...  — Thounder storm! Srebrna strzelba! Winnetou! Przypatrzcie się ciężkiej dwururce białego! Czy to nie sławna rusznica na niedźwiedzie? A ta mała, lekka strzelba! Może to sztuciec Henry’ego?  — W takim razie byłby to Old Shatterhand.  — Old Shatterhand i Winnetou! Moje życzenie, moje serdeczne życzenie się spełnia!  Wtem dał się za drzwiami słyszeć głos Kazimierza:  — All devils! Co to za konie? Kto przyjechał?  — Nie wiem — zabrzmiał głos zarządcy, wracającego z obydwoma braćmi stryjecznymi z budy.  — Dwa kare ogiery z czerwonemi nozdrzami i z pękiem w grzywie, co świadczy, że są pełnej krwi! Znam je, znam, oraz jeźdźców, do których należą. Osiodłane po indyańsku! To się pięknie składa! Co za radość! Całkiem jak u spadkobierców Timpego! Chodźcie do środka, prędzej do środka! Zobaczycie dwu największych mężów Zachodu! Wszedł do wnętrza wielkimi krokami, które zasługiwały raczej na nazwą skoków, a Haz i zarządca za nim. Twarz promieniała mu radosnem podnieceniem. Ujrzawszy Apacza i jego białego przyjaciela, rzucił się poprostu ku nim, wyciągnął do nich obie ręce na powitanie i zawołał:

 — Tak, to oni, to oni! Nie pomyliłem się! Co to za radość dla mnie, co za radość! Podajcie ręce, panowie, niech je uścisnę i...  Utknął w połowie zdania, opuścił ręce, cofnął się o krok i mówił dalej ciszej i tonem usprawiedliwienia:  — Proszę o przebaczenie, mister Shatterhand i mister Winnetou! Radość mnie oszołomiła. Do takich ludzi, jak wy, nie krzyczy się w ten sposób, lecz czeka się spokojnie, dopóki oni nie raczą zauważyć mówiącego.  Na to wyciągnął doń Old Shatterhand prawicę i odrzekł z przyjacielskim uśmiechem:  — Nie mamy co raczyć, mister Timpe. Tu na Zachodzie wszyscy uczciwi ludzi są sobie równi. Oto moja ręka. Skoro ją chcecie uścisnąć, to uczyńcie to swobodnie.  Kaz pochwycił rękę Old Shatterhanda, potrząsnął nią z całej siły i zawołał w zachwycie:  — Mister Timpe, mister Timpe mnie nazywacie? Więc jeszcze mnie znacie? Nie zapomnieliście o mnie, sir?  — Nie zapomina się tak łatwo o człowieku, z którym się tyle przeżyło, co podówczas my obaj z wami i towarzyszami.  — Tak, tkwiliśmy wtedy w strasznie gęstem błocie. Mieli nas zdmuchnąć do szczętu, a wyście nas wyciągnęli. Nie zapomnę wam tego nigdy, nigdy! Wierzcie mi! Przed chwilą dopiero mówiliśmy o tej przygodzie. Czy Winnetou, wielki wódz Apaczów, pozwoli, że go także powitam?  Zapytany podał mu rękę i rzekł swym poważnym a łagodnym zarazem, głosem:  — Winnetou pozdrawia swojego białego brata i prosi go, żeby usiadł tu z nami.  Na to wstał engineer, przystąpił bliżej, skłonił się bardzo grzecznie i rzekł:  — Wybaczcie mi moją śmiałość, gentlemani! Nie będziecie tu nadal siedzieć, bo ja zapraszam was do mojego stołu, przeznaczonego dla urzędników i wybitnych osobistości.  — Urzędników i wybitnych osobistości? — odrzekł Old Shatterhand. — Nie jesteśmy ani urzędnikami, ani sobie nie wyobrażamy, jakobyśmy się wybijali ponad innych. Słyszeliście właśnie, że tu na Zachodzie wszyscy są sobie równi. Dziękujemy za uprzejmość, ale wolelibyśmy jednak tu zostać.  — Wobec tego nie nalegam, sir. Pragnęliśmy bardzo dostąpić tego zaszczytu i wypić coś dobrego i porozmawiać z tak sławnymi westmanami.  — Od rozmowy się nie usuwamy. Przypuszczam, że jesteście urzędnikiem tej linii kolejowej.  — Jestem engineer, a to mój dozorca i zarządca, tam siedzi skut, wynajęty po to, by strzegł naszego bezpieczeństwa.  Wskazał przytem po kolei ręką na wymienione osoby. Old Shatterhand rzucił bardzo krótkie, lecz bystre, spojrzenie na mieszańca i zapytał:  — Skut dla bezpieczeństwa? Jak on się nazywa?  — Yato Inda. Ma imię indyańskie, ponieważ pochodzi od matki czerwonoskórej.  Biały myśliwiec zmierzył metysa długiem, ostrem spojrzeniem i odwrócił się potem z tak cichem „hm“, na ustach, że to tylko Apacz usłyszał. Co sobie przytem pomyślał, tego nie można mu było wyczytać z twarzy. Winnetou jednak dla jakiegoś ważnego powodu nie zachował się tak milcząco, bo zwrócił się wprost do skuta:  — Mój brat pozwoli, że go zagadnę! Każdy powinien tu być ostrożnym, a skoro do bezpieczeństwa obozu potrzeba skuta, to są tu zapewne jacyś wrogowie, zagrażający obozowi. Co to za ludzie?  Metys odrzekł wprawdzie grzecznie, ale nie tak, jak należało wobec tak sławnego człowieka:  — Zdaje mi się, że Komanczom nie można zaufać.  Winnetou zrobił głową ruch ku mówiącemu, jak gdyby chciał każde słowo jego dobrze usłyszeć i rozważyć zosobna. Otrzymawszy nawet odpowiedź, zaczekał jeszcze kilka sekund, jak gdyby sam sobie się przysłuchiwał, a potem rzekł:  — Czy mój brat znalazł powód do takiego podejrzenia?  — Właściwego, rzeczywistego, powodu nie widzę, to tylko przypuszczenie.  — Mój brat nazywa się Yato Inda. Wyraz Yato znaczy „dobry“ i pochodzi z języka Nawajów, Inda odpowiada słowu: „mąż“ i należy do języka Apaczów. Nawajowie są także Apaczami, wnioskuję więc z tego, że czerwona matka mego półbarwnego brata była Apaczką.  Mieszańcowi nie podobało się widocznie to pytanie, bo usiłował nie dać odpowiedzi, mówiąc odpychająco:  — Nie słyszałem jeszcze o tem, żeby wielki Winnetou był ciekawy. Dlaczego dzisiaj zajmuje się tak bardzo nieznaną indyańską kobietą?  — Bo jest twoją matką, — zabrzmiało pewnie i ostro z ust Winnetou. — Ponieważ zaś znajduję się tutaj, chcę wiedzieć, jaki to człowiek dba o bezpieczeństwo tego miejsca. Do jakiego szczepu należała twoja matka?  Wobec tego tonu i blasku wielkich, szeroko rozwartych, oczu Winnetou nie mógł skut milczeć i odrzekł:  — Do plemienia Apaczów Pinal.  — I od niej nauczyłeś się mówić?  — Oczywiście.  — Ja znam wszystkie języki i narzecza Apaczów. Oni wymawiają wiele dźwięków równocześnie językiem i gardłem, tymczasem ty używasz do tego tylko języka, jak Komancze.  Na to wybuchnął metys:  — Czy chcesz przez to powiedzieć, że jestem synem Komanczki?  — A gdybym tak twierdził?  — Twierdzenie, to jeszcze nie dowód, a gdyby nawet matka moja była Komanczką, z tego nie wynikałoby jeszcze bynajmniej, że jestem stronnikiem Komanczów.  — Pewnie, że nie, ale ty znasz Tokwi Kawę, „Czarnego Mustanga“, najsroższego wodza Komanczów.  — Słyszałem o nim.  — Ten miał córkę, która została żoną bladej twarzy. Ci oboje pomarli i osierocili chłopca półkrwi, którego potem wychował Czarny Mustang w największej nienawiści do białych. Jeden z towarzyszy zabawy zranił tego chłopca nożem w prawe ucho. Skąd to pochodzi, że mówisz jak Komancz i masz bliznę na tem samem uchu?  Na to podskoczył skut i krzyknął gniewnie:  — Cięcie to zawdzięczam właśnie nieprzyjaźni Komanczów, z którymi musiałem walczyć. Jeśli o tem powątpiewasz, to wyzywam cię do walki.  — Pshaw!  To jedno słowo tylko wyrzekł Winnetou tonem nadzwyczaj lekceważącym. Potem zaś odwrócił się i wziął do rąk przyniesioną właśnie przez gospodarza szklankę piwa z imbierem. Jak się to zwykle dzieje po takich niemiłych scenach, nastała teraz głęboka cisza, zanim przy obydwu stołach wszczęto na nowo rozmowę. Inżynier zapytał uprzejmie, czy Old Shatterhand i Winnetou zamierzają przenocować w obozie, a gdy otrzymał odpowiedź potakującą, ofiarował im swe mieszkanie, popierając ten dowód gościnności następującą uwagą:  — Obaj gentlemani, którzy przyjechali przed wami, znajdą nocleg u shopmana, a u niego niema miejsca więcej. W tej wilgoci nie będziecie spali na dworze, a tutaj w szopie, obok chrapiących i brudnych Chińczyków, także byłoby niewygodnie i nieprzyjemnie. Zamówiliśmy sobie Chińczyków, nie mogąc dostać białych robotników, oraz dlatego, że są tańsi i łatwiej ich utrzymać w rygorze niż tę zgraję, na którą zwykle jesteśmy skazani. Czy przyjmiecie moje zaproszenie?  Old Shatterhand spytał Winnetou wzrokiem, a widząc, że ten skinął mu lekko głową potakująco, odpowiedział:  — Skorzystamy z niego z tem, że i konie nasze znajdą tutaj dobre i bezpieczne schronienie.  — Znajdą je z pewnością. Pomieściliśmy już także konie obu tamtych gentlemanów. Może zechcecie zobaczyć moje mieszkanie?  — Owszem, pokażcie je. Dobrze jest zawsze znać miejsce, w którem się ma przenocować.  Winnetou i Old Shatterhand zabrali broń i poszli za inżynierem do położonego opodal nizkiego zabudowania z kamiennemi ścianami, ponieważ nie było przeznaczone tylko dla celów tymczasowych, lecz na stałe mieszkanie dla straży mostowej. Urzędnik otworzył drzwi i wchodząc, zapalił świecę. Był tam kominek, stół, kilka krzeseł, rozmaite inne narzędzia i naczynia, a w kącie szerokie łoże. Obydwaj goście wyrazili swoje zadowolenie i chcieli wyjść, ażeby także konie umieścić. Na to zauważył inżynier:  — Może zostawicie zaraz tutaj rzeczy. Poco nosić z sobą koce i strzelby?  Należało mu przyznać słuszność. Mury były grube, a okienka tak małe, że nikt nie mógł przez nie się przedostać, drzwi zaś, zbudowane z silnego drzewa, opatrzone były dobrym zamkiem, wobec czego zostawione tam przedmioty znajdowały się w przechowaniu bezpiecznem. Old Shatterhand i Winnetou złożyli więc swoje rzeczy, a potem zaprowadzili swoje rumaki do szopy, gdzie stały już konie obydwu Timpów. Koniom dano wody i paszy, potem spytał Old Shatterhand, czy na wszelki wypadek nie mógłby ich pilnować któryś z robotników, były to bowiem konie wielkiej wartości, a strata ich byłaby niepowetowana. Inżynier obiecał postarać się o dozorcę, a wracając ze swymi gośćmi do gospody, oświadczył, że zaprasza ich także na kolacyę.  — Będę — rzekł — dzisiaj wieczerzał z wami, nie z moimi ludźmi, zwłaszcza że jeden z nich, to jest skut, nie podobał wam się widocznie. Powiedzcieno, mister Winnetou, czy skłania was co do nieufności względem niego?  — Winnetou nie czyni, ani nie twierdzi niczego bez powodu — odrzekł wódz.  — Ależ on był zawsze wierny i godny zaufania.  — Winnetou nie wierzy w te jego zalety. Mój brat przekona się, jak długo to potrwa. Nazywa siebie Yato Inda „Dobrym Człowiekiem“, ale rzeczywiste jego imię zapewne brzmi Ik Senanda, co w języku Komanczów oznacza „Złego Węża“.  — Czy istnieje Komancz tego imienia?  — Tak się nazywa mieszaniec, o którym Winnetou mówił poprzednio, wnuk Czarnego Mustanga.  — Podziwiam waszą bystrość i wasz sąd, mister Winnetou, ale tym razem chyba się mylicie. Skut złożył mi tyle dowodów wierności, że muszę mu ufać.  — Mój biały brat może czynić, co mu się podoba, ale gdy Old Shatterhand i Winnetou będą potem coś mówili w obecności skuta, to będzie wszystko udane! Howgh!  Tymi słowy zaznaczył, że nie