Czarny diament - Anna Sewell - ebook

Czarny diament ebook

Anna Sewell

5,0

Opis

Znany na całym świecie bestseller wielokrotnie wznawiany w Polsce pod tytułami: Mój Kary, Czarny Książę lub Czarny diament.

Napisana przez wielką miłośniczkę koni książka, która od kilku pokoleń budzi w młodym czytelniku najlepsze uczucia. Opowieść o kolejach losu najpierw źrebaka, a potem pięknego konia. Kary, bo takie imię nosi bohater, kolejno trafia w ręce różnych właścicieli. Raz są nimi ludzie dobrzy i troskliwi, rozumiejący potrzeby i duszę swojego zwierzęcia, kiedy indziej nieczuli, traktujący zwierzę jak maszynę.

Jest to książka niezwykła, gdyż autorka użyczyła koniowi głosu i pozwoliła mu opowiedzieć o swoim niezwykle ciekawym, pełnym niecodziennych zdarzeń życiu. Pozwala nam zobaczyć świat koni oczami konia, spojrzeć na ludzi, na naszą przewagę nad zwierzęciem przez pryzmat swoich racji i swoich uczuć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 193

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dom lat dziecinnych

Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa to duża, piękna łąka. Pośrodku staw z czystą wodą, ocieniony drzewami, zarosły sitowiem i grzybieniami. Za żywopłotem rozciągały się uprawne pola, poprzez bramę wzrok padał na dom mego pana, stojący powyżej drogi. Jedną granicę łąki tworzył świerkowy zagajnik, drugą strumyk o urwistym brzegu.

Gdy byłem malutki, żywiłem się matczynym mlekiem. Nie umiałem jeszcze gryźć trawy. Przez cały dzień biegałem u boku matki, a w nocy spałem, leżąc przytulony do niej. W czasie upałów stawaliśmy zazwyczaj nad wodą, w cieniu drzew, a gdy dokuczało zimno – chroniliśmy się do zacisznej szopki w pobliżu zagajnika. Kiedy nauczyłem się jeść trawę, mama poszła do roboty. Cały dzień pracowała, wracała dopiero wieczorem.

Oprócz mnie na łące biegało sześć źrebaków. Były one starsze ode mnie, niektóre wyglądały jak dorosłe konie. Dokazywaliśmy całymi dniami. Galopowaliśmy, zataczając koła, jedno, drugie, ile starczyło sił. Czasem trzymały się nas głupie żarty, ponieważ źrebaki lubią gryźć i wierzgać. Kiedyś po takim dokazywaniu mama zarżała na mnie. Gdy podszedłem, powiedziała:

– Proszę cię, słuchaj dobrze, co powiem. Tutejsze źrebaki są porządne, ale na świecie bywają różne. Jest młodzież lepsza – powozowa, a tym w zaprzęgach brak dobrych manier. Ty jesteś dobrze urodzony. Otrzymałeś staranne wychowanie. Twój ojciec nosił imię znane w tej okolicy, twój dziadek dwukrotnie wygrał biegi w Newmarket, babcia zaś słynęła ze wspaniałego charakteru, a co do mnie, to chyba nie widziałeś, żebym kogoś gryzła lub kopała. Mam nadzieję, że wyrośniesz na zacnego i przyzwoitego konia. Zwracaj więc uwagę na to, co robisz, w kłusie podnoś kopytka w górę i nawet żartem nie kop i nie gryź nikogo.

Nigdy nie zapomniałem wskazówek mamy. Wiedziałem, że jest mądrą starą klaczą, którą nasz pan ceni bardzo wysoko. Na imię miała Księżna, ale często nazywano ją Pieszczotką. Pan był dla nas dobry i łaskawy. Zapewniał nam pożywienie, dach nad głową i miłe słowo. Odzywał się do nas czule jak do swoich dzieci. My, źrebaki, przepadaliśmy za nim, a mama bardzo go kochała. Gdy tylko spostrzegła pana w bramie, rżała z radości i biegła do niego. Klepał ją wtedy, głaskał i mówił:

– Jak się masz, Pieszczotko? A jak twój mały Morusek?

Mnie dawał zwykle kawałek pysznego chleba, mojej mamie przynosił marchew. Wszystkie konie schodziły się do niego, ale zdaje się, że my byliśmy jego ulubieńcami. W dni targowe mama woziła pana zawsze w lekkiej bryczce do miasta.

Czasem na naszą łąkę przychodził chłopak fornala, Dick, by zbierać jagody pod płotem. Gdy najadł się już do woli, lubił, jak sam mówił, „bawić się ze źrebakami”. Rzucał w nas kamieniami lub patykami, żeby nas skłonić do galopu. Nie przejmowaliśmy się nim zbytnio, bo zwykle udawało się nam uciec, chociaż czasem jakiś kamień uderzył nas boleśnie. Pewnego dnia Dick właśnie się tak zabawiał i nie zauważył, że pan nadchodzi polem i patrzy na niego. Gdy był tuż, tuż, jednym skokiem przesadził płot, złapał Dicka za ramię i tak go wytargał za uszy, że chłopak rozwrzeszczał się na cały głos. Ujrzawszy, co się dzieje, przybiegliśmy truchcikiem, ciekawi widowiska.

– Ty nicponiu! Ty łobuzie! A będziesz mi tu ganiał źrebaczki! Nie pierwszy to raz pewno, ale za to ostatni. Wynoś się stąd, widzieć cię więcej nie chcę.

Dicka nie zobaczyłyśmy już nigdy na folwarku. Stary Daniel, który obrządzał konie, był tak samo poczciwy jak nasz pan. Dobrze nam się działo.

Gonitwa

Miałem niespełna dwa lata, gdy zdarzył się wypadek, którego nigdy nie zapomnę. Było to wczesną wiosną. Po nocnym przymrozku lekka mgiełka przysłaniała łąki i zagajniki. Pasłem się wraz z innymi źrebakami na leżącym w dole pastwisku, gdy wtem doszło nas z oddali ujadanie psów. Najstarszy źrebak podniósł głowę i nastawił uszu.

– To psy – orzekł i pocwałował w górę łąki, skąd rozciągał się widok na otaczające pola, odgrodzone od nas żywopłotem. Moja matka i stary wierzchowiec pana stali w pobliżu. Zdawało się, że wiedzą, o co chodzi.

– Są na zajęczym tropie – powiedziała mama. – Jeżeli przebiegną drogą, zobaczymy całe polowanie.

Psy gnały przez pole młodej pszenicy; nigdy w życiu nie słyszałem podobnych odgłosów. Nie było to już szczekanie, ale jakieś wściekłe ujadanie, „auuu” na przeraźliwie wysokiej nucie.

Tuż za psami cwałowała gromada jeźdźców, niektórzy odziani w zielone długie surduty do konnej jazdy. Stary wierzchowiec chrapnął przeciągle, patrząc z zazdrością na pędzące konie. Nam, młodym, nogi aż się rwały do galopu, ale tymczasem jeźdźcy znaleźli się daleko w dole. Nagle psy przestały ujadać i z nosami przy ziemi rozbiegły się na wszystkie strony.

– Straciły ślad – stwierdził wierzchowiec – może zając się wymknie.

– Jaki zając? – spytałem.

– Och, skąd mogę wiedzieć, jaki to zając. Może któryś z naszych, spod zagajnika. Dla nich każdy zając jest dobry, aby pędzić za nim na łeb, na szyję.

Wkrótce usłyszeliśmy ponowne ujadanie i całe towarzystwo ruszyło pędem ku naszej łące, tam gdzie pobocze drogi i żywopłot wznosiły się nad strumykiem.

– Teraz zobaczymy zająca – odezwała się mama.

W tejże chwili zając, oszalały z przerażenia, wypadł z zagajnika. Psy wyprysnęły za nim na skraj drogi, przesadziły strumyk, popędziły przez pole; za psami gonili jeźdźcy. Sześciu czy ośmiu wzięło przeszkodę czysto, tuż za gończymi. Zając natknął się na płot, w okamgnieniu zawrócił ku drodze... Było jednak za późno. Sfora z dzikim wyciem już go dopadła, usłyszeliśmy tylko krótki, żałosny bek.

Jeden z myśliwych rozegnał psy, które w sekundę rozszarpałyby nieszczęsnego zająca, ujął skrwawioną ofiarę za nogi i podniósł wysoko w górę. Wszyscy jeźdźcy byli wyraźnie bardzo zadowoleni.

Ogromnie mnie to wszystko zdumiało – w ogóle nie wiedziałem, o co chodzi. Spojrzawszy ku strumykowi, zobaczyłem smutny widok. Dwa piękne konie, biorąc przeszkodę, potknęły się widocznie i upadły. Jeden szarpał się w wodzie, drugi, rozciągnięty na trawie, stękał ciężko. Jeździec, cały umazany błotem, gramolił się z wody, ale jego kolega leżał bez ruchu.

– Skręcił kark – rzekła mama.

– Dobrze mu tak – pisnęło któreś źrebię.

Ja myślałem tak samo, ale mama była innego zdania.

– No, no. Nie mówcie tak. Jestem starą klaczą i dużo na tym świecie widziałam, a jednak zupełnie nie rozumiem, dlaczego ludzie tak kochają ten sport. Często rozbijają się sami, zamęczają dobre konie, tratują pola, a wszystko dla lisa, jelenia czy zająca, którego w dodatku mogliby upolować w dużo prostszy sposób. Ale cóż, my jesteśmy tylko końmi i to jest za trudne na nasz rozum.

Gdy mama tak przemawiała, staliśmy w milczeniu, patrząc, co dzieje się przy strumyku. Gromadka jeźdźców otoczyła leżącego młodzieńca, a nasz pan pierwszy pośpieszył mu na ratunek, próbując go podnieść. Leżącemu jednak głowa opadła w tył, ramiona zwisały bezwładnie. Wszyscy mieli poważne miny. Ucichły hałasy, psy siedziały spokojnie, jakby czuły, że zdarzyło się nieszczęście.

Młodzieńca przeniesiono do domu. Słyszałem później, że był to młody George Gordon, jedyny syn naszego dziedzica, wysoki, piękny, chluba rodziny.

Zaczęła się bieganina: po doktora, po weterynarza i zapewne po pana Gordona. Gdy pan Bond, weterynarz, obejrzał konia leżącego na trawie, potrząsnął tylko głową. Noga okazała się złamana. Ktoś pobiegł do domu po pana, przyniesiono strzelbę, nastąpił strzał i potem cisza. Kary koń nie poruszył się więcej.

Moja mama była bardzo strwożona. Mówiła, że znała tego konia przed laty, nazywał się Rob Roy, był bardzo dzielny i zacny i naprawdę porządny. Odtąd mama nigdy nie lubiła chodzić w to miejsce, skąd oglądaliśmy wypadek.

Kilka dni później usłyszeliśmy dzwony w kościele. Spojrzawszy przez bramę, zobaczyliśmy dziwny czarny wóz, okryty czarną płachtą, zaprzęgnięty w karę konie. Za nim sunął drugi i jeszcze jeden, a wszystkie czarne. Dzwony nie przestawały bić. Tak wieziono na cmentarz młodego Gordona, który już nigdy więcej nie pojedzie konno. Co zrobili z Rob Royem, nigdy się nie dowiedziałem, a wszystko przez jednego małego zajączka.

Ujeżdżanie

Wyraźnie piękniałem. Moja czarna sierść stała się miękka, jedwabista i błyszcząca. Jedną nóżkę miałem białą, na czole jaśniała zgrabna gwiazdka. Mój pan uznał mnie za ładnego i postanowił nie sprzedawać aż do chwili, kiedy skończę cztery lata. Był zdania, że podobnie jak od chłopców nie można wymagać ciężkiej pracy, tak i źrebak nie powinien pracować, póki nie dorośnie.

Gdy skończyłem cztery lata, sam pan Gordon, nasz dziedzic, przyszedł mnie obejrzeć. Oglądał mi oczy, pysk, nogi. Musiałem chodzić, kłusować, galopować przed nim. Chyba mu się spodobałem, gdyż powiedział:

– Tylko go dobrze ujeździć, a będzie wcale do rzeczy.

Mój pan odrzekł, że sam się weźmie do ujeżdżania, żeby przypadkiem nic mi się nie stało. I rzeczywiście, nie tracąc czasu, już nazajutrz zabrał się do dzieła.

Ponieważ nie każdy wie, co znaczy ujeżdżanie, spróbuję je opisać.

Ujeździć konia to znaczy nauczyć go chodzić pod siodłem, nosić na grzbiecie każdego, nawet dziecko, biegać posłusznie w tempie, jakiego żądają. Nauczyć go nosić chomąto, lekką uprząż, wodze, stać spokojnie, gdy to wszystko nakładają. Ciągnąć z tyłu wózek, przyczepiony tak, że często koń nie może kroku zrobić, aby ten wózek nie wpadał mu na nogi. I jeszcze trzeba umieć iść to wolno, to znów prędko, zgodnie z wolą woźnicy.

Nie wolno się zatrzymywać, żeby przyjrzeć się pięknym widokom, nie wolno rozmawiać z innymi końmi ani gryźć, ani kopać. W ogóle nie wolno mieć własnej woli, tylko wykonywać wolę pana, bez względu na głód czy zmęczenie. Najgorsze, że jeśli raz już znajdziesz się w uprzęży, to nie wolno ci położyć się dla odpoczynku ani skakać z radości. Jak więc widzicie, ujeżdżanie to poważna sprawa.

Od dawna już przywykłem do uzdy bez wędzideł i cugli i nieraz prowadzono mnie stępa po dróżkach i miedzach, ale teraz trzeba było nieść uzdę z wędzidłem. Mój pan nasypał mi owsa, jak zwykle, poklepał, popieścił i wsunął wędzidło, umocowując zarazem uzdę służącą do kierowania wierzchowcem. Cóż to za ohyda! Ktoś, kto nigdy nie miał wędzidła w pysku, nie może zrozumieć, jaka to wstrętna rzecz. Wielki, twardy kawał chłodnej stali, gruby na palec, wsunięty między zęby, leżący na języku, końcami przymocowany do rzemieni, które opasują, krzyżują się, krępując głowę, podgardle, szczęki, nozdrza. Nie ma sposobu pozbycia się tego nieznośnego twardego kawałka. To okropne, początkowo myślałem, że nie wytrzymam tego, lecz wiedziałem, że mama też godzi się na wędzidło, gdy ją ubierają do wyjścia, wszystkie dorosłe konie również się na to godzą. Ostatecznie więc, zachęcony smacznym owsem, pieszczotliwym i łagodnym obejściem mego pana, przyuczyłem się powoli do uzdy i wędzidła.

Nauka noszenia siodła też była okropna. Stary Daniel trzymał mnie przy pysku, a tymczasem mój pan bardzo delikatnie włożył mi siodło na grzbiet, potem zapiął pas podpinający siodło, przez cały czas klepiąc mnie i uspokajając. Znów dostałem owsa i przeprowadzono mnie kawałek. Tak powtarzało się co dzień, aż zacząłem się oglądać za owsem i siodłem. W końcu pewnego ranka mój pan siadł mi na grzbiecie i odbyliśmy przejażdżkę wokoło łąki, po gładkiej murawie. To prawda, wrażenie było bardzo dziwne, czułem się jednak dumny, że noszę mego pana, i niebawem przyzwyczaiłem się do tego.

Po pewnym czasie spotkała mnie nowa przykrość: podkuwanie kopyt. Mój pan osobiście udał się ze mną do kowala, pilnując, aby mnie nie skaleczyli lub nie przestraszyli. Kowal ujmował po kolei moje nogi, wybierał róg w kopytach, piłował brzegi. To nie bolało, stałem więc spokojnie na trzech nogach, czekając końca. Następnie uchwycił kawałek żelaza, dopasowany do mego kopyta, i przymocował go specjalnymi gwoździami do podków tak, że trzymał się mocno i pewnie. Noga stała się sztywna i ciężka. Z początku bardzo mi to dokuczało, ale wkrótce przywykłem.

Uzyskawszy tyle, mój pan zaczął mnie przyzwyczajać do uprzęży. Musiałem przywyknąć do różnorodnych jej części. Na szyi ciążył sztywny kołnierz, na głowie uzdeczka z okularami, czyli z dużymi kawałkami skóry osłaniającymi oczy z boku, tak że patrzeć mogłem tylko wprost przed siebie. Na grzbiecie malutkie siodełko, a pod ogonem niemiły, twardy rzemień.

Nie znosiłem podogonia. Wkładanie w pętlę rzemienną mego długiego ogona, złożonego podwójnie, było prawie tak dokuczliwe jak poskramianie. Nigdy nie miałem pokus do wierzgania, teraz jednak zbierała mnie chętka, żeby to zrobić, chociaż oczywiście nigdy nie kopnąłbym mojego dobrego pana. Z czasem przywykłem do nowego zajęcia i zachowywałem się nie gorzej od mojej matki.

Muszę wspomnieć o pewnym szczególe mego wychowania, który uważam za niezmiernie doniosły.

Mój pan posłał mnie na dwa tygodnie do znajomego dzierżawcy, który miał pastwisko położone obok toru kolejowego; pasłem się tam razem z owcami i krowami.

Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem pociąg. Skubałem spokojnie trawę koło bariery odgradzającej łąkę od toru, gdy usłyszałem w dali jakiś niepokojący odgłos. Zanim się połapałem, z dudnieniem, stukotem i gwizdem nadleciało coś długiego, czarnego i zniknęło w kłębach pary. Jak ogłupiały pocwałowałem w głąb pastwiska i tam dopiero stanąłem, chrapiąc ze zdumienia i trwogi. W ciągu dnia pociągi przejeżdżały często, niektóre wolniej, zatrzymywały się na pobliskim przystanku, wydając przeraźliwy świst i ryk. Bardzo byłem przestraszony, ale krowy i owce pasły się spokojnie, zaledwie podnosiły głowy, gdy czarne okropieństwo, sapiąc i zgrzytając, przelatywało obok. Przez pierwsze dni nie mogłem paść się spokojnie, ale gdy się przekonałem, że ten okropny stwór niczym mi nie zagraża, wkrótce przestałem o nim myśleć i nie zwracałem więcej uwagi na przejeżdżające pociągi.

Widziałem później w życiu wiele koni przerażonych widokiem maszyn parowych, ale ja, dzięki staraniom mego pana, byłem uleczony z tych strachów.

Jeśli ktokolwiek chciałby ujeżdżać młode konie, niech postępuje tak, jak opisałem.

Mój pan często mnie zaprzęgał w parze z mamą, ponieważ była ona bardzo spokojna i więcej mnie mogła nauczyć niż obcy koń.

Pouczała mnie, że im lepiej się będę zachowywał, tym lepszego doznam traktowania, że najmądrzej jest starać się dogodzić panu.

– Ale – mówiła – różni ludzie bywają na świecie. Są zacni, uważający, jak nasz pan, któremu z dumą można służyć. Bywają jednak także źli i okrutni, którzy nie zasługują, aby mieć konia czy psa na własność. Dużo też bywa narwanych i postrzeleńców, durniów, którzy nie zadają sobie trudu myślenia. Ci właśnie, przez brak rozumu, marnują konie, sami nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co robią. Mam nadzieję, że dostaniesz się w dobre ręce. Ale nigdy nic nie wiadomo, wszystko jest losem szczęścia. Powtarzam, sprawuj się jak najlepiej i staraj się, by cię chwalono.

Birtwick Park

W owym czasie mieszkałem w stajni. Moja codziennie czyszczona sierść błyszczała niczym skrzydło kruka. W pierwszych dniach maja od pana Gordona przyszedł posłaniec, który miał przeprowadzić mnie do Birtwick Park.

– Bądź zdrów, Morusku – powiedział mój pan. – Staraj się być zacnym, dzielnym koniem!

Nie mogłem mu odpowiedzieć, więc trącałem nosem jego dłoń, a on klepał mnie pieszczotliwie, i tak opuściłem dom, gdzie spędziłem dzieciństwo i wczesną młodość. Ponieważ parę następnych lat przeżyłem u pana Gordona, postaram się opisać to miejsce.

Posiadłość pana Gordona przylegała do wioski Birtwick. Wejścia do parku strzegła brama z kraty żelaznej. Przy bramie stał domek odźwiernego, dalej prowadziła ślicznie utrzymana aleja starych drzew, znów brama, znów domek, ogrody i dwór. Opodal stajnie zaprzęgowe i stary sad. Spośród paru budynków przeznaczonych dla koni i powozów opiszę tylko jeden, ten, w którym zamieszkałem. Był on przestronny, o czterech klatkach, z oknem wychodzącym na podwórze, dzięki czemu panował tu miły przewiew.

Pierwsza z brzegu klatka, prostokątna i obszerna, zamknięta była drewnianymi drzwiami; inne stanowiska, wygodnie przegrodzone, były dużo mniejsze. Klatka ta, z niskim żłobem i nisko umieszczoną drabinką, zwana inaczej boksem, miała tę zaletę, że koń nie był w niej wiązany i mógł poruszać się dość swobodnie. Wielka to przyjemność mieć własny boks.

Chłopiec stajenny wprowadził mnie do boksu. Czysty, przewiewny obszerny, nigdy nie miałem lepszego pomieszczenia. Ścianki, nie bardzo wysokie, pozwalały patrzeć na świat przez żelazne pręty, umocowane u góry.

Chłopak nasypał mi owsa, zagadał coś, poklepał mnie i poszedł.

Gdy zjadłem owies, zacząłem się rozglądać wokoło. W przegrodzie obok mnie stał tłuściutki siwy kuc. Ogon i grzywę miał gęste, a główkę ładną i zgrabniutką.

Podniosłem łeb do prętów w górze klatki i odezwałem się:

– Dzień dobry, jak się nazywasz?

Obrócił łebek, wykręcając się, jak tylko pozwalał mu rzemień, na którym stał uwiązany, i odpowiedział:

– Nazywam się Merrylegs. Jestem bardzo piękny, noszę na grzbiecie panienki, a czasem wożę w specjalnym koszu samą panią dziedziczkę. Wszyscy bardzo mnie cenią, nie wyłączając Jamesa. Czy będziesz mieszkał tu, przez ścianę ze mną?

– Podobno tak.

– Cieszę się. Myślę, że jesteś dobrze wychowany. Nie znoszę sąsiadów, którzy gryzą.

Gdy to mówił, nad ścianką następnego boksu ukazał się koński łeb. Kasztanowata klacz o łabędziej szyi spoglądała ku mnie, a położone uszy i wymowne spojrzenie zdradzały jej zły humor.

– To ty wypędziłeś mnie z boksu. Doprawdy dziwię się, że taki źrebak jak ty wygania damę z jej własnego domu...

– Przepraszam – odparłem. – Nie wyganiam nikogo. Stajenny wprowadził mnie tutaj i o niczym nie wiem. A co do mego młodego wieku, to skończyłem cztery lata i jestem dorosłym koniem. Poza tym nigdy dotąd z nikim się nie kłóciłem, choć z niejednym koniem miałem do czynienia, i pragnę nadal żyć ze wszystkimi w zgodzie i spokoju.

– Bardzo ci się to chwali. Zresztą zobaczymy, nie mam zamiaru sprzeczać się z takim jak ty źrebakiem.

Nic na to nie odpowiedziałem.

Po południu, gdy klacz wyszła, Merrylegs wyjaśnił mi całą sprawę.

– Rzecz w tym, że Ginger ma brzydki nawyk gryźć i wierzgać. Robiła to, zwłaszcza gdy stała w boksie. Kiedyś do krwi ugryzła Jamesa w ramię i dlatego panna Flora i panna Jessie, które mnie tak lubią, boją się przychodzić do stajni. Dawniej przynosiły mi pyszne rzeczy do jedzenia: jabłka, marchewkę, kawałki chleba, ale odkąd Ginger zajęła boks, lękają się wchodzić i bardzo mi smutno bez nich. Myślę, że jeśli nie kąsasz i nie wierzgasz, to znów zaczną tu przychodzić.

Odparłem, że umiem gryźć tylko ziarno lub trawę, że nigdy nikogo nie skubnąłem i że nie rozumiem, co w tym może być przyjemnego.

– Nie sądzę, aby Ginger uważała gryzienie za przyjemność – mówił Merrylegs. – To tylko złe przyzwyczajenie, i koniec. Tłumaczy się, że nigdy nikt nie był dla niej uprzejmy, więc czemu ma nie kąsać. Nawyk nawykiem, ale jeśli mówi prawdę, to musieli się z nią fatalnie obchodzić, zanim trafiła tutaj. John jednak dba o nas, jak tylko może, James tak samo, a pan dziedzic nigdy nie podniesie bata na konia, wobec tego mogłaby się już wyzbyć humorów. Widzisz, skończyłem już dwanaście lat, widziałem niejedno i możesz być pewien, że w całej okolicy nie ma lepszego miejsca dla koni niż u nas. John jest świetnym furmanem, służy tu już czternaście lat, a James to przemiły chłopiec. Ginger sama sobie jest winna, że straciła boks.