Cyrk na trzy pierścienie. Kobe, Shaq, Phil i szalone lata dynastii Lakers - Pearlman Jeff - ebook + książka

Cyrk na trzy pierścienie. Kobe, Shaq, Phil i szalone lata dynastii Lakers ebook

Pearlman Jeff

0,0
47,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wszystko, co powinniście wiedzieć o Los Angeles Lakers z czasów Kobego i Shaqa

W historii współczesnego sportu nie było dwóch kolegów z drużyny tak utalentowanych, a jednocześnie tak bardzo się nienawidzących jak Kobe Bryant i Shaquille O’Neal. Toczyli między sobą prawdziwą wojnę: począwszy od publicznych przytyków i wzajemnych ataków, przez rękoczyny aż po powtarzające się groźby odejścia.

Ale pomimo ośmiu lat niesnasek i wzajemnej wrogości, czasami zażegnywanych, a czasami świadomie wzniecanych przez trenera Phila Jacksona, duet Kobe – Shaq w latach 1996-2004 stworzył jedną z najwspanialszych dynastii w historii NBA. I razem poprowadził swoją drużynę do trzech tytułów mistrzowskich z rzędu, przywracając miastu Los Angeles chwałę i wielkość.

Jeff Pearlman, autor bestsellera „Lakers. Dynastia zwycięzców”, na podstawie którego powstał serial HBO, zagłębia się w jeden z najbardziej fascynujących tandemów w historii sportu i wyciąga na światło dzienne wiele dramatycznych zwrotów akcji, które miały miejsce w tej fascynującej, ale zarazem pełnej kontrowersji drużynie.

Pozycja obowiązkowa dla wszystkich kibiców koszykówki!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 659

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Gary’ego Millera, którego samolubna potrzeba stania się Gene’em Simmonsem i Paulem Stanleyem prawie zrujnowała naszą przyjaźń (jakieś 40 lat temu)

Nieważne, czy jesteś mężczyzną, czy kobietą, jeśli chcesz czegoś dokonać, to wiedz, że nic nie napędza równie mocno, jak potęga uwięzionego ego. To cecha wszystkich geniuszy.

Mary Roberts Rinehart

PRZYPIS AUTORA

Dwudziestego szóstego stycznia 2020 roku rano siedziałem w piekarni Corner Bakery w Irvine w stanie Kalifornia. Miałem otwartego laptopa. Przede mną stała miseczka z gorącą owsianką, obok – słodki herbatnik i filiżanka kawy.

Dokładnie o 11.37 usłyszałem swojego iPhone’a. Ping. Podniosłem go ze stolika. Pisała do mnie moja przyjaciółka, Amy Bass…

Wiadomości podają, że Kobe Bryant nie żyje.

Zaraz.

Zaraz.

Zaraz.

Co takiego?

To niemożliwe. Kobe Bryant nie może nie żyć. W życiu są takie rzeczy, które są możliwe, i takie, które są niemożliwe. To było niemożliwe.

Kobe Bryant miał tylko 41 lat. Był mężem, ojcem czworga dzieci, przedsiębiorcą, młodym trenerem, regularnie odwiedzającym kościół parafianinem, aktywnym i zaangażowanym mieszkańcem Orange County. W serwisach społecznościowych pełno było jego filmików. Kobe rzucający do kosza razem ze swoją 13-letnią córką Gigi. Kobe przytulający się do swojej żony Vanessy i ich nowo narodzonej córeczki. Ponad 15 milionów osób śledziło ostatnie tweety na koncie @kobebryant i każda z nich miała po temu dobre powody. Jego postać jednocześnie podnosiła ludzi na duchu i elektryzowała.

Kobe Bryant nie mógł zginąć.

Po prostu nie mógł.

***

W ciągu dwóch ostatnich lat bez przerwy pracowałem nad tą książką. I choć opisuje ona lata 1996–2004 w Los Angeles Lakers, to jest ona też – w pewnym sensie – historią rozwoju Kobego Bryanta, zarówno jako koszykarza, jak i człowieka.

W momencie dołączenia do klubu w 1996 roku Bryant był typowym przesadnie pewnym siebie, nieznośnym nastolatkiem. Tak jak większość osób, które kończą liceum, uważał, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania, że jego rodzice się na niczym nie znają i nie nadążają. Myślał, że jako debiutant może zdobywać średnio 30 punktów na mecz. Że Shaquille O’Neal to leń, że Eddie Jones jest byle jaki, a Nick Van Exel przereklamowany. Uważał, że od pierwszego dnia powinien grać w pierwszej piątce i że Del Harris – doświadczony trener Lakers – nie ma pojęcia, o czym mówi.

Przez kolejne osiem lat Bryant był tak samo kochany jak nielubiany. Na parkiecie potrafił dokonywać rzeczy magicznych, ale poza parkietem wychodził z niego rozkapryszony dzieciak. Wielu kibiców traktował jak najbliższych przyjaciół, ale w stosunku do kolegów z drużyny (zwłaszcza niewybranych w drafcie debiutantów) zachowywał się tak, jakby byli pustym puszkami po coli leżącymi w rynsztoku. Niektórych trenerów w ogóle nie szanował, podczas gdy innych – wręcz przeciwnie. Był jednocześnie ponury i pełen werwy, poważny i zabawny, okrutny i kochany. Został oskarżony o zgwałcenie kobiety, po czym ogłosił, że jest niewinny, choć w pewnym momencie niewiele brakowało, a trafiłby do więzienia z wyrokiem.

Dla właściciela Lakers, Jerry’ego Bussa, był niczym syn; podobnie to wyglądało z inną gwiazdą Lakers, Magikiem Johnsonem. Córka Jerry’ego, Jeanie Buss, uważała Kobego za brata. Shaquille O’Neal traktował go sceptycznie, Bryant go męczył. Inni koledzy z drużyny nie kumplowali się z Kobem. Cześć, pa. Niewiele więcej.

„Jeśli chodzi o Kobego, to nigdy nie wiedziałeś, na czym stoisz” – słyszałem.

„Jeśli chodzi o Kobego, to zawsze wiedziałeś, na czym stoisz” – to też słyszałem.

Kiedy w końcu dotarło do nas, że Kobe naprawdę nie żyje – kiedy dowiedzieliśmy się, że ten koszmarny wypadek helikoptera odebrał życie nie tylko jemu, ale również Gigi i siedmiu innym osobom – zacząłem się długo i głęboko zastanawiać nad kruchością ludzkiego istnienia i nad końcem życia ikony.

Nad jej dziedzictwem.

Mam to szczęście, że kilku genialnych dziennikarzy sportowych mogę nazwać swoimi przyjaciółmi i że te dyskusje – na temat dziedzictwa – toczyliśmy wspólnie, długo i namiętnie. Na swój sposób jest to tak naprawdę jedną z wad tej publikacji. Kiedy ktoś próbuje opisać całą epokę, to nie może stworzyć hagiografii, musi spisać szczere, autentyczne i szczegółowe wspomnienia z tamtych czasów. Ale robiąc to, autor prosi też czytelnika o wyrozumiałość – bo konkretny okres nie jest przecież wiecznością.

Innymi słowy: książka ludzi zamraża.

Próbuję w ten niezdarny sposób powiedzieć, że Kobe Bryant z lat 1996–2004 nie jest Kobem Bryantem z lat 2005–2020, z historią, która dobiega końca 26 stycznia. W tamtych czasach Kobe nie był kontemplującym życie dorosłym, zachwycającym się swoimi czterema córeczkami. Nie był troskliwym mężem. Nie był też laureatem Oscara.

Nie czuł się jeszcze w swojej skórze wystarczająco komfortowo.

Mam nadzieję, że uda mi się tutaj pokazać nie tylko wzloty i upadki mistrzowskiej drużyny, ale także pierwsze kroki i potknięcia zawodnika, który wszedł do zawodowego sportu jeszcze jako dziecko, a który w momencie niedawnej tragicznej śmierci był już w pełni ukształtowanym człowiekiem. Tak jak nie jesteśmy w stanie wytłumaczyć geniuszu Alberta Einsteina bez uprzedniej analizy czasów, kiedy był jeszcze młodziutkim urzędnikiem patentowym w Bernie, albo tak jak nie zrozumielibyśmy Amelii Earhart bez poznania historii jej dzieciństwa i nauczania domowego w Des Moines, tak samo trudno byłoby nam pokochać Kobego Bryanta bez wglądu w czasy jego uporu, eksperymentów społecznych i rozwoju. A może w ogóle byłoby to niemożliwe.

Kiedy umiera legenda, czujemy się zagubieni.

Mam nadzieję, że niekiedy ten smutek jest łatwiej znieść, jeśli wiemy, jak ta legenda się rozpoczęła.

Dzięki temu możemy ją celebrować.

Jeff Pearlman, 10 lutego 2020 roku

PROLOG

Dwudziesty pierwszy lutego 2002 roku, jesteśmy w Cleveland. Tyle że jest to Cleveland sprzed epoki LeBrona, miasto nieustannie znajdujące się pod ołowianym niebem, miasto, w którym nic się nie dzieje. Nie ma tu zbyt wielu rozrywek, więc kiedy do Cleveland przyjeżdżają koszykarze NBA, to w zasadzie nic nie robią. Siedzą w pokoju hotelowym. Bawią się pilotem od telewizora, przerzucając kanały. Jedzą. Śpią.

Właśnie dlatego Samaki Walker, silny skrzydłowy Lakers, który ma 206 centymetrów wzrostu i waży 109 kilogramów, jest w swoim pokoju w hotelu Ritz-Carlton. Siedzi. Przełącza kanały. Je. Śpi.

Ale nagle coś zwraca jego uwagę. To czerwona lampka mrugająca na telefonie na jego stoliku nocnym.

Jedno mrugnięcie.

Drugie.

Trzecie.

Walker myśli, że to coś bez znaczenia. Może sprzątaczka. Albo nieodsłuchane nagranie poprzedniego gościa, który już wyjechał. W końcu, z ciekawości, wciska przycisk poczty głosowej i przykłada słuchawkę do ucha.

– Hej (szloch), Samaki…

Czyżby to był…?

– Maki (szloch), posłuchaj, jesteś (szloch) moim ziomem (szloch)…

Czy to możliwe?

– Ja (szloch) po prostu… Ja po prostu (szloch)…

Brzmi jak…

– Stary (szloch)… Jest mi tak bardzo (szloch) przykro…

Kobe Bryant?

– Maki (szloch), naprawdę, jest mi (szloch)…

Czy on płacze?

Walker rozgrywał swój szósty sezon w NBA i choć niegdysiejszy gwiazdor uczelni Louisville nigdy do końca nie spełnił pokładanych w nim nadziei, dzięki którym został wybrany z dziewiątym numerem draftu w 1996 roku, to widział już bardzo wiele. W przypadkowej kolejności: ojciec Walkera spędził 13 lat w więzieniu za napaść z bronią w ręku. Jego matka zmagała się z ciężkim alkoholizmem. Stracił ostatni rok gry w koszykówkę w Whitehall-Yearling High School w Ohio, bo nienawidził swojego trenera. Przed końcem studiów opuścił uczelnię Louisville, gdyż został oskarżony o nielegalne korzystanie z hondy accord, którą jego ojciec dostał od jakiegoś rekrutera. Kiedyś został aresztowany za jazdę motocyklem ulicami Columbus w stanie Ohio z prędkością ponad 160 kilometrów na godzinę. Wszystkie te historie były zaskakujące.

Ale to… to było coś takiego, czego nawet Samaki Walker nie potrafił ogarnąć.

Słucha więc dalej.

– Hej, Samaki… (szloch). Nie wiem, co (szloch) sobie (szloch) myślałem. Stary, jesteś moim kumplem (szloch). Dobrym (szloch) kumplem. Tak strasznie mi (szloch) przykro. Naprawdę, po prostu…

Klik.

Pośród panującej w pokoju hotelowym ciszy Walker odtwarza w pamięci wydarzenia z ostatnich 24 godzin – serię zdarzeń, których nie da się porównać z niczym, co przeżywał przez wszystkie 26 lat swojego życia.

Wracamy do poprzedniego dnia i do porannej rozgrzewki rzutowej Lakers w Gund Arena w Cleveland. Pod koniec treningu, zgodnie z rytuałem, członkowie drużyny ustawiają się, by rzucać z połowy boiska. Zwycięzca ma dostać po 100 dolarów od każdego uczestnika konkursu.

Jak przystało na organizację, która w dwóch ostatnich sezonach zdobyła mistrzostwo NBA, gracze biorący udział w tej rywalizacji mogliby znaleźć się w księdze wielkich osiągnięć nowoczesnej koszykówki. Są tu: Robert Horry, wybitny, wręcz zabójczy specjalista od rzutów za trzy punkty, którego umiejętność trafiania w decydujących sekundach meczu jest już legendarna; Rick Fox, bystry niski skrzydłowy, którego występy kinowe i małżeństwo z Vanessą Williams sprawiły, że stał się członkiem hollywoodzkiej rodziny królewskiej; Brian Shaw, rozgrywający intelektualista, najmądrzejszy facet w całej szatni; Derek Fisher, szybko gadający obdarzony iskrą bożą koleś z malutkiego Little Rock w stanie Arkansas; Shaquille O’Neal, facet większy niż życie, mierzący 216 centymetrów i ważący 147 kilogramów środkowy; i wreszcie Kobe Bryant, grający szósty rok w NBA supergwiazdor, który trafił do ligi prosto ze szkoły średniej, uważany przez wiele osób za nowe wcielenie Michaela Jordana.

Panowie ustawiają się do rzutów. I pudłują. Rzucają. I pudłują. Rzucają. I pudłują. Za ścieżkę dźwiękową służy tu nieustanny trash-talking. Docinki. Bluzgi. Obelgi. W końcu piłkę bierze Bryant, mierzący 198 centymetrów i ważący 96 kilogramów, zbudowany z długich, żylastych mięśni. Robi kilka kroków za linię środkową, wykonuje cztery długie susy, wyskakuje i… i… i…

Świst.

O kuuurwa.

– Dawać moją kasę! – warczy Bryant w kierunku kolegów z drużyny. – Dawać moją pierdoloną kasę!

Lakers płacą Bryantowi 12,3 miliona dolarów za sezon, a dodatkowych 20 milionów zarobi na reklamach takich marek jak McDonald’s czy Sprite. Tysiąc dwieście dolarów za ten rzut z połowy boiska to drobniaki. Ale nie o to chodzi. Chodzi o dumę. O status. Uderzaj albo zostaniesz trafiony – taki był model działania Bryanta, od kiedy trafił do NBA. Kobe Bryant nie będzie niczyją dziwką. Dla niektórych te pojedynki rzutowe były tylko zabawą. O’Neal brał w nich udział z szerokim uśmiechem przyklejonym do twarzy, choć doskonale wiedział, że raczej nie ma szans wygrać. Podobnie jak Mark Madsen, ociężały, mierzący 206 centymetrów skrzydłowy ze Stanford. Ale w świecie Kobego Bryanta nic nie jest tylko zabawą. Ani warcaby, ani szachy, ani gra planszowa w czwórki, a już na pewno nie rzut z połowy boiska, przy którym stawką jest 1200 dolarów. Dlatego kiedy trening dobiega końca, Kobe maszeruje od jednego kolegi do drugiego z wyciągniętą dłonią. Odbiera 100 dolarów od O’Neala, 100 od Foxa, 100 od Shawa i 100 od Horry’ego.

Patrzy na Walkera.

– Gdzie moja kasa? – dopytuje.

– Oddam ci później – odpowiada Walker. – Nie mam przy sobie.

Bryant spogląda na niego ze złością, ale odchodzi. W Lakers jest niepisana zasada, że na spłatę długu każdy ma 48 godzin. Bryant jest młody, bogaty i zdobywa średnio 25,2 punktu na mecz w drużynie, od której oczekuje się kolejnego tytułu mistrzowskiego. Jakie znaczenie ma opóźnienie w spłacie 100 dolarów wobec wielkiego planu?

Ale teraz mamy już kolejny ranek, około godziny 10, 21 lutego. Kolejni zawodnicy Lakers meldują się w wynajętym przez klub autokarze, żeby pojechać na krótki trening przed wieczornym pojedynkiem z kiepskimi Cavaliers. O’Neal i Fox, godni statusu dwóch kluczowych weteranów drużyny, ruszają na tył autokaru, który uwielbiają nazywać „gettem”. Siadają za rezerwowym centrem, Jelanim McCoyem. Za nimi podąża Walker, który wybiera to samo miejsce co zwykle. Wszyscy słuchają muzyki ze swoich discmanów i kiwają głowami do rytmu.

Wtedy do autokaru wchodzi Bryant.

Idzie w kierunku Walkera, patrzy na niego z góry.

– Siema, Maki – mówi. – Oddasz mi moją pierdoloną kasę?

Walker udaje, że nie słyszy, więc Bryant powtarza głośniej:

– Maki, gdzie, do kurwy nędzy, są moje pierdolone pieniądze?

Tym razem Walker nie tylko go ignoruje.

Tym razem Walker nie tylko się z niego śmieje.

Nie, tym razem Walker odpędza go jak jakiegoś natrętnego komara.

– Oddam ci kasę – mówi – kiedy będę ją miał.

Dla Walkera to wszystko brzmi jak jakiś żart. Trafił do NBA w tym samym sezonie co Bryant, a większość zawodników z obecnego składu Lakers postrzega ostatnie zachowania Kobego jak komiczne próby MC Hammera, który w 1994 roku chciał zostać gangsta raperem. Bryant był kolesiem typu „bardzo dziękuję”, „ależ bardzo proszę” – wielkomiejskim, kulturalnym i nadzianym. Prawdę mówiąc, niespecjalnie pasował do ligi pełnej supergwiazd z reputacją wyrobioną na ulicy – Allenów Iversonów i Stephonów Marburych. Bluzgi to ostatni dodatek do nowego podejścia Bryanta, który z uporem godnym lepszej sprawy postanowił zbudować wizerunek twardziela. Równie autentyczny jak futro z norek za pięć dolarów.

„Miał fazę na rapera Beanie Sigela – mówi McCoy. – Brzmiało to strasznie nieautentycznie”.

Gdyby ktoś teraz spojrzał na Bryanta z wystarczająco bliskiej odległości, dostrzegłby parę wydobywającą się z jego uszu. Czterokrotny uczestnik Meczu Gwiazd pochyla się nad Foxem, wyciąga prawą pięść, po czym – łup! – wali Walkera prosto w prawe oko.

Na chwilę wszyscy w autobusie zastygają w bezruchu. Ale tylko na chwilę.

Walker, który jest o 14 kilogramów cięższy od Bryanta, spogląda w kierunku McCoya, swojego najbliższego kumpla w drużynie.

– Czy ten skurwiel mnie właśnie uderzył? – pyta. – Czy on mnie właśnie uderzył?

McCoy kiwa głową.

Walker wstaje, zaciska pięść, po czym – świst! Pięć rzędów dalej podrywa się Jerome Crawford, przypominający wrestlera King Konga Bundy’ego ochroniarz i stały kompan O’Neala. Łapie Walkera wpół, zaraz po tym, jak Samaki rzuca swoim discmanem w głowę Bryanta. To, że zawodnik notujący 63-procentową skuteczność z linii rzutów wolnych pudłuje, nie jest dla nikogo niespodzianką. Sprzęt spada na podłogę i się rozbija. Walker wrzeszczy na Bryanta: „Pierdol się, suko!”. Bryant wrzeszczy na Walkera: „Nie, to ty się pierdol!”. O’Neal, który ma długą, dobrze opisaną i fatalną historię relacji z młodym obrońcą, patrzy Walkerowi prosto w oczy.

– Musisz mu spuścić wpierdol! – mówi głębokim barytonem. – Spuścić. Wpierdol.

Walker kiwa głową, po czym spogląda w kierunku doświadczonego trenera, Phila Jacksona, który od zawsze był znany z tego, że potrafi właściwie odczytywać psychikę swoich zawodników (i nią manipulować).

– Phil – mówi Walker – czy możesz zatrzymać autokar?

W ciągu dwóch i pół roku spędzonych w Los Angeles Jackson przeżył kilka absolutnie szalonych chwil. Musiał oglądać wyjątkowo marne filmy z udziałem Shaqa, a także słuchać katastrofalnego rapu Bryanta, który próbował swoich sił w hip-hopie. Zdarzało się, że dostawał od recepcjonisty w hotelu karteczkę, na której jeden z graczy prosił o usprawiedliwienie nieobecności na treningu. Niekiedy zastanawiał się nad tym, czy niektórzy z jego zawodników nie grają w koszykówkę, będąc pod wpływem.

Teraz Lakersi znajdują się gdzieś w centrum Cleveland. I Jackson nie ma specjalnej ochoty na to, żeby dwukrotni zdobywcy tytułu mistrzów NBA zjeżdżali gdzieś na pobocze. Ale wie, jak Kobego Bryanta postrzegają inni zawodnicy – jako samolubnego, wpatrzonego w siebie człowieka, przekonanego o tym, że zasługuje na specjalne traktowanie, którego umiejętności społeczne znajdują się daleko w tyle za jego talentem sportowym.

– Hej – mówi więc do kierowcy. – Zatrzymaj się, kiedy tylko będzie to możliwe.

Autokar staje. Walker spogląda na Bryanta, który gapi się w podłogę, i głosem pozbawionym emocji pyta:

– No to jak? Chcesz wyjść i to załatwić?

Bryant próbuje zignorować kolegę. Panuje kompletna cisza.

– Tak właśnie myślałem – mówi Walker.

Cisza.

– Ty mały chujku.

Po tym wszystkim życie jakoś toczy się dalej. Autokar podjeżdża pod halę, Lakersi trenują (bez Walkera, któremu Jackson mówi, żeby został w pokoju obok i ochłonął), następnie panowie wracają do hotelu, żeby odpocząć przed wieczornym meczem. Walker wyobraża sobie scenariusz, w którym szarpie Bryanta na bok i spuszcza mu łomot. Wyobraża sobie, jak wali go pięścią w twarz. Jak wali go łokciem w brzuch. Chce nie tylko uderzyć Kobego Bryanta. Chce zrobić mu krzywdę. Walker jest chłopakiem z miasta, a życie spędzone w Columbii nauczyło go, jak sobie radzić w takich sytuacjach. „Rozpierdolę go – mówi w pewnym momencie do O’Neala. – Nic z niego nie zostanie”.

Nad tym właśnie zastanawia się Walker, kiedy dostrzega lampkę w hotelowym telefonie, kiedy słucha szlochającego Kobego Bryanta, kiedy dociera do niego, że jego kolega z drużyny nie jest modelowym okazem stabilności emocjonalnej.

Potem, tego samego wieczora, niedługo przed rozpoczęciem meczu przeciwko Cavs, Walker ćwiczy na bieżni w Gund Arena. Nadal jest zły, ale gniew już mu trochę minął. Tak to właśnie wygląda w przypadku zawodowych sportowców. Nie możesz sobie pozwolić na to, żeby coś cię rozpraszało na dłuższą metę. Idziesz do przodu. Patrzysz przed siebie. Koncentrujesz się na zadaniu. Po prostu robisz…

– Hej, Samaki. – To Crawford, ochroniarz O’Neala. – Ten skurwiel jest na zewnątrz. Chce z tobą pogadać.

Kilka chwil później podchodzi do niego Bryant. Garbi się. Jego głos jest bardzo delikatny. Wygląda na zranionego, jakby znów miał się rozpłakać.

– Maki – mówi. – Przepraszam. To wszystko moja wina.

Skrzydłowy Lakers się zatrzymuje i schodzi z bieżni. Nagle czuje nieoczekiwane ukłucie w sercu i współczuje temu chłopakowi. Walker jest pędzącym 160 kilometrów na godzinę motocyklem roadster i wie, jak to jest coś schrzanić.

– Posłuchaj – mówi – wszystko między nami w porządku. Ale nie możesz po prostu walić innego gościa. Musisz nad pewnymi rzeczami popracować. Nie da się żyć w taki sposób.

Tego wieczora Lakers wygrywają z Cavs 104:97. Kobe Bryant zdobywa 32 punkty (najwięcej w drużynie) i trafia 13 z 24 rzutów. Gra, jakby był w amoku.

„Kobe był wielkim koszykarzem – mówi Walker. – Nie ma co do tego wątpliwości. Ale czasami zastanawialiśmy się, czy czuje się komfortowo, będąc tym, kim jest. I czy wie, kim tak naprawdę jest”.

1. MAGIC

Ten powrót musiał być niezwykły.

Bo jeśli się nad tym zastanowić, czy mogłoby być inaczej? Siódmego listopada 1991, cztery i pół roku wcześniej, Earvin „Magic” Johnson, niedościgniony rozgrywający Los Angeles Lakers, ogłosił, że kończy karierę koszykarską, ponieważ zaraził się wirusem HIV. Była to jedna z tych chwil, kiedy czas się zatrzymał, typu gdzie-byłeś-i-co-robiłeś-kiedy-to-się-stało. Może nie na poziomie: „Czy świat się kończy?”, jak przy zabójstwach Johna F. Kennedy’ego i Martina Luthera Kinga, ale z pewnością gdzieś obok katastrofy promu kosmicznego Challenger, wśród tępej traumy współczesności spod znaku: „O kurwa, czy to się naprawdę dzieje?”.

Po tylu dekadach trudno jest usiąść z przedstawicielem pokolenia millenialsów i wytłumaczyć mu wpływ obrazu Johnsona – który był twarzą NBA, twarzą sportowej radości, twarzą dobrej woli, twarzą pełni energii – stojącego przed dziennikarzami w hali Great Western Forum, pochylającego się nad mikrofonem i mówiącego: „Ponieważ zaraziłem się wirusem HIV, muszę zakończyć swoją karierę w Lakers”.

Ech.

Owszem, na AIDS umarło wcześniej wielu znanych ludzi, ale tym razem chodziło o coś innego. Freddie Mercury, Liberace, Anthony Perkins, Gia Carangi – to byli ludzie, którzy operowali w podobnych wymiarach i ograniczeniach grawitacyjnych co my. Poza tym mieli też inne usprawiedliwienia. Byli homoseksualistami. Byli uzależnieni od narkotyków. Bzykali się na prawo i lewo. Cieszyli się złą sławą. Sami się o to prosili.

Ale perspektywa bycia świadkiem tego, jak sportowy superbohater, którym był Magic Johnson, zaczyna mieć zmiany chorobowe na ciele, traci na wadze, musi korzystać z chodzika i na naszych oczach obraca się w proch… No cóż, to było zbyt wiele. Gary Nuhn z „Dayton Daily News” napisał: „Myślę, że będziemy patrzeć, jak Magic Johnson umiera, tak jak pokolenie mojego ojca patrzyło na śmierć Lou Gehriga i Babe’a Rutha. Powoli. Boleśnie. Bezpowrotnie”.

Kiedy więc się okazało, że Magic Johnson wcale nie ma plam na ciele, że nie traci wagi, nie potrzebuje chodzika i nie obraca się na naszych oczach w proch – wyglądało to niemal biblijnie. A kiedy mijały lata, a Johnson otwierał kolejne kina i kawiarnie, kiedy ściskał dziesięć milionów dłoni, przytulał dziesięć milionów dzieci, a jego twarz wciąż zdobił uśmiech o mocy dziesięciu milionów megawatów, to narastało przekonanie, że jeśli jest ktoś, kto może osiągnąć coś niemożliwego, to tym kimś jest Magic.

Zwłaszcza na koszykarskim parkiecie.

I nie chodzi o to, że Los Angeles Lakers byli w jakiś wyjątkowy sposób nie do uratowania. Chodzi o to, że w latach, które nastąpiły po odejściu Johnsona z NBA, klub zmienił się z eleganckiej szklanki z idealnie schłodzonym szampanem Cristal w papierowy kubek wypełniony do połowy płaskim i letnim napojem 7 Up. Era kontrataków zakończonych no-look passami Magica do Michaela Coopera odeszła dawno w zapomnienie. Podobnie jak czasy rzutów hakiem Kareema Abdula-Jabbara ponad Jackiem Sikmą. Od czasu debiutu Johnsona w NBA w 1979 roku do zakończenia jego kariery Showtime Lakers nie tylko zawiesili w The Forum pięć bannerów mistrzowskich, ale zrobili to w pięknym stylu, z rozmachem i niepohamowanym entuzjazmem.

Jednak po odejściu Johnsona to się zmieniło. W sezonie 1990/91 Lakers zaliczyli bilans 58–24 i pod przewodnictwem Magica awansowali do Finałów NBA, ale rok później, już bez niego, wygrali tylko 43 mecze, przegrali zaś 39, po czym zakończyli rozgrywki nijaką porażką z Portland w pierwszej rundzie play-offów. Rok później było jeszcze gorzej (bezbarwny bilans 39–43), a w kolejnej kampanii zrobiło się już w ogóle słabo i żałośnie (33–49). To byli ospali Lakers prowadzeni przez Sedale’a Threatta. Mało ważni zastępcy, którzy wyglądali tak, jakby byli jakimiś koszykarskimi oszustami w purpurowo-złotych strojach.

Kiedy przed sezonem 1994/95 ich trenerem został ceniony Del Harris, a jego drużyna nieoczekiwanie zakończyła rozgrywki z bilansem 48–34, do Los Angeles powróciło trochę optymizmu. Mówiło się o odświeżeniu i młodym ruchu, w związku z pojawieniem się zadziornego rozgrywającego, Nicka Van Exela z Cincinnati, i eleganckiego rzucającego obrońcy, Eddiego Jonesa z Temple. Kolejny rok też zaczął się nie najgorzej – w połowie stycznia Lakers mieli bilans w okolicach 50 procent zwycięstw i poszukiwali tego błysku, tego szarpnięcia, tej energii, tego…

Powrotu.

Mówiąc szczerze, Magic Johnson był znudzony. Naprawdę znudzony. Jeśli nie ma niczego bardziej ekscytującego od gry na pozycji rozgrywającego w dobrze naoliwionym kolosie NBA, to z pewnością niewiele jest rzeczy bardziej przygnębiających niż fakt, że robiło się to w przeszłości. Zwłaszcza wtedy, gdy głęboko w środku wiesz, że nadal jesteś lepszy od większości graczy, których oglądasz teraz na boisku. Tak właśnie czuł się Johnson zimą 1996 roku, gdy całował kolejne dzieciaki i otwierał kina, a równolegle oglądał przeciętnych Lakersów – swoich przeciętnych Lakersów – i szeptał do siebie: „Jestem od nich lepszy”.

Kiedy więc Van Exel zaczął pilotować show ekipy z LA, Johnson skrył się w cieniu, dźwigając ciężary, robiąc sprinty, ćwicząc rzuty z wyskoku i myśląc o tym, że może, tylko być może, nadszedł czas na powrót. Jeździł po Azji, Australii i Nowej Zelandii z przypominającym ekipę Harlem Globetrotters składem złożonym z dawnych zawodników z uniwersytetów i NBA, więc umiejętności nie zatracił. A poza tym podejście do HIV i AIDS się przecież zmieniło, prawda? Pierwszy zaplanowany powrót Magica do NBA, przed rozpoczęciem sezonu 1992/93, został zatrzymany, kiedy kilku zawodników – w tym gwiazdor Utah Jazz Karl Malone – wyraziło obawy przed rywalizacją z człowiekiem zarażonym wirusem HIV. Ale od tego momentu minęło trochę czasu i wiadomo już było znacznie więcej. A mianowicie, że szansa na zakażenie się wirusem na parkiecie jest tak samo duża, jak na zarażenie się wirusem kawałka skały.

Siedemnastego stycznia 1996 roku dziennik „USA Today” opublikował tekst zatytułowany: MAGIC: NIE MA PLANÓW POWROTU DO LAKERS, w którym dziennikarz Jerry Langdon napisał, że owszem, Johnson trenuje z drużyną, ale tylko po to, żeby pozostać w dobrej formie. Dziewięć dni później Ken Peters z Associated Press złapał Johnsona i zapytał się go o doniesienia, jakoby jego powrót miał być „na 100 procent pewny”.

„Powiedzmy, że jeszcze nie podjąłem decyzji” – odpowiedział Johnson.

Ale on już tę decyzję podjął.

„Któregoś dnia zadzwonił do mnie Jerry West i powiedział: »No więc Magic chce wrócić«. – Tak Del Harris wspomina rozmowę z wiceprezesem klubu do spraw operacji koszykarskich. – Jerry powiedział mi, że Magic uważa, że może grać, że jest w naprawdę dobrej formie i chce nam pomóc. Ale powiedział, że to zależy tylko ode mnie. Że ma to być moja decyzja”.

Harris odparł, że chce porozmawiać z Johnsonem. Spotkali się w biurze, gdzie trener weteran oznajmił zawodnikowi weteranowi, że po pierwsze – nie może grać na pozycji rozgrywającego (bo Van Exel jest fantastyczny i jednocześnie bardzo wrażliwy), po drugie – nie może grać na pozycji rzucającego obrońcy (bo Jones gra rewelacyjnie i również jest bardzo wrażliwy), po trzecie – nie może liczyć na grę w pierwszej piątce. Harrisowi spodobał się pomysł, żeby Magic znalazł się w składzie – no cóż, a komu by się taki pomysł nie spodobał? Ale dla trenera było też ważne, żeby podkreślić fakt, iż czasy się zmieniły, a Pat Riley już tutaj nie rządzi. Johnson będzie się musiał wpasować, dostosować, a może nawet jakoś zmieścić. Jeśli to wszystko będzie możliwe, to Harris jest za.

Dwudziestego dziewiątego stycznia 1996 roku Magic Johnson oficjalnie ogłosił, że podpisuje roczny kontrakt o wartości dwóch i pół miliona dolarów, rezygnuje z czterech i pół procent udziałów w klubie i dołącza do organizacji, która autentycznie pragnie mieć go w składzie. Przywódca Lakersów, Harris, powiedział: „Dodajemy do drużyny nową, wspaniałą część, wspaniały element”. Jones, rozgrywający drugi sezon w NBA rzucający obrońca, oznajmił: „Potrzebujemy go. Sprawi, że będziemy lepszym zespołem”. A rozgrywający Nick Van Exel dodał: „Myślę, że z Magikiem w składzie możemy bić się o najwyższe laury”.

Johnson rozpoczął swoją kolejną heroiczną kampanię w barwach Los Angeles Lakers 30 stycznia 1996 roku, meczem na własnym parkiecie z Golden State Warriors. Koniki sprzedawały bilety pod The Forum po astronomicznych cenach, niczym na Mecz Gwiazd NBA. Dyrektor klubu do spraw kontaktów z mediami, John Black, rozdystrybuował 300 akredytacji dziennikarskich. O godzinie 19.20 przy akompaniamencie lecącego z głośników utworu I Love LA Randy’ego Newmana Johnson wbiegł truchtem na boisko ubrany w purpurowo-złoty dres. Niektóre rzeczy się zmieniły – miał 36 lat, więc wyglądał na starszego, ważył o 12 kilogramów więcej, więc wydawał się cięższy, a ponieważ pierwszym rozgrywającym był Van Exel, to Magic wystąpił tym razem na pozycji silnego skrzydłowego. Ale urok pozostał ten sam. „To było elektryzujące – mówił John Nadel, który pisał o Lakers dla Associated Press. – Był bohaterem, który przybył nas uratować”.

Próbując pokazać swoim zawodnikom, że – naprawdę, na serio, mówię poważnie – niewiele się w waszych życiach zmieni, Harris rozpoczął wieczorny mecz z Johnsonem na ławce jako jeden z rezerwowych obok George’a Lyncha i Dereka Stronga. Ale na 2 minuty i 21 sekund przed końcem pierwszej kwarty, po tym jak Elden Campbell złapał drugi faul, Harris zwrócił się w kierunku weterana i powiedział: „Zaczynamy”. Johnson podszedł do stolika sędziowskiego, żeby zameldować się na boisku. Liczący 17 505 osób tłum kibiców, wypełniający po brzegi halę, powstał, a chwilę potem Johnson zdobył swoje pierwsze punkty, po starym, dobrym wejściu pod kosz, mijając bezradnego skrzydłowego, niejakiego Joego Smitha. I cały wieczór rzeczywiście okazał się magicznym przyjęciem pełnym odlotowych podań, przybijanych piątek i owacji na stojąco. A kiedy spotkanie dobiegło końca, nowa-stara gwiazda Lakers miała na koncie 19 punktów, 10 asyst, 8 zbiórek i przed chwilą poprowadziła swoją drużynę do wygranej 128:118.

„To niesamowite – powiedział po zakończeniu meczu środkowy Lakers, Vlade Divac. – Fakt, że znowu z nami gra, to coś wspaniałego. Nie jestem nawet w stanie tego opisać. Kiedy mamy go w swojej drużynie, to wszyscy gramy lepiej. Jakim cudem miałbyś zakłócić chemię w drużynie, jeśli sprawiasz, że każdy gra lepiej?”

Przez chwilę wszystko wyglądało świetnie. Lakers wygrali osiem kolejnych meczów, a zapełnione kibicami hale za każdym razem wiwatowały na ich cześć. Showtime powrócił i Magic Johnson znowu stał na jego czele.

Tyle że… no cóż… hmm… nie było do końca jasne, czy pozostali członkowie organizacji rzeczywiście chcieli, żeby to Magic Johnson stał na jego czele. To znaczy na zewnątrz oczywiście, że tego chcieli. Nigdy nie jest tak, że dodajesz do składu 12-krotnego uczestnika Meczu Gwiazd, razem z jego za wielką koszulką dosłownie zwisającą ponad tobą, i nie przyjmujesz wskazówek, które ma ci do zaoferowania. Ale to nie byli już ci sami Lakers i choć Kareem Abdul-Jabbar oraz James Worthy zawsze byli gotowi przymknąć oko na zamiłowanie Johnsona do ogrzewania się w blasku reflektorów, to teraz Magic wyglądał bardziej jak nieznośny wuj niż kolega z drużyny. Już dwa dni po powrocie do NBA wyjaśnił w rozmowie z Wendy E. Lane z Associated Press, że zasługuje na to, żeby wziąć go pod uwagę przy ustalaniu składu reprezentacji Stanów Zjednoczonych na nadchodzące igrzyska olimpijskie („Przecież wiem, że mogę wyjść na boisko i zrobić swoje”). Potem poinformował media, że – jeśli powrót do NBA w Kalifornii Południowej z jakiegoś powodu mu nie wyjdzie – będzie przeszczęśliwy, mogąc rozegrać kolejny sezon w barwach New York Knicks albo Miami Heat. W okolicy zawsze czaiły się jakieś mikrofony, kamera albo dziennikarski notes, a Johnson nigdy nie odmówił sobie okazji do opowiedzenia swojej historii, podzielenia się swoimi przekonaniami albo zaprezentowania swoich pomysłów. Okazywał też niewielkie zainteresowanie kolegom z drużyny, wyglądało na to, że uważa, że powinni czuć się szczęśliwi, iż jest im dane przebywać w jego towarzystwie. Byli rekwizytami. I to nawet fajnymi rekwizytami. Do tego produktywnymi. Ale koniec końców – tylko rekwizytami, idealnie ustawionymi w szatni, na wypadek gdyby Johnson miał akurat ochotę przerwać na chwilę swoją starą śpiewkę o tym, że „mam na dłoniach pięć pierścieni i nie wiem, co mam z nimi zrobić; moje ręce zrobiły się bardzo ciężkie”. Jeśli spędzał z kimkolwiek czas, to z Jerrym Bussem, właścicielem klubu, który traktował go jak syna. Kiedy Johnson dołączył do drużyny, pierwsze kroki skierował prosto do swojej starej szafki – teraz wypełnionej rzeczami należącymi do George’a Lyncha, rozgrywającego swój trzeci sezon w NBA skrzydłowego z North Carolina – i ją przejął. Nie poprosił o nią ani nie zaproponował żadnych pieniędzy za to, żeby móc z niej korzystać. Po prostu ją sobie wziął.

Po czwartym meczu Johnson zaczął nalegać na to, żeby przebywać na parkiecie w kluczowych momentach. Po piątym spotkaniu zawodnicy rywali zaczęli znowu szeptać o tym, czy aby na pewno bezpiecznie jest rywalizować na parkiecie z człowiekiem zakażonym wirusem HIV. Kiedy Johnson coś mówił, to w 99 procentach był to komunikat „ja”, a tylko w jednym procencie „my”. Ale najgorsze było to, że jego obecność zaczęła niekorzystnie odbijać się na kolegach z drużyny. Siedemnastego marca Lakers przegrali 98:97 zacięty mecz z Orlando, bo zwykle arogancki Van Exel nie odważył się oddać rzutu, który mógł zapewnić jego drużynie wygraną. Gdyby Magica nie było na parkiecie, z pewnością by podjął próbę. Tę porażkę można było zrzucić na karb pecha, jednak zawodnikiem, który zareagował na obecność Johnsona najgorzej, był Cedric Ceballos, występujący w pierwszej piątce niski skrzydłowy i koszykarz, którego minuty spędzane na parkiecie najbardziej się skurczyły po zmianach w składzie.

Ceballos, rozgrywający szósty sezon w NBA zawodnik z Cal State Fullerton, od momentu przejścia do Lakers z Phoenix we wrześniu 1994 roku miał rakotwórczy wpływ na drużynę. Był klasycznym przykładem patologicznie samolubnego sportowca, który zdecydowanie za wiele razy słyszał, jaki jest wspaniały, niesamowity i genialny, choć w rzeczywistości nie był ani wspaniały, ani niesamowity, ani genialny. Zaangażowanie w defensywę Ceballosa nie istniało. Podawał raz, czasem dwa razy na miesiąc. Za to nie brakowało mu bezczelności. Po tym jak podczas sezonu 1994/95 zdobywał dla Lakers 21,7 punktu na mecz, sam siebie nazwał „Chise”, co było skrótem od „franchise”, jak franchise player – koszykarz, wokół którego klub chce budować drużynę. Pewnie dałoby się znaleźć argumenty za taką tezą, gdyby Ceballos był, powiedzmy, zawodnikiem nieszczęsnej (i nowej) drużyny Minnesota Timberwolves. Ale grał w Los Angeles Lakers, których lista najlepszych zawodników w historii obejmuje takie nazwiska jak George Mikan, Jerry West, Wilt Chamberlain, Elgin Baylor, Gail Goodrich, Jamaal Wilkes, Kareem Abdul-Jabbar, James Worthy, no i (hm…) Magic Johnson, więc brzmiało to co najmniej niedorzecznie.

„Śmialiśmy się z niego – mówił Eddie Jones. – Nie wolno ci samemu nadawać sobie przydomka. Nigdy”.

„Wymyślił sobie ksywkę – opowiadał skrzydłowy Lakers Corie Blount. – Pomyślcie sobie, jakie to aroganckie. Franchise. Serio? Że niby będziemy wokół ciebie budować całą drużynę? No dobra, stary. Teraz będziesz musiał to przetrzymać…”

Wspaniały dziennikarz „Los Angeles Timesa” Mark Heisler nazwał Ceballosa „obnoszącym się dumnie pawiem” i miał rację. Ceballos wygrał Konkurs Wsadów w 1982 roku, a trzy lata później wystąpił w Meczu Gwiazd. Następnie nagrał płytę rapową, po czym połączył to wszystko ze sobą i uznał, że jest legendą. A legendy nie ustępują miejsca nikomu.

Dwudziestego marca, dzień po tym, jak Cedric rozegrał tylko 12 minut (najmniej w sezonie) w zwycięskim meczu z Sonics na własnym parkiecie, a potem jeszcze usłyszał, jak Magic mówi, że uważa, że powinien grać w pierwszej piątce na pozycji niskiego skrzydłowego, samowolnie się oddalił, nie pojawił się na lotnisku i nie wsiadł do samolotu, którym drużyna miała polecieć do Seattle na rewanż (przegrany 104:93). Agent Ceballosa, Fred Slaughter, nie miał pojęcia, co się wydarzyło. Podobnie jak dyrektor generalny Lakers, Mitch Kupchak. Ceballos tracił 27 378 dolarów za każdy opuszczony mecz, ale ponieważ nikomu w Lakers na nim specjalnie nie zależało, to nikt też nie miał pojęcia, gdzie mógł się podziać. Jedyny sygnał podpowiadający, dokąd mógł się udać Cedric, pochodził od Deana Messmera, właściciela firmy wynajmującej jachty Boat Brokers w Lake Havasu City w Arizonie. „Jeździ tam na nartach wodnych i świetnie się bawi – powiedział jednemu z dziennikarzy Messmer. – Właśnie go widziałem. Wypożyczył skuter wodny i czeka, aż naprawimy jego łódkę”*.

W końcu, pięć dni po zniknięciu, Ceballos wrócił uzbrojony w nonsensowne usprawiedliwienie („Miałem bardzo osobiste problemy rodzinne i musiałem się nimi zająć”), które jednak nie przykryło jego frustracji wynikającej z życia w cieniu Magica Johnsona. Kolejni koledzy z drużyny go krytykowali, jeden z nich wstawił nawet do jego szafki karton z mlekiem z napisem GDZIE SIĘ PODZIAŁ CEBALLOS? „Był największym pozerem w historii – mówi Scott Howard-Cooper z »Los Angeles Timesa«. – Rozmawiałeś z nim, a on potrafił cię nagle zwyzywać. Potem włączały się kamery telewizyjne, a on się tylko uśmiechał. Koledzy z drużyny mu nie ufali”. Ceballos, najbardziej nieprawdopodobny i niewykwalifikowany kapitan drużyny w historii współczesnego sportu, został tego tytułu pozbawiony, a przez cztery i pół godziny lotu z Los Angeles do Orlando nikt się do niego nie odezwał. Dopiero kiedy Johnson zabrał głos w sprawie, ton i napięcie towarzyszące całemu skandalowi się odmieniły. W przeciwieństwie do pozostałych zawodników, którzy lamentowali nad tym, co Ceballos zrobił drużynie, Johnson skarżył się na wpływ ostatnich wydarzeń na jego życie. Że to rujnuje jego wielki comeback. Że odbiera mu szansę na błyszczenie w świetle reflektorów. „To najgorszy moment na zrobienie czegoś takiego – powiedział. – Mam już tego naprawdę dosyć. Nie wiem, czy powrócę na kolejny sezon. Nie wiem. Jest mi z tym wszystkim ciężko. Jestem już na to za stary”.

W tym momencie to, co jeszcze przed miesiącem wyglądało na najszczęśliwszy powrót w historii zawodowego sportu, zaczęło się powoli zamieniać w bagno. Dwudziestego ósmego marca, po wygraniu czterech meczów z rzędu, Lakers zapewnili sobie awans do play-offów, po czym dwa tygodnie później stracili Van Exela, który uderzył w Denver sędziego i został za karę zawieszony na siedem spotkań. Johnson – jak to Johnson – nie zamierzał tracić czasu i ostro skrytykował kolegę z drużyny za to, że ten nie umie trzymać nerwów na wodzy, po czym podczas zwycięskiego starcia z Phoenix sam popchnął sędziego i został za karę zawieszony na trzy mecze. Ira Berkow, świetny dziennikarz „New York Timesa”, zbeształ władze NBA za to, że potraktowały Magica tak ulgowo i dały mu tylko po łapach. I miał rację. To wszystko było absurdalne.

„Zrobił się z tego cyrk – powiedział po latach Harris. – Magic najpierw skrytykował Nicka, a potem zrobił na boisku dokładnie to samo co on. Ced nadał sobie ten głupi przydomek, następnie zniknął, wrócił i strzelił focha. Mieliśmy naprawdę dobrych koszykarzy, ale wszystko się posypało w najgorszym możliwym momencie”.

Zza kulis przyglądał się temu Jerry West. I nie mógł uwierzyć własnym oczom. Legenda Lakers poradziłaby sobie (generalnie) z porażkami, pod warunkiem że czułaby, że jego drużyna zmierza we właściwym kierunku. Na przykład rok wcześniej West postrzegał rozwój i dojrzewanie Van Exela oraz Jonesa za oznakę tego, że przyszłość organizacji maluje się w jasnych barwach. Ale teraz doszedł do wniosku, że powrót Johnsona – choć przez chwilę przysporzył drużynie trochę chwały – był błędem. Magic okazał się niewłaściwym człowiekiem na niewłaściwe czasy, niezdarnym połączeniem wyciągniętej z rupieciarni supergwiazdy z lat 80. z bandą narwańców z nastawieniem rodem z lat 90. (no i kolesia, który sam siebie nazwał „Chise”). I kiedy 18 kwietnia 1996 roku w wyjazdowym meczu z San Antonio Lakers zmarnowali 21-punktową przewagę z trzeciej kwarty i przegrali 103:100, stało się jasne, że to nie może się udać. Dwa tygodnie później cierpienia Los Angeles Lakers zakończyli ostatecznie Houston Rockets, którzy pokonali ich w jednostronnym pojedynku pierwszej rundy play-offów 3–1.

Po zakończeniu rywalizacji dziennikarze zapytali Johnsona, który jak zawsze nie bał się stawić czoła kamerom, o problemy minionego sezonu. „Tak wiele się działo, a my nie potrafiliśmy stanąć po tej samej stronie, nie stanowiliśmy jedności – odpowiedział. – Marnowałem zbyt wiele energii na bitwy wewnątrz drużyny. Wyglądało to tak, jakbyśmy w każdym meczu musieli się z czymś mierzyć, na każdej rozgrzewce, podczas każdego treningu. Tak właśnie było. Wy widzieliście tylko połowę. Po prostu nie potrafiliśmy tego zrobić. Nasz statek przeciekał w zbyt wielu miejscach”.

Następnego dnia trzech zawodników – Van Exel, Threatt i skrzydłowy Anthony Miller – opuściło kończące sezon spotkania z Harrisem. Van Exel i Miller nie wrócili nawet z Houston tym samym samolotem co reszta drużyny.

„Czy był to mój ostatni mecz? – zapytał Johnson zgromadzonych dziennikarzy, siedząc przed swoją szafką w hali Houston, The Summit. – Chcę wrócić. Chcę wygrywać. Musimy tylko rozwiązać swoje problemy w LA”.

Czternastego maja, niespełna dwa tygodnie po ostatniej porażce z Rockets, Johnson wystosował krótkie oświadczenie, w którym ogłosił, że tym-razem-kończy-karierę-koszykarską-na-dobre. „Byłem zadowolony z mojego powrotu do NBA, choć oczywiście wolałbym, żebyśmy zaszli dalej w play-offach – napisał. – Ale teraz jestem gotów, by zrezygnować. Pora pójść naprzód. Odchodzę na własnych warunkach, czego nie mogłem powiedzieć, kiedy przerwałem swój powrót w 1992 roku”.

Gdzieś na przedmieściach Filadelfii uczeń czwartej klasy liceum, który planował w przyszłości zdominować NBA, zastanawiał się nad tym, co oznacza dla niego ta informacja.

Podobnie gdzieś w Orlando na Florydzie mierzący 216 centymetrów i ważący 145 kilogramów gigant rozważał, czy ta wiadomość będzie miała wpływ na jego życie.

A gdzieś w Los Angeles Jerry West chodził w tę i z powrotem po swoim biurze, układając plan, który miał odmienić zawodową koszykówkę.

Plan, który nie obejmował Magica Johnsona.

* Mike Penner z „Los Angeles Timesa” zażartował, że przyczynę nieobecności Ceballosa w meczu z Seattle można by opisać w następujący sposób: „Nie zagrał. Decyzja kapitana statku” (przyp. aut.).

Three Ring Circus

Copyright © Jeff Pearlman 2020

Copyright © for the Polish translation by Michał Rutkowski & Tymon Rutkowski 2024

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024

Redakcja – Dominik Leszczyński

Korekta – Maciej Cierniewski

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Fotografia na I stronie okładki – Andrew D. Bernstein / NBAE via Getty Images

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2024

ISBN mobi: 9788382103106

ISBN epub: 9788382103113

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska, Natalia Nowak, Kamila Piotrowska, Paweł Truskolaski

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka

finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl