Cuda świętej Faustyny - Ewa K. Czaczkowska - ebook

Cuda świętej Faustyny ebook

Ewa K. Czaczkowska

0,0
25,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Cuda świętej Faustyny” to 12 reportaży o ludziach, których ocaliło Boże Miłosierdzie. Ocaliło życie i zdrowie, wyprowadziło z uzależnień duchowych i z nałogów, obdarzyło rodzicielstwem... Historie Zuka Spancy i Pereca Willenberga pokazują, że Miłosierdzie Boga nie zna granic. Wszystkie historie są emocjonujące i poruszające. Prawdziwe!

Kardynał Franciszek Macharski, gorliwy orędownik Bożego Miłosierdzia, chory na nowotwór został uzdrowiony.

Magda, młoda i utalentowana dziewczyna, w wypadku straciła części czaszki. Dziś chodzi, mówi w kilku językach obcych.

Sparaliżowany Luciano pewnej nocy w szpitalu zobaczył tajemniczą postać.

Święta Faustyna podeszła do niego ze słowami „Nie bój się”. Następnego dnia Luciano wstał z łóżka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 246

Data ważności licencji: 5/20/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Pięć palców Faustyny

Zakonnica stanęła w otwartych drzwiach sali na pierwszym piętrze oddziału neurologicznego szpitala Luigi Sacco w Mediolanie. Luciano Boschetto i Francesco Ficarotti dostrzegli ją już chwilę wcześniej, kiedy szła długim korytarzem. Początkowo widzieli tylko, że przygaszone nocą światło jaśnieje, a potem ujrzeli jakiś cień. Myśleli, że to pielęgniarka idzie do chorego z lekarstwem. Ale światło stawało się coraz silniejsze. Nagle zobaczyli w nim siostrę zakonną. „Co ona tutaj robi? W dodatku o tej porze?” – dziwili się. „To chyba jakaś wariatka” – mówił Luciano. Była trzecia w nocy z 20 na 21 kwietnia 2004 roku.

Zakonnica popatrzyła na częściowo sparaliżowanego Luciana, który leżał najbliżej drzwi. Następnie spojrzała na Francesca, który po lekkim udarze mózgu mówił niewyraźnie. Na koniec skierowała wzrok na śpiącego w głębi trzeciego pacjenta, którego imienia dwaj pozostali nie zapamiętali. Potem zrobiła trzy kroki i stanęła przy łóżku Luciana, na wysokości jego nóg.

– „Nie bój się. Przyszłam do ciebie”. – Luciano zapamiętał to spotkanie w najdrobniejszych szczegółach. – Nie rozumiałem, co się dzieje. Byłem ogromnie przestraszony. Ona znowu zrobiła trzy kroki i podeszła blisko mnie. Położyła prawą rękę na mojej piersi, o tutaj... – Luciano ubrany w jasny wzorzysty sweter wskazuje środek klatki piersiowej. – Poczułem ogromny ból i ciepło. Powiedziała: „Przyszłam cię uzdrowić i cię uzdrowię. Jedyna rzecz, o którą cię proszę, to żebyś przyszedł do mnie, jak będziesz już zdrowy”. Ona mówiła, a ja drżałem ze strachu. Płakałem.

– Czy coś powiedziałeś?

– Jąkałem się. Trudno było mi mówić. Ale powiedziałem coś takiego: „Oczywiście, jak wyzdrowieję, to przyjdę do ciebie, ale ja cię nie znam. Nie wiem, kim jesteś. Nie wiem, gdzie mam cię szukać”. Wtedy ona cofnęła rękę z mojej piersi i pokazała otwartą dłoń. Na jej ręku pojawił się kościół. Wydawało mi się, że jestem na jego dziedzińcu. „Co ja tutaj robię?”, myślałem. Widziałem go bardzo dokładnie. Był nieduży, z czerwonej cegły, do wejścia prowadziły cztery stopnie po trzy schodki, po lewej stronie był betonowy mur, po prawej budynek z czerwonej cegły. Z przyzwyczajenia, bo jestem murarzem, policzyłem nawet okna, miał jedenaście okien na parterze i jedenaście na piętrze. Nigdy wcześniej nie widziałem tego kościoła i nadal niczego nie rozumiałem. A ona mówiła: „Ja jestem tutaj. To jest mój dom. Pamiętaj, że dla ciebie jest zawsze otwarty. Czy przyjdziesz w dzień, czy w nocy, ja tu zawsze czekam. A teraz muszę iść”. I poszła.

Wizyta trwała nie dłużej niż dziesięć minut.

Francesco również widział zakonnicę. Ale tylko do momentu, gdy stanęła w progu sali. Słyszał natomiast, że Luciano z kimś rozmawia. Długo wołał go po imieniu, ale ten nie reagował. Gdy Luciano wreszcie ocknął się jakby z odrętwienia, powiedział, że rozmawiał z zakonnicą, która przyszła go uzdrowić.

– Niechby cię uzdrowiła i mnie też – powiedział Francesco z tęsknotą w głosie.

Wraz z Lucianem szukałam Francesca, który w 2004 roku miał około siedemdziesiątki, ale bezskutecznie. W klubie sportowym, do którego zaglądał jeszcze kilka lat temu, słuch o nim zaginął. Mówiono, że z chorą żoną wyjechał z Mediolanu w swoje rodzinne strony, ale dokąd – nikt nie umiał powiedzieć.

Luciano był bardzo poruszony wizytą tajemniczej siostry.

– Widziałeś jej twarz? Jak wyglądała? – pytam, gdy na marmurowym blacie dużego kuchennego stołu niespiesznie stawia espresso.

– Widziałem twarz, jej niewysoką postać i strój zakonny. To nie była zjawa, duch. Miała ciało jak my. Wyglądała dokładnie tak. – Luciano chwyta telefon komórkowy. Na ekranie, w formie tapety, wyświetla się zdjęcie świętej. – Szukałem jej przez cztery miesiące.

Pięćdziesięcioośmioletni Luciano Boschetto ma siwe włosy, druciane okulary i dużo spokoju w sobie. Mieszka w Pero pod Mediolanem. Pociąg podmiejski z centrum Mediolanu dojeżdża tu w dwadzieścia minut. Z dworca tylko kilometr, może trochę więcej, i jesteśmy na osiedlu bliźniaczych piętrowych domów osłoniętych od ulicy zawsze zielonymi żywopłotami. Na końcu drogi, otoczony ogrodem z drzewami rodzącymi żółtopomarańczowe owoce kaki, stoi dom Luciana. Od kilku miesięcy Luciano spędza w nim więcej czasu. Jest na emeryturze. Opiekuje się chorą teściową, która leży w salonie obok. Żona Luciana Fiorella jest w pracy w firmie samochodowej, córka Ilaria, studentka ekonomii, na uniwersytecie. Za godzinę wróci ze szkoły czternastoletni Jacob. 14 kwietnia 2004 roku, gdy ojciec został sparaliżowany, Jacob miał cztery lata. Matka akurat wyszła z domu, by odebrać go z przedszkola. Chwilę wcześniej wybiegł Luciano, aby pojechać po córkę do szkoły. Wsiadał do samochodu, gdy ciśnienie podskoczyło mu gwałtownie. Żona znalazła go na wpół sparaliżowanego. Wezwane natychmiast pogotowie przewiozło go do odległego o dziesięć kilometrów szpitala Luigi Sacco. Luciano pokazuje swoją kartę choroby, w której lekarze zapisali rozpoznanie: udar niedokrwienny mózgu, ostry niedowład kończyn po lewej stronie ciała, wysokie nadciśnienie tętnicze. Sześć dni leczenia, od 14 do 20 kwietnia, na oddziale neurologii nie cofnęło skutków wylewu, a lekarze nie dawali na to specjalnej nadziei. 20 kwietnia po południu konsylium lekarskie zdecydowało o przeniesieniu Luciana Boschetta na oddział rehabilitacyjny.

Kilka godzin później odwiedziła go siostra zakonna. Po wizycie nieznajomej siostry Luciano nie zasnął do rana. O świcie powoli, z mieszaniną strachu i nadziei w sercu, zaczął sprawdzać, czy paraliż ustąpił.

– Czułem części ciała. Znów mogłem poruszać palcami lewej stopy, podnieść lewą rękę. Powoli wstałem więc i trzymając się jeszcze łóżka, zrobiłem kilka kroków. A potem włożyłem pantofle i poszedłem do szpitalnej kaplicy.

O 8.30 na oddział przyszła neurolog Francesca Clerici. Zaskoczona widokiem sparaliżowanego pacjenta, który stał na korytarzu oparty o kaloryfer, zawołała pielęgniarkę. Poleciła odprowadzić go do łóżka, a po chwili przyszła z innym lekarzem. Ten, widząc, że Luciano odzyskał czucie w kończynach, zapytał, co się stało.

– „Jak panu powiem, to pan nie uwierzy, więc nawet nie będę mówił”. – Luciano pamięta dobrze swoją odpowiedź. – Nie chciałem wyjaśniać, co się wydarzyło, z obawy, że uznają mnie za wariata. Lekarz więc dalej mnie badał: pukał młoteczkiem w lewe kolano, które podskoczyło do góry; kazał dotknąć lewą ręką nosa – dotknąłem, potem dotknąć nogi – dotknąłem, wreszcie polecił: „Proszę przejść tam i z powrotem” – przeszedłem. Gdy po raz drugi zapytał: „Co się stało?”, powiedziałem mu, że przyszła do mnie w nocy siostra zakonna. „Niech pan nie mówi głupstw. Księża, siostry, dajmy sobie z tym spokój” – lekarz lekceważąco machnął ręką i wyszedł.

W sali została doktor Clerici. Do rozmowy wtrącił się Francesco. Potwierdził, że w nocy odwiedziła ich siostra zakonna, która przez kilka minut rozmawiała z Lucianem.

– Powiedziałem lekarce: „Dobrze, zostawmy siostrę. Wczoraj po południu leżałem w łóżku sparaliżowany, przyszło siedmiu lekarzy. Stwierdziliście, że moje leczenie będzie długie, że nie będę wyleczony przed Bożym Narodzeniem i że musicie mnie przenieść na inny oddział. Dzisiaj rano jestem na nogach, mogę chodzić. Co to znaczy? Czy ja zwariowałem?”.

Lekarka zleciła Lucianowi wiele szczegółowych badań. Trwały od środy do poniedziałku. Nie wykazały niczego, prócz tego, że jest zdrowy. Luciano pokazuje wypis ze szpitala, w którym neurolog doktor medycyny Francesca Clerici napisała ostrożnie: „Podczas hospitalizacji pacjent wykazał postępujące stopniowo polepszenie w ruchach i czuciu w lewej części ciała. Obiektywne badanie neurologiczne w normie”.

– Lekarze powiedzieli mi: „Znajdź sobie inny szpital, bo my nic z tego nie rozumiemy”. – Luciano z uśmiechem wspomina bezradność medyków.

Nie mogli pojąć, jak to się stało, że nagle wyzdrowiał.

Luciano wyszedł ze szpitala 28 kwietnia. Dwa dni później już był w pracy, na budowie. Ze szpitala Luigi Sacco otrzymał skierowanie na kompleksowe badania do innego, renomowanego szpitala San Rafaello, wyposażonego w najnowocześniejszą specjalistyczną aparaturę. Stawił się tam w czerwcu, a następnie w sierpniu. Lekarze tej placówki potwierdzili, że kilka miesięcy wcześniej był poważnie chory. Zrobili mu wszechstronne badania kontrolne. Na koniec stwierdzili, że nie są w stanie wytłumaczyć, co się stało, ale jest zdrowy. Dopiero wtedy żona Luciana, która do tej pory nie bardzo wierzyła w jego cudowne uzdrowienie, przyjęła to do wiadomości.

W Luigi Sacco Luciano oprócz skierowania na kompleksowe badania dostał maść, którą miał smarować czerwone plamy na piersi. Pięć czerwonych plamek. Zauważył je kardiolog w czasie badania EKG i zaalarmował dermatologa. Ten stwierdził, że po zaleconej kuracji na pewno znikną. Luciano nie tłumaczył lekarzowi ich pochodzenia. Posmarował się maścią tylko raz, w szpitalu. Ślady zniknęły dopiero po sześciu latach, w 2010 roku. Samoistnie. Luciano pokazuje zdjęcie, które ma zawsze przy sobie, w telefonie komórkowym: pięć śladów palców zakonnicy. Zostały na ciele w miejscu, w którym go dotknęła, a jego przeszyły ból i gorąco takie, „jakby się gotował”.

Po wyjściu ze szpitala Luciano zaczął szukać zakonnicy i kościoła, który mu pokazała, by złożyć jej rewizytę. W poszukiwaniach pomagała mu jego siostra Giovanna, mieszkająca wraz z rodziną w podmediolańskim Baranzate. To zaledwie półtora kilometra od szpitala, w którym leżał Luciano. Giovanna odwiedzała brata codziennie, rozmawiała z lekarzami i modliła się o jego uzdrowienie. Nie była zdumiona cudownym uleczeniem Luciana. Zdziwiło ją coś innego.

– Byłam zaskoczona dobrocią Boga, który sprawił, że mój brat, tak daleki wówczas od Kościoła, od świętych i aniołów, mógł doświadczyć ich realnej obecności, stając się naocznym świadkiem mocy Bożego Miłosierdzia – mówi Giovanna.

Niewysoka, o jasnych włosach, w czarnym golfie, bez makijażu, serdecznym gestem zaprasza do mieszkania. Przy drzwiach w przedpokoju wisi nieduży obraz Matki Bożej tuż obok najcenniejszych rodzinnych pamiątek – ze zdjęciem prababki Gianny i Luciana na czele. Giovanna przyznaje, że początkowo nie zrozumiała tego, co mówił Luciano o siostrze zakonnej. Myślała, że owej nocy u brata zjawiła się Matka Boża, do której modliła się modlitwą różańcową, a dokładniej: Matka Boża z Loreto, do której ma szczególne nabożeństwo. Przynosiła więc Lucianowi pocztówki najpierw z Loreto, a potem z innych włoskich sanktuariów maryjnych. Ale odpowiedź zawsze była taka sama: „Nie, to nie to”.

– Przeczuwałem, że ten kościół nie znajduje się we Włoszech, gdyż był inny niż nasze świątynie – mniejszy, bez wysokiej, stojącej oddzielnie dzwonnicy, zbudowany z czerwonej cegły – mówi Luciano, który z racji zawodu zwraca uwagę na detale konstrukcyjne i architektoniczne.

Szukali więc dalej. Luciano prosił o pomoc przyjaciół, Giovanna pytała siostry zakonne i księży. O cudownym uzdrowieniu brata opowiedziała również don Gregoriowi Vitalemu, rektorowi Sanktuarium Maryjnego Madonna della Bozzola w Garlasco niedaleko Pawii, dokąd jeździła na pielgrzymki. Ksiądz poprosił, aby przyjechała z bratem. Pojechali w czerwcu. Ale don Gregorio był bardzo tajemniczy, niemal tak jak zakonnica, której szukał Luciano.

– Powiedział, że wie, kim jest ta siostra zakonna, ale nie powie mi, gdyż mam to odkryć sam – opowiada Luciano. – Dodał jeszcze: „Za dwa miesiące, gdy będziesz oglądał telewizję albo czytał gazetę, dowiesz się, gdzie jest ten kościół i kim jest ta siostra. A wtedy przyjedź do mnie”.

Niestety, don Gregorio Vitali nie pamięta tamtego spotkania ani tamtych słów. Ale na pewno znał wówczas orędzie o Bożym Miłosierdziu i historię życia świętej Faustyny, gdyż już od 1998 roku w jednym z ołtarzy jego świątyni wisi obraz Jezusa Miłosiernego.

Luciano natomiast dobrze zapamiętał słowa don Gregoria, lecz nic z nich nie pojmował. Wydawały mu się one tak niedorzeczne, że myślał, iż ksiądz nie zrozumiał nic z tego, o czym mu powiedział. Dlatego zdecydował, że dalej będzie szukał kościoła i siostry zakonnej, tak jak robił to do tej pory. Giovanna miała więcej zaufania do don Gregoria: „Skoro ci powiedział, że za dwa miesiące się dowiesz, to tak się stanie” – zawyrokowała i czekała spokojnie.

Minęły dwa miesiące. Był sierpień 2004 roku. Deszczowa sobota. Dzień, w którym najchętniej siedzi się w domu i czyta książki albo ogląda telewizję. Luciano wrócił z zakupów, włączył telewizor. Na kanale sportowym trwała relacja z wyścigu kolarskiego. Kiedy na ekranie pojawiły się reklamy, zaczął przerzucać kanały. Na Rete 4 w programie o cudach jakiś amerykański biskup opowiadał o swoim nadzwyczajnym uzdrowieniu, którego doznał w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie-Łagiewnikach w Polsce. Opowieść ilustrowały zdjęcia kościoła i świętej Faustyny.

– To był kościół, którego szukałem! I to była ta zakonnica! – w głosie Luciana słychać dawne emocje. – Rozpłakałem się ze wzruszenia.

Za chwilę płakali razem: Luciano, jego żona Fiorella, córka Ilaria i syn Jacob, który najmniej rozumiał z całej tej historii. Luciano natychmiast zadzwonił do Giovanny. Robiła akurat sobotnie zakupy jak połowa Włochów o tej porze. Jej reakcja zelektryzowała go. Gdy stojąc między półkami w sklepie, usłyszała, że znalazł kościół i zakonnicę, która ma na imię Faustyna, powiedziała: „Faustyna Kowalska? Mam o niej w domu książkę”.

Przywiozła mu ją jeszcze tego samego dnia. Luciano po raz drugi zobaczył zdjęcie tej, którą widział w szpitalu. Nie miał wątpliwości: to była ona.

Książkę o świętej Faustynie kupił mąż Giovanny Francesco, wypatrzywszy ją uprzednio na wystawie katolickiej księgarni. To mogło być rok przed chorobą Luciana, może trochę wcześniej. Na pewno w czasie pobytu Luciana w szpitalu oraz przez cztery miesiące poszukiwań kościoła i siostry zakonnej książka leżała na nocnej szafce przy łóżku Giovanny. Francesco przeczytał zamieszczone w niej fragmenty Dzienniczka, Giovanna fragmenty biografii Faustyny, ale obojgu nawet przez myśl nie przeszło, że to jej szuka Luciano. Dzisiaj w sypialni Giovanny i Francesca, której drzwi na moment uchylają, wisi sporych rozmiarów obraz Jezusa Miłosiernego przywieziony z Łagiewnik.

Wtedy, w sierpniu 2004 roku, Luciano znalazł w książce numer telefonu do kościoła Santo Spirito in Sasia w Rzymie, położonego kilkaset metrów od placu Świętego Piotra. To miejsce, w którym od 1994 roku na prośbę Jana Pawła II mieści się Centrum Duchowości Bożego Miłosierdzia, dobrze znają rzymscy czciciele świętej Faustyny.

– Zadzwoniłem bardzo wzruszony, ledwie mogłem mówić. Siostra, z którą rozmawiałem, zapytała, czy znam historię świętej Faustyny. Powiedziałem: „Wie siostra, ja ją zobaczyłem w szpitalu. Przyszła i mnie uzdrowiła”.

We wrześniu 2004 roku Luciano Boschetto spotkał się w Rzymie z rektorem kościoła Santo Spirito księdzem Józefem Bartem. Ten skontaktował go z siostrami w Łagiewnikach. W rozmowach telefonicznych uzgodnili, że Luciano z rodziną i przyjaciółmi przyjedzie do Polski w kwietniu 2005 roku, tuż po Wielkanocy. W Łagiewnikach mieli spędzić niedzielę Bożego Miłosierdzia, która tamtego roku przypadała 3 kwietnia. Gdy wyjeżdżali z Mediolanu, w Watykanie umierał Jan Paweł II. Tysiące osób zmierzało do Rzymu, by czuwać przy papieżu na placu Świętego Piotra, oni jechali w odwrotnym kierunku – do Polski. Jechali z rewizytą do świętej Faustyny, do miejsca, gdzie jak powiedziała Lucianowi, mieszka i zawsze czeka. Pewnie nie tylko na niego.

Pojechali z Pero pod Mediolanem dwoma samochodami w dziewięć osób: Luciano, Giovanna, Francesco i ich synowie Stefano i Roberto oraz przyszła synowa Tiziana, a także dwóch przyjaciół Luciana i żona jednego z nich. Gdy dojechali do Łagiewnik, był piątek wieczorem, 1 kwietnia, godzina 21.30. Dzień później o 21.37 zmarł Jan Paweł II. Stało się to w wigilię święta Bożego Miłosierdzia, które papież Wojtyła ustanowił dla całego Kościoła. Trzy lata wcześniej, w sierpniu 2002 roku, gdy w Krakowie-Łagiewnikach konsekrował nową bazylikę i zawierzył ludzkość Bożemu Miłosierdziu, pokazał to miejsce całemu światu.

Luciano zobaczył je w świetle dnia nazajutrz po przyjeździe, 2 kwietnia rano.

– Wszystko było dokładnie takie, jak pokazała mi Faustyna: kościół, okna, schody, wieża, mur po lewej stronie. Czułem się tak, jakbym tutaj był już wcześniej.

To budziło lęk. A na pewno mocno poruszało. Przez cały czas pobytu w Łagiewnikach Luciano miał wilgotne oczy. Płakał na dziedzińcu, zanim wszedł do kościoła, płakał w kościele i gdy z niego wychodził. Płakał od soboty rana do poniedziałku przed południem, gdy wyruszyli w drogę powrotną do Włoch. Dziękował Bogu i świętej Faustynie za swoje uzdrowienie, prosił o zdrowie dla kuzynki z Brescii, chorej na chłoniaka, która do dziś ma się całkiem dobrze.

Ale tamtej niedzieli Bożego Miłosierdzia zdarzyło się coś jeszcze.

– Miesiąc przed wyjazdem do Polski miałem dziwny sen. Śniło mi się, że jestem w Łagiewnikach. Przed kościołem zobaczyłem dziewczynę z czerwonymi włosami, bez dwóch przednich zębów. Była z dzieckiem, które miało najwyżej pięć lat. Dziewczyna trzymała w ręku talerzyk i prosiła o jałmużnę. Porządkowi próbowali odsunąć ją od kościoła, ale ona wracała. – Luciano robi krótką pauzę. – Kiedy byłem w Łagiewnikach, po uroczystościach niedzieli Bożego Miłosierdzia wszedłem do sklepu w pobliżu sanktuarium, aby doładować telefon na kartę. W sklepie było tłoczno. Przede mną w kolejce stanęła dziewczyna. Miała czerwone włosy, dokładnie takie jak dziewczyna w moim śnie. Było z nią może pięcioletnie dziecko, które płakało. O coś prosiło, chyba o lody, ale matka mu odmawiała. Prawdopodobnie nie miała pieniędzy. Rozmieniłem pieniądze i dałem jej banknot, bodajże pięćdziesięciozłotowy. Po chwili weszła do sklepu Giovanna, której zacząłem opowiadać o dziewczynie ze snu, ale kiedy chciałem ją pokazać, nie mogłem jej znaleźć. Już jej nie było.

Luciano do dziś nie potrafi wyjaśnić, co się wówczas stało. Czy była to próba miłosierdzia dla niego, który sam go doświadczył?

Od wizyty świętej Faustyny u Luciana w szpitalu Luigi Sacco w Mediolanie i od rewizyty Luciana w Łagiewnikach minęły lata. Luciano nadal czuje się dobrze. I czuje opiekę świętej Faustyny.

– Ona jest jak mama. Zawsze pomaga. Bywało, że nie miałem pracy, zwracałem się do siostry Faustyny i za dwa dni już miałem zlecenie.

Uzdrowienie dużo zmieniło w życiu duchowym Luciana.

– Przyjąłem zasadę, że to, co dostałem, muszę oddawać innym ludziom. Łaska została mi dana darmo, ale moim zadaniem jest dzielić się z innymi tym, co otrzymałem – tłumaczy i daje przykłady.

Egipcjaninowi, który żył pod mostem, zaoferował pracę, przez lata pomagał w parafii w różnych remontach, jako wolontariusz wozi swoim samochodem dary. I modli się. Odmawia Koronkę do Miłosierdzia Bożego, czyta Dzienniczek, jeździ na spotkania Oazy Bożego Miłosierdzia, którą założyła Giovanna. Nie ma miesiąca, żeby chociaż raz nie opowiadał o swoim cudownym uzdrowieniu za przyczyną świętej Faustyny. Jeździ tam, dokąd go zapraszają. Najczęściej do miejscowości w Lombardii, ale też w Piemoncie, Toskanii, Trydencie.

– Ludzie proszą mnie, abym modlił się za nich, chcą mi nawet dawać za to pieniądze. Myślą, że skoro zostałem uzdrowiony, to mnie Pan Bóg na pewno wysłucha – mówi zakłopotany. – Daję im obrazki Jezusa Miłosiernego i mówię: „Módlcie się sami. Jeżeli jesteście w trudnej sytuacji, to proście Boga o jej zmianę. Zwróćcie się do Niego, spróbujcie”.

Sam też się za nich modli. Pokazuje zdjęcia chorych – znajomych i nieznajomych – za których codziennie przed snem modli się do świętej Faustyny.

– Dlaczego siostra Faustyna przyszła do ciebie?

– Wszyscy mnie o to pytają.

– Co odpowiadasz?

– Że nie wiem. Niektórzy księża radzą mi, abym mówił, że znałem nabożeństwo do Bożego Miłosierdzia, że modliłem się o uzdrowienie do świętej Faustyny. Ale ja nie mogę tego zrobić, bo to nieprawda – wyznaje bezradnie.

– Gdy przyszła do ciebie, byłeś wierzący?

– Byłem taki jak wielu katolików, chodziłem do kościoła.

– Dlaczego święta Faustyna uzdrowiła akurat ciebie?

– Nie wiem. Może dlatego, że moja siostra jest bardzo pobożna? I bardzo modliła się za mnie.

W tle opowieści o uzdrowieniu Luciana nieustannie pojawia się Giovanna, niczym duchowa przewodniczka rodziny. W czasie choroby brata prosiła Boga o jego uzdrowienie wieloma modlitwami, również za wstawiennictwem wielu świętych. Wśród nich była też święta Faustyna. Ale nie wyróżniała jej spośród innych. Gdy Luciano szukał później tajemniczej zakonnicy, nawet nie pomyślała, że to może być ona. Jej wizerunek z modlitwą o uzdrowienie chorych znalazła przy ołtarzu Jezusa Miłosiernego w sanktuarium w Garlasco. Było to jakiś czas przed chorobą brata, na pewno zanim Francesco kupił książkę o Faustynie. Giovanna odmawiała więc modlitwę za wstawiennictwem świętej Faustyny w intencji wielu chorych, których znała, a później prosiła nią o zdrowie brata. W czasie choroby Luciana być może odmawiała też Koronkę do Miłosierdzia Bożego, choć tego dzisiaj nie jest w stanie stwierdzić z całą pewnością. Na pewno, jak zawsze, najważniejsza była w tym czasie modlitwa różańcowa i spontaniczna modlitwa serca skierowana do Jezusa.

– Bo to Jezus uzdrawia, nie święci. Oni są tylko naszymi pośrednikami. I święta Faustyna modliła się ze mną o zdrowie brata – mówi Giovanna. – Teraz już wiem, że ten cud, wielki cud, był po to, aby szerzyć kult Bożego Miłosierdzia.

Zbliżała się godzina 20.00, gdy Giovanna zapytała:

– Pojedziesz z nami do oratorium? Za pół godziny rozpoczyna się nasz Wieczernik.

Szybka akcja. Ze stołu zniknęły laptop, dyktafon, filiżanki. Pojawił się obrus, a za chwilę wielka misa zielonej sałaty, balsamico, słoiczki przyrządzonej w domu papryki w oliwie, woda, wino oraz gorące filety z kurczaka. Stefano w pośpiechu spakował gitarę i sprzęt nagłaśniający. Przed wyjściem obdarował mnie płytą z pieśniami o Bożym Miłosierdziu, które nagrał z przyjaciółmi z Oazy Bożego Miłosierdzia – wspólnoty modlitewnej, z racji spotkań w czwartki nazwanej Wieczernikiem. Gdy z Giovanną, Franceskiem i Lucianem dojechaliśmy do oratorium parafii Świętego Michała Archanioła w Baranzate, które mieści się w piwnicy niegdyś prywatnej willi, znajdowało się tam już kilkadziesiąt osób. Przy ołtarzu stał obraz Jezusa Miłosiernego i wizerunek świętej Faustyny. Chwilę później nadzwyczajny szafarz Eucharystii wystawił na ołtarzu Najświętszy Sakrament. W niebo popłynęły imiona osób szczególnie polecanych Bogu – chorych na ciele i na duszy.

Oaza Bożego Miłosierdzia w Baranzate powstała w marcu 2007 roku. Trzy lata po uzdrowieniu Luciana. Gdy zaczynali spotkania w czwartkowe wieczory, było ich siedmioro. Dziś co tydzień jest nie mniej niż pięćdziesiąt osób, a bywa, że jak tego listopadowego dnia, gdy znalazłam się tam niespodziewanie, ponad sześćdziesiąt. Na wzór grupy z Baranzate w północnych Włoszech powstały trzy inne wspólnoty Bożego Miłosierdzia: w Saltrio (prowincja Varese), Barna (prowincja Como) i Granzette (prowincja Rovigo).

O godzinie 23.00 spotkanie Wieczernika dobiegło końca. Na zewnątrz w ciemnościach dostrzegłam jeszcze wysoki drewniany krzyż, który na chwałę Bogu postawiła rodzina Giovanny. Luciano odwiózł mnie swoją jasną skodą do hotelu w Mediolanie. Po drodze zatrzymaliśmy się przy szpitalu Luigi Sacco, położonym przy skrzyżowaniu drogi z autostradą A4 z Turynu do Triestu. Portier patrzył zbyt podejrzliwie, by w świetle latarni dłużej szukać wzrokiem budynku oddziału neurologii. Tam o trzeciej w nocy z 20 na 21 kwietnia 2004 roku do Luciana przyszła święta Faustyna.

Czy mi, Jezu, przebaczysz?

Wódkę zapakował do teczki. Dziewięć półlitrówek czystej. Koledzy nie zawiedli. Alkohol wprawdzie był na kartki, ale kto nie poratuje kumpla, który właśnie wyleciał z pracy? Formalnie o zwolnienie poprosił sam, by uniknąć wypowiedzenia dyscyplinarnego. Dzień wcześniej, w środę 27 lipca 1983 roku, przyszedł do pracy po nocnej libacji. Niby nic nowego, ale tego dnia kac był wyjątkowo dokuczliwy. Sięgnął po piwo. Wypił trzy butelki. Poczuł się tak, jakby wypił kolejne pół litra czystej. Był zupełnie pijany. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej uszłoby mu to płazem, ale od kiedy weszła w życie ustawa antyalkoholowa, w zakładach pracy wzmogły się kontrole trzeźwości. Musiał odejść. Spakował torbę. Zamknął za sobą drzwi z tabliczką: „Mieczysław Nikody, zastępca kierownika Wytwórni Wód Gazowanych i Rozlewni Piwa w Rymanowie”. I poszedł prosto do domu.

– Chciałem się zapić na śmierć. Taki miałem plan – opowiada o wydarzeniach sprzed trzydziestu lat. – Rodziny nie było w domu, żona z synami wyjechała nad morze. Zamknąłem się w swoim pokoju, szczelnie zasłoniłem okna. Nie zapalałem światła, żeby matka i siostra, które mieszkały w drugiej części domu, nie zauważyły mnie. Były przyzwyczajone, że czasem nie ma mnie w domu przez kilka dni. Zacząłem pić. Póki mogłem, czytałem wszystko, co było w pokoju, głównie wojenną serię Z Tygrysem, oglądałem telewizję i spałem. Gdy się budziłem, sięgałem po butelkę. Brałem parę łyków i zamroczony znów zasypiałem. I tak przez dziewięć dni. Piłem mniej więcej pół litra na dobę. Nic nie jadłem, nie przyjmowałem innych płynów. Tylko piłem. Przewidywałem, że umrę z wycieńczenia. Miałem coraz potworniejszego kaca, strasznie się pociłem. Byłem w stanie delirium, miałem różne przywidzenia. Widziałem piekło, diabły, które na mnie czekały. Miałem wrażenie, że Matka Boża na obrazku pierwszokomunijnym, który wisiał na ścianie, raz płacze, innym razem uśmiecha się do mnie. Słyszałem różne głosy. Wreszcie nadszedł dzień, w którym wódka się skończyła. A ja nie umarłem. „I co dalej?” – pytałem sam siebie. Wtedy pojawiła się myśl: „Masz w walizce, która jest w szafie, linkę spadochronową. Weźmiesz ją, pójdziesz do stodoły, wejdziesz na drabinę, założysz sznur na trzeci szczebel od góry, pętlę na szyję i spuścisz nogi. Moment i nic nie będziesz czuł”. „Ale jak ja to zrobię – myślałem dalej – skoro nawet nie mogę zejść z kozetki?” I znów usłyszałem w głowie: „Spróbuj zejść na czworakach do piwnicy, tam znajdziesz lekarstwo”. Powolutku zsunąłem się po schodach do piwnicy. Stały tam różne butelki, spomiędzy nich nagle uśmiechnęła się do mnie trupia czaszka. Denaturat! Było mniej niż pół butelki. Wypiłem z gwinta. Wszystko. Smakował mi tak, jakbym pił wyśmienity kompot. Od razu stanąłem na nogi. I śmiało poszedłem na górę po linkę. Sięgnąłem ręką do walizki. Znalazłem sznurek, ale też jakąś broszurkę. Zdziwiłem się. Broszura była czarno-biała z wizerunkiem Jezusa na okładce i podpisem Jezu, ufam Tobie. Dziwnie mnie to zelektryzowało. Nigdy takiego wizerunku Jezusa nie widziałem. Chciałem się o nim czegoś dowiedzieć. Z ciekawości przerzuciłem okładkę i na pierwszej stronie tłustym drukiem przeczytałem słowa: „Najwięksi grzesznicy mają przed innymi prawo do ufności w przepaść Miłosierdzia Mojego, jeżeli się z pokorą zwrócą do mnie”. To był dla mnie szok. Byłem wycieńczony, ale mój umysł był sprawny. Spontanicznie wykrzyknąłem na głos: „Jak to? To i ja, taki najgorszy człowiek na świecie, taki grzesznik mam szansę? Czy i mnie, Jezu, przebaczysz?”.

Mieczysław Nikody setki razy opowiadał o tej minucie swojego życia. I setki razy się wzruszał. Także tym razem głos mu się załamał, oczy zwilgotniały. Po trzydziestu latach wciąż to samo wzruszenie.

– Po tych słowach coś jakby podcięło mi nogi: uklęknąłem i zacząłem czytać. Przeczytałem całą broszurę jednym tchem: słowa Jezusa do siostry Faustyny, jej krótki życiorys, modlitwy. Wciągnęło mnie to. Od dziecka rosłem w przekonaniu, że trzeba być grzecznym, bo Bóg patrzy i ukarze mnie za przewinienia. Później Bóg przestał dla mnie istnieć, a choćby i istniał, to – myślałem – dawno się odwrócił ode mnie, wielkiego grzesznika. A w tej broszurze czytałem coś innego. Czytałem, że Bóg może mi darować grzechy. Czułem, że jestem uratowany. O sznurku już nie myślałem.

Kontakt z Mieczysławem Nikodym nawiązałam poprzez proboszcza rymanowskiej parafii pod wezwaniem Świętego Wawrzyńca. 5 sierpnia 2013 roku zadzwoniłam na plebanię, a kilka godzin później odebrałam telefon od pana Mieczysława. Był zaskoczony nie tym, że go szukałam – bo właściwie czekał na kogoś, kto opisze jego historię – ale tym, kiedy się z nim skontaktowałam. Wyjaśnił, że zadzwoniłam dokładnie trzydzieści lat po tym, gdy szukając w walizce sznurka, aby się powiesić, wyciągnął broszurkę z napisem Jezu, ufam Tobie.

Spotkaliśmy się kilka dni później. Dzień był upalny. Usiedliśmy w ogrodzie w cieniu okazałej, rozłożystej jabłoni, która, pomimo opinii nieowocującej, zrzucała dojrzałe jabłka. Dom pana Mieczysława w ostatnich latach zmienił wygląd. Najstarszy syn Janusz rozbudował go, wyremontował, położył jasnożółtą elewację. Nie tylko on został włączony duchowo w historię ojca i nie tylko najmłodszy syn Witold, który usiadł z nami pod drzewem. Ale oni obaj, twierdzi ojciec, zapłacili za to wysoką cenę.

– Jak to się stało, że broszurka znalazła się w walizce? Pan ją tam włożył?

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Żyd od Jezusa Miłosiernego

Dostępne w wersji pełnej

Metanoia

Dostępne w wersji pełnej

„Jego dobroci nigdy nie zapominaj!”

Dostępne w wersji pełnej

Z Jezusem przy studni

Dostępne w wersji pełnej

Dziesięć cudów generała

Dostępne w wersji pełnej

To już tak źle z księdzem? Nie, tak dobrze

Dostępne w wersji pełnej

Przy Magdzie stoi anioł

Dostępne w wersji pełnej

On jest w moich rękach

Dostępne w wersji pełnej

Bóg przychodzi w snach

Dostępne w wersji pełnej

Święta i jej kardynał

Dostępne w wersji pełnej

Deszcz cudów i łask

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania i prośba

Dostępne w wersji pełnej

Bibliografia

Dostępne w wersji pełnej

Projekt okładki

Agnieszka Kucharz-Gulis

Fotografie na okładce

Champion studio/shutterstock

oriontrail/shutterstock

www.faustyna.eu

Opieka redakcyjna

Agnieszka Rudziewicz

Redakcja

Elżbieta Kot

Korekta

Barbara Gąsiorowska

Barbara Wójcik

Copyright © by Ewa Czaczkowska 2014

© Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2014

ISBN 978-83-240-3137-5

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com