Córka cieni. Część 1. Siedem szmacianych dat - Ewa Cielesz - ebook

Córka cieni. Część 1. Siedem szmacianych dat ebook

Ewa Cielesz

4,6

Opis

Magdalena, panna z przedwojennego zamożnego domu zakochuje się w Piotrze, ubogim kelnerze. Wobec sprzeciwu ojca dziewczyna opuszcza dom i ucieka z Piotrem w nieznane. Docierają do bieszczadzkiej wsi, gdzie trafiają do księdza, który udziela im ślubu i daje niespodziewany prezent w postaci mapy prowadzącej do opuszczonej chaty w samym środku puszczy. Para zamieszkuje w leśnej głuszy z dala od ludzi i cywilizacji. Przy zaradności Piotra Magdalena uczy się gospodarzyć. Tu zastaje ich wojna. Sielankowe życie staje się coraz trudniejsze, choć początkowo nie odczuwają skutków wojennej zawieruchy. Jednak, gdy Magdalena rodzi dziecko, Julianę, wokół szaleją już bandy UPA i Sowieci. Pewnego dnia do domu Piotra i Magdaleny trafia Ukrainiec, Iwan. Odtąd na spokojną chatę spada pasmo nieszczęść. Magdalena marzy o powrocie do domu. Jak potoczą się ich losy? Po latach jej zapiski odnajduje Adam, student historii, który postanawia odnaleźć Julianę.

Jak potoczyło się jej powojenne życie? O tym dowiemy się z drugiej części sagi „Córka cieni”, zatytułowanej „Obce matki” , oraz części trzeciej, „Burza przed ciszą”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (269 ocen)
187
54
22
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Joasia1972

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie czytalam tak dobrej serii. Wszystkie trzy czésci genialne. Totalnie oderwaly mnie od rzeczywistosci porywajac swoim klimatem.
20
gagatula

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja! jestem pod ogromnym wrażeniem. Polecam!
20
midnight66

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała! Autorka zabiera nas do domku w bieszczadzkim lesie, gdzie rozgrywają się losy pewnej nietypowej rodziny. Sposób prowadzenia narracji, częste zmiany perspektywy doprowadzają do tego, że nie sposób oderwać się od lektury. Polecam!
20
iwonaplock

Nie oderwiesz się od lektury

to były okrutne czasy, ciężko czytać.
00
Malwi68

Całkiem niezła

"Siedem szmacianych dat" to pierwszy tom sagi "Córka cieni" autorstwa Ewy Cielesz. Książka przenosi nas w malownicze scenerie przedwojennej Polski, opowiadając historię Magdaleny, Piotra i Juliany, których życie splata się z dramatycznymi wydarzeniami tamtych czasów. Magdalena, przedstawiona jako panna z zamożnego domu, odważnie wybiera miłość z ubogim kelnerem Piotrem, co stanowi wybuchowy początek tej niezwykłej opowieści. Ich ucieczka do bieszczadzkiej wsi i życie w opuszczonej chatce stają się tłem dla skomplikowanych relacji polsko-ukraińskich i brutalnych realiów wojny. Ewa Cielesz misternie układa wątki romansu, historii rodzinnej i dramatu wojennego, tworząc barwny obraz życia Magdaleny. Przeplatające się losy bohaterów odzwierciedlają trudności, z jakimi musieli zmierzyć się mieszkańcy Polski w tamtym czasie. Odnalezienie pamiętnika Magdaleny przez Adama, studenta historii, dodaje narracji dodatkowego wymiaru, nadając historii emocjonalnego napięcia. Autorka balansuje międz...
00

Popularność




Copyright © 2016 by Ewa Cielesz

Copyright for this edition © 2016 by Axis Mundi

REDAKCJA I KOREKTA: Elżbieta Makowska

KOREKTA TECHNICZNA: Basia Borowska

PROJEKT OKŁADKI: Borys Borowski

SKŁAD: Positive Studio

WYDANIE I

ISBN OPRAWA BR: 978-83-64980-05-3

EAN OPRAWA BR: 9788364980053

ISBN E-BOOK: 978-83-64980-21-3

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być wykorzystana bez zgody wydawcy.

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

1

Zapadał zmierzch, a oni wciąż kręcili się w miejscu, nie mogąc znaleźć właściwej drogi. Plecaki ciążyły, zmęczone nogi odmawiały posłuszeństwa. Szli w milczeniu, słychać było tylko trzask gniecionych butami gałęzi i ciężkie oddechy.

Czterech studentów historii po zaliczeniu ostatniego egzaminu postanowiło nabrać sił w miejscu, gdzie cisza i świeże powietrze zregenerują nadwyrężone organizmy.

– Po cholerę właziliśmy w ten las? – odezwał się Maks, przystanął i napił się wody z manierki. Była ciepła i nie gasiła pragnienia.

Adam milczał. Nie zamierzał tracić energii na wdawanie się w dyskusję. Wszyscy słyszeli, jakie wskazówki dał im napotkany bieszczadzki góral, chłop posępny i zwalisty, jak ta góra za jego plecami. Stał, myślał, w końcu powolnym ruchem podniósł rękę i wskazując palcem kierunek, powiedział: – Tam. Do lasu dojdziecie i przetniecie kawałek blisko brzegu. Dalej droga zaprowadzi. Ale to daleko. Jakieś dziesięć kilometrów, może więcej.

– Po cholerę? – powtórzył Maks. – Mieliśmy przy brzegu iść, do drogi. A tymczasem jesteśmy w samym środku lasu. – Skrzywił się i schował manierkę.

– Do kogo właściwie masz pretensję? – zapytał poirytowany Jerzy. Palnął się otwartą dłonią w czoło, a potem dokładnie obejrzał uśmierconego komara. – Wszyscy weszliśmy. Nikt nie protestował, tylko każdy lazł. A teraz noc nas tu zastanie. I zeżrą komary.

– Mogliśmy zatrzymać się w miasteczku. Wyspalibyśmy się i ruszyli rano – wysapał Wojtek.

– Trzeba było tak mówić, jak tam byliśmy, a nie teraz – burknął Maks i spojrzał na kolegów spode łba – Adam, powiedz coś!

– Moje gadanie niczego nie zmieni. Wystarczy wasze.

– Marzy mi się ciepły śpiwór w namiocie i materac pod tyłkiem – westchnął tęsknie Jerzy.

– Najpierw musisz sobie ten namiot rozbić – odpowiedział mu Maks i uśmiechnął się zjadliwie.

Szli gęsiego, przedzierając się przez zarośla. Gałęzie czepiały się plecaków, drapały twarze. Adam szedł jako ostatni. I mimo zmęczenia nic nie było w stanie zakłócić radości, że jest tu wreszcie, stawia nogę za nogą po śladach Bojków, górali bieszczadzkich, intrygujących go od dawna. Cieszył się też, że udało mu się namówić kolegów, tak samo jak on zafascynowanych historią, badających świadectwa przeszłości, problemy wywołujące kontrowersje. A losy Bojków były dramatyczne. Przybyli tu w XV wieku, karczowali lasy, by zdobyć miejsce dla siebie, uprawiali pola, hodowali bydło, borykali się z biedą, bywało, że i z głodem, zwłaszcza na przednówku, gdy zapasy się kończyły i trzeba było rwać zielsko, by wypełnić brzuchy. W 1947 roku zostawili wszystko, bo zostali wysiedleni na Ziemie Odzyskane w czasie akcji „Wisła”. Potem nigdy nie wrócili do opuszczonych wsi, nie zasiedlili ponownie domów, pozostawionych na zniszczenie. Nie ma tu już bojkowskich wsi. W niektórych z nich osiedlili się Polacy. Długo na tych terenach ziemia leżała odłogiem. Dopiero w latach pięćdziesiątych zapadła decyzja, by zasadzić tu lasy, bo nie było innych możliwości zagospodarowania tych terenów. Dziś doliną górnego Sanu zawładnęła przyroda. Z wysokiej trawy wyzierają resztki porośniętych olchą kamiennych podmurówek, jak kikuty wyciągniętych rąk w błagalnym geście o przetrwanie. Wypełnione mułem sadzawki nie rozbrzmiewają radosnym rechotem żab. Gdzieniegdzie przy rozstaju dróg zachował się przekrzywiony żelazny krzyż. Zdziczałe jabłonie i grusze wynurzają się z dawnych przydomowych sadów. Miasteczko, w którym zatrzymali się dzisiaj, wywoływało uczucie smutku. Było jak zatrzymana w kadrze powojennych lat fotografia w barwach sepii, nie poddająca się cywilizacji globalnie ogarniającej resztę kraju. Zaniedbane i ubogie, z kilkoma marnie zaopatrzonymi sklepami. Przy straganach kobiety stojące z mlekiem, jajkami i wódką. Stojące, bo kupujących było jak na lekarstwo. Wokół domów sterty kory, z których część poniewiera się pod butami przechodniów. Gospodynie znoszą ją w workach, przywożą wózkami, by zimą było czym palić w piecach. Na przyzbie suszą się pestki dyni, w sieni pod ścianą leżą poukładane główki kapusty, w koszach ziemniaki. O pracę tu trudno, przez okna zagląda bieda, to i dziękować Bogu ludzie się nie kwapią. Z dawnego kościoła powstał Dom Kultury, do którego czasem zaglądają nieliczne dzieci. Przeszłość tu wnika w teraźniejszość, dominuje, nie pozwala o sobie zapomnieć.

– Adam… Adam, śpisz w marszu czy co? – krzyknął na kolegę Wojtek, a on dopiero teraz zauważył, że pozostali zatrzymali się i patrzą na niego wyczekująco.

– Nie śpię. O co chodzi? – oderwał się od własnych myśli.

– Spójrz tam – powiedział Wojtek i machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku.

Adam wytężył wzrok.

– No widzę. Drzewa.

– Przyjrzyj się uważnie. Widać czarny zarys. Nie wiem, co to jest. Ściana?

– Może pierwsze domy jakiejś wiochy? A może dotarliśmy właśnie na miejsce? – zastanawiał się Wojtek patrząc z nadzieją po pozostałych.

– Nie… Byłby jakiś prześwit. A tu nic, tylko las i las – stwierdził Jerzy rozglądając się dokoła i próbując coś wypatrzyć. – Jakoś mi tak dziwnie, jakbym czuł czyjąś obecność. Omińmy to coś i idźmy dalej.

– Strach cię obleciał? Czego się boisz? Banderowców już nie ma – roześmiał się głośno Maks. Zbyt głośno, by był to śmiech naturalny.

– Sprawdźmy to – powiedział krótko Adam.

Przedzierali się przez krzaki gęsto porosłe wokół tajemnicy, którą chcieli odkryć. Teren był dziewiczy, żadnych śladów obecności człowieka. Nawet grzybiarze tu nie docierali. W zapadającym zmierzchu ich oczom ukazał się wreszcie niewielki dom z omszałą, kamienną podmurówką, kryty szarą od deszczu i upływu lat strzechą. Podwórko porośnięte było wysoką trawą, krzakami i smukłymi sosnami, prawdopodobnie samoistnie wysianymi przez wiatr. Za domem zdziczałe, rachityczne drzewa owocowe tonęły w leśnych zaroślach. Drzwi osadzone nieco krzywo na zardzewiałych zawiasach zabezpieczał jedynie skobel. Przez okna oblepione wieloletnim kurzem trudno było cokolwiek zobaczyć.

– Dom w takim miejscu? – zdziwił się Jerzy. – W samym środku lasu?

– To dla takich zbłąkanych wędrowców, jak my – odpowiedział mu Maks kładąc dłoń na klamce. – Wchodzimy?

– Zaczekaj! – powstrzymał go Wojtek i obejrzał się na Adama. – Po co mamy tam wchodzić? Nie można tak po prostu wejść sobie do obcego domu.

– Zwariowałeś?! Przecież od lat nikt tu nie mieszka, to widać. Nawet nikt tędy nie przechodzi. To wygląda tak, jakby ktoś zamknął dom z pięćdziesiąt lat temu i już nigdy go nie otworzył – tłumaczył Maks wciąż trzymając rękę na klamce. – Na dobrą sprawę możemy potraktować chałupę jak metę i jedną noc w niej przekimać. Materace mamy. Nadmucha się i już. Adam, co ty na to?

– Możemy zajrzeć z samej ciekawości. Najwyżej zaraz stamtąd wyjdziemy.

Drzwi były oporne. Otworzyły się jednak, przeraźliwie hałasując. W środku panowała ciemność. Małe okienka były zasłonięte i nie wpuszczały resztek światła kończącego się dnia. Adam wyjął latarkę. Słabe światło ogarnęło wnętrze sieni zarośniętej pajęczynami. Jerzy cofnął się, podniósł z ziemi suchą gałąź i zgarnął nią pajęcze sieci. Drzwi do izby były zamknięte. Maks uchylił je powoli. Nie przekraczając progu, Adam omiótł światłem ściany i podłogę. Specyficzny zapach długo nie używanego pomieszczenia uderzył w nozdrza. Nieśmiało weszli do środka. Pomieszczenie wyglądało tak, jakby ktoś przygotowywał się do jego opuszczenia. Sprzęty, zastygłe w oczekiwaniu na ręce, które co dzień ich dotykały, pogłębiały jeszcze uczucie pustki. Na podłodze zobaczyli coś, co przykuło uwagę wszystkich. Obok drewnianej skrzyni, przykrytej jedynie jakimś skrawkiem materiału, leżały szmaciane lalki, poukładane od najmniejszej do największej. Było ich siedem. Wszystkie uszyte podobnie, w długich sukienkach, wyblakłe, patrzyły pusto przed siebie guzikowymi oczami. Tuż za nimi, w wiklinowym koszyku spoczywały niezdarnie wyrzeźbione drewniane figurki. Na skrzyni leżał jakiś pakunek owinięty szmatką obszytą pożółkłą koronką, na nim zasuszone rośliny, które kiedyś być może były bukietem polnych kwiatów. Wszystko pokryte było grubą warstwą kurzu i gęstą siatką pajęczyn.

– Jak by tu ogarnąć… – zaczął Maks.

– Nie. Chodźmy stąd. Nie depcze się po grobach – powiedział poważnie Adam, zgasił latarkę i zdecydowanym krokiem ruszył do wyjścia.

– Po jakich grobach? Ktoś tu mieszkał i się wyniósł. To wszystko – próbował zbagatelizować to Maks, ale głos miał niepewny.

– No, nie wiem… Mam wrażenie, jakby ktoś się przyczaił i patrzył na nas z jakiegoś kąta. Czuję tu czyjąś obecność. Jeszcze trochę i usłyszę oddech – odezwał się Wojtek i zaszczękał zębami.

– Co ty chrzanisz? Wierzysz w duchy? Daj spokój – roześmiał się Maks.

Wrócił Adam, ponownie oświetlił leżące rządkiem lalki i powiedział:

– Niby wszystko w porządku, ale myślę, że tu stało się coś złego. Spójrzcie na ten metodyczny porządek. Wygląda tak, jakby zrobiło to dziecko. Jakby tu mieszkało. Samo.

– Zgłupiałeś? Samo dziecko? W takiej głuszy? – zdziwił się Jerzy.

– I to jest to nieszczęście – kontynuował Adam. – Matka nie zostawi dziecka, dopóki… dopóki nie umrze.

– Jezu… – jęknął Wojtek.

– Było, minęło. Jestem za tym, żeby zostać. Nie będę po nocach błąkał się po lesie – zdecydował Maks i z hałasem odstawił plecak.

– Jak chcesz, my idziemy – powiedział Adam i zgasił latarkę.

– Dobra, idę, idę. Zapal tę latarkę, bo nie wiem, gdzie jest plecak.

Wyszli oddychając z ulgą. Drzwi nie chciały się zamknąć. Dopchnęli je wspólnymi siłami i zatknęli duży, zardzewiały gwóźdź.

Mrok zgęstniał na dobre. Powietrze było rześkie, szum drzew wskazywał na to, że zerwał się wiatr. Tutaj jednak było zacisznie.

– Ciekawe, jak stąd wyjdziemy. Wszystko zarośnięte. Nie przedrzemy się po omacku przez te krzaki – gderał Maks.

– Mnie jest wszystko jedno. Mogę siedzieć tu na trawie, mogę iść. Tam nie wrócę. Za nic – powiedział Wojtek i wzdrygnął się.

– Mam pomysł! – ożywił się Jerzy. – Rozbijmy się tutaj. Rano się wyniesiemy.

– Właściwie, czemu nie – zgodził się Adam i z ulgą postawił plecak – rozbijamy się.

Ugnietli trawę, powbijali w ziemię pochodnie. Przy migotliwych płomykach udało im się ustawić namioty, wypełnić powietrzem materace. Byli tak zmęczeni, że po chwili rozległo się donośne chrapanie.

Adam nie spał. Przyjemne ciepło puchowego śpiwora koiło go, ale myśl o mieszkańcach samotnego domu nie dawała mu spokoju. Najbardziej intrygował go pakunek spoczywający na drewnianej skrzyni. Odnosił wrażenie, że zawiniątko otoczono jakąś szczególną czcią, pietyzmem, na co wskazywały ułożone czyjąś ręką kwiatki. Ręką dziecka. Prawdopodobnie dziewczynki.

Wygrzebał się z ciepłego śpiwora, wciągnął spodnie i po omacku poszukał latarki. Powoli odsunął zamek błyskawiczny namiotu. Podnosząc wysoko nogi przeszedł przez wysoką, mokrą trawę. Latarkę zawiesił na szyi. Drzwi wydały rozdzierający dźwięk. Adam zastygł z ręką na klamce i wstrzymał oddech. Przez chwilę stał nieruchomo, patrząc w kierunku namiotów. Nikt nie zareagował. Wokół panowała cisza, zakłócana jedynie szumem wiatru. Wszedł do sieni i zawahał się. Serce kołatało głośno. Powoli uchylił drzwi izby i wsunął się do środka, podążając wzrokiem za smugą światła latarki. Nad łóżkiem przykrytym pasiastą narzutą wisiał wyblakły obraz przedstawiający Matkę Boską ze złożonymi do modlitwy rękami. Nad drzwiami wystrugany z patyków krzyżyk. Ścianę nad skrzynią zdobił portret kobiety. Adam podszedł bliżej i skupił na nim światło. Była młoda. Uśmiechała się lekko, trochę drwiąco. Jej ciemne włosy upięte były w wysoki kok. Jeden kosmyk opadał niesfornie na kark otoczony białym, okrągłym kołnierzykiem. Suknia była elegancka, takie nosiły przedwojenne panie z zamożnych domów. Zdjął portret ze ściany. Na odwrocie spodziewał się daty jego wykonania. Nie mylił się. Z trudem odczytał niewyraźne litery: 1939 roku, Magdalena.

Powiesił portret na miejscu i zrobił zdjęcie telefonem komórkowym. Potem wykonał jeszcze kilka, utrwalając wnętrze izby. Było ubogie, zupełnie nie pasowało do kobiety z portretu. Sfotografował też lalki. Razem i każdą osobno. Nie wiedział, po co to robi. Był spięty. Przez cały czas nasłuchiwał dźwięków, których irracjonalnie się spodziewał, mimo świadomości, że jest tu sam. Ostrożnie zsunął suche kwiatki z pakunku. Czuł się tak, jakby profanował jakąś świętość. Odsłonił zawartość, którą stanowił gruby zeszyt w twardej oprawie. Otworzył go. Na tytułowej stronie przeczytał starannie wykaligrafowany napis: Dzienniki, Magdalena Sarnecka, Konstancin. Wtedy usłyszał głębokie westchnienie. Zimny pot spłynął mu po plecach. Bał się obejrzeć, by nie zobaczyć przejrzystej postaci Magdaleny Sarneckiej tuż za plecami. W pośpiechu wpakował zeszyt pod bluzę i czym prędzej opuścił izbę. Kiedy zamykał drzwi wejściowe, uświadomił sobie, że westchnienie narodziło się w jego głowie.

2

Dziennik Magdaleny ukrył głęboko w plecaku i nie sięgnął do niego ani razu podczas pobytu w Bieszczadach. Kusił go, ale nie chciał wtajemniczać nikogo w pewien rodzaj więzi, jaka narodziła się między nim a nieznaną Magdaleną od momentu, gdy poczuł pod palcami twarde okładki. Nie mógł przestać myśleć o tajemniczych losach kobiety z portretu, kobiety z lasu. Studiował historię w przestrzeni publicznej, co oznacza wręcz dziennikarską dociekliwość, pasję odkrywania.

Kiedy po dwóch tygodniach włóczęgi po górach, śpiewie przy ognisku, rozmów z mieszkańcami okolicznych wsi i miasteczek ujrzał pierwsze zabudowania Wrocławia, ucieszył się nie tyle powrotem do domu, co odkrywaniem sekretu Magdaleny. Postanowił spotkać ją jeszcze dziś, u siebie, przy filiżance czarnej kawy.

W mieszkaniu na czwartym piętrze, po obiedzie, który ciągnął się w nieskończoność, zamknął się wreszcie w pokoju i otworzył plecak. Ostrożnie wyjął dziennik, przyjrzał się zniszczonym okładkom. Potem położył go na tapczanie i sięgnął po kawę. Upił mały łyk i przymknął oczy. Delektował się chwilą, kiedy przeczyta pierwsze zdanie. Wreszcie otworzył zeszyt. Uderzył go delikatny zapach leśnego domu, zachowany między pożółkłymi kartkami.

18 maja 1936 r.

Ojciec kupił dom w Konstancinie. Jest to o tyle znaczące, że zrobił to dla mamy, która zawsze chciała tu mieszkać. Uważa, że podniesie to prestiż rodziny, bo nie każdy może sobie na to pozwolić. Bogacąca się warszawska elita – finansiści, kupcy, przemysłowcy – opuszcza stolicę i zajmuje piękne wille i pensjonaty. Jestem trochę przerażona, zostawię przecież przyjaciół i wszystkie atrakcje Warszawy. Mama uspokaja mnie, że nie będę się tu nudzić, bo przyjeżdżają tam aktorzy, literaci, malarze, a także zamożni kuracjusze uzdrowiska, którzy na pewno uatrakcyjnią każde spotkanie towarzyskie. Poza tym do Konstancina dojeżdża kolejka wąskotorowa z Warszawy, więc w każdej chwili będę mogła spotkać się ze znajomymi.

23 maja 1936 r.

Wczoraj ojciec zawiózł nas do Konstancina. Skakałam z radości, aż Felisia musiała mnie mitygować, że dużej pannie takie zachowanie nie przystoi. Sama natomiast chodziła od pokoju do pokoju i fukała, że będzie tu miała dużo więcej sprzątania niż w Warszawie. Ojciec poszedł doglądać ogrodnika, a mama popłakiwała po kątach. Nie rozumiem jej zachowania. Nie wygląda na to, że płacze ze szczęścia. Postanowiłam porozmawiać o tym z ojcem.

Ogród jest ogromny! Wygląda trochę jak las, tyle w nim sosen. Szumią i skrzypią na wietrze. Niektóre sprawiają wrażenie, jakby za chwilę miały się przewrócić. Przed domem ogrodnik sadził jakieś kolczaste krzewy. I tu właśnie znalazłam ojca. Zapytany, zmieszał się, aż wreszcie powiedział, że kobiety w tym stanie często tak się zachowują.

W tym stanie?! Mój Boże! Będę miała rodzeństwo!

29 października 1936 r.

Trzy dni temu urodził się mój brat Stanisław. Stanisław Brzeski. Mama omal nie przypłaciła tego faktu życiem. Nie chcę pamiętać tych wstrząsających przeżyć. Niestety kwilenie maleńkiego Stasia przypomina każdy jęk, krzyk rozhisteryzowanego ojca, drżący głos Felisi, stanowczy doktora, tupot na schodach, trzaskanie drzwiami, wreszcie rozdzierający wrzask chłopczyka oznajmiającego przyjście na świat. Teraz mama odpoczywa w sypialni, ojciec wciąż trzyma ją za rękę, a Felisia mrucząc pod nosem, że czterdziestoletnie kobiety powinny zapomnieć o macierzyństwie, biega tam i z powrotem, by mamie i Stasiowi niczego nie zabrakło.

Jest koniec października. Konstancin opustoszał. Prawie nie ma kuracjuszy, którzy latem zapełniali rosnące jak grzyby po deszczu pensjonaty, szlifowali brukowane ulice, oddychali w parku zdrojowym zdrowym powietrzem, przechadzali się parkowymi alejkami. Goście przyjeżdżali kolejką wąskotorową, wysiadali na małej stacyjce przy wejściu do parku, by następnie oddać się wypoczynkowi, zabawie i korzystaniu z wszelkich atrakcji letniskowej wsi. Choć tak naprawdę miejscowość posiadająca telefony, elektryczność i wodociągi nie ma ze wsią nic wspólnego. Często przechodziłam obok „Kasyna” w parku, gdzie mieszczą się pokoje gościnne, kawiarnia i restauracja prowadzona przez pana Berentowicza, którego znakomity kurczak po polsku i sprowadzane z Łap raki zasłynęły w całej Warszawie. Elita ze stolicy przybywała tłumnie, by skosztować specjałów, zatańczyć na dancingu czy zażyć kąpieli w przejrzystej Jeziorce. Nie brakowało też amatorów kajaków, koni lub tenisa. W Konstancinie nikt się nie nudził. Dlatego moje przyjaciółki, Jasia i Mania, przyjeżdżały tu chętnie, by wśród elitarnej młodzieży znaleźć sobie męża. Towarzyszyłam im, ale ciągłe zamartwianie się o mamę, która czuła się coraz gorzej, gasiło mój entuzjazm.

Teraz nie ma tu prawie nikogo. Okno mojego pokoju zalewa jesienny deszcz. Przyglądam się spływającym strugom, wsłuchuję się w jednostajny rytm uderzających kropli i tęsknię za Warszawą, gdzie życie nie gaśnie wraz z kończącym się latem.

23 grudnia 1936 r.

Nigdy jeszcze nie mieliśmy tak ogromnej choinki. Musiałam poświęcić bardzo dużo czasu na przygotowanie błyskotek i papierowych łańcuchów. Mama zaaferowana Stasiem nie zaprzątała sobie głowy świecidełkami, a Felisia zajęta przygotowaniem tych wszystkich ciast, mięs, ryb i innych smakołyków dla całej rodziny nie mogła mi pomóc. Tuż przed świętami odwiedziła mnie przyjaciółka, Jasia. Tego dnia padał wilgotny, lepki śnieg. Na ulicach tworzyło się błoto, po którym ciężko było chodzić. Wstąpiłyśmy więc do cukierni Bliklego, by rozgrzać się trochę i zjeść pyszne ciastko. Nie spodziewałam się, że spotka mnie tam nieprzyjemna przygoda.

Gdy podchodziłyśmy do lady, by wybrać ciastko, potknęłam się o nogę stolika i na pewno upadłabym, gdybym w ostatniej chwili nie przytrzymała się lady. Niestety w tym samym czasie postawiono tam kremowe ciasto przygotowane do zapakowania. Oparłam się więc o nie całym ciężarem ciała i upaprałam się po łokcie! Nie byłoby to takie okropne, gdyby wcześniej nie zakupił go pewien młodzieniec. Jęknął, a ja podniosłam głowę i… ujrzałam najpiękniejsze dzieło Stwórcy w męskim wydaniu. Strasznie się zdenerwował! Zapłaciłam oczywiście i on zamówił nowe ciasto, dzięki czemu na tyle go udobruchałam, że pozwolił zaprosić się na herbatę. Jasia obraziła się i poszła sobie, a my przegadaliśmy całe dwie cudowne godziny! W tej chwili leżę w łóżku, jutro Wigilia, a ja mam w głowie najpiękniejsze imię świata. Piotr.

Adam odłożył dziennik i sięgnął po telefon komórkowy, którym zrobił zdjęcie portretu Magdaleny. Przyjrzał mu się z uwagą. Tak, panna z dobrego, bogatego domu, z pokojówką i ogrodnikiem, trochę znudzona, trochę rozpieszczona, jedna z tych, dla których największym problemem był wybór sukienki na popołudniową herbatę. Co się wydarzyło w jej życiu, że znalazła się w samym środku lasu bieszczadzkiej głuszy?

27 marca 1937 r.

Nie mogłam przestać o nim myśleć. I kiedy uświadamiałam sobie, że być może nigdy go nie zobaczę, że herbata u Bliklego była jedyną okazją do wsłuchiwania się w barwę jego głosu, patrzenia w oczy rozsiewające wesołe iskierki, mowę ciała, moje serce zamieniało się w ołów. A jednak spotkałam go. Zupełnie nieoczekiwanie, w Parku Zdrojowym.

Wiosna wahała się. Przychodziła i odchodziła przeganiana mroźnym wiatrem. Tego dnia jednak ziemia rozgrzała się, a nieśmiałe rośliny uniosły się ku słońcu. Ze Stasiem w wózku spacerowałam alejkami parku, wdychając rześkie powietrze. Naprzeciwko zobaczyłam postać, która wydała mi się znajoma. Młody mężczyzna szedł szybkim krokiem, niosąc przed sobą sporych rozmiarów paczkę obwiązaną sznurkiem. Mijając mnie zawahał się, potem uchylił czapkę. Odpowiedziałam skinieniem głowy i pozwoliłam, by mnie minął. Odległość między nami rosła, a ja gorączkowo szukałam słów, którymi mogłabym go zatrzymać. Serce biło mocno. Nic jednak nie przychodziło mi do głowy. Przysiadłam na najbliższej ławce i patrzyłam, jak Piotr znika za zakrętem ścieżki obrośniętej krzewami. Staś zaczął marudzić, w końcu rozpłakał się na dobre. Przez chwilę go kołysałam, potem wyjęłam z wózka i posadziłam na kolanach. Złapał kosmyk moich włosów i zaczął wkładać go do buzi, strasznie się przy tym śliniąc. Sięgnęłam do torebki, w której jak na złość nie było chusteczki. Nagle na twarzyczkę Stasia padł cień. Podniosłam głowę i ujrzałam Piotra. Podawał mi chusteczkę z uprzejmym uśmiechem: „Nie wiedziałem, że pani jest zamężna” – powiedział i odszedł. Odszedł!

13 kwietnia 1937 r.

Byłam wraz z rodzicami i małym Stasiem na obiedzie u Berentowicza. Felisia miała pogrzeb w rodzinie i dostała wychodne. Czekaliśmy na kelnera. Staś dokazywał na kolanach mamy, ojciec przeglądał kartę dań. Poszukiwałam w torebce lusterka, by poprawić fryzurę, gdy dobiegł mnie znajomy głos. Obejrzałam się zaskoczona. To był Piotr. Stał wyprostowany z przewieszoną śnieżnobiałą serwetką i oczekiwał zamówienia. Czułam, jak oblewa mnie rumieniec. Patrzyłam mu głęboko w oczy, oddychając szybko, za szybko, czym zdradziłam się przed nim, przed rodzicami, przed światem, że jestem… zakochana.

14 kwietnia 1937 r.

Ojciec kazał mi wybić sobie Piotra z głowy. Powiedział, że człowiek, który jest kelnerem, nie może stanowić dla mnie partii. I nie po to mnie wychowywał i uczył, bym zmarnowała życie przy boku takiego zera. Tak właśnie powiedział: zera.

2 maja 1937 r.

Spotykam się z Piotrem potajemnie. Powiedział, że mnie kocha. Wierzę mu. I nie mogę bez niego żyć. Przy nim czuję się szczęśliwa.

4 sierpnia 1937 r.

Obok zakładu przyrodoleczniczego o nazwie „Hugonówka” jest kąpielisko i przystań kajakowa, gdzie często spaceruję z Piotrem. Lubię to miejsce, spotykamy tu bowiem sławnych aktorów, popularnych dziennikarzy, marząc, że jesteśmy jednymi z nich. Nie przypuszczałam jednak, że spotkam tam ojca. Dziś właśnie to się stało. Schowani w cieniu Hugonówki trzymaliśmy się za ręce, rozmawiając o naszej miłości. I w momencie, gdy Piotr pochylił się nade mną (jestem pewna, że chciał mnie pocałować!), poczułam ciężką rękę ojca na ramieniu. Zacisnął palce, aż syknęłam z bólu i powiedział tylko: „Do domu, natychmiast!” Nie pomagały tłumaczenia, że szłam akurat do krawcowej przymierzyć nową suknię w kolorze głębokiej zieleni. Ojciec prowadził mnie, milcząc przez całą drogę. W domu też nie odzywał się do mnie. Dopiero wieczorem oznajmił spokojnym, ale nie znoszącym sprzeciwu głosem, żebym nie ważyła się wychodzić z domu bez towarzystwa Felisi. Ale ja nie pozwolę się więzić! I nie pozwolę umrzeć miłości tylko dlatego, że pozycja społeczna Piotra jest niższa od naszej. Nie pozwolę!

19 października 1937 r.

Dziś stało się coś strasznego! Zaraz po obiedzie Felisia zaanonsowała młodego mężczyznę o nazwisku Piotr Dors. Chciał niezwłocznie widzieć się z ojcem. Mama zabrała Stasia i wyszła z bawialni, dając mi do zrozumienia znaczącym spojrzeniem, że też powinnam to zrobić. Siedziałam w swoim pokoju nasłuchując, ale znaczenie słów gubiło się w podniesionych głosach. Cała drżałam ze zdenerwowania. Wydawało mi się, że rozmowa trwa bardzo długo, ale wskazówki zegara przesunęły się zaledwie o dwadzieścia trzy minuty, gdy trzasnęły drzwi. Jestem pewna, że to ojciec zamknął je w ten sposób. Piotr nigdy by się tak nie zachował. Czekałam w napięciu, lecz ojciec nie zamierzał powtórzyć mi rozmowy.

20 października 1937 r.

A jednak zamierzał. Musiał widocznie uspokoić skołatane nerwy, by przy mnie zachować spokój. Odkąd pamiętam, nie okazywał emocji. Kiedy był zdenerwowany, zamykał się w swoim gabinecie i przemierzał go wzdłuż od drzwi do okna, tam i z powrotem, w samotności rozważając problem. Tak było i tym razem. Przekazał mi przez Felisię, że chce porozmawiać przy popołudniowej herbacie. Przeżyłam najgorsze pięć godzin oczekiwania.

Herbatę piliśmy w milczeniu. W powietrzu wisiało napięcie. Kiedy filiżanka mamy była pusta, ojciec przeprosił ją oznajmiając, że chce zostać ze mną sam. Serce zaczęło mi bić bardzo mocno. Przycisnęłam je obiema dłońmi, żeby nie wyskoczyło z rozdygotanej piersi. Ręce spotniały i zaczęły się trząść. Ojciec najpierw długo mi się przyglądał. Potem podszedł do okna i przez muślinową firankę obserwował rozkołysane wiatrem drzewa. Nagle odwrócił się i bez ogródek powiedział, że Piotr poprosił wczoraj o moją rękę. Zamilkł i zajął się nabijaniem fajki. Siedziałam na brzeżku krzesła, nie śmiałam nawet westchnąć, by nie zakłócić ciszy panującej w bawialni. Miałam mieszane uczucia. Z jednej strony rozpierała mnie radość, że Piotr chce, bym została jego żoną i byłam dumna, że odważył się powiedzieć o tym ojcu, z drugiej zaś obawiałam się tego, co za chwilę usłyszę. Ojciec zapalił fajkę i zaciągnął się głęboko. Nie zgodziłem się – powiedział. – Nie zgodziłem się i wyrzuciłem tego człowieka z domu. To wszystko, co mam ci do powiedzenia.

Wybiegłam do swojego pokoju i zatrzasnęłam drzwi. Teraz leżę na swoim łóżku i płaczę. Ojciec przemierzył już ze sto kilometrów po swoim gabinecie. Wciąż słyszę jego kroki. Mam żal do mamy, że nie wstawiła się za mną ani razu. Po prostu milczy i umyka wzrokiem, gdy tylko napotka moje zrozpaczone spojrzenie. Postanowiłam jednak, że będę silna. I chyba już wiem, co zrobię.

8 listopada 1937 r.

Długo czekałam na tę okazję. Rodzice pojechali z samego rana do Warszawy, Felisia musiała zająć się Stasiem, więc nie zwracała na mnie uwagi. Wymknęłam się z domu i pobiegłam do restauracji Berentowicza. Przez całą drogę modliłam się, żeby był tam Piotr. Weszłam do środka i usiadłam przy stoliku. O tej porze było tu prawie pusto. Podszedł do mnie jakiś kelner. Wstydziłam się pytać o Piotra, więc zamówiłam herbatę. Przyniósł tacę z zastawą do herbaty i właśnie napełniał moją filiżankę, gdy pojawił się Piotr. Serce skoczyło mi do gardła, zaklinałam go wzrokiem, żeby spojrzał w moim kierunku, ale on obsłużył jakieś starsze małżeństwo i wyszedł. Wypiłam całą herbatę, a jego wciąż nie było. Gdy mój kelner przyszedł, by się rozliczyć, zostawiłam mu suty napiwek i zapytałam, które stoliki obsługuje. Zdziwił się, ale pokazał. Wtedy przesiadłam się do stolika poza jego rewirem. Może poczuł się urażony, ale mnie było już wszystko jedno. Dopięłam swego. Przyszedł Piotr i na mój widok zrobił się biały jak papier. Skinęłam, żeby się nachylił, i określiłam miejsce i czas spotkania: jutro o siódmej wieczór w altanie przy restauracji. Ścisnął mnie tylko za rękę i na znak zgody przymknął na chwilę powieki. Nie wiedziałam jeszcze, jak uda mi się jutro wyjść z domu o tej godzinie, ale wróciłam szczęśliwa i nie zauważona przez Felisię.

9 listopada 1937 r.

Cały dzień byłam niespokojna. Około piątej Felisia przyniosła herbatę i konfitury. Ojciec był w wyjątkowo dobrym humorze. Pachnący wodą kolońską i dobrym tytoniem, dokazywał wesoło ze Stasiem. A kiedy zapytał Felisię, czy nie ukryła w spiżarni orzechowych ciasteczek, ta zaróżowiła się ze szczęścia i pobiegła, aż fartuszek zafurkotał jej na brzuchu. Mama wyszywała coś przy lampie i z uśmiechem obserwowała bawiącego się ze Stasiem ojca, który w pewnym momencie ucałował pucułowate policzki syna, postawił go ostrożnie na podłodze i zwracając się ciepło do mnie (od wizyty Piotra był bardzo oficjalny), wskazał stojący w rogu fortepian i poprosił, bym coś zagrała. Palce miałam zesztywniałe, ale zasiadłam do instrumentu. Grałam zerkając dyskretnie na wiszący na ścianie zegar i z przerażeniem liczyłam umykające minuty. O szóstej dziesięć przeprosiłam rodziców i powiedziałam, że pójdę do siebie poczytać. Zamknęłam szczelnie drzwi pokoju, wyjęłam skórzaną torbę podróżną i spoglądając czujnie na drzwi, wrzucałam do niej gorączkowo wyrywane z wnętrza szafy suknie. Gdy torba była pełna, rozejrzałam się po pokoju, dorzuciłam jeszcze szkatułkę z kosztownościami i wszystkie oszczędności. Nie było tego wiele, ale w sytuacji, gdy będę zdana tylko na siebie, każdy grosz się przyda. Powoli, by nie narobić hałasu, otworzyłam okno, wyrzuciłam przez nie zapakowaną torbę i zamknęłam je z powrotem. Moje palto wisiało w holu. Zła na siebie, że nie pomyślałam o tym wcześniej, lawirowałam tak, by nie zauważona przemknąć obok otwartych drzwi bawialni. Była za dziesięć siódma. Staś zaczął marudzić, zbliżała się pora jego kąpieli i musiałam zdążyć, nim zacznie się bieganie między łazienką a pokojem Stasia. Zdjęłam właśnie palto z wieszaka, gdy do holu weszła Felisia i ze zdumieniem zapytała, dokąd wychodzę. Powiedziałam, że urwał mi się guzik i biorę palto, żeby go przyszyć. Nie pytała o nic więcej, chyba szczęśliwa, że nie obarczam jej naprawianiem mojej garderoby. Zabrałam palto do swojego pokoju, zastanawiając się, jak mam opuścić dom, by nikt tego nie zauważył. Jedynym wyjściem było okno. Otworzyłam je ponownie, wyrzuciłam palto, następnie poszłam w jego ślady. Okno zostało na oścież otwarte, ponieważ byłam zbyt niska, by je zamknąć. Opuściłam dom i wiedziałam, że od tej chwili nie ma już odwrotu.

Teraz siedzę na ławeczce w altanie. Jest dziesięć po siódmej, a Piotra wciąż nie ma. Korzystając ze światła latarni robię notatki. Denerwuję się nieobecnością Piotra i tym, że ojciec może zacząć mnie szukać i znajdzie tutaj.

3

Adam odłożył notatki i zapatrzył się w okno. Nawet nie zauważył zapadającego zmierzchu. Przeciągnął się i wyszedł do kuchni po herbatę. Podświadomie zaczął szukać w kuchennych szafkach orzechowych ciasteczek i bardzo zdumiał go fakt, że zamiast Felisi w progu stanęła jego własna matka, tak bardzo niepasująca do domu, który właśnie opuścił wraz z Magdaleną.

– Głodny? – zagadnęła wesoło, manipulując przy uszach. Domyślił się, że zakłada kolczyki. – Idziemy z ojcem do Kameralnego. Może potem wpadniemy gdzieś na lampkę wina. Nie czekaj na nas, weźmiemy klucze. Kolację znajdziesz w lodówce. Odgrzej sobie lazanię. Nie siedź długo. Pa!

Zapachniało Euphorią i już jej nie było. Ojciec widocznie wyszedł wcześniej i odpalał samochód. Adam złapał bułkę, ułamał kawał suchej kiełbasy i czym prędzej wrócił do pokoju. Był jak w transie. Czuł, że przenika do świata Magdaleny. Widział ją przerażoną i zmarzniętą w ciemnej altanie. Musiał też tam być, natychmiast. Nie mógł pozwolić, by Magdalena czekała tak długo. Kiedy brał do ręki jej notatki, zakręciło mu się w głowie. Czuł, że zapada się gdzieś, gubi w czasie. Krew zaczęła mu pulsować rytmicznie, stuk–stuk, stuk–stuk – jak koła jadącego pociągu.

Stuk–stuk, stuk–stuk, pociąg toczył się powoli, twarda, drewniana ławka wpijała się w pośladki i kręgosłup. Adam siedział naprzeciwko młodej dziewczyny, która patrzyła przed siebie. Uśmiechała się lekko, trochę drwiąco. Miała ciemne włosy upięte w wysoki kok. Jeden kosmyk opadał na kark otoczony białym, okrągłym kołnierzykiem. Był pewien, że gdzieś już ją widział. Obok niej siedział przystojny młody człowiek, do którego zwracała się „Piotr”. Adam jadł bułkę z suchą kiełbasą i przysłuchiwał się rozmowie tej pary.

– Przepraszam Lenko, że się spóźniłem. Szef zatrzymał mnie dłużej, chodziło o jakiś rachunek, który się nie zgadzał. Puścił mnie dopiero wtedy, gdy wyjaśniłem, że nie obsługiwałem tego stolika.

– Najważniejsze, że jesteś – powiedziała Magdalena, przytuliła się do Piotra i z czułością spojrzała mu w oczy.

– Jesteś pewna, że dobrze robimy? Jedziemy w nieznane. Twój ojciec…

– Z tobą choćby na koniec świata. A o ojcu mi nie mów. Stanął między mną a tobą. Nie chcę go więcej widzieć! Tylko mamy mi żal. Będzie się martwić. No i za Stasiem będę tęsknić.

– Wszyscy będą nas szukać. Twoja rodzina, moi znajomi, właścicielka pokoju, który zajmowałem… Nie zapłaciłem jej za ten miesiąc.

– Będą szukać, ale nie znajdą, bo my będziemy już bardzo, bardzo daleko!

– No właśnie, daleko. Martwię się, bo zupełnie nie wiem, gdzie się zatrzymamy, czy znajdziemy jakiś dach…

– Och, Piotrze, ty jesteś taki dzielny. Na pewno jakoś temu zaradzisz.

Jechali i jechali bardzo długo. Krajobraz za oknem zmieniał się, ciemniał, aż zrobił się zupełnie czarny. Magdalena była zmęczona. Pod jej oczami utworzyły się cienie. Coraz częściej zapadała w drzemkę wsparta o ramię Piotra.

Zaczęło świtać. Pociąg zatrzymał się na dobre. Widok otaczającej ściany lasów znikających w opadającej mgle między łagodnymi stokami gór był zachwycający. Ruszyli przed siebie piaszczystą drogą, przy której nie wyrósł żaden dom. Było bardzo zimno, więc Piotr otworzył torbę Magdaleny, by wyjąć cieplejsze odzienie. Nie znalazł tam jednak nic prócz strojnych sukienek. Spojrzał na nią, ale nic nie powiedział. Magdalena wyczytała jednak wyrzut w jego oczach. Uświadomiła sobie własną bezmyślność i zaczerwieniła się po korzonki włosów. Głód dokuczał im coraz dotkliwiej. Daleko w dolinie zamajaczyły domy. Słychać było ujadanie psów. Opadając z sił, wlekli nogę za nogą coraz wolniej. Piotr niósł torbę z sukienkami, które w sytuacji, w jakiej się znaleźli, były po prostu śmieszne. Magdalena dopiero teraz zaczęła rozumieć, jak bardzo inne życie ją czeka. Inne, niż wiodła, zanim poznała Piotra. Przy drodze ujrzeli karczmę. Piotr sięgnął do kieszeni i przeliczył pieniądze. Potem z niepewną miną wskazał Magdalenie drzwi. Znudzony i mrukliwy karczmarz podniósł się niechętnie. W ciągu dnia nikt tu nie zagląda. Większy ruch jest wieczorem, gdy gospodarze schodzą się na kwartę piwa. Widząc jednak zdrożonych gości, podał Piotrowi kartoflankę z grochem i fasolą, a przed Magdaleną postawił drobne kluseczki z tartych ziemniaków, które nazywał cyrem. Łykała szybko i łapczywie, prawie w całości. W Warszawie nie znano takich potraw, ale byli tak głodni, że o nic nie pytali.

– Z daleka? – zapytał i łypnął okiem karczmarz, kiedy zjedli i poprosili o chleb na drogę.

– Z daleka, noclegu szukamy – powiedział Piotr wymijająco. Nie wiadomo, czy ktoś nie będzie ich tu szukał, nie chciał więc mówić za dużo.

– Idźcie do samej wsi. Może kto na izbę przyjmie.

W karczmie było ciepło i przytulnie. Oczy same się zamykały. Magdalena zerknęła za okno i szczelniej otuliła się chustą. Wiatr szarpał nagie gałęzie, zaczął siąpić drobny deszcz. Zwlekali z wyjściem. Karczmarz wprawdzie nie wyganiał, ale coraz częściej obrzucał ich ciekawym spojrzeniem. Zebrali się w końcu, Piotr podał palto Magdalenie, opatulił ją nim, jak mógł najlepiej, i otworzył drzwi. Do środka wtargnął tak zimny wiatr, że aż się wzdrygnęli. Ruszyli przed siebie, z żalem zostawiając ciepłe wnętrze. Droga była kręta, ale pierwsze zabudowania niedaleko. Chaty niskie, z wysokimi dachami, krytymi słomą. Budowane z ociosanych belek. Stały na podmurówce z kamieni pozlepianych gliną. Magdalena nie mogła się nadziwić, że stajnie lub obory były dalszą częścią budynku, w którym mieszkali ludzie. Na górze zwykle była stodoła.

– Myślę, że w środku jest cieplej, gdy pod dachem mają siano – stwierdził Piotr, przyglądając się konstrukcji budynku, przed którym stali. Potem głośno, jakby z determinacją zapukał do drzwi. Otworzyła im kobieta w średnim wieku. Spojrzała nieufnie. Piotr zdjął czapkę i ukłonił się.

– Chcielibyśmy gdzieś przenocować, zapłacimy.

– U mnie miejsca nie ma. I za pieniądze nie ma. Idźcie dalej. W tamtej chacie dwie izby mają i na pieniądze łase, to może przyjmą – powiedziała wskazując bardziej okazały dom niż pozostałe.

Piotr chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Magdalena pociągnęła go za rękaw. Poszli w kierunku wskazanej chałupy. Pukali, ale nikt nie otworzył, mimo wyraźnych dźwięków dobiegających ze środka. Ściemniało się, a oni wciąż nie wiedzieli, czy uda się im znaleźć nocleg. W chałupie stojącej na samym skraju wioski było zupełnie ciemno. Mimo to odważyli się zapukać w byle jak sklecone deski krzywo zawieszonych drzwi. Przez chwilę panowała cisza. Potem usłyszeli ciężkie człapanie.

– Kto?! – zapytał schrypnięty pierwszym snem głos.

– Swój! – zawołał Piotr i przesunął się pół kroku do tyłu. Magdalena pomyślała, że nie wiedziałaby, co odpowiedzieć na tak postawione pytanie.

Odskoczył skobel strzegący mieszkańców przed obcymi. W szparze ukazała się nieogolona twarz. Zmrużone oczy krótkowidza lustrowały przybyszów uważnie.

– Czego? – zapytał gospodarz i drzwi otworzyły się szerzej. Jego zwalista postać przytłaczała.

– Noclegu szukamy.

– Nie ma noclegu. Kto wy?

– Przyjezdni. Z daleka. Niech pan nas przyjmie. Tylko na jedną noc. Nie mamy dokąd pójść.

– Zły to gość, co po nocy szuka, gdzie głowę położyć. Nie ma noclegu. Idźcie stąd, spać dajcie.

– Ojciec, a kto tam? – rozległ się z głębi chałupy kobiecy głos.

– Nikt. Śpij, kobieto! – padła odpowiedź. Drzwi zatrzasnęły się i człapanie zaczęło się oddalać, aż w końcu ucichło.

Piotr bezradnie rozejrzał się dookoła.

– To już ostatni dom w tej wsi. Możemy wrócić do karczmy, choć nie wiem, czy nie jest za późno.

Deszcz wzmógł się. Niesiony wiatrem siekł zimnymi strugami w twarz. Przemoczone ubrania lepiły się do ciała. Oddalili się od ostatniej chałupy zaledwie kilka kroków, gdy w wejściu pojawiła się kobieta w długiej lnianej koszuli. Skinęła ręką. Podeszli pełni nadziei.

– Do chaty nie zaproszę, bo mój obcych nie lubi. Ale jest tu niedaleko kościółek i plebania. Tam jest dobry ksiądz. On pomoże. Tamta droga poprowadzi – powiedziała wskazując na nią. – Idźcie już, no idźcie! – Zatrzasnęła krzywe drzwi i już jej nie było.