Co mówią kamienie Wenecji - Ewa Bieńkowska - ebook + książka

Co mówią kamienie Wenecji ebook

Ewa Bieńkowska

5,0

Opis

George Byron pisał, że widok Wenecji jest snem, a jej historia romansem. Goethe nazywał ją „republiką bobrów”, a Napoleon „najpiękniejszym salonem świata”. Miasto zrodzone z wyobraźni budziło zachwyt i zazdrość, inspirowało, poruszało zmysły. Swoją potęgę przekuwało w piękno, wydając kolejne pokolenia malarzy, od Belliniego przez Tycjana po Canaletta. Ewa Bieńkowska przemierza kościoły i muzea, wyszukuje obrazy wyrażające weneckiego ducha. Pragnie zrozumieć to wyjątkowe Miasto, sięgając po historię jego republikańskiego ustroju, śledzi dzieje nieustannej pracy na rzecz splendoru Serenissimy. „Co mówią kamienie Wenecji” zajmują miejsce wyróżnione w tradycji europejskiej eseistyki, to książka powstała z tego samego pragnienia, co dzieło Ruskina i Muratowa.


Co mówią kamienie Wenecji to autorski przewodnik po weneckich kościołach, galeriach, dziełach sztuki, które najpełniej oddają charakter i historię tego wyjątkowego miasta. Niniejsza edycja to wydanie II, przejrzane i rozszerzone, opatrzone indeksem osób i miejsc.


Miasta-klucze do historii, klucze do samego zjawiska społeczeństwa, do zjawiska ludzkiej twórczości. Jest wiele takich wyróżnionych miast Europy, nie są one koniecznie stolicami, czasem są małe, ale uwięziły w swoim planie kartograficznym, układzie ulic i placów, w budowlach świeckich i świętych jakiś sekret. [...] Na dzieła sztuki, na miasta-dzieła sztuki patrzą ludzie również historyczni, uwikłani w swoje pragnienia, w swoją wizję miasta jako matrycy obejmującej całość ludzkiej aktywności. Wenecja w doskonały sposób wyobraża taką formę, jest (było) w niej wszystko, co potrzebne do rozkwitu, zróżnicowania, wielorakości prac, marzeń i ambicji, poczucia przynależności i chęci wyrwania się z obręczy rzeczy zastanych i powtarzalnych. [...] Dzisiaj jeszcze mocniej odczuwam i delikatność, i triumfalność Wenecji, jej tysiącletnie szczęście, niesłychany traf, który pozwolił jej zakwitnąć i trwać, oddzielił ją na rodzinnym półwyspie, przeciwstawiając mu, przydając włoskiej całości coś jedynego, nec plus ultra, które zapierało dech.
Ewa Bieńkowska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


EWA

BIEŃKOWSKA

Co mówiąkamienie Wenecji

EWA

BIEŃKOWSKA

Co mówiąkamienieWenecji

Warszawa 2021

Copyright © by Ewa Bieńkowska

Copyright © by Wydawnictwo Próby

Warszawa 2021

ISBN 978-83-960881-4-7

SPIS RZECZY

Przyjazd

Warsztaty wyobraźni

Wygnaniec

Powroty

Przestrzenie weneckie

O przemijaniu i trwaniu

U Świętego Marka

Pochwała lekkości

Światło zimowe

Postscriptum

Po latach

Przypisy

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Jean-Paula, który mi na nowo pokazał Wenecję    

Przyjazd

Ten człowiek stał pośrodku Piazzetty w jesienny ranek, chłodny, ale słoneczny, i trzymając w ręku książkę, patrzył kolejno na okładkę i na to, co miał przed sobą, podnosił i opuszczał głowę w regularnym rytmie, wiele razy, tak że z daleka – i w innym miejscu świata – można go było wziąć za nieszkodliwego pomyleńca, których pełne są szlaki turystycznych pielgrzymek, albo adepta sekty odprawiającego niezrozumiały ryt. Wiatr podnosił mu na głowie puszysty wieniec włosów okalających łysinę. Mężczyzna miał zarazem zdumiony i zachwycony wyraz twarzy, ale zdumiony i zachwycony w takim stopniu błogości, że nie mogłam się powstrzymać przed gestem niedyskrecji. Zbliżyłam się i spojrzałam mu przez ramię. No tak, oczywiście…

To była okładka taniego albumu Guardiego, reprodukująca dokładnie to, co znajdowało się przed nami. Płyty Piazzetty prowadzące nad wodę, Basen św. Marka, kościół na wyspie San Giorgio Maggiore po drugiej stronie wody, niebo rozjaśnione i naznaczone paroma szybkimi chmurami. Wierność obrazu ocierała się o niesamowitość, czuło się w nim ten sam chłód powietrza, to samo nasycenie światłem, połyskliwość ciemnych barw (jakby z dodatkiem butelkowej zieleni) i mocny, wibrujący ton bieli w fasadzie kościoła, powierzchnię kanału, której gładkość zrobiona była z drobnych, zjeżonych przez wiatr fal. Miało się wrażenie odwzorowania, które w jakiś sposób trafniej oddawało widok niż nasze oczy – tę biel, ten chłód cienia, zielonkawy błękit, w różnych proporcjach rozkładający się na niebie i na wodzie, dostrzegłam w pełni dopiero wtedy, gdy spojrzałam na reprodukcję, gdy wzrok otrzymał błyskawiczną wskazówkę, jak właściwie powinien postępować. Ta natychmiastowa nauka w jednym mgnieniu ustawiła rzeczy na ich miejscu, nadawała kolorom głębię, wprowadzała ład w niepewny świat spojrzenia, który od razu stawał się architekturą z kamienia, wody i powietrza.

Dopiero po chwili dotarło do mnie, że przecież obraz Guardiego nie odpowiada rzeczywistości: nie tylko na Piazzetcie i na kanale dzieją się rzeczy, których nasze oko już nigdy nie zobaczy, rzeczy z czasu minionego, ale i perspektywa obrazu nie odpowiada temu, co widzę z miejsca, które wydaje się również pozycją patrzącego malarza. W rzeczywistości szerokość Basenu św. Marka jest znacznie większa, obszar wody zajmuje nieporównywalnie więcej powierzchni i wyspa San Giorgio Maggiore znajduje się dalej; fasada, kopuła i kampanila kościoła projektowanego przez Palladia są z Piazzetty malutkie i nie tak wyraźne. Obraz „prawdziwszy niż życie” obchodzi się dość bezceremonialnie z podstawowymi danymi percepcji: skraca, skręca przestrzeń, bierze w nawias perspektywę, która nie pozwala, by z tego miejsca kopuła ujawniła się spoza fasady, przybliża szczegóły, widziane jak przez lornetkę. Wobec takiego zakłócenia w widoku, który mam przed sobą, drugorzędna wydaje się obecność na obrazie tego, co nie jest dla mnie widzialne. Barka pod żaglami na kanale, postacie przechadzające się po Piazzetcie w kolorowych frakach i długich jedwabnych sukniach (między ciemnymi płytami placu dwie konwersujące osoby, kobieta i mężczyzna, stąpają po pasie z białego marmuru w pozach pociesznych wykwintnisiów), obwąchujące się psy, które odnajdę na wielu płótnach malarza. Ale można ująć to inaczej. Tak jak nie mam trudności z niewiernościami jego perspektywy, ponieważ rzut oka na obraz ujawnił mi z całą przenikliwością, jaki jest świat – ten wycinek świata, na który patrzę – tak nie dotyczy mnie, w pewnym sensie, nieobecność rzeczy i istot przedstawionych: dzięki obrazowi są ciągle dla mnie, stają się współczesne mojemu przebywaniu na ziemi.

Francesco Guardi, ostatni wielki malarz Wenecji (zmarł i został pochowany na cmentarnej wyspie San Michele w roku 1793), jest znakomitym przewodnikiem po Mieście, tym, po którym chodzimy i pływamy dzisiaj. Jego obrazy są rozproszone po świecie i najpiękniejsze znajdują się poza Wenecją. Miasto Guardiego odtwarzam sobie z reprodukcji, już po podróży, gdy układam w domu mapę Wenecji z kartek wielu albumów, najbardziej realną z map, która ma tę właściwość (znaną z bajek, ale i ze starych rękopisów), że wpatrując się w jej znaki, widzimy nie linie na papierze, ale domy, mosty, okręty i nawet miniaturową kobietę wychyloną z balkonu, pokazującą coś palcem w głębi ulicy. Obok Canaletta z diamentowymi wedutami Guardi jest portrecistą Miasta czułym, kapryśnym, lubi jego dzień powszedni, zachwyca się nadzwyczajnymi zdarzeniami, jak pożary. Lubi też (i przekazuje tę miłość widzowi) jego miejsca nieefektowne, opuszczone, jak obdrapana wieża, przeglądająca się w lagunie, na wybrzeżu, gdzie nie ma żywego ducha. Nawet manieryzmy jego sposobu malowania (ostre punkty bieli dla zaznaczenia nierównego pulsowania światła) są ćwiczeniem w wydobywaniu z otoczenia kształtów, sylwetek. Pozwalają odczuć głębię przestrzeni, porę dnia, natężenie bądź przyćmienie słońca.

Wenecja jest najbardziej malarskim miejscem świata dzięki połączeniu żywiołów, barw i form niemających równych sobie w cywilizacji Zachodu; dzięki trafieniu do wrażliwości zmysłowej, w której żyje spontaniczny mit harmonii, dopełnienia do brakującej całości. Cóż zarazem bardziej spełnionego i szalonego jak wyobrażenie miasta unoszącego się na wodach, gdzie kanały zastępują ulice, a stopnie schodów pogrążają się w wodzie, obrzeżone frędzlą wodorostów; gdzie kopuły i kampanile odkrywa się najpierw odbite w kanale, precyzyjne, chociaż lekko rozfalowane, a potem na niebie, równie rozwibrowane, ale mniej uchwytne, bo zawsze nieco rozmyte przez spowijający je blask.

Mimo mnóstwa obrazów o tematyce weneckiej w galeriach świata trudno się oprzeć wrażeniu, że Wenecjanie nie dość się nią interesowali, malowali ją stanowczo za mało. Cała wspaniała epoka malarstwa weneckiego – wiek XVI – jakby odwraca się od Miasta. To znaczy używa go jako obojętnego tła, i to poprzez elementy neutralne, wymieszane w syntetycznej wizji pałacu ze schodami i kolumnadami, albo w ogólnej wizji nieba, jego blasków i pochmurności. Przed Guardim tylko u jednego wielkiego malarza odkrywamy spojrzenie na Miasto przenikliwe i urzeczone, chociaż przyniosło ono znacznie mniejszą liczbę obrazów: spojrzenie Vittore Carpaccia. Na obrazach upamiętniających miejskie uroczystości, w niektórych scenach z cyklu o św. Urszuli pojawia się Wenecja w całej krasie, jak w życiu, jak we śnie. Rząd pałaców nad kanałem, łodzie i barki na wodzie, a na niebie wskazującym na moment tuż po zachodzie słońca – las kominów, które można oglądać do dzisiaj (w zmniejszonej liczbie), wysokich, zakończonych dostojnymi czapami, jakie na renesansowych obrazach nosili wielmoże. Kształt tych kominów na niebie z rudego złota jest jakby emblematem Wenecji, jej najbardziej znamienną sylwetką, i Carpaccio daje dowód specjalnej uwagi, jaką darzył miasto rodzinne, kiedy odchodzi od klasycznego schematu miasta idealnego i maluje rzecz tak nieklasyczną i utylitarną jak jego kominy. Podobny pomysł nie pojawi się ani u Belliniego, ani u Tycjana, ani u Tintoretta. Zaprzątały ich poszukiwania plastyczne, w których nie było miejsca na hołd dla szczególnej postaci, jaką znalazło dla siebie Miasto. Zapewne Wenecja ze swym odmiennym światłem, biorącym się z obecności wody i rozproszenia blasku na lagunie, była dla nich bardziej lekcją światła uniwersalnego, kwintesencją światła malarskiego, które mistrz może osiągnąć przez zrozumienie praw malarstwa i wirtuozerię techniczną. To my dzisiaj, podziwiając na ich płótnach niezrównane czerwienie, błękity i żółcie, myślimy o przywileju, który ich spotkał: pracowali w mieście, gdzie wszystko, co podpada pod zmysł wzroku, osiąga niespotykaną intensywność.

By się o tym przekonać, wystarczy z muzeum, z kościoła przechowującego te płótna wyjść na światło dnia. Późną jesienią, poza sezonem turystycznym, łatwiej jest podpatrzeć dzień powszedni Wenecji, przejść od obrazów do przeżyć, które były ich pierwotną materią, matrycą niezliczonych przeobrażeń. Jest to o tyle łatwiejsze, że Wenecja mało się zmienia w ciągu stuleci, oczyszczona z naniesionego pyłu powraca do prawdziwego kształtu, jak uspokojone lustro wody. Łodzie z wiosłami zostały zastąpione przez motorówki, chociaż gondole cieszą się powodzeniem wśród Japończyków lub wieloosobowych wycieczek rodzinnych; na Wielkim Kanale trwa ruch przypominający dokładnie widoki Miasta na dawnych obrazach. Przewóz ludzi, towarów, wszystkie formy usług odbywają się wodą, w bryzach rozcinanej fali i przyjaznym terkocie motorów, przy którym ucho odpoczywa od zawieszonego tu terroryzmu samochodów. Na Canal Grande, na jego głównym odgałęzieniu zwanym Cannaregio, na kanale Giudecca, na niezliczonych kanałach przenikających w intymne strefy Miasta, pomiędzy domy, podwórka, warsztaty, urzędy miejskie, można zobaczyć wszystko, co stanowi życie dużej zbiorowości. Pływające sklepy warzywne lub rybne, dobijające do brzegów, by przycumować na czas trwania dnia handlowego, pływające karetki pogotowia, pływające śmieciarki i kasy pancerne wiozące pieniądze z banków, pływająca policja z niebieską lampą na dachu. (A raz zobaczyłam rzecz w pierwszej chwili niezrozumiałą: mężczyzna o dziwnie sztywnej postawie wsiadał do prywatnej łodzi w towarzystwie dwóch policjantów, miał kajdanki na rękach. Dopiero wtedy pojęłam napis na łodzi – servizio traduzioni – chodziło o usługi polegające na przewożeniu więźniów – to był sens owej traduzione!).

Zjawisko samo w sobie, najwspanialej weneckie – plebejsko weneckie – to vaporetto – wodny autobus, obracający tysiącami mieszkańców Miasta i turystów. Ten wynalazek, niezbędny z praktycznego punktu widzenia, jest prawdziwą instytucją życia codziennego, małą pływającą agorą, na której uwidoczniają się postawy jednostek względem społeczności i względem Miasta. Gdy miną godziny szczytu, kiedy to vaporetto wchłania i wypluwa gęsty tłum wenecjan spieszących gdzieś za swymi interesami i wycieczkowiczów goniących na San Marco czy na stację kolejową Santa Lucia, podczas dłuższego bądź krótszego przejazdu na pokładzie panuje atmosfera niekrępująco towarzyska. Kołysanie motorówki przy większej fali powoduje, że pasażerowie wpadają na siebie, potrącają się, zmieniają miejsca przerzucani mocnym pchnięciem steru. Wybuchają śmiechy i okrzyki: scusi!, permesso!, niente!, grazie! Ludzie manifestują wesołą groteskowość sytuacji lub starają się ją bagatelizować, podkreślając nienaganne maniery. Nawiązują się krótkie rozmowy, padają pytania topograficzne, kilka osób naraz zaczyna tłumaczyć, jak dojść do kościoła dei Gesuiti (niezwykły światłocień Męczeństwa św. Wawrzyńca Tycjana), każda ma inną wersję, zapominają na chwilę o pytającym, pogrążają się w kontrowersji na temat najlepszej drogi, która niekoniecznie jest najkrótszą… Kwestia jest zgoła filozoficzna i godzi zwolenników różnych tras, a pytający wysiada na przystanku przy pustym nabrzeżu, nie mając pojęcia, dokąd się skierować, lecz obdarzony pouczeniem, żeby nie szukał rozwiązań najprostszych. Można też w vaporetto upolować bardzo poszukiwane miejsce na dziobie i przez czas jazdy nie odrywać się od widoku roztaczającego się przed podróżnymi, defilującego za grzebieniem piany wyrzucanej przez motorówkę. Jest to miejsce spokojnego transu, którego nikt nie przerwie, miejsce samotnej kontemplacji – zaślubin z Wenecją.

 

Dla zwiedzających źródłem radości jest rozmaitość linii obsługujących Miasto. Oprócz magicznej linea una, prowadzącej w obie strony Wielkim Kanałem, a dalej łączącej Miasto z Lido, przebieg innych pozostaje do końca zagadkowy. Bo niektóre z nich, oznaczone tym samym numerem, zatrzymują się – bądź nie – na pewnych przystankach, przedłużają – albo nie – trasę poza zwykłe punkty graniczne. Miejscowi zdają się to rozpoznawać z góry, nie wiadomo po jakich znakach, nietutejszy musi pytać za każdym razem, zająkując się przy nazwach, akcentując zawsze nie tak, jak trzeba. Męczy go zagadka, dlaczego tym razem linia 8 nie zatrzymała się przy wyspie San Giorgio Maggiore (a właśnie ma ochotę zobaczyć tamtejszego Tintoretta), ale przybiła do Sant’Eufemia na wyspie Giudecca; jak z Giudekki wrócić na wybrzeże Zattere, po przeciwnej stronie kanału, gdzie w kościele Jezuatów można podziwiać freski Tiepola. Ponieważ vaporetto nie jest w stanie połączyć wszystkich punktów obu brzegów, w wielu miejscach działa prom, który jest wysłużoną gondolą. Od czasu do czasu widzi się, jak pośród szybkiego ruchu motorówek biegnących wzdłuż kanału przesuwa się w poprzek powolny czarny kształt obciążony ciemnymi sylwetkami, popychany jednym wiosłem – za chwilę będzie po drugiej stronie i zabierze nowy ładunek cieni. Ale nie ma promu między Giudeccą a właściwą Wenecją, kanał jest tu szeroki i niespokojny jak ramię morza. Trzeba się zdać na nieodgadnioną logikę miejskich linii.

Jeśli dobrze trafić, jedna z nich okrąża całe Miasto, jakby je brała w pętlę. Zaczynamy, dajmy na to, od kanału Giudecca i zgodnie ze wskazówkami zegara kierujemy się ku dworcowi morskiemu, potem opływamy torowisko, gdzie przetacza się wagony kończące bieg w Wenecji, dalej trafiamy na najbardziej zaniedbaną część wyspy, warsztaty bez robotników, porzucone staroświeckie hale, łuszczące się mury, coś w rodzaju opuszczonych budynków klasztornych, remizy starych gondoli – cmentarzyska łodzi, wzruszające jak kryjówka, gdzie zwierzęta chronią się, by umrzeć. A dalej wypływamy na blask laguny, chwyta nas przestwór, światło i wiatr, horyzont cofa się gwałtownie, w głębi migocą wyspy o imionach jak zaklęcia. Powierzchnia wody staje się inna, nie ciemno-oleista, ale niebiesko-zielona z różową pozłotą na skrajach. Najbliżej, za murem z czerwonej cegły obrzeżonym szlakiem z białego kamienia, sterczą czubki cyprysów: to San Michele, wenecki Salwator (inaczej: weneckie Powązki), gdzie obok tubylców każą się pochować obcy przybysze szczególnie związani z miastem na lagunie.

Przybijamy do ważnego przystanku Fondamenta Nuove – to stąd odpływa się na San Michele i na Wyspy Szczęśliwe w głębi laguny: Murano, Burano, Torcello. Lecz dla nas jest to krótka chwila; vaporetto uderza o przystań, młodzian w nieokreślonym wieku zarzuca linę, ludzie wychodzą i wchodzą, i ruszamy. Przesuwają się i giną nam z oczu kopuły św. św. Apostołów, profil fasady Jezuitów, zjeżony rzeźbami o wyciągniętych ramionach. Znowu pokazuje się mało atrakcyjny fragment Miasta, gigantyczny i ponury Ospedale Civile, a zaraz potem przez wąskie przejście wpływamy do Arsenału. Tutaj opuszczenie ma piętno dostojeństwa znamienne dla starych budowli, które w przeciwieństwie do nowych i z racji innego stosunku do nich tych, co je stworzyli, starzeją się i kończą w aurze pamiętającej wdzięczności. Arsenał był narzędziem potęgi i chwały Wenecji, jej obroną i zdolnością do ujarzmiania. Czy dlatego był budowany z miłością, o której świadczy majestat jego resztek? Suniemy wąskim szlakiem wodnym pomiędzy dwoma rzędami dawnych stoczni czy zbrojowni; siedząca za mną wenecjanka tłumaczy przyjaciółce, wyraźnie przybyłej z innego miasta, że mieszkańcy są oburzeni na władze miejskie za pozostawienie tych resztek samym sobie. Ile marnuje się przestrzeni (mówi), jakie mogłyby tu powstać lofty, pracownie plastyczne, sale wystawowe. Zapada zmierzch, cegła jest coraz bardziej brunatna, puste, otwarte z jednego boku hale, ogromne jak nadmorskie pieczary. Nie żałuję, że nie osiedliła się tu jeszcze przedsiębiorcza kolonia artystów, chociaż przy następnej wizycie w Wenecji prawdopodobnie na nią trafię.

Vaporetto domyka swoją pętlę, opływamy teraz Riva degli Schiavoni. Tłum spacerowiczów na nabrzeżu, światła hoteli, kioski z tandetnymi suwenirami. Zakreślamy łuk, płyniemy Basenem św. Marka, dziobem ku iluminowanej fasadzie San Giorgio Maggiore (Tintoretta nie zobaczę jednak dzisiaj z powodu fanaberii rozkładu jazdy). Wyspa wytryskuje z ciemności kredową bielą – tak można przedstawić sobie wizję podróżnego lądującego po długiej podróży na brzegach krainy, do której dążył przez lata. Teraz ma ją na wyciągnięcie ręki, widzi, że jest inna, niż sobie wyobraził, i w głowie mu się kręci od tego niespodziewanego wtajemniczenia.

To sen Palladia, ale również Claude’a Lorraina i Poussina, i tylu innych. Sen o przeszłości, z którą tak trudno zachować kontakt. Nocna podróż vaporettem zupełnie nie przypomina podróży dziennej. Miasto jest słabo oświetlone, na kanały pada światło tylko z okien nabrzeżnych pałaców, z iluminowanych podjazdów, jeśli tak nazwać schody, gdzie przybijają łodzie, na które już czekają słupy malowane w złote i niebieskie pasy. Uwagę przykuwają okna, za którymi czuje się domowe życie, teraz szczególnie uwydatnione przez kontrast z ciemnością większości fasad. Lampa z abażurem, błyszczący róg starej biblioteki, niewidoczny fragment obrazu w ramie, szklane kulki żyrandola. Życie niemal jak nasze, ale niepodobna go sobie wyobrazić, bo ma stronę ukrytą, wymykającą się nam. Jakby było zszyte z dwóch nieprzystających części – realnej i nierealnej – rozpisane na dwa rejestry, które tylko z daleka dają sobie znaki i próbują się dogonić w szalonym pościgu przez czas. Dopiero potem, po wyjeździe z Wenecji, przyjdzie nam na myśl, że to nie tajemnicze życie wenecjan, dawnych czy dzisiejszych, jest tym spleceniem rzeczy niepodobnych, razem niemożliwych, bo odsyłających do różnych światów, różnych zasad bytu. To nasze własne życie stanęło przed nami w świątecznej szacie, w postaci pobłogosławionej jakąś hojną ręką – i dlatego nie rozpoznaliśmy się w nim, wydało się zbyt bogate, aby było nasze.

To miasto, które w zależności od potrzeby jest hedonistyczne, sentymentalne, zimne albo nieme, jest też zwykłym miastem ze swymi piekarniami, warsztatami szewskimi, kawiarniami i księgarniami. Jest miastem uniwersyteckim, co od razu czuje się w atmosferze, po liczbie młodzieży przechadzającej się z książkami, niepracującej, a zajętej od rana do wieczora. W grupkach, przy stolikach na małych weneckich placach zwanych campi. Campi z reguły znajdują się pod osłoną kościoła, którego cień przesuwa się w miarę upływu godzin, tak że stoliki są na przemian w słońcu i cieniu, w gorącu i chłodzie. Na Campo San Barnaba, naprzeciwko kościoła z kolumnami i trójkątną attyką, której cień chodzi po placu jak wskazówka zegara, ludzie rozsiadają się na długo, mrużą oczy w słońcu, przeglądają gazety albo przewodniki, jeśli są turystami, rzadkimi w tej dzielnicy.

Wenecja bowiem (podobnie jak Florencja, Rzym i Paryż) dzieli się na prawe i lewe wybrzeże. Osią jest oczywiście Wielki Kanał, ale „lewe” i „prawe” zależą tu od uznania. Popłyńmy, powiedzmy, z San Marco w kierunku stacji kolejowej: lewy brzeg to kościół della Salute, okrągła, biała budowla ze spiralnymi wolutami otaczającymi kopułę, wzniesiona na zakończenie zarazy; to Akademia, jedno z największych muzeów malarstwa we Włoszech; to Santa Maria Gloriosa dei Frari, chroniąca we wnętrzu Wniebowzięcie Tycjana, dla niektórych najpiękniejszy i najzuchwalszy obraz Wenecji; to Scuola di San Rocco, coś w rodzaju świątyni kultu Tintoretta, gdzie malarz ten, wyjątkowo płodny, wsadzający swoje obrazy do niemal wszystkich kościołów Wenecji (nie mówiąc o Pałacu Dożów), zostawił pięćdziesiąt parę płócien. Lewy brzeg to uniwersytet, warsztaty rzemieślnicze, puste uliczki i zapomniane kanały. Prawy brzeg to królestwo turystyki masowej, niekończący się ogon ludzi sunących stale tą samą trasą od stacji Santa Lucia do San Marco, żeby zapełnić katedrę, wylec na Piazzettę, popatrzeć na wodę i wrócić do autokarów zatrzymanych u wrót Wenecji.

To sklepy jubilerów i wystawy szkła z Murano, które skłania do refleksji, jak to się stało, że piękne przedmioty, kruche i lśniące, wytwarzane przez dawnych majstrów, zmieniły się w wulgarną brzydotę dzisiejszych produktów. Prawy brzeg ma również wspaniałe kościoły, pałace, obrazy, ale kto chce zaznać Wenecji prawdziwej, intymnej, powinien jak najczęściej odświeżać serce i zmysły w miejscach zawartych, powiedzmy, między Campo Santa Margherita (targ owocowy pod starymi platanami) a Rio di San Trovaso, przy którym parter jednego z pałaców został przekształcony w piwnicę z trunkami, na miejscu i na wynos. Można tu wychylić kieliszek przy ladzie w rozgadanym towarzystwie robotników, studentów, bliżej nieokreślonej bohemy. Jeśli los zaprowadzi nas do Wenecji w październiku, dostaniemy po kieliszku torbolino, młodego wina, właściwie jeszcze moszczu, słodkawego i mętnego.

Nawet gdy jest się zanurzonym w teraźniejszości, w bieżącej chwili, podróż do Wenecji to podróż w przeszłość. Bardziej niż wyprawy do innych bardzo starych i niezniszczonych miast? Być może, bo z powodu szczególnych warunków i jakby na zasadzie zbiorowej decyzji Wenecja w zasadzie się nie zmienia – nie może się zmieniać. Przeszłość zachowała się tu „nieomal” nietknięta. (Dużo by się dało powiedzieć na temat tego „nieomal”, zawiera ono odległość między zachowanym kształtem a treścią, która może nie ulatnia się do końca, ale zmienia sposób istnienia, staje się całkowicie zależna od jednostkowej pamięci i wyobraźni). Nie ma podziału między strefą zabytkową, wydzieloną i strzeżoną, a całą resztą, gdzie pod pretekstem miejsca przyznanego nowoczesności dokonuje się barbarzyństwa na ciele Miasta. Wenecja ma dar mimetyzmu i mimikry – wchłania nowe i upodabnia do dawnego, lecz pod warunkiem, że nowe pojawia się jako rezultat bezpośredniej potrzeby, pojedynczych gestów odpowiadających na wymagania życia. Mieszkając przez parę dni w Wenecji, ma się wrażenie miasta nowoczesnego, to znaczy zdolnego sprostać potrzebom współczesnego człowieka. Czego nam może brakować w tym życiu na niedużej przestrzeni, zarazem otwartym na wszystkie wiatry ziemskie i duchowe? Ale przeszłość jest tu tak uparta, że często trzeba walczyć z nią o zmysł realności. Wystarczy chwila nieuwagi – i jesteśmy po drugiej stronie niewidzialnej linii oddzielającej nasze wcielenia.

Rzadko gdzie świąteczna strona miasta do tego stopnia pochłania i opromienia stronę powszednią. Na każdym kroku spotykamy budowle, instytucje pomyślane dla czystego splendoru, dla zachwytu i słusznej dumy, rzeczy lśniące blaskiem zdolnym przyćmić wszelki rozumny cel. Zostawmy na razie Pałac Dożów, który ze względu na dziwności ustroju Republiki Weneckiej dorzuca nowy odcień do uniwersalnego poematu o władzy. Wenecja usiana jest fundacjami zwanymi scuola, czyli szkoła. Dziś najsłynniejsze są Scuola di San Rocco i Scuola di San Giorgio degli Schiavoni, ale było ich znacznie więcej: Scuola dei Carmini, Scuola Grande di San Giovanni, di San Marco, di San Teodoro, della Misericordia… To domy konfraterni jednoczących różne stany wokół kultu jakiegoś świętego, których głównym zadaniem było godne, czyli w miarę możliwości przewyższające inne bractwa, ozdobienie siedziby. Przypadek Scuola Grande di San Rocco jest szczególnie wymowny. Olśnić, przytłoczyć konkurencję – pragnienie zrozumiałe. Ale do czego służyło zacnemu Bractwu św. Rocha wystawienie (za ciężkie pieniądze) galerii kilkudziesięciu obrazów modnego wówczas malarza nie tylko w sali zgromadzeń, lecz także w pomieszczeniu noclegowym dla pielgrzymów, namnożenie malowideł na każdym wolnym skrawku powierzchni, na suficie, między oknami, ponad drzwiami, wzdłuż schodów. Zamknąć w niedużym i stojącym poza centrum życia budynku historię świata opowiedzianą przez malarza, od Grzechu Pierworodnego do Golgoty! W ogromnych rozmiarach, z przepychem środków, teatralnością gestu; z wykorzystaniem oświetlenia przy oknach i mroku w głębi dla rozpisania dramatu światła i ciemności w dziejach rodzaju ludzkiego. Skąd u tych mieszczan, kupców czy rzemieślników taki głód malowanego, dlaczego tak zabrnęli w zwodnicze pułapki „reprezentacji”? Po co musieli powtórzyć u siebie, w zamknięciu konfrateryjnych sal, to, co mogli widzieć w miejscach publicznych, kościołach i pałacach Miasta, dlaczego chcieli całą ścianę sali obrad pokryć gigantycznym wyobrażeniem Ukrzyżowania, mrocznym jak najbardziej sugestywny wizerunek końca świata? Obradowali tak wśród cieni, bardziej obdarzonych życiem niż ich własne egzystencje, życiem bardziej nieprzemijalnym niż wszystko, co potrafili stworzyć, niż rody, które chcieli założyć, by mieć komu przekazać bogactwo i chwałę…

W mieście tak zwariowanym na punkcie malarstwa, reagującym „odruchem malarskim” na wszystkie wydarzenia życia zbiorowego, było to nie tylko zacieranie granic między sztuką a codziennością, ale postawienie się pod patronatem malarskiego pozoru, który wciskał się wszędzie. Nie zawsze w formie tak patetycznej i zagarniającej jak w San Rocco. W Scuola di San Giorgio degli Schiavoni (na prawym brzegu) znajduje się dziewięć obrazów Carpaccia wykonanych sześćdziesiąt lat wcześniej i pogrążonych w zupełnie innej aurze. Są to dzieła pogodne, tragedię zastępuje tu z lekka melancholijna medytacja, mroki wygnane są z wizji rzeczy, gdzie panuje przejrzystość dojrzałego popołudnia. Rozprawa św. Jerzego ze smokiem, śmierć św. Hieronima mają łagodność miłosiernego uczynku, w którym gorliwie uczestniczy świat natury. Sceną emblematyczną jest pracownia pisarska św. Augustyna, gdzie mistrz, z zawieszoną ręką, czeka na natchnienie pod czułym spojrzeniem kędzierzawego pieska, zanurzony wraz z nim w czystym lumen intellectuale, dziwnie podobnym do blasku słońca. Zmysłowe światło Wenecji przypomniało o sobie, ale przetworzone światło ducha i zapisane w malowidle. A przecież wedle dawnych teorii nie miało być ono niczym więcej niż odbiciem odbicia (w trójstopniowej skali zstępującej: idee w Bożym umyśle – rzeczy – obrazy). Nad Wenecją panuje pozór prawdziwszy niż dotykalny świat.

Spacerujący po Wenecji zgodzi się na to chętnie, lecz sens tego stwierdzenia będzie się zmieniał wraz z jego doświadczeniami. Szybko utraci to, co żartobliwie można nazwać zmysłem ontycznej orientacji. Wszystko, co roztacza się wokół niego, z pewnością istnieje, ale jak, na jakich prawach? Może jest snem, z którego się obudzi, kiedy przekroczy ową niewidzialną linię? I czym się różni od wedut Guardiego, od miejskiego pejzażu Carpaccia, od żółci i błękitów Tintoretta i Tycjana? Weneccy komandytariusze z XVI, XVII i XVIII wieku odkryli pewną prawdę o dwukierunkowym związku między rzeczami i ich przedstawieniami, o przeglądaniu się Miasta w obrazach i obrazów w sutej i drogocennej szacie Miasta. Eksploatowali tę wiedzę na wszelkie sposoby, zamawiając niezliczone obrazy, dopóki Miasto miało dostateczną siłę, by podtrzymywać i uświetniać swój triumfalny wizerunek. Potem potęga opuściła Miasto, obrazy nie służą już temu, do czego zostały powołane.

Wenecja jest jak zdumiewająca muszla wyłowiona z morza. Ta muszla, przyłożona do ucha, daje słyszeć głęboki szum oceanu, choćby nam wmawiano, że jest to zupełnie niemożliwe.