Cios za cios - Agnieszka Peszek - ebook + audiobook

Cios za cios ebook i audiobook

Agnieszka Peszek

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W wesołym miasteczku spacerujący z synem mężczyzna odkrywa zwłoki młodej kobiety. Nikt nie spodziewa się, że nie jest to pojedyncza tragedia, ale część ciągu dramatycznych zdarzeń, który ktoś w końcu musi przerwać.

Dagmara Zatorska, zadziorna fanka wszelkich sportów, a w szczególności boksu i crossfitu, rozkręca agencję detektywistyczną. Dla dobra rodziny swoją przyszłość wiąże z nudnymi sprawami z zakresu przestępstw gospodarczych. Wszystko po to, aby się nie narażać, a tym samym nie obciążać rodziców kolejną tragedią – trzy lata wcześniej w wypadku motorowym zginął jej brat.

Niespodziewanie dostaje pierwsze zlecenie, do którego wraz ze wspólnikiem, przystojnym Brazylijczykiem Carlosem, podchodzą bardzo poważnie.

Jednocześnie znajoma jej mamy próbuje zaangażować ją do przyjrzenia się sprawie morderstwa jej córki. Dagmara odmawia, jednak gdy dostrzega podobieństwo do bieżących wydarzeń, o których rozpisuje się prasa, coraz trudniej jej trzymać się na dystans.

Sprawa coraz mocniej ją wciąga, aż w końcu pochłania bez reszty, czego skutki zaskakują wszystkich.

 
 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 443

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 36 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
4,4 (140 ocen)
81
35
19
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mike781

Dobrze spędzony czas

Fajna książka, szybka i płynna akcja. Mam nadzieję że będzie ciąg dalszy. Polecam
20
Niezapowiedziana016

Nie oderwiesz się od lektury

lekko się czyta . jest ok . polecam
10
agalis81

Dobrze spędzony czas

Dobrze spędzony czas.Polecam .
10
januzal

Nie oderwiesz się od lektury

ok.03.24
00
mandrzejcz

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastycznie się czyta.To moja pierwsza książka tej autorki ale z przyjemnością sięgnę po kolejne.Wciągająca,spójna akcja
00

Popularność




Copyright by Agnieszka Peszek 2023

Copyright by 110 procent 2023

Wydanie 1

Redakcja: Dominika Kamyszek – OpiekunkaSlowa.pl

Projekt graficzny okładki: Andrzej Peszek

Skład: Agnieszka Peszek

Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

ISBN: 978-83-969384-1-1

Wydawnictwo 110 procent

Cymuty 4, 05-825 Czarny Las

www.peszek.pl

Ci, któ­rzy od­dają się ze­mście i biorą spra­wie­dli­wość we wła­sne ręce, rzadko wie­dzą, gdzie jest gra­nica.

Ri­chelle Mead

Roz­dział 1

– Mi­chaś, ty idź z tatą w stronę placu z sa­mo­cho­dzi­kami, a ja pójdę z An­to­siem do to­a­lety – po­wie­działa dwu­dzie­sto­ośmio­let­nia Pau­lina Wie­rucka i ode­szła w kie­runku wska­zy­wa­nym przez za­wie­szony na jed­nej z la­tarni drew­niany znak z na­pi­sem „to­a­lety”. – Idź­cie po­woli, a my was do­go­nimy! – krzyk­nęła już do ich ple­ców.

– Tato, a dla­czego ptaki nie spa­dają, gdy lecą? – rzu­cił sze­ścio­letni chło­piec, nic so­bie nie ro­biąc z faktu, że jego mama od­da­liła się, za­bie­ra­jąc młod­szego brata. Da­lej szedł za rękę z męż­czy­zną, który tego dnia za­brał swoją czte­ro­oso­bową ro­dzinę do we­so­łego mia­steczka. Miesz­kali za­le­d­wie ki­lo­metr od niego, ale do­piero dzi­siaj, po dwóch ty­go­dniach oglą­da­nia go z okien sa­mo­chodu pod­czas drogi do przed­szkola czy pracy, udało im się tu do­trzeć.

Jako ma­luch Mar­cel Wie­rucki uwiel­biał tego typu miej­sca. Dla dzie­ciaka z ma­łej dziury pod Wro­cła­wiem wy­cieczka do parku roz­rywki sta­no­wiła nie­sa­mo­wite prze­ży­cie, jesz­cze faj­niej­sze niż wyj­ścia do kina, które ro­dzice or­ga­ni­zo­wali mu dość rzadko, mak­sy­mal­nie dwa razy w roku.

Te­raz na szczę­ście to się zmie­niło i mógł dużo czę­ściej ko­rzy­stać z ta­kich atrak­cji wraz z dwójką swo­ich dzieci, ale jak to stwier­dził pod­czas wie­czor­nej roz­mowy z żoną dzień wcze­śniej, to nie brak fun­du­szy sta­no­wił pro­blem, lecz brak czasu. Dla­tego gdy w końcu do­stał dwa dni wol­nego w pracy, po­sta­no­wił naj­pierw się do­brze wy­spać, a na­stęp­nie za­brać dzieci do we­so­łego mia­steczka i pójść nad staw, nad któ­rym od nie­dawna wy­naj­mo­wano ka­jaki i ro­werki wodne. Pla­no­wał w końcu spę­dzić czas jak praw­dziwa ko­cha­jąca się ro­dzina, o któ­rej za­wsze tak ma­rzył.

– To nie jest taka pro­sta sprawa – od­po­wie­dział Mi­cha­siowi po dłuż­szej chwili. Kro­czący obok niego chło­piec od ja­kie­goś czasu za­sy­py­wał jego i żonę mnó­stwem py­tań. Część z nich wcale nie na­le­żała do naj­ła­twiej­szych, a mimo to sta­rał się na każde od­po­wie­dzieć. Nie chciał być jak jego ro­dzice, któ­rzy za każ­dym ra­zem zby­wali go tek­stami w stylu „Nie mam te­raz czasu”, „Nie wiem” lub „Przyjdź póź­niej”. – Z tego, co kie­dyś prze­czy­ta­łem, to ko­ści pta­ków są bar­dzo lek­kie, a to za sprawą dziur, które się w nich znaj­dują. Poza tym mają wła­sne sil­niczki w po­staci skrzy­deł. No i po­ma­gają im jesz­cze pióra…

– A dla­czego domy bu­duje się do góry, a nie w dół? – młody za­dał ko­lejne py­ta­nie.

– Do­bre py­ta­nie, skąd je bie­rzesz, chło­paku? – sko­men­to­wał z uśmie­chem na twa­rzy i zmierz­wił blond włosy syna. W od­le­gło­ści dwu­stu me­trów od nich do­strzegł mie­niący się wie­loma bar­wami plac do jazdy sa­mo­cho­dzi­kami, który sta­no­wił główny cel ich wy­cieczki.

Obaj sy­no­wie po­mimo mło­dego wieku już wy­ka­zy­wali za­mi­ło­wa­nie do mo­to­ry­za­cji i czę­sto spę­dzali z tatą dłu­gie go­dziny w ga­rażu, grze­biąc w sta­rym tra­ban­cie odzie­dzi­czo­nym po ojcu Mar­cela. Choć próby jego na­pra­wie­nia za­wsze koń­czyły się tak samo, chłopcy wspie­rali tatę, jak mo­gli. A może wie­dzieli, że za­wsze spo­tka ich na­groda i na po­cie­sze­nie wy­jadą na po­dwórko, sie­dząc za kie­row­nicą ich dzia­ła­ją­cego sa­mo­chodu? Do pe­da­łów jesz­cze nie do­się­gali, dla­tego wy­god­nie umosz­czeni na ko­la­nach ojca, sku­pieni jak ni­gdy, z pręd­ko­ścią pię­ciu ki­lo­me­trów na go­dzinę ro­bili pę­telkę wo­kół domu.

Mar­cel Wie­rucki skrę­cił w prawo w małą szu­trową alejkę, świa­domy, że wi­zyta w to­a­le­cie z młod­szym sy­nem zaj­mie żo­nie dłuż­szą chwilę. Męż­czy­zna do­brze wie­dział, że gdy kro­czący koło niego Mi­chaś zo­ba­czy atrak­cję, o któ­rej mó­wił od kilku dni, nie da mu spo­koju, aż nie usiądą ra­zem w sa­mo­cho­dziku, a jemu nie­zmier­nie za­le­żało na tym, aby chłopcy mieli tyle samo prze­jaz­dów.

Nie­stety fo­bia młod­szego syna do­ty­cząca ko­rzy­sta­nia z to­a­lety poza do­mem po­wo­do­wała, że czyn­ność, która trwała za­zwy­czaj pięć mi­nut, w ta­kich sy­tu­acjach roz­cią­gała się jak stara guma w majt­kach. Kie­dyś pod­czas spo­tka­nia to­wa­rzy­skiego, na które wpa­dło do nich do domu kil­koro zna­jo­mych jesz­cze z cza­sów li­ce­al­nych, ktoś po­wie­dział, że tego typu strach ma na­wet swoją na­zwę. Z tego, co pa­mię­tał, na­zywa się to de­tri­me­no­fo­bia i jest jedną z ogromu fo­bii, o któ­rych ist­nie­niu nie miał zie­lo­nego po­ję­cia.

– Po­wtó­rzysz py­ta­nie? Za­my­śli­łem się.

– Czemu domy ro­sną do góry, a nie do środka ziemi?

– Hmm… – za­mru­czał i osten­ta­cyj­nie po­dra­pał się po gło­wie. – Ni­gdy się nad tym nie za­sta­na­wia­łem. Wy­daje mi się, że ła­twiej bu­do­wać do góry, niż ro­bić ol­brzy­mie doły, aby zmie­ścić cały dom pod zie­mią. Poza tym lu­dzie po­trze­bują słońca. Bez niego nie czu­li­by­śmy się do­brze. Na przy­kład jest wi­ta­mina D, która…

– No, ale z ta­kich do­mów pod zie­mią mo­gliby wy­cho­dzić na po­wierzch­nię i wtedy sie­dzieć na słońcu. U nas w domu nie wi­dać słońca, bo za­sła­niasz z mamą wszyst­kie okna.

– Masz ra­cję, ale dzięki temu, że je­ste­śmy nad zie­mią, do na­szego miesz­ka­nia wpada cho­ciaż tro­chę świa­tła.

– Ale pod zie­mią można mieć lampy. Tak jak w nocy.

– Tak, można, jed­nak to na­tu­ralne świa­tło jest nam po­trzebne. Poza tym w ta­kich do­mach mógłby być pro­blem z po­wie­trzem. Czło­wiek, żeby żyć, po­trze­buje tlenu, a tam pod zie­mią mo­głoby go za­brak­nąć – od­po­wie­dział pew­nym gło­sem, ale czuł, że py­ta­nia syna za­czy­nają go prze­ra­stać.

Chło­piec le­dwo skoń­czył sześć lat, a już pa­ro­krot­nie udało mu się zro­bić lub po­wie­dzieć coś, czym nie­zmier­nie za­dzi­wił ojca. Mar­cel Wie­rucki ni­gdy nie czuł się wy­bit­nym in­te­lek­tu­ali­stą. Skoń­czył li­ceum, na stu­dia nie po­szedł, bo mu­siał iść do pracy. Czy­tał książki, ale od­no­sił wra­że­nie, że roz­mowy z tym ma­łym czło­wie­kiem kro­czą­cym obok niego cza­sami są po­nad jego ilo­raz in­te­li­gen­cji.

– To dla­czego u dziad­ków w piw­nicy da radę od­dy­chać? Taki dom byłby jak piw­nica.

W tym mo­men­cie Mar­cel chciał po­wie­dzieć: „Szach-mat!”, ale wtedy mu­siałby za­cząć tłu­ma­czyć, co to ta­kiego. Już chciał rzu­cić ja­kąś za­ska­ku­jącą ri­po­stę, gdy po­czuł de­li­katne szarp­nię­cie i dłoń syna wy­śli­zgnęła się z jego.

– Tato, za­wsze mó­wisz, że nie można kłaść się na ziemi… – Chło­piec zmie­nił te­mat, bie­gnąc już w stronę krza­ków ro­sną­cych wzdłuż alejki.

– Tak, nie można. Na­wet jak ktoś jest bar­dzo zmę­czony, nie po­wi­nien tego ro­bić.

– To dla­czego ta pani tam leży? – spy­tał Mi­chaś i wska­zał pal­cem le­d­wie wi­doczną blond głowę spo­czy­wa­jącą na tra­wie.

Roz­dział 2

Dag­mara Za­tor­ska usia­dła na pię­cio­oso­bo­wej ka­na­pie, która ni­czym we wnę­trzar­skim ma­ga­zy­nie przy­ozdo­biona zo­stała zde­cy­do­wa­nie za dużą liczbą po­du­szek. Każdą z nich uło­żono w prze­my­ślany spo­sób, tak by wszyst­kie ra­zem two­rzyły róż­no­barwne ombre. Po pra­wej stro­nie le­żały trzy po­duszki in­ten­syw­nie zie­lone, obok dwie już bar­dziej sto­no­wane, na­stęp­nie dwie ka­nar­kowe, a po le­wej krzy­kli­wie żółte.

Gaga, jak na­zy­wali ją naj­bliżsi, naj­chęt­niej wzię­łaby je wszyst­kie i po­mie­szała, po­prze­sta­wiała, a jesz­cze chęt­niej rzu­ciła jedną z nich w sie­dzącą przy ba­ro­wym stole ko­bietę. Jed­nak ani jedna, ani druga opcja nie wcho­dziła w grę, gdyż jej wdro­że­nie w ży­cie wią­za­łoby się z awan­turą. I tak prze­wi­dy­wała, że w ten spo­sób skoń­czy się jej wi­zyta. W końcu pod­jęła de­cy­zję, aby po­in­for­mo­wać matkę o swo­ich pla­nach na naj­bliż­szą przy­szłość.

– Ona zro­zu­mie – po­wie­dział dzień wcze­śniej oj­ciec, gdy jak co czwar­tek je­dli we dwoje lunch w ich ulu­bio­nej taj­skiej re­stau­ra­cji. Zwy­czaj ten pie­lę­gno­wali od czasu, gdy pięć lat wcze­śniej za­częła stu­dia. Cza­sami zmie­niała się go­dzina ich spo­tka­nia i za­miast o trzy­na­stej uma­wiali się wcze­śniej lub póź­niej, jed­nak nie­zmienne było miej­sce oraz dzień. Każde z nich tak ukła­dało swoje plany, aby móc się sta­wić. Je­dy­nie wy­jazdy lub po­ważne pro­blemy zdro­wotne mo­gły za­kłó­cić ich ry­tuał.

– Ty się z cho­inki urwa­łeś? Nie zro­zu­mie. Ona wszyst­kim do­okoła mówi, że wkrótce to ja przejmę szkołę. Opo­wiada, że ma godną za­stęp­czy­nię, cho­ciaż nie są­dzę, aby na­prawdę tak o mnie my­ślała.

– Oj, chyba prze­sa­dzasz… – po­wie­dział męż­czy­zna i wziął po ust ko­lejną por­cję pad thaia po­kry­tego grubą war­stwą ostrego sosu.

Córka pa­trzyła na niego z nie­do­wie­rza­niem, mimo że sy­tu­acja ta po­wta­rzała się co ty­dzień, a na­wet i czę­ściej. Sie­dzący na­prze­ciwko niej oj­ciec co­kol­wiek jadł, przy­ozda­biał to war­stwą pie­przu, pa­pry­czek chili lub pie­kiel­nie ostrego sosu i ni­gdy na­wet się nie skrzy­wił, prze­ły­ka­jąc ko­lejne kęsy.

– Tato, nie prze­sa­dzam. Wczo­raj, gdy wpa­dłam na chwilę do szkoły, ja­kaś pani, którą wi­dzia­łam pierw­szy raz na oczy, spy­tała, kiedy ru­szają za­pisy na moje za­ję­cia z tańca to­wa­rzy­skiego.

– Aha… – wes­tchnął i spraw­nie na­ło­żył pa­łecz­kami ko­lejną por­cję. – Po­roz­ma­wiaj z nią. Opo­wiedz o swo­ich pla­nach. Masz już dwa­dzie­ścia cztery lata. Obro­ni­łaś się wła­śnie, i to nie z tańca. Twoja matka na pewno musi brać pod uwagę, że nie stu­dio­wa­łaś tej masy przed­mio­tów na marne. Chyba to pięć lat dało jej do my­śle­nia. Wiem, że ni­gdy z nią o tym nie roz­ma­wia­łaś, ale ona nie jest ode­rwana od rze­czy­wi­sto­ści, przy­naj­mniej nie aż tak bar­dzo, jak ci się wy­daje. Uwa­żam, że mu­sisz ją po­trak­to­wać jak osobę do­ro­słą, szcze­gól­nie że sama chcesz być tak trak­to­wana. Zro­zu­mie, wie­rzę w to.

– Oby – mruk­nęła bez prze­ko­na­nia i zmie­nili te­mat.

Te­raz, sie­dząc wśród tej masy ko­lo­ro­wych po­du­szek, ma­rzyła, aby ja­kimś cu­dow­nym we­hi­ku­łem prze­trans­por­to­wać się w od­ludne miej­sce, gdzie nie mu­sia­łaby sta­wić czoła matce. Ko­chała ro­dzi­cielkę po­nad wszystko, ale za­wsze stre­so­wała ją roz­mowa z nią o po­waż­nych spra­wach. Na­wet w szkole pod­sta­wo­wej wszystko za­ła­twiała z oj­cem. Wszy­scy uwa­żali ją za wy­ga­daną i cie­kawą świata. Osobę, która za­wsze wy­cho­dzi przed sze­reg i ni­czego się nie boi. Gdy miała dwa­na­ście lat, ktoś wła­mał się do ich domu, a ona wraz z ko­le­żanką pró­bo­wały wy­śle­dzić zło­dzieja. In­nym ra­zem zor­ga­ni­zo­wała nocne pod­chody, czym ze­zło­ściła kil­koro ro­dzi­ców ko­le­ża­nek i ko­le­gów, któ­rych wy­cią­gnęła nocą do lasu. Ni­czego i ni­kogo się nie bała. Oprócz matki.

Choć od cza­sów dzie­ciń­stwa upły­nęło sporo wody w Wi­śle, to strach na myśl o kon­fron­ta­cji z matką na­dal pa­ra­li­żo­wał ją prak­tycz­nie z taką samą siłą. Na po­czątku chciała na­pi­sać jej wszystko w SMS-ie lub ma­ilu, jed­nak po chwili na­my­słu stwier­dziła, że to głupi po­mysł. Taki dzie­cinny.

Wzięła trzy głę­bo­kie wde­chy i nie­zgrab­nie wy­gra­mo­liła się spo­śród po­du­szek, jak dziecko z ba­senu z kul­kami. Nie­śpiesz­nie po­de­szła do matki, która jak co rano czy­tała prasę. Ma­rianna Za­tor­ska na­le­żała do sys­te­ma­tycz­nie ma­le­ją­cej grupy osób, które pie­lę­gnują stary zwy­czaj czy­ta­nia pa­pie­ro­wych wy­dań dzien­ni­ków. Do­piero gdy Dag­mara usia­dła obok przy ba­ro­wym stole, matka odło­żyła „Wy­bor­czą” na blat i w końcu spoj­rzała na córkę.

– To o czym chcia­łaś po­roz­ma­wiać? – spy­tała, na­wią­zu­jąc do krót­kiego SMS-a, któ­rego do­stała wie­czór wcze­śniej: „Mu­simy po­ga­dać”.

– Wiesz co, to chyba nie jest ta­kie pilne… – rzu­ciła dziew­czyna i się­gnęła po jedno z ja­błek le­żą­cych na zie­lo­nej por­ce­la­no­wej pla­te­rze.

– Wiem, że coś cię gry­zie – za­częła. – Krą­żysz wo­kół mnie od ja­kie­goś czasu i chcesz mi coś po­wie­dzieć. Chora je­steś? – spy­tała i mo­men­tal­nie po­smut­niały jej oczy.

Dag­mara zu­peł­nie się nie spo­dzie­wała, że matka w taki spo­sób może zin­ter­pre­to­wać jej za­cho­wa­nie. Pa­trzyła w jej błę­kitne oczy, które po niej odzie­dzi­czyła, na po­dob­nie upstrzony pie­gami nos, za­sta­na­wia­jąc się, od czego za­cząć. „Naj­le­piej od naj­waż­niej­szego” – usły­szała w gło­wie słowa ojca.

– Nie je­stem chora. Ja… – Nie mo­gła wy­du­sić słowa, mimo że za­zwy­czaj się nie stre­so­wała, a umie­jęt­ność za­ga­dy­wa­nia opo­nenta opa­no­wała do per­fek­cji.

– Cho­dzi o szkołę? – rzu­ciła matka. – Nie chcesz jej?

– To nie tak, że jej nie chcę… – po­wie­działa i wy­pu­ściła po­wie­trze, które mi­mo­wol­nie wstrzy­mała. Czuła, że jej ciało się roz­luź­nia, jakby ktoś wy­swo­bo­dził je z że­la­znego uści­sku. – Ja ma­rzę o czymś zu­peł­nie in­nym.

– Chcesz śle­dzić lu­dzi? – spy­tała Ma­rianna ze sły­szalną nutą żalu w gło­sie.

– Roz­ma­wia­ły­śmy o tym tyle razy… Ja nie chcę ni­kogo śle­dzić. Nie będę jak w fil­mach szpie­gow­skich cho­dzić za ludźmi, spać w sa­mo­cho­dzie i cze­kać na schadzkę czy inną wpadkę. W Pol­sce co roku firmy tracą pie­nią­dze na współ­pracy z nie­uczci­wymi pod­wy­ko­naw­cami. Są oszu­ki­wani na ty­siące róż­nych spo­so­bów i nie po­tra­fią lub nie są w sta­nie so­bie z tym po­ra­dzić. Chcę ich wspie­rać. Nie ma w tym nic nie­bez­piecz­nego. Czę­sto opiera się to na wy­chwy­ty­wa­niu błę­dów w fak­tu­rach, roz­li­cze­niach. Cza­sami, jed­nak nie­zwy­kle rzadko, trzeba za­mon­to­wać ja­kiś sprzęt szpie­gow­ski, ale tym zaj­mie się Car­los.

– No tak, ten twój ni to chło­pak, ni to fun­fel.

– To jest przy­ja­ciel – od­po­wie­działa Dag­mara i ugry­zła ko­lejny kęs so­czy­stego jabłka.

Ni­gdy nie wie­działa, jak to się działo, ale matka za­wsze umiała ku­pić naj­lep­sze owoce, a w ku­po­wa­niu ja­błek, w szcze­gól­no­ści li­goli, osią­gnęła per­fek­cję. Kie­dyś na­wet tłu­ma­czyła córce, że to kwe­stia za­pa­chu, ale jej ni­gdy się to nie uda­wało. Niby ku­pione przez nią jabłko pach­niało pięk­nie, ale gdy się w nie wgry­zała, nie try­skało so­kiem, a skórka nie trzesz­czała pod zę­bami – nie tak jak w tym jabłku, któ­rym się wła­śnie roz­ko­szo­wała.

– Z przy­ja­cie­lem się nie sy­pia – fuk­nęła Ma­rianna pod­nie­sio­nym gło­sem i po­pra­wiła przy­li­zane włosy, które swoim zwy­cza­jem spięła w ni­ski ku­cyk. – Wy, mło­dzi, nie ma­cie za grosz sza­cunku do re­la­cji. Nie można ze sobą spać, póź­niej prze­stać i żyć jak gdyby ni­gdy nic, uda­jąc, że to się nie stało, to nie­nor­malne.

– Mamo, czasy się zmie­niły.

– Na gor­sze – prych­nęła ko­bieta.

– Może i na gor­sze, ale z wielu do­bro­dziejstw ko­rzy­stasz i ja­koś nie masz z tym pro­blemu. A poza tym Car­los jest nie­zwy­kle in­te­li­gent­nym czło­wie­kiem. Mamy ja­sno okre­ślone kom­pe­ten­cje, usta­li­li­śmy, kto czym bę­dzie się zaj­mo­wał. A do­dat­kowo…

Nie zdą­żyła skoń­czyć, bo matka jej prze­rwała:

– Czyli co ja mam zro­bić ze szkołą? – po­wie­działa płacz­li­wym gło­sem, który uru­cha­miała, gdy chciała na kimś coś wy­mu­sić.

Dag­mara już jako małe dziecko znała te sztuczki matki, która nie raz i nie dwa wy­ko­rzy­sty­wała swoje ak­tor­skie umie­jęt­no­ści w domu, szcze­gól­nie w re­la­cjach z oj­cem, ale i cza­sami z nią i bra­tem.

– Nie zmie­nię zda­nia – po­wie­działa pew­nym gło­sem Gaga, jed­no­cze­śnie mocno za­ci­ska­jąc pięść. – Mamo, mu­sisz zro­zu­mieć, że ta­niec to twoje ży­cie. Nie moje. Oczy­wi­ście ko­cham to, uwiel­biam uczyć dzie­ciaki, ale trak­tuję to jako swoją do­dat­kową pracę, a nie sens ist­nie­nia. Ni­gdy nie będę taka jak ty, mu­sisz to w końcu za­ak­cep­to­wać.

– Tylko po­wiedz, co ja mam zro­bić?

– Za­trud­nij ko­goś, kto bę­dzie tym za­rzą­dzał. Sprze­daj. Znajdź wspól­nika. Ja nie­stety ci nie po­mogę – po­wie­działa.

Po tych sło­wach się­gnęła po swoją wor­ko­watą torbę, która dzięki szel­kom do­sko­nale spraw­dzała się jako ple­cak na ro­wer. Po mi­nie matki wie­działa, że musi się szybko ewa­ku­ować. Nad­cho­dziło za­ła­ma­nie hu­moru, i to ostre, czego wy­ra­zem były słowa, które usły­szała, za­my­ka­jąc za sobą drzwi:

– Nie mo­żesz mnie zo­sta­wiać. Je­steś mi to winna!

Dag­mara Za­tor­ska się­gnęła po opartą o ze­wnętrzną ścianę domu biało-ró­żową szo­sówkę, którą ku­piła za pierw­sze za­ro­bione pie­nią­dze, i wes­tchnęła za­smu­cona. Li­czyła, że matka tak nie my­śli. Nie mo­gła. Przy­naj­mniej tak po­wta­rzał jej oj­ciec.

Roz­dział 3

Ko­mi­sarz Grze­gorz Wi­śniew­ski, od kiedy star­sza córka Do­rota po­ka­zała mu w apli­ka­cji „No­tatki” opcję two­rze­nia list, co­dzien­nie do­pi­sy­wał nowe rze­czy, które zrobi, jak przej­dzie na upra­gnioną eme­ry­turę. Z koń­cem lipca pla­no­wał zdać służ­bową broń i bla­chę, która za­częła mu już mocno cią­żyć. Tak na­prawdę zo­stały mu nie­całe dwa mie­siące i czuł, że jest na to zu­peł­nie nie­przy­go­to­wany, cho­ciaż jed­no­cze­śnie cie­szył się jak dziecko na pierw­szy dzień wa­ka­cji.

Za­wsze ko­chał to, co ro­bił przez prak­tycz­nie całe swoje do­ro­słe ży­cie, jed­nak wszystko zmie­niło się po dru­gim za­wale. Do­szedł do wnio­sku, że jego ciało od­ma­wia po­słu­szeń­stwa, więc czas ustą­pić miej­sca młod­szym. Co prawda, obie­cał sze­fowi, że w wy­jąt­ko­wych sy­tu­acjach bę­dzie wspo­ma­gał ko­le­gów, ale trak­to­wał to jako nie­zwy­kle abs­trak­cyjny po­mysł. Na po­czątku chciał sku­pić się na naj­waż­niej­szym – od­po­czynku.

Do­pi­sał wła­śnie do li­sty: „Za­brać Da­nu­się na ma­saż taj­ski”, gdy na wy­świe­tla­czu po­ja­wił się nu­mer ko­legi z pracy.

– Co jest? – rzu­cił tro­chę znie­cier­pli­wiony.

Mu­siał jesz­cze do­pi­sać dwie rze­czy i bał się, że za­raz o nich za­po­mni, co nie­stety zda­rzało mu się co­raz czę­ściej po­mimo gar­ści ta­ble­tek, które ły­kał co rano.

– Mamy ciało – od­po­wie­dział roz­mówca bez słowa wpro­wa­dze­nia.

Aspi­rant Mi­ko­łaj Chmie­lew­ski pra­co­wał w po­li­cji rap­tem pięć lat, ale Grze­gorz wie­dział, że bę­dzie z niego świetny glina. Miał w so­bie to coś, czego nie­stety wielu jego ko­le­gom bra­ko­wało, szcze­gól­nie tym młod­szym – chęć do dzia­ła­nia, błysk w oku i po­czu­cie hu­moru, któ­rym po­tra­fił roz­ła­do­wać na­wet naj­bar­dziej na­piętą at­mos­ferę, co przy czę­stym ob­co­wa­niu ze śmier­cią i prze­mocą było nie­zwy­kle istotne.

– Prze­ślij ad­res, już jadę.

Roz­łą­czył się i wstał z wy­słu­żo­nej ka­napy, która z bie­giem lat de­li­kat­nie za­pa­dła się pod jego cię­ża­rem. Jej na­prawę, a do­kład­niej wy­mianę obi­cia i zmianę gą­bek w środku, też umie­ścił na li­ście. Za­mie­rzał zro­bić to z jed­nym z zię­ciów, który świet­nie ra­dził so­bie z młot­kiem, wier­tarką i in­nymi tego typu na­rzę­dziami. Do­brze wie­dział, że mógłby w ogóle tego nie ru­szać, gdyby tylko po­pro­sił męż­czy­znę. Ten bez wa­ha­nia by się zgo­dził i ogar­nął wszystko sam. Ale po­li­cjant miał we­wnętrzną po­trzebę zro­bie­nia cze­goś dla swo­jej ro­dziny.

Przez ostat­nie trzy­dzie­ści lat wszyst­kie do­mowe sprawy zrzu­cił na barki żony, która zno­siła to z god­no­ścią. Ni­gdy nie na­rze­kała na jego na­głe znik­nię­cia, bo ro­zu­miała, że prze­cież trup nie po­czeka. Ni­gdy nie na­rze­kała, że nie an­ga­żuje się w prace ta­kie jak pra­nie, sprzą­ta­nie czy wy­no­sze­nie śmieci. Nie na­rze­kała, że mąż nie ma czasu lub naj­zwy­czaj­niej w świe­cie siły na przy­bi­cie kilku gwoź­dzi czy wy­mianę rury pod zle­wem.

Czę­sto sama wy­ko­ny­wała tego typu prace, cza­sami ko­goś za­trud­niała. Gdy parę lat temu u boku ich dwóch có­rek po­ja­wili się męż­czyźni, to wła­śnie ich pro­siła o wspar­cie.

Jed­nak per­spek­tywa zbli­ża­ją­cej się eme­ry­tury, a tym sa­mym nie­ogra­ni­czo­nego ni­czym czasu wol­nego spo­wo­do­wała, że Grze­gorz Wi­śniew­ski po­sta­no­wił jak ni­gdy do­tąd za­jąć się swoim do­mem, tak jak jego oj­ciec, który za­wsze po­wta­rzał, że żadna praca nie hańbi.

Do­pi­sał szybko do li­sty dwie ko­lejne rze­czy, za­rzu­cił na sie­bie ko­szulę i wy­szedł z domu. Pa­nu­jący od kilku dni upał nie od­pusz­czał, a z przed­sta­wio­nej w te­le­wi­zji śnia­da­nio­wej pro­gnozy po­gody wy­ni­kało, że ma być tylko go­rzej.

Do­jazd do we­so­łego mia­steczka znaj­du­ją­cego się na obrze­żach Wi­la­nowa za­jął mu dwa­dzie­ścia mi­nut. Za­par­ko­wał swoją wy­słu­żoną mazdę 323, która wy­da­wała bli­żej nie­okre­ślone dźwięki, do­ma­ga­jąc się jak naj­szyb­szej wi­zyty u me­cha­nika, na du­żym placu. Zdą­żyła się tam już zgro­ma­dzić spora grupka ga­piów, któ­rzy jak hieny cze­kali na ja­kieś ochłapy sen­sa­cji.

Ni­gdy nie mógł zro­zu­mieć ich mo­ty­wa­cji. Po co cza­sami go­dzi­nami, na desz­czu lub mro­zie, stali i ob­ser­wo­wali ich po­czy­na­nia, czę­sto przy tym ga­da­jąc nie­sa­mo­wite głu­poty? Nie raz, nie dwa wy­sy­łał jed­nego z funk­cjo­na­riu­szy po cy­wilu, aby po­słu­chał, czy ob­ser­wu­jący ich dzia­ła­nia lu­dzie wie­dzą coś cie­ka­wego i wno­szą­cego do sprawy. Nie­stety, dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent tej ga­da­niny sta­no­wiły wy­ssane z palca plotki.

Wi­śniew­ski prze­szedł obok mło­dego po­li­cjanta, który pil­no­wał te­renu, i skie­ro­wał swoje kroki ku le­żą­cemu na ziemi ciału. Już z da­leka za­uwa­żył swoją ulu­bioną pro­ku­ra­tor – Mi­ro­sławę Ko­rze­miacką. Była to kon­kretna, wy­ma­ga­jąca i – po­mimo swo­ich nie­ca­łych stu sześć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów wzro­stu – bar­dzo cha­rak­terna ko­bieta. Nie­je­den fa­cet nie miał ta­kich jaj jak ona, a hi­sto­rie o jej prze­słu­cha­niach czy uprzy­krza­niu ży­cia nie­któ­rym le­ni­wym po­li­cjan­tom krą­żyły po war­szaw­skich (i nie tylko) ko­mi­sa­ria­tach ni­czym le­gendy.

Z da­leka wi­dział, jak cho­dzi po miej­scu zbrodni, sta­wia­jąc bar­dzo uważ­nie stopę za stopą, i jak wy­ra­fi­no­wany ob­ser­wa­tor re­je­struje ob­raz, co mocno kon­tra­sto­wało z pracą więk­szo­ści jej ko­le­gów i ko­le­ża­nek po fa­chu. Ci czę­sto zja­wiali się na miej­scu zbrodni do­piero wtedy, gdy więk­szość prac zo­stała już wy­ko­nana, pod­pi­sy­wali się pod pro­to­ko­łem, któ­rego szcze­gó­łów nie znali, i uni­kali sek­cji zwłok, jakby mieli silną aler­gię na trupa.

– Co mamy? – rzu­cił ko­mi­sarz Grze­gorz Wi­śniew­ski, gdy sta­nął obok aspi­ranta Mi­ko­łaja Chmie­lew­skiego, od któ­rego do­stał we­zwa­nie.

Za każ­dym ra­zem, gdy się wi­dzieli, czuł, że już bar­dziej się od sie­bie róż­nić nie mo­gli. On – pan z brzusz­kiem, śred­niego, a wręcz ni­skiego wzro­stu, z upstrzoną de­li­kat­nym owło­sie­niem ły­siną jak u no­wo­rodka i pulchną twa­rzą, która kształ­tem przy­po­mi­nała księ­życ. A obok niego Chmie­lew­ski, który wzro­stem mógł kon­ku­ro­wać z gra­czami NBA, a jego dłu­gich do ło­pa­tek gę­stych wło­sów za­zdro­ściło mu wiele ko­le­ża­nek z ko­mi­sa­riatu.

– Mały chło­piec, idąc z tatą na sa­mo­cho­dziki, za­uwa­żył wy­sta­jącą z krza­ków głowę ko­biety. Na szczę­ście męż­czy­zna za­cho­wał się za­po­bie­gaw­czo i zo­sta­wił na chwilę chłopca ka­wa­łek da­lej, a sam pod­szedł i spraw­dził, co się stało. Nie­stety dziew­czyna już nie żyła. Od razu za­dzwo­nił po nas. Twier­dzi, że ni­czego poza jej szyją nie do­ty­kał. Oczy­wi­ście wzię­li­śmy już jego od­ci­ski pal­ców, a także bu­tów.

– To za­li­czył cie­kawe wyj­ście z dziec­kiem – po­wie­dział ko­mi­sarz sam do sie­bie.

– Dziećmi. Oka­zało się, że fa­cet wy­brał się z dwoma sy­nami i żoną na ro­dzinną wy­cieczkę do we­so­łego mia­steczka. Mał­żonka po­szła z dru­gim ma­lu­chem do to­a­lety.

– Okej. Coś wia­domo o ofie­rze? – do­py­ty­wał.

– Nie – wtrą­cił wi­szący nad ofiarą z wiel­kim apa­ra­tem w rę­kach tech­nik kry­mi­na­li­styki Ignacy Bo­brow­ski. – Za­bez­pie­czam wszystko. Chło­paki prze­cze­sują krzaki, może znajdą coś cie­ka­wego – od­po­wie­dział, nie od­ry­wa­jąc wzroku od le­żą­cej dziew­czyny.

Ko­mi­sarz Grze­gorz Wi­śniew­ski już dawno za­kwa­li­fi­ko­wał go do grona naj­dziw­niej­szych osób, ja­kie kie­dy­kol­wiek spo­tkał. Bo­brow­ski za­zwy­czaj od­zy­wał się zda­niami po­je­dyn­czymi, naj­le­piej jed­no­wy­ra­zo­wymi. Cza­sami na­wet uci­nał słowa w po­ło­wie, jakby koń­cząc je, mógł się za­nadto zmę­czyć. Wszystko się jed­nak zmie­niało, gdy sprawa do­ty­czyła piłki noż­nej. Wtedy prze­rwa­nie mu gra­ni­czyło z cu­dem. Był w sta­nie za­ga­dać w tej kwe­stii każ­dego. Wszy­scy się śmiali, że gdyby spo­tkał Le­wan­dow­skiego, też wie­działby wię­cej o tej dys­cy­pli­nie niż on i dał mu ja­kąś złotą radę. Jed­nak na tym nie koń­czyła się jego in­ność. Wy­glą­dał ni­czym pa­jąk. Matka na­tura ob­da­rzyła go nie­pro­por­cjo­nal­nie dłu­gimi rę­koma i no­gami, które po­wo­do­wały, że do­sko­nale od­na­la­złby się we wspi­naczce. On jed­nak gar­dził każdą dys­cy­pliną sportu, oczy­wi­ście poza piłką, ale i tę upra­wiał je­dy­nie w wer­sji nie­zwy­kle bez­piecz­nej i nie­na­ra­ża­ją­cej go na wy­si­łek fi­zyczny, czyli ka­na­po­wej.

W tym mo­men­cie po­de­szła do nich pani pro­ku­ra­tor, która mimo let­niej po­gody jak zwy­kle wy­glą­dała bar­dzo ele­gancko i nie­ade­kwat­nie do miej­sca, w któ­rym się znaj­do­wali. Tego dnia, po­mimo pra­wie trzy­dzie­stu paru stopni, ja­kie za­po­wia­dali w ra­diu, wło­żyła czarne dłu­gie spodnie, białą ko­szulę i ma­ry­narkę, która wy­glą­dała tak, jakby była po­ży­czona od star­szego i dużo po­tęż­niej­szego brata. Po szyb­kim przy­wi­ta­niu uści­skiem dłoni rzu­ciła:

– Prze­słu­chaj­cie ob­sługę, od­wie­dza­ją­cych ra­czej nie ma sensu, bo dziew­czyna nie żyje od kilku go­dzin, a do­piero co otwo­rzyli, więc mało kto tędy dzi­siaj prze­cho­dził.

– Do­brze. – Ko­mi­sarz za­pi­sał to so­bie w no­tat­kach, jak ro­bił od nie­dawna. Za­wsze wie­rzył w swoją pa­mięć, ale gdy po raz trzeci prze­ko­nał się, że robi się co­raz bar­dziej za­wodna, prze­szedł na ten spraw­dzony spo­sób.

– Póź­niej obejdź­cie oko­liczne domy i roz­py­tuj­cie o nią. Może miesz­kała w po­bliżu.

– Okej, tylko mu­szę mieć ja­kieś zno­śne zdję­cia. Nie roz­dam funk­cjo­na­riu­szom fo­to­gra­fii tego, jak te­raz wy­gląda. Lu­dzie będą im mdleli, wpa­dali w hi­ste­rię, a wieść o tym roz­nie­sie się po oko­licy szyb­ciej niż plotka o wi­zy­cie Pu­dziana na oko­licz­nej si­łowni.

Wszy­scy mi­mo­wol­nie spoj­rzeli na ko­bietę na ziemi. Le­żała na brzu­chu, z rę­koma uło­żo­nymi wzdłuż bo­ków i twa­rzą wci­śniętą w błot­ni­stą ka­łużę. Mor­derca usta­wił ją tak po śmierci lub trzy­mał, gdy jesz­cze żyła, ogra­ni­cza­jąc tym sa­mym do­pływ po­wie­trza do płuc.

Już na pierw­szy rzut oka wie­dzieli, że praw­do­po­dob­nie zo­stała zgwał­cona. Ścią­gnięte majtki, za­krwa­wione od we­wnętrz­nej strony uda i le­żąca nie­opo­dal ubru­dzona czer­woną ma­zią szklana bu­telka nie na­pa­wały opty­mi­zmem. Nie­mal na­gie ciało ofiary wręcz ra­ziło bielą skóry, z którą kon­tra­sto­wała po­szar­pana i ubło­cona ko­szulka na ra­miącz­kach – je­dyna część odzieży, którą na­dal miała na so­bie. Z per­spek­tywy kilku me­trów nie wi­dzieli żad­nych ob­ra­żeń, które mo­gły sta­no­wić przy­czynę śmierci, ale kon­kretną in­for­ma­cję mógł dać tylko pa­to­log po do­głęb­nych ba­da­niach, a wie­dzieli, że na to będą mu­sieli chwilę po­cze­kać.

Grze­gorz Wi­śniew­ski pa­trzył na ciało ko­biety, tak zbez­czesz­czone i po­zo­sta­wione ni­czym zu­żyty, nie­po­trzebny przed­miot, i chciało mu się pła­kać. Nie wi­dział jesz­cze twa­rzy ofiary, ale po jej ubra­niu, które mor­derca po­rzu­cił nie­opo­dal, są­dził, że mo­gła być w wieku jego có­rek.

Ko­mi­sarz cof­nął się o kilka me­trów i nie od­ry­wa­jąc wzroku od ciała, rzu­cił do Mi­ro­sławy Ko­rze­miac­kiej:

– Wi­działa pani?

– Co? – spy­tała i po­de­szła bli­żej.

Oby­dwoje stali tak, że wi­dzieli ko­bietę od strony nóg.

– Zo­stała uło­żona sy­me­trycz­nie, a majtki są ja­koś nie­na­tu­ral­nie równo uło­żone. Tak jakby od li­nijki.

– Fak­tycz­nie. – Po­ki­wała głową po­twier­dza­jąco. – Sku­pi­łam się na jej twa­rzy za­nu­rzo­nej w wo­dzie. Za­sta­na­wiam się, czy ten skur­wiel ją uto­pił, czy to już in­sce­ni­za­cja po­śmiertna.

– Oby to dru­gie… – sko­men­to­wał i przy­kuc­nął.

Za­wsze sta­rał się pa­trzeć na miej­sce zbrodni z róż­nych per­spek­tyw. Kie­dyś od­na­lazł na­rzę­dzie zbrodni na drze­wie, a to tylko dla­tego, że po­ło­żył się w tym sa­mym miej­scu, gdzie czę­sto wi­dy­wany był męż­czy­zna, który na trzy mie­siące zo­stał za­trzy­many. Nie mieli na niego zbyt wiele. Cały czas szu­kali miej­sca ukry­cia na­rzę­dzia zbrodni – noża, który wy­ko­rzy­sty­wał pod­czas na­pa­dów na młode ko­biety. Czaił się na nie w ciem­nych ulicz­kach, a po­tem szedł za nimi. Gdy po­zwa­lała na to sy­tu­acja, ata­ko­wał. Gro­ził no­żem i wy­ko­rzy­sty­wał sek­su­al­nie. Pięć z sied­miu ofiar po­ciął po rę­kach i no­gach. Nie były to głę­bo­kie rany, jed­nak we­dług ze­znań na­pa­wał się wy­pły­wa­jącą z ran krwią, jakby pod­nie­cało go to bar­dziej niż chwilę wcze­śniej wy­mu­szony sto­su­nek.

Pod­czas tam­tego śledz­twa, nie ma­jąc już na­dziei na happy end, po­ło­żył się pod roz­ło­ży­stym dę­bem nie­da­leko domu po­dej­rza­nego. Le­żał tam do­bre pół go­dziny i już chciał wró­cić do domu, gdy zza chmur wy­szło słońce i nad jego głową coś za­błysz­czało. Po­cząt­kowo zu­peł­nie nie wie­dział, co to może być. Pod­niósł się i na­dal nie mo­gąc zi­den­ty­fi­ko­wać źró­dła świe­ce­nia, po­szedł po dra­binę do są­siada. Gdy wdra­pał się na drzewo, onie­miał. Na jed­nej z ga­łęzi le­żała drew­niana skrzynka z me­ta­lo­wym za­pię­ciem i to od niej od­bi­jały się pro­mie­nie słońca. Tam zna­lazł po­szu­ki­wane na­rzę­dzie zbrodni, a także kilka rze­czy na­le­żą­cych do ofiar. Od tego czasu sta­rał się pa­trzeć na wszystko z róż­nych per­spek­tyw i jak naj­moc­niej wcho­dzić w buty prze­stępcy. Kładł się, wspi­nał, oglą­dał miej­sca zbrodni przez okno.

– Od­wra­camy! – krzyk­nął chudy tech­nik, który do­tych­czas zbie­rał ślady z pre­cy­zją chi­rurga pod­czas ope­ra­cji.

Trzech przy­glą­da­ją­cych się dzia­ła­niom tech­nika męż­czyzn jak na ko­mendę po­de­szło do ciała ko­biety i w spo­sób nie­zwy­kle de­li­katny, a za­ra­zem pewny w ru­chach ob­ró­cili ją na plecy.

Ko­mi­sarz Grze­gorz Wi­śniew­ski wraz z pro­ku­ra­tor po­de­szli bli­żej. Twarz dziew­czyny wy­glą­dała prze­ra­ża­jąco i nie­stety wszystko wska­zy­wało na to, że usta­wie­nie głowy nie tylko sta­no­wiło ele­ment ja­kieś cho­rej sceny, którą chciał stwo­rzyć mor­derca. Ofiara zo­stała uto­piona w nie­wiel­kiej ka­łuży, która praw­do­po­dob­nie po­wstała po śro­do­wej ule­wie. Jej oczy wy­trzesz­czyły się, jakby chciały wy­sko­czyć z oczo­do­łów, a ca­łość na­brzmiała.

Jed­nak mimo ubru­dze­nia i znie­kształ­ce­nia wy­ni­ka­ją­cego z dłu­giego za­nu­rze­nia w wo­dzie wi­dać było, że dziew­czyna miała sym­pa­tyczną twarz, jak to ma­wiał Grze­gorz. Nie­wy­róż­nia­jącą się, taką zwy­kłą, ale za­ra­zem cie­płą i nie­na­chalną. Sta­no­wiła zde­cy­do­wane prze­ci­wień­stwo tych na­pom­po­wa­nych blon­dy­nek, które na­wet w na­pa­dach zło­ści nie po­tra­fiły wy­ra­zić emo­cji mi­miką i je­dyne, co im po­zo­stało, to wy­dy­ma­nie ust lub ro­bie­nie dziób­ków świad­czą­cych o nie­za­do­wo­le­niu.

Po­li­cjant pa­trzył na nią, a jego my­śli mo­men­tal­nie po­pły­nęły w kie­runku dwóch uko­cha­nych có­rek – Hani i Do­roty. Gdyby coś ta­kiego przy­tra­fiło się któ­rejś z nich, nie dałby rady. Serce pę­kłoby mu na ty­siące ka­wał­ków.

– To ona?! – usły­szeli na­gle pod­nie­siony ko­biecy głos gdzieś z od­dali.

Wszy­scy od­wró­cili się, szu­ka­jąc źró­dła tych wrza­sków. Przy ta­śmie od­gra­dza­ją­cej miej­sce zda­rze­nia od ga­piów stała dziew­czyna w wieku po­dob­nym do de­natki. Jej krót­kie blond włosy i czarne ubra­nie, po­mimo pra­żą­cego słońca, po­wo­do­wały, że spra­wiała wra­że­nie agre­syw­nej. Pró­bo­wała prze­ci­snąć się i po­dejść bli­żej, jed­nak młody funk­cjo­na­riusz wy­de­le­go­wany do za­bez­pie­cze­nia te­renu nie ustę­po­wał. Stał z wy­cią­gnię­tymi do przodu rę­koma, na wy­pa­dek gdyby siłą mu­siał ją ode­pchnąć z miej­sca zda­rze­nia.

– Prze­puść ją! – krzyk­nęła pani pro­ku­ra­tor, mo­men­tal­nie wy­wo­łu­jąc roz­luź­nie­nie na­pię­tych mię­śni po­li­cjanta.

– Czy to jest Lu­cyna?! – wrzesz­czała dziew­czyna, raz po raz wy­chy­la­jąc się na prawą i lewą stronę, pró­bu­jąc zo­ba­czyć, czy le­żąca na ziemi osoba to rze­czy­wi­ście po­szu­ki­wana przez nią ko­bieta.

– Pro­szę pani. Pro­szę się uspo­koić. Kogo pani szuka? – wtrą­cił Grze­gorz Wi­śniew­ski i od razu po­ża­ło­wał. To Mi­ro­sława Ko­rze­miacka była na miej­scu zbrodni głów­no­do­wo­dzącą i nie po­wi­nien za­bie­rać jej tej funk­cji.

– Mo­jej przy­ja­ciółki. Od kilku dni nie mam z nią kon­taktu, a wcze­śniej ga­da­ły­śmy prak­tycz­nie co­dzien­nie. Tylko wy­jąt­kowe sy­tu­acje to za­bu­rzały, ale to trwało maks je­den dzień, a te­raz już od środy rana nie mam z nią kon­taktu. Naj­gor­sze, że jej ro­dzice mają to gdzieś. A ja wiem, że coś się z nią stało. Lucy ni­gdy cze­goś ta­kiego by mi nie zro­biła. Wie, że je­stem prze­wraż­li­wiona na punk­cie bez­pie­czeń­stwa. Za­wsze mu­szę wie­dzieć, gdzie kto jest z mo­ich bli­skich, ina­czej wa­riuję. Po­dobno to ja­kaś ner­wica…

– Pro­szę pójść z ko­legą – prze­rwała jej pro­ku­ra­tor i kiw­nęła głową na sto­ją­cego obok Grze­go­rza Wi­śniew­skiego.

Ten po­słusz­nie wy­ko­nał po­le­ce­nie. Pod­szedł do ko­biety, od­szedł z nią kilka me­trów da­lej i usta­wił się tak, aby blon­dynka nie pa­trzyła na ciało.

– Pro­szę opo­wie­dzieć, co do­kład­nie się stało – po­wie­dział naj­spo­koj­niej, jak po­tra­fił.

– Mó­wi­łam już, nie wiem, gdzie jest moja przy­ja­ciółka. Nie mam kon­taktu z Lucy od kilku dni. Mamy taki swój zwy­czaj, że co­dzien­nie od po­nad roku pi­szemy do sie­bie na Mes­sen­ge­rze. Ostatni raz na­pi­sała do mnie w środę. I póź­niej nic. Ci­sza.

– Dzwo­niła pani do niej?

– Za kogo mnie pan uważa, za tępą blon­dynkę? – pi­snęła dziew­czyna. – Oczy­wi­ście, że dzwo­ni­łam, ale włą­cza się poczta. Po­szłam na­wet do jej domu. Po­my­śla­łam, że może roz­wa­lił jej się te­le­fon lub jest chora. Ale nie za­sta­łam jej, a jej ro­dzice tak jakby w ogóle nie za­re­je­stro­wali, że ich córka znik­nęła i od kilku dni nie ma jej w domu. Zresztą się nie dzi­wię… – Dziew­czyna wes­tchnęła smutno.

– Dla­czego?

– Nie­chęt­nie o nich opo­wia­dała. To, co wiem, to to, że ni­gdy nie czuła się ko­chana przez ro­dzi­ców. Od za­wsze wo­leli to­wa­rzy­stwo flaszki niż jej. Ge­ne­ral­nie mieli ją gdzieś. Dla­tego pla­no­wała jak naj­szyb­ciej wy­pro­wa­dzić się z domu.

– To może dla­tego jej pani nie za­stała?

– Nie, nie zro­bi­łaby mi tego. Zresztą to ona tam leży. Po­zna­łam ją po bu­tach… – Wska­zała pal­cem na po­rzu­cony przez mor­dercę stos ubrań, na szczy­cie któ­rego rze­czy­wi­ście le­żały trampki, po czym za­częła pła­kać.

– Bu­tach?

– Tak, ma ta­kie same jak ja. – W tym mo­men­cie unio­sła prawą stopę znad ziemi, eks­po­nu­jąc swoje obu­wie. – Kto jej to zro­bił? – wy­du­kała, po­cią­ga­jąc no­sem.

– Ma pani zdję­cie przy­ja­ciółki? – rzu­cił, igno­ru­jąc za­dane przez nią py­ta­nie.

Dziew­czyna wy­cią­gnęła te­le­fon z kie­szeni krót­kich spode­nek, po­stu­kała na nim i po­dała po­li­cjan­towi. Przez chwilę pa­trzył na uśmie­cha­jącą się do niego sym­pa­tyczną bru­netkę.

– Mogę na se­kundę te­le­fon?

– Tak, oczy­wi­ście – od­po­wie­działa, a on czym prę­dzej pod­szedł do roz­ma­wia­ją­cej z tech­ni­kiem pani pro­ku­ra­tor. Nie­ofi­cjalną iden­ty­fi­ka­cję ofiary mieli już za sobą.

Roz­dział 4

ON

Od za­wsze mnie do nich cią­gnęło. Cycki, dupy, śniły mi się wie­lo­krot­nie, a ja bu­dzi­łem się ze sto­ją­cym fre­dem, stre­su­jąc się, że matka lub oj­ciec zo­ba­czą. Raz stara po­wie­działa, że to nor­malne i nie mam co się stre­so­wać. Może i tak, ale gdyby wie­działa, co mi po gło­wie łazi, nie by­łaby już taka pewna swo­ich rad.

A ja ich do­ty­ka­łem, ma­ca­łem. W su­mie za­nim pani na bio­lo­gii, czer­wie­niąc się i ją­ka­jąc, opo­wie­działa nam o róż­nicy mię­dzy ko­bietą a męż­czy­zną, ja już wie­dzia­łem, że mają w so­bie coś pod­nie­ca­ją­cego. A gdy zo­ba­czy­łem, jak do­kład­nie są zbu­do­wane, śni­łem bar­dziej. In­ten­syw­niej.

Wtedy wpa­dłem na pro­sty, lecz ge­nialny po­mysł. Za­czą­łem pod­glą­dać dziew­czyny. Cho­dzi­łem do ko­le­gów, a przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji pa­trzy­łem na ich sio­stry i matki, cho­ciaż zde­cy­do­wa­nie wo­la­łem te młod­sze.

Dzień, gdy od­kry­łem małe okienko w szatni dam­skiej przy hali do WF-u, był chyba lep­szy niż Boże Na­ro­dze­nie, moje uro­dziny i Dzień Dziecka ra­zem wzięte. Usta­wi­łem obok wielki ku­beł na śmieci, który póź­niej stał tam la­tami, jakby nikt nie po­my­ślał, dla­czego ktoś go umie­ścił w tym wła­śnie miej­scu. Gdy dzwo­nił dzwo­nek, a wszy­scy roz­cho­dzili się do sal, ja za­miast iść na lek­cję, cho­wa­łem się w to­a­le­cie i cze­ka­łem. Gdy w końcu nie do­cho­dził do mnie ża­den dźwięk z ko­ry­ta­rza, wy­cho­dzi­łem. Sze­dłem naj­ci­szej, jak po­tra­fi­łem, cho­ciaż mama za­wsze po­wta­rzała, że je­stem naj­gło­śniej­szą osobą, jaką zna. Ale mia­łem mo­ty­wa­cję. Tak bar­dzo chcia­łem wejść na ten ku­beł i pa­trzeć na ich roz­ne­gli­żo­wane ciała, że by­łem w sta­nie się kon­tro­lo­wać.

Nie­stety te wsty­dliwe pindy ni­gdy nie roz­bie­rały się do ro­sołu. Zo­sta­wały w sta­ni­kach, które z re­guły jesz­cze za­kry­wały przed ko­le­żan­kami ko­szul­kami, jakby róż­niły się mię­dzy sobą bu­dową ciała.

Poza jedną.

Agatą.

Dziew­czyną o rok star­szą, na którą chyba ża­den z chło­pa­ków nie pa­trzył. Za­wsze miała po­skle­jane włosy, jakby po umy­ciu sta­wały się od razu brudne, jej twarz po­kry­wały czer­wone prysz­cze i no­siła dziwne swe­terki, jakby do­stała je po sta­rej cioci.

Ale nie li­czyło się to dla mnie, gdy ścią­gała ko­szulkę, a na­stęp­nie sta­nik. Jej jędrne piersi fa­lo­wały przy każ­dym ru­chu, a ja za każ­dym ra­zem czu­łem, jak cia­sno robi mi się w spodniach, mimo że pro­si­łem mamę, żeby ku­po­wała mi te z lu­zem w kroku. Ta śmiała się po­gar­dli­wie, twier­dząc, że tylko de­bile w ta­kich cho­dzą i że jak bar­dzo chcę ścią­gnąć na sie­bie kło­poty, to może mi jesz­cze skręta ku­pić i droga wolna.

Cie­kaw je­stem, co by po­wie­działa, gdyby do­wie­działa się, po co mi ten luz w kroku.

Po dzie­się­ciu mi­nu­tach wszyst­kie wy­cho­dziły, ale Agata za­wsze na końcu. Ocią­gała się z ubie­ra­niem, jakby wie­działa, że tam je­stem i się na nią ga­pię. Może trak­to­wała to jako je­dyne w swoim ży­ciu chwile triumfu, kiedy ktoś się nią za­in­te­re­so­wał. Raz wy­da­wało mi się na­wet, że pod­nio­sła głowę i się do mnie uśmiech­nęła. Ale nie­moż­liwe. Prze­cież po­winna ko­goś we­zwać, że ja­kiś zbo­cze­niec ją pod­gląda.

Kie­dyś mama na­zwała tak fa­ceta, który stał w krza­kach i ma­cał się po ja­jach. Mia­łem wtedy z sześć lat i wbiło mi się to do głowy. Może dla­tego, że wie­dzia­łem pod­skór­nie, że sam nim je­stem.

Zbo­czeń­cem.

Roz­dział 5

Trasę z Mo­ko­towa, gdzie od lat miesz­kali jej ro­dzice, na Żo­li­borz Dag­mara po­ko­nała w go­dzinę. Może prze­je­cha­łaby ją szyb­ciej, ale dwa razy mu­siała sta­nąć – raz, by po­ga­dać z oj­cem, do któ­rego zdą­żyła za­dzwo­nić roz­hi­ste­ry­zo­wana matka, a po­tem znowu, aby ku­pić za­pa­sową dętkę w swoim ulu­bio­nym skle­pie ro­we­ro­wym przy Wi­sło­stra­dzie.

Przez ostat­nie pięt­na­ście mi­nut po­dróży sta­rała się uspo­koić głowę. Bli­scy od ma­łego po­wta­rzali, że jest w go­rą­cej wo­dzie ką­pana. Wszystko mu­siało być tu i te­raz, a jak nie było, to wstę­po­wały w nią de­mony i każdy wie­dział, że le­piej się wtedy do niej nie zbli­żać. Jej ro­dzina prze­żyła to nie raz, nie dwa. Kie­dyś ob­ra­żona scho­wała się w piw­nicy, bo prąd siadł, a ona chciała oglą­dać bajkę. Ża­den ra­cjo­nalny ar­gu­ment do niej nie do­cie­rał, a fakt, że sie­dzi sama w ciem­nej piw­nicy, nie ro­bił wra­że­nia. Zresztą brak stra­chu rów­nież czę­sto sta­no­wił pro­blem.

– Nie baw się ogniem – po­wta­rzała matka, wi­dząc ją cho­dzącą z za­pal­niczką.

– Noże służą do kro­je­nia – mó­wił oj­ciec i za­bie­rał z jej ma­łych rą­czek ostre na­rzę­dzia, któ­rych uży­wała do ostrze­nia kre­dek.

Jako kil­ku­let­nia dziew­czynka czę­sto jeź­dziła na działkę do ro­dzi­ców taty, przy­wo­żąc ko­lejne si­niaki i bli­zny, które dla matki tan­cerki były nie do za­ak­cep­to­wa­nia. Wra­cała rów­nież z ba­ga­żem nie­stwo­rzo­nych hi­sto­ry­jek, które z bie­giem czasu uro­sły do rangi le­gend.

Jako czte­ro­latka do­stała swoją pierw­szą brykę, jak na­zy­wała czte­ro­ko­łowy czer­wony ro­we­rek z wstą­żecz­kami po­przy­pi­na­nymi do bia­łej kie­row­nicy. Jeź­dziła nim prak­tycz­nie wszę­dzie. Nie in­te­re­so­wało jej, czy ktoś za nią je­dzie, czy nie, a tym, że pę­dzi as­fal­tową drogą bez ścieżki ro­we­ro­wej, a na­wet po­bo­cza, nie przej­mo­wała się. Nie­stety nie każdy miał tyle luzu i ze dwa razy zda­rzyło się, że do domu przy­pro­wa­dziła ją po­li­cja, po­nie­waż ja­dąc środ­kiem ulicy, zro­biła ko­rek na pół wsi.

Za każ­dym ra­zem ro­biła się z tego afera, po­nie­waż matka nie wi­działa w tym nic faj­nego i uwa­żała to za ob­jaw braku od­po­wie­dzial­no­ści dziad­ków, któ­rzy po­zwa­lali wnuczce na wszystko i do­pro­wa­dzali do nie­bez­piecz­nych sy­tu­acji.

Dla­tego z cza­sem Dag­mara prze­stała opo­wia­dać w domu o swo­ich wy­czy­nach. Cho­dziła po drze­wach, wdra­py­wała się na dach na działce u dziad­ków ze strony ojca, nie ba­cząc na to, że może wpaść do środka, bo zro­biono go z dykty. Jako dzie­się­cio­latka jeź­dziła sama au­to­bu­sami, tram­wa­jami, a jako dwu­na­sto­latka po raz pierw­szy wsia­dła bez asy­sty do­ro­słego do po­ciągu. Chciała czer­pać z ży­cia jak naj­wię­cej. Dla­tego tak trudno do­ga­dy­wała się z matką, która ni­gdy nie zro­biła nic nie­bez­piecz­nego, a je­dy­nym sza­leń­stwem, na ja­kie so­bie po­zwa­lała ostat­nimi czasy, było po­ma­lo­wa­nie pa­znokci na ciemny fio­let.

Z prze­wie­trzoną głową pod­je­chała pod starą ka­mie­nicę na Żo­li­bo­rzu, gdzie kie­dyś miesz­kali ci sami dziad­ko­wie, któ­rzy na wa­ka­cje prze­pro­wa­dzali się na nie­wielką le­śną działkę, i zdę­biała. Przed drzwiami pro­wa­dzą­cymi do jej klatki scho­do­wej stała ko­bieta. Wi­działa ją kil­ka­krot­nie w szkole u mamy, uczyła dzieci pod­staw tańca to­wa­rzy­skiego. Roz­ma­wiała z nią może dwa razy przy oka­zji ja­kichś spo­tkań wszyst­kich na­uczy­cieli tańca.

Ko­bieta przy­po­mi­nała jej ka­te­chetkę z li­ceum, która no­siła pli­so­wane spód­nice do po­łowy łydki, a do tego nie­za­leż­nie od po­gody za­kła­dała swe­try z gol­fem. Nie to jed­nak przy­cią­gało uwagę. Za­wsze cho­dziła ze spusz­czoną głową, jakby prze­pra­szała, że żyje. Sto­jąca przed Dag­marą ko­bieta ro­biła do­kład­nie to samo. Głowę po­chy­lała nie­na­tu­ral­nie do przodu, a sku­lone barki po­wo­do­wały, że wy­glą­dała, jakby na jej ple­cach wy­rósł cał­kiem spo­rych roz­mia­rów garb. Na pierw­szy rzut oka Dag­mara oce­niła, że ko­bieta mo­gła być rów­no­latką jej matki, jed­nak wy­wo­ły­wała zu­peł­nie inną gamę uczuć. Ma­rianna Za­tor­ska za­wsze no­siła brodę wy­soko, przez co wielu uzna­wało, że za­dziera nosa, ale ona, od kiedy tylko po­ko­chała ta­niec, chciała zo­stać ba­let­nicą, a one się nie gar­bią, po­wta­rzała swoim pod­opiecz­nym, de­li­kat­nie trą­ca­jąc je la­ską, którą za­wsze miała pod ręką.

– Dzień do­bry – ode­zwała się, gdy tylko Dag­mara ze­szła z ro­weru. Jej głos do­sko­nale pa­so­wał do po­stawy osoby wy­co­fa­nej. Ci­chy, spo­kojny, jakby z tru­dem wy­do­by­wała go z sie­bie.

– Dzień do­bry, ja pa­nią znam – po­wie­działa i na­dal ze zdzi­wie­niem przy­glą­dała się ko­bie­cie.

– Tak. Na­zy­wam się Mi­lena Gór­ska, pra­cuję u pani matki, w szkole tańca.

– Wej­dzie pani? – rzu­ciła Dag­mara i od razu tego po­ża­ło­wała. Ma­rzyła o tym, żeby zrzu­cić z sie­bie prze­po­cone ciu­chy, wziąć ką­piel, a na­stęp­nie z pi­wem w ręku za­siąść na ka­na­pie i obej­rzeć ko­lejny od­ci­nek Gry o tron.

– Tak, bar­dzo chęt­nie.

Otwo­rzyła klu­czem drzwi na klatkę scho­dową i ru­szyła przo­dem, trzy­ma­jąc pod pa­chą ro­wer. Czasy zo­sta­wia­nia sprzętu, na­wet przy­pię­tego do słupa czy ogro­dze­nia, po­że­gnała już dawno temu, po tym jak ktoś piłą prze­ciął ka­bel i odzie­dzi­czony po ojcu, pa­mię­ta­jący za­mierz­chłe czasy sprzęt roz­pły­nął się w po­wie­trzu.

Sta­nęła przed miesz­ka­niem nu­mer 3 na ostat­nim, czyli pierw­szym pię­trze i wpu­ściła ko­bietę do swo­jego kró­le­stwa, jak w my­ślach za­wsze okre­ślała to miej­sce. Ze­staw zwią­za­nych z nim wspo­mnień mógłby wy­star­czyć na kilka sce­na­riu­szy fil­mo­wych. To tu­taj ucie­kała po kłót­niach z matką. To tu­taj pła­kała, gdy ze­rwała z chło­pa­kiem lub wi­siała nad nią groźba ki­blo­wa­nia w trze­ciej kla­sie li­ceum. Co naj­śmiesz­niej­sze, nie dla­tego, że się nie uczyła, ale dla­tego, że nie zga­dzała się z pro­gra­mem szkol­nym i czy­tała książki inne niż te, które wpi­sano do ka­nonu lek­tur. Po­tra­fiła prze­sie­dzieć w dam­skiej to­a­le­cie po­łowę lek­cji po­chło­nięta po­wie­ścią, o któ­rej na­uczy­cielka ję­zyka pol­skiego na­wet nie sły­szała.

Gdy zmarli dziad­ko­wie, nikt ani przez se­kundę nie my­ślał o sprze­daży miesz­ka­nia. Każdy wie­dział, że gdy Dag­mara skoń­czy osiem­na­ście lat, wpro­wa­dzi się tu­taj, jed­nak nikt nie brał pod uwagę, że stwo­rzy w tym miej­scu tak nie­ty­powy wy­strój. Dwu­po­zio­mowe miesz­ka­nie prze­ro­biła nie do po­zna­nia. W sa­lo­nie po­wstała an­tre­sola, któ­rej całą po­wierzch­nię zaj­mo­wało łóżko mo­gące po­mie­ścić na­wet i cztery osoby, a żeby się na nie do­stać, trzeba było użyć dra­biny lub wspiąć się po li­nie jak Tar­zan.

Wpro­wa­dziła go­ścia do środka, szyb­kim ru­chem zrzu­ciła buty ro­we­rowe, li­cząc, że jej stopy nie śmier­dzą za mocno, po­sta­wiła ro­wer pod ścianą i za­pro­siła ko­bietę do sa­lonu, który mie­ścił się pod an­tre­solą.

– Na­pije się pani cze­goś? – rzu­ciła, li­cząc, że Gór­ska od­mówi. Nie chciała prze­cią­gać roz­mowy, któ­rej te­matu na­wet nie znała. Poza tym do­skwie­rał jej bar­dzo przy­ziemny pro­blem. Sama piła tylko czarną her­batę, i to w ty­pie En­glish bre­ak­fast, bez cu­kru, dla­tego w jej kuchni próżno było szu­kać kawy, sło­dzika czy her­baty sma­ko­wej.

– Nie, dzię­kuję – od­po­wie­działa ko­bieta. – Nie chcę ci za­bie­rać czasu.

Dag­mara za­uwa­żyła, że już nie jest „pa­nią”, ale ze względu na róż­nicę wieku nie za­mie­rzała zwra­cać na to uwagi.

– Nie ma pro­blemu – skła­mała i ru­chem ręki wska­zała na ka­napę.

– Twoja mama wspo­mi­nała, że bę­dziesz de­tek­ty­wem… Chcia­ła­bym pro­sić cię o po­moc – po­wie­działa ko­bieta i wy­cią­gnęła z du­żej płó­cien­nej torby zwy­kłą szarą teczkę za­my­kaną na gumkę.

– Moja mama? – spy­tała zdzi­wiona.

– Tak, mó­wiła, że za­kła­dasz firmę i bę­dziesz de­tek­ty­wem. I to naj­lep­szym w kraju. Jest z cie­bie bar­dzo dumna. Chwali się tobą na prawo i lewo.

– Hmm…

Dag­mara, zu­peł­nie jak nie ona, po­czuła, że za­bra­kło jej ję­zyka w gę­bie. Po roz­mo­wie z matką sprzed go­dziny i po cyrku, jaki usku­tecz­niła po jej wyj­ściu, była prze­ko­nana, że jej plany uważa za naj­gor­szą rzecz na świe­cie i ni­komu o tym nie po­wie. Naj­wy­raź­niej jed­nak jak zwy­kle się po­my­liła. Jej matka za­wsze sta­no­wiła za­gadkę, a jej re­ak­cje były nie­prze­wi­dy­walne.

Pa­trząc na sie­dzącą na­prze­ciwko ko­bietę, szybko po­łą­czyła kropki. Matka ro­biła grunt pod to, co wie­działa, że nie­uchron­nie na­stąpi. Czuła już od dawna, że córka nie zaj­mie się szkołą, i mu­siała wszyst­kim do­okoła po­ka­zać, że po­piera tę de­cy­zję, a może że wręcz sama po­pchnęła córkę w jej kie­runku, więc suk­ces Dag­mary bę­dzie też po czę­ści jej.

– To nie­prawda? – spy­tała Gór­ska, wi­dząc za­fra­po­wane ob­li­cze go­spo­dyni.

– Nie… To zna­czy tak.

– Nie ro­zu­miem – sko­men­to­wała ko­bieta, marsz­cząc przy tym czoło, na któ­rym mo­men­tal­nie po­ja­wiły się głę­bo­kie zmarszczki, do­da­jąc jej co naj­mniej dzie­sięć lat.

– Zga­dza się to, że będę de­tek­ty­wem.

– Ufff… – wes­tchnęła z ulgą Mi­lena Gór­ska. – Moją córkę za­mor­do­wano. Po­li­cja nic w tej spra­wie…

– Pro­szę pani, ale ja nie po­mogę – wtrą­ciła szybko.

– Nie ro­zu­miem, prze­cież po­wie­dzia­łaś, że…

– Ale ja nie ta­kimi spra­wami będę się zaj­mo­wała.

– Bła­gam! – krzyk­nęła ko­bieta, za­ska­ku­jąc ją. – Moja Ga­bry­sia umarła pięć lat temu. Nikt nie wie, co się z nią stało. Po­li­cja od­pu­ściła so­bie, jakby moja córka była nic nie­zna­czą­cym przed­mio­tem. Była, nie ma, bez róż­nicy.

Ko­bieta cały czas mó­wiła, mimo że Dag­mara krę­ciła głową, wy­raź­nie da­jąc do zro­zu­mie­nia, że nie po­może.

– Pro­szę pani… Za­kła­dam wła­śnie z przy­ja­cie­lem firmę, ale na­szymi klien­tami będą róż­nego ro­dzaju pod­mioty go­spo­dar­cze, które po­dej­rze­wają swo­ich kon­tra­hen­tów o nie­uczciwe dzia­ła­nia. Jest to zde­cy­do­wa­nie inny za­kres dzia­łań niż pani sprawa. Bar­dzo mi przy­kro z po­wodu pani córki, ale nie je­stem w sta­nie po­móc. Mogę po­py­tać wśród zna­jo­mych, ale nic nie obie­cuję.

– Pro­szę, zer­k­nij cho­ciaż na jej zdję­cie.

Ko­bieta wy­cią­gnęła z teczki pierw­szą lep­szą fo­to­gra­fię i wierzch­nią stroną pod­su­nęła jej pra­wie pod twarz. Uwiecz­niona na niej dziew­czyna mo­gła mieć około osiem­na­stu, mak­sy­mal­nie dwu­dzie­stu lat. Sym­pa­tyczny wy­raz twa­rzy pod­kre­ślał ja­kąś nie­win­ność w jej oczach. Przez uła­mek se­kundy Dag­mara chciała wy­cią­gnąć rękę po zdję­cie, ale wie­działa, że da­łaby tym ko­bie­cie na­dzieję, że coś z tym zrobi. A prze­cież obie­cała ojcu kilka lat wcze­śniej, że nie bę­dzie zaj­mo­wała się tego typu spra­wami. Ich ro­dzina prze­żyła dość tra­ge­dii i za­mie­rzała to usza­no­wać, a tym sa­mym nie na­ra­żać bli­skich na ko­lejne cier­pie­nia.

– Prze­pra­szam, ale mam coś do zro­bie­nia – po­wie­działa, czu­jąc wy­rzuty su­mie­nia, i wstała z ka­napy, da­jąc tym sa­mym znak, że to ko­niec ich spo­tka­nia.