3kąt - Peszek Agnieszka - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

3kąt ebook i audiobook

Peszek Agnieszka

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

35 osób interesuje się tą książką

Opis

W domu znanego muzyka policja odkrywa ciało kobiety. Mężczyzna nie przyznaje się do winy, twierdzi, że zupełnie nie pamięta zamordowanej i spotkania z nią, co zaskakuje funkcjonariuszy.
Prowadzący sprawę Bartosz Bogucki i Maksymilian Obrębski próbują dotrzeć do prawdy. Muszą przy tym radzić sobie nie tylko z fałszywymi tropami, ale również z prokuratorem, który swoim zwyczajem chce zamknąć śledztwo jak najszybciej.
Czy uda im się odkryć prawdę? Czy wszystkie elementy układanki wpadną na właściwe miejsca? A może ktoś podmienia puzzle, aby zakłócić obraz całości?
Tymczasem niedaleko miejsca, gdzie mieszka „Ona”, budowlańcy odnajdują ciało, które cudem uniknęło zabetonowania.
Czy będzie potrafiła przejść obok tego obojętnie? Czy ponownie przetną się losy jej i aspiranta Boguckiego? Czy szczęście będzie jej sprzyjać i tym razem nie zostanie zdemaskowana?


„3kąt” to kontynuacja „40. Raków” – powieści, która zdobyła serca wielu fanów dzięki wciągającej fabule i nieoczywistym bohaterom.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 467

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 55 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Oceny
4,5 (387 ocen)
247
92
41
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
karolina91K

Nie oderwiesz się od lektury

Super !!! Czekam na dalsze losy bohaterów 😍
10
queenmab

Nie polecam

Poprzedni tom był marny, ale coś mnie skusiło, żeby sprawdzić, czy ten będzie lepszy. To była tragedia. Policjanci romansują zamiast rozwiązywać sprawę i to jeszcze ze swoimi byłymi ja krzyż, ale zachowują się jakby mieli po 15 lat, zwłaszcza Bogucki, ktory ukrywa tożsamość obu kobiet przed przyjacielem. Ale historia Dolores to jest już kompletne dno. W zeszłym tomie pracowała na lewo jako pomoc w przychodni rehabilitacyjnej. Ukradła tożsamość kobiety, która była architektą (a może nawet tylko studentką). Mija kilka miesięcy i co? Pracuje w laboratorium policji. Czy autorka naprawdę sobie wyobraża, że można tak przyjść z ulicy, czy po korespondencyjnym kursie i dostać tak odpowiedzialna i wymagającą specjalistycznych umiejętności pracę? W dodatku ma dostęp do wszystkich akt i nagranych zeznań świadków. Oraz do konta swojego kolegi. Nie znam procedur w tym zakresie, ale szczerze wątpię, żeby pracownicy laboratorium mieli dostęp do akt spraw, nawet tych w których nie uczestniczą. Zachowa...
10
MartaS217

Nie oderwiesz się od lektury

Jak wszystkie książki Pani Agnieszki Peszek super . Lektor rewelacyjny
10
Lavenda

Z braku laku…

Pierwszy tom był czymś nowym i ciekawym. Ta książka jest męcząca, rozdziały Ona są irytujące, nie wiem czy przez zmianę osoby narratora, czy z powod lektorki. Niezła historia, ale bardzo źle przedstawiona.
10
Joanna_K86

Nie oderwiesz się od lektury

Pani Agnieszko! tak się nie robi ;) zdecydowanie polecam! mimo że po pierwszej części byłam sceptyczna.
10

Popularność




Copyright by Agnieszka Peszek 2024

Copyright by 110 procent 2024

Wydanie 1

Redakcja: Dominika Kamyszek – OpiekunkaSlowa.pl

Projekt graficzny okładki: Andrzej Peszek

Skład: Agnieszka Peszek

Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

ISBN: 978-83-969384-4-2

Wydawnictwo 110 procent

Cymuty 4, 05-825 Czarny Las

www.peszek.pl

O, mój drogi d’Ar­ta­gna­nie – rzekł Ara­mis z lek­kim od­cie­niem go­ry­czy w gło­sie – wie­rzaj mi, ukry­waj swoje rany. Mil­cze­nie jest ostat­nią ra­do­ścią nie­szczę­śli­wych; strzeż się, by kto­kol­wiek po­znał twoje cier­pie­nie, bo cie­ka­wość ludzka pije na­sze łzy jak mu­chy krew ran­nego je­le­nia.

Alek­san­der Du­mas, „Trzej musz­kie­te­ro­wie”

Pro­log

Dwa­dzie­ścia pięć lat wcze­śniej

Stali na ma­łej po­la­nie w środku lasu. Od zgiełku mia­sta od­gra­dzały ich drzewa i krzaki, które two­rzyły gę­sty mur. Naj­bliż­szy dom znaj­do­wał się po­nad pięć­set me­trów od ich kry­jówki, a miesz­ka­jąca tam star­sza ko­bieta nie za­pusz­czała się w te re­jony. Zresztą w ogóle mało kto po­dej­mo­wał to wy­zwa­nie, bo każda taka próba koń­czyła się ob­tar­ciami, ra­nami lub uszko­dzo­nym ubra­niem. Nikt bez od­po­wied­niej mo­ty­wa­cji nie chciał tak ry­zy­ko­wać.

Ale im to zu­peł­nie nie prze­szka­dzało – oni to uwiel­biali. Im trud­niej, im bar­dziej się umo­ru­sali czy na­wet po­ka­le­czyli, tym faj­niej.

Stali w ich taj­nej ba­zie, jak okre­ślali to miej­sce, i na­słu­chi­wali. Jak za­wsze pa­no­wała ci­sza, która nie­któ­rych mo­głaby prze­ra­żać, ale nie ich. Sta­no­wiła za­pew­nie­nie, że nikt im nie prze­szko­dzi i że cho­ciaż na kilka krót­kich chwil zdo­łali uwol­nić się od har­mi­dru, który to­wa­rzy­szył im na co dzień. Od krzy­ków, wrza­sków, klak­so­nów czy ro­bót, które za­wsze gdzieś ktoś usku­tecz­niał. Od kło­po­tów, które ścią­gali na sie­bie każ­dego dnia, za co do­sta­wali czę­sto ka­blem od pro­diża lub skó­rza­nym pa­sem.

Wy­jąt­kowo nie wdra­pali się na drzewo, które stało obok i ni­czym pa­ra­sol roz­po­ście­rało swoje ga­łę­zie, da­jąc im la­tem upra­gniony cień.

Na­wet tego nie za­pro­po­no­wali.

Pa­trzyli tylko na biały ban­daż gę­sto opla­ta­jący rękę jed­nego z nich. Zdą­żyli już zło­żyć na nim pod­pisy, wie­dząc, że to nie gips i że opa­tru­nek nie­ba­wem zo­sta­nie zmie­niony na czy­sty.

Jed­nak nie miało to ja­kie­go­kol­wiek zna­cze­nia.

Naj­waż­niej­sze, że na­dal stali ra­zem, a ko­lega zy­skał sta­tus bo­ha­tera. Każdy wie­dział, że gdyby nie jego po­świę­ce­nie, los po­zo­sta­łej dwójki mógłby wy­glą­dać zu­peł­nie ina­czej.

Po chwili naj­wyż­szy z nich uniósł rękę, a dwóch po­zo­sta­łych zro­biło to samo.

Wy­jąt­kowo unie­śli lewe.

– Atos, Por­tos i Ara­mis. – Dźwięk roz­szedł się po oko­licy i w tym sa­mym mo­men­cie trzech chłop­ców, sty­ka­jąc się czub­kami pal­ców, po­wta­rzało te same słowa. – Je­den za wszyst­kich, wszy­scy za jed­nego.

Po­stali jesz­cze kil­ka­na­ście se­kund w ta­kiej po­zy­cji i opu­ścili ręce.

Może dla ko­goś ob­cego by­łyby to nic nie­zna­czące słowa, ale nie dla nich. Mimo mło­dego wieku prze­te­sto­wali swoją przy­jaźń już na wiele spo­so­bów i wie­dzieli, że ra­zem mają moc jak nikt inny, dla­tego chcieli ją uwiecz­nić.

Szy­ko­wali się do tego długo, za­sta­na­wia­jąc się, jak to zro­bić, aż w końcu Por­tos, który z re­guły sta­no­wił źró­dło więk­szość po­my­słów, przed­sta­wił im plan.

Nie­kon­tak­tu­jąca już za bar­dzo bab­cia Atosa na trzech ka­wał­kach bia­łego ma­te­riału, które zwi­nęli z pra­cowni w szkole, wy­ha­fto­wała im znak skrzy­żo­wa­nych sza­bli, a na każ­dym do­dat­kowo ich se­kretne imiona: Atos, Por­tos i Ara­mis.

To od niej chłopcy do­wie­dzieli się o trójce przy­ja­ciół ży­ją­cych kilka wie­ków wcze­śniej. Ża­den z nich nie pa­łał do tej hi­sto­rii taką mi­ło­ścią, aby ją sa­memu prze­czy­tać, ale z roz­dzia­wio­nymi bu­ziami słu­chali re­la­cji star­szej ko­biety, gdy opo­wia­dała im o krwa­wych bi­twach męż­czyzn, któ­rzy wy­zna­wali za­sadę „je­den za wszyst­kich, wszy­scy za jed­nego”. Za­sadę, która tak ide­al­nie wpi­sy­wała się w ich re­la­cje.

Te­raz, sto­jąc po­środku po­lany z trzema wy­szy­tymi skraw­kami ma­te­riału, Por­tos wy­do­był małą finkę, którą ukradł pod­czas ostat­niej wy­prawy na targ Ró­życ­kiego, zwany przez wielu Ró­ża­nem.

Każdy wie­dział, co to ozna­cza.

Pierw­szy za­czął nowy wła­ści­ciel noża. Szyb­kim ru­chem na­ciął so­bie we­wnętrzną część dłoni. Mo­men­tal­nie po­ja­wiła się krew – naj­pierw kilka kro­pli, a po kilku se­kun­dach już całą we­wnętrzną część ręki ozda­biała czer­wona ciecz, która spły­wała po pal­cach na zie­mię. Zu­peł­nie się nie spie­sząc, jakby de­lek­to­wał się tą chwilą, wy­tarł dłoń przy­go­to­waną tka­niną z wy­szy­tym swoim imie­niem. Chwilę póź­niej zro­bili to po­zo­stali dwaj chłopcy.

Cały czas w to­tal­nej ci­szy, ale z dumą na twa­rzach scho­wali skrawki do me­ta­lo­wej puszki i za­ko­pali ją pod drze­wem.

To było przy­pie­czę­to­wa­nie ich przy­jaźni, od­da­nia – po­mimo mło­dego wieku li­czyli, że będą je one łą­czyć aż do śmierci.

Cała trójka wie­działa, że po tym, jak sie­dem dni wcze­śniej każdy z nich za­to­pił ostrze noża w ciele star­szego czło­wieka, ich losy splotą się ze sobą na za­wsze.

Je­den za wszyst­kich, wszy­scy za jed­nego, aż po ży­cia kres.

Roz­dział 1

Już wie­lo­krot­nie spę­dzał noc w po­koju ho­te­lo­wym.

Już wie­lo­krot­nie ko­rzy­stał z usług pro­sty­tu­tek, co nie na­pa­wało go dumą, ale po któ­rymś ra­zie zu­peł­nie prze­stał się wsty­dzić. Nie krzyw­dził tym ni­kogo poza żoną, ale tym śred­nio się przej­mo­wał. Już dawno temu umó­wili się, że do­póki pełni zaj­mo­wane sta­no­wi­sko lub po­dobne, jak było nie­prze­rwa­nie od kil­ku­na­stu lat, ona od niego nie odej­dzie. Bę­dzie grała swoją rolę w szopce, którą ra­zem stwo­rzyli. W szopce, w któ­rej pre­zen­to­wali się jako szczę­śliwa ro­dzina z dwójką ide­al­nych dzieci, które nie do­stają in­nych ocen niż piątki, udzie­lają się spo­łecz­nie i chcą zmie­niać świat. Grali ro­dzinę, która się wspiera, ko­cha i sza­nuje. Tylko za każ­dym ra­zem, gdy udzie­lał wy­wia­dów i o tym mó­wił, śmiał się w du­chu, wie­dząc, jak da­le­kie jest to od prawdy. A tak wła­ści­wie na­wet obok niej nie stało.

Po­cie­chy, jak my­ślał o nich iro­nicz­nie, wi­działy w nim, bo to on przede wszyst­kim przy­no­sił pie­nią­dze, skar­bonkę bez dna, która nie ma uczuć, można ją lek­ce­wa­żyć, a kłam­stwo w re­la­cjach jest stan­dar­dem. Sam nie wie­dział, które z dzieci jest gor­sze.

Syn wy­cią­gał im ukrad­kiem z port­fela pie­nią­dze, a po­tem, bez­czel­nie pa­trząc mu w oczy, zrzu­cał winę na wszyst­kich do­okoła, a z re­guły na pa­nią do sprzą­ta­nia, mó­wiąc, że to ona krad­nie. Kilka razy za­sta­na­wiał się na­wet, czy młody nie mówi prawdy, cho­ciaż wie­dział, że jego wer­sja jest gru­bymi nićmi szyta, bo go­tówka zni­kała rów­nież w dni, kiedy ko­biety u nich nie było. Prawda wy­szła na jaw, gdy za­mon­to­wał kilka nie­wiel­kich ka­me­rek. Syn zo­stał na­grany na go­rą­cym uczynku, jak jego ręka wśli­zguje się do to­rebki matki, a póź­niej płasz­cza ojca, który w we­wnętrz­nej kie­szeni za­wsze prze­cho­wy­wał port­fel wy­pchany bank­no­tami. Chwilę po obej­rze­niu tego po­szedł do niego z py­ta­niem, czy to on stoi za znik­nię­ciem pie­nię­dzy. Syn z po­ke­rową twa­rzą po­wie­dział, że nie, i za­pro­po­no­wał mu po­moc w zna­le­zie­niu sprawcy. Z jed­nej strony czuł dumę z po­tomka, że tak do­brze się ma­skuje i jest re­we­la­cyj­nym gra­czem, ale z dru­giej nie chciał, aby syn skoń­czył jak on. Jako czło­wiek, który czuje do sie­bie wstręt i po­gardę, który czę­sto nie może spoj­rzeć na sie­bie w lu­strze.

Długo li­czył, że córka bę­dzie inna, lep­sza, ale nie­stety za­wiódł się i tym ra­zem. Dziew­czynka po­tra­fiła się na niego ob­ra­zić, bo nie zro­bił jej blika na sie­dem­set zło­tych na ciu­chy. Twier­dziła, że ją upo­ko­rzył przed ko­le­żan­kami, które ra­zem z nią bu­szo­wały po skle­pach i które rze­komo mo­gły li­czyć na spore wspar­cie ze strony swo­ich ro­dzi­ców, a ona nie. Wie­dział do­brze, że to nie­prawda, bo znał nie­któ­rych i żadne z nich nie za­ra­biało tyle co on, ale ja­kie­kol­wiek próby ra­cjo­nal­nego wy­ja­śnie­nia córce faktu, że pie­nią­dze nie biorą się z ko­smosu i nie spa­dają z nieba ra­zem z desz­czem, koń­czyły się hi­ste­rią i trza­ska­niem drzwiami. Po­tem na­stę­po­wały ci­che dni, które ro­biły na nim co­raz mniej­sze wra­że­nie.

Z żoną sprawa wcale nie pre­zen­to­wała się le­piej. Od lat nie sy­piali ze sobą, a od ja­kie­goś czasu ko­mu­ni­ko­wał się z nią głów­nie za po­śred­nic­twem SMS-ów lub ma­ili, co w su­mie mu nie prze­szka­dzało. Nie mu­siał słu­chać jej pi­skli­wego głosu, który przy każ­dej roz­mo­wie wku­rzał go tak bar­dzo, że wyj­ście z po­koju sta­no­wiło naj­mil­sze za­cho­wa­nie.

Dla­tego od ja­kie­goś czasu sta­wiał na płatny seks. Da­wał mu wszystko, czego pra­gnął: do­zna­nia na naj­wyż­szym po­zio­mie i dys­kre­cję, któ­rej po­trze­bo­wał ni­czym tlenu.

Gdyby ktoś do­wie­dział się, jak spę­dza wie­czory prze­cho­dzące w noce, jego ka­riera le­głaby w gru­zach ni­czym usta­wiany go­dzi­nami do­mek z kart. Jego de­kla­ra­cje o ro­dzi­nie jako fun­da­men­tal­nej jed­no­stce spo­łe­czeń­stwa prze­sta­łyby być wia­ry­godne, nikt nie słu­chałby go na wie­cach, nie sta­wiał na pie­de­stale ni­czym bo­ha­tera. Wie­dział, że nim nie jest, ale ży­cie w cią­głym za­kła­ma­niu sta­no­wiło gwa­rant jego suk­cesu.

„Pie­lę­gno­wa­nie wy­kre­owa­nej ilu­zji to na­sze naj­waż­niej­sze za­da­nie” – po­wta­rzał przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji je­den z jego przy­ja­ciół, a on zga­dzał się z tym w stu pro­cen­tach. Na­wet stu dzie­się­ciu.

Dla­tego noc z pro­sty­tutką, dziew­czyną do to­wa­rzy­stwa, wsze­tecz­nicą, ko­bietą lek­kich oby­cza­jów, la­ta­wicą, roz­pust­nicą, kró­lową nocy, kur­wi­szo­nem czy jak­kol­wiek ina­czej by ją na­zwać, nie sta­no­wiła ni­czego spe­cjal­nego, jed­nak wie­dział, że to spo­tka­nie za­pad­nie mu w pa­mięć na za­wsze.

Usiadł na wiel­kim łóżku. Po­ściel na nim nie przy­po­mi­nała tej, którą za­stał dwie go­dziny wcze­śniej. Tamta była pięk­nie wy­pra­so­wana, o lek­kim za­pa­chu, który znał, a któ­rego na­zwy nie mógł so­bie przy­po­mnieć. Prze­ście­ra­dło tak mocno na­cią­gnięto na ma­te­rac, że przez chwilę za­sta­na­wiał się, ile osób mu­siało je na­kła­dać. Dwie ra­czej nie da­łyby rady. Na to ktoś uło­żył wielką na­rzutę, przy­krył nią pu­chate po­du­chy, a na środku zwi­nął ręcz­niki w ory­gi­nalną kon­struk­cję przy­po­mi­na­jącą lwa. Resztki tej ozdoby le­żały te­raz byle jak na łóżku, jed­nak nie one przy­cią­gały uwagę, ale krew. Nie było jej dużo, wy­glą­dało to tak, jakby koł­drą ją skądś wy­tarto. Zwi­nął po­ściel tak, by przy­kryć plamę, i rzu­cił ją na pod­łogę, jakby tym pró­bo­wał wy­ma­zać fakt cze­goś okrop­nego, co mu­siało się wy­da­rzyć, a czego jego pa­mięć zu­peł­nie nie za­no­to­wała.

Gdy obu­dził się kilka mi­nut wcze­śniej, le­żał w łóżku nagi. Wszystko go bo­lało, jakby ktoś po­trak­to­wał jego ciało ki­jem bejs­bo­lo­wym. Ge­ne­ral­nie może by się tym nie prze­jął, bo stres czę­sto ge­ne­ro­wał ból, ale tym ra­zem nie pa­mię­tał ni­czego z tego wie­czora. Ostat­nie to mo­ment, gdy do po­koju ho­te­lo­wego wcho­dziła za­mó­wiona przez niego pro­sty­tutka.

Ka­zała na sie­bie mó­wić Olga, choć szcze­rze wąt­pił, żeby tak wpi­sano jej w do­wo­dzie. Zu­peł­nie go to jed­nak nie in­te­re­so­wało – mo­gła na­wet na­zy­wać się Fiona czy Her­me­ne­gilda. Wy­na­jął ją w kon­kret­nym celu – miała za­pew­nić mu chwi­lową ulgę, od­cię­cie od tego ca­łego szajsu ży­cia co­dzien­nego, które co­raz bar­dziej go de­ner­wo­wało. Dla­tego zu­peł­nie igno­ro­wał wszystko, co wy­pły­wało z jej po­ma­lo­wa­nych czer­woną szminką ust.

Te­raz pa­mię­tał je­dy­nie jej twarz. Po­cią­głą, z ma­łym no­skiem, wiel­kimi błę­kit­nymi oczami, które oko­lone były mocno wy­tu­szo­wa­nymi rzę­sami. Jej głos rów­nież nie za­padł mu w pa­mięć, ale jej piersi już tak. Zresztą dla­tego ją wy­brał. Wiel­kość, jaką wska­zała u chi­rurga pla­stycz­nego, zde­cy­do­wa­nie na­le­żała do jego ulu­bio­nych. Jak ma­wiał – nie­na­chal­nie duże. Wy­róż­niały się, ale jed­no­cze­śnie nie wy­glą­dały jak u gwiazdy porno, na­pom­po­wane ni­czym ar­buzy, ta­kie, że czło­wiek, pa­trząc na nie, boi się, że w każ­dym mo­men­cie mogą wy­buch­nąć, a on do­sta­nie w twarz ich frag­men­tem.

I tyle. Nic wię­cej.

Gdy się obu­dził, w po­koju pa­no­wała to­talna ciem­ność, którą za­kłó­cała tylko nie­wielka lampka świe­cąca pod ol­brzy­mim te­le­wi­zo­rem za­wie­szo­nym na­prze­ciwko łóżka. Uniósł się na łok­ciach i ro­zej­rzał, mo­dląc się o ra­tu­nek w po­staci moc­nych ta­ble­tek prze­ciw­bó­lo­wych, naj­le­piej ta­kich za­pi­sy­wa­nych na re­ceptę. Nie­stety w jego przy­padku na­wet nie­wielka ilość al­ko­holu po­wo­do­wała, że tylko mocne pi­gułki były w sta­nie uśmie­rzyć ból. Ni­gdy nie cze­kał, jak jego mał­żonka, aż samo przej­dzie. Po­ły­kał dawkę zde­cy­do­wa­nie po­nad za­le­caną, aby ucisk czaszki od­szedł w za­po­mnie­nie jak za do­tknię­ciem ma­gicz­nej różdżki.

Po­woli wstał, czu­jąc się jak stary dzia­dek, i spio­ni­zo­wał, od razu za­ta­cza­jąc się od za­wro­tów głowy. Naj­chęt­niej po­now­nie usiadłby na łóżku, a jesz­cze bar­dziej po­ło­żył się, ale nie wie­dział, która jest go­dzina, a od rana ka­len­darz pę­kał w szwach.

Zu­peł­nie nie pa­mię­tał układu po­miesz­czeń, dla­tego po omacku ru­szył przed sie­bie, wy­cią­ga­jąc dło­nie jak lu­na­tyk, aby to one jako pierw­sze tra­fiły na prze­szkodę. Po chwili do­tknął ściany. Ru­szył w prawo, aż zna­lazł włącz­nik. Tro­chę po­ża­ło­wał, gdy po­miesz­cze­nie oświe­tliło ja­sne świa­tło su­fi­to­wych lamp. Moc ża­ró­wek zde­cy­do­wa­nie nie współ­grała z jego sa­mo­po­czu­ciem i tylko spo­tę­go­wała ból głowy. Po­czuł, jakby ktoś ude­rzył go w po­ty­licę młot­kiem.

Wró­cił na łóżko i usiadł. Ściany po­koju zda­wały się ru­szać, zbli­żały się i od­da­lały, jakby chciały go zgnieść. Zda­wał so­bie sprawę, że to dzieje się tylko w jego umy­śle i nie ma czego się bać, ale czuł się nie­swojo.

Po­woli ob­ra­ca­jąc głową, ro­zej­rzał się po po­miesz­cze­niu, aż zna­lazł to, czego po­trze­bo­wał.

Pi­cie.

Obok bólu głowy Sa­hara w ustach sta­no­wiła drugi za­sad­ni­czy pro­blem, który po­wi­tał go po prze­bu­dze­niu i któ­rego chęt­nie by się po­zbył, naj­le­piej w try­bie na­tych­mia­sto­wym.

Przy­su­nął się do sto­lika noc­nego usta­wio­nego po le­wej stro­nie od łóżka i się­gnął po sto­jącą tam szklankę. Wie­dział, że może się to źle skoń­czyć, a mimo to wlał w sie­bie całą jej za­war­tość.

Żo­łą­dek w re­ak­cji na płyn zro­bił po­dwójne salto, a jego treść wbrew gra­wi­ta­cji zmie­niła kie­ru­nek. To nie była woda, ale przy­go­to­wany kilka go­dzin wcze­śniej drink. Whi­sky na lo­dzie, którą tak uwiel­biał, w tym mo­men­cie sta­no­wiła za­bój­czą broń, która na­tych­miast go po­ko­nała.

Za­ci­snął mocno wy­schnięte usta i mimo nie­mocy w no­gach wstał i ru­szył do ła­zienki. Ude­rzył we włącz­nik świa­tła, po­pchnął drzwi do środka i wszedł.

W tej sa­mej chwili po­mysł na po­zby­cie się za­war­to­ści żo­łądka pry­snął. Prze­łknął to, co se­kundę wcze­śniej na­pły­nęło mu do ust, i po­bladł.

W wan­nie trzy me­try od niego le­żała Olga.

Do tego mo­mentu na­wet przez uła­mek se­kundy o niej nie po­my­ślał. Nie za­sta­no­wił się, gdzie ko­bieta, która krę­cąc po­nęt­nie bio­drami, we­szła do wy­na­ję­tego na fał­szywe na­zwi­sko po­koju kilka go­dzin wcze­śniej, może te­raz prze­by­wać ani kiedy go opu­ściła. Wszyst­kie jego my­śli sku­piły się wo­kół cier­pie­nia, które go za­ata­ko­wało, kiedy uwol­nił się z ob­jęć Mor­fe­usza.

W ułamku se­kundy wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści. Olga nie wy­glą­dała już tak atrak­cyj­nie jak na stro­nie, na któ­rej wy­brał ją ni­czym mo­del bu­tów w skle­pie in­ter­ne­to­wym. Jej wy­ba­łu­szone oczy pa­trzyły gdzieś obok niego, a otwarte usta przy­wo­dziły na myśl dmu­chaną lalkę.

Do­piero te­raz spoj­rzał na pod­łogę.

Zna­czyły ją po­je­dyn­cze czer­wone kro­ple, jedną z nich wła­śnie roz­ma­zał stopą po płyt­kach. Nie brzy­dził się krwi, za dużo razy z nią ob­co­wał, aby wy­wo­ły­wała w nim nad­mierne emo­cje.

Ob­ró­cił się raz jesz­cze w stronę ko­biety i zro­bił ko­lejny krok. Ni­gdy nie po­cią­gał go wi­dok śmierci, ale ja­kiś we­wnętrzny sa­do­ma­so­chizm ka­zał mu to zro­bić. Zo­ba­czył wtedy, że w wan­nie jest zde­cy­do­wa­nie wię­cej krwi.

Wle­pił wzrok w na­gie piersi pro­sty­tutki, które w tej po­zy­cji wy­glą­dały nie­ape­tycz­nie. Wy­py­cha­jące skórę si­li­ko­nowe wkładki prze­su­nęły się, po­wo­du­jąc nie­ana­to­miczny kształt. Mimo że zde­cy­do­wa­nie ten ele­ment ko­bie­cego ciała naj­bar­dziej go pod­nie­cał, nie to nim te­raz kie­ro­wało. Nie była to też cie­ka­wość.

Li­czył na cud. Li­czył, że klatka ko­biety cho­ciaż mi­ni­mal­nie ru­szy się do góry, a jej wy­raz twa­rzy i bla­dość skóry są tylko wy­ni­kiem upo­je­nia al­ko­ho­lo­wego, spo­ży­cia zbyt du­żej ilo­ści nar­ko­ty­ków lub nie­bez­piecz­nej mie­szanki, a może cho­roby. Spo­tkał dziew­czynę pierw­szy raz i mo­gła prze­cież ukry­wać straszne ta­jem­nice, o któ­rych nie miał prawa wie­dzieć i które w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach wcale by go nie in­te­re­so­wały.

Se­kundy dłu­żyły się nie­mi­ło­sier­nie. Wes­tchnął prze­cią­gle i pod­szedł bli­żej. Z tej per­spek­tywy też ni­czego nie do­strzegł. Le­żała w bez­ru­chu, z głową opartą o rant wanny, rę­koma bez­wład­nie le­żą­cymi wzdłuż ciała i no­gami skrzy­żo­wa­nymi tak, że wi­dział tylko frag­ment spo­je­nia ło­no­wego, na któ­rym wło­ski wy­go­liła w kształt ser­duszka.

Po­stał chwilę i wró­cił do po­koju, gdzie oparł się o ścianę.

Do­piero w tym mo­men­cie do­strzegł plamy krwi na łóżku. Jej też wcze­śniej nie za­uwa­żył. Uniósł swoje dło­nie, ma­jąc wra­że­nie, jakby nie na­le­żały do niego, i z za­sko­cze­niem stwier­dził, że nie ma na nich ani odro­biny czer­wo­nej sub­stan­cji.

„Mu­sia­łem je wy­myć”, po­my­ślał i od­wró­cił wzrok od po­pla­mio­nej krwią koł­dry. Ostat­nią rze­czą, ja­kiej te­raz chciał, było pa­trze­nie na nią.

Usiadł na łóżku i sap­nął. Mu­siał skon­tak­to­wać się z osobą, która jak za­wsze bę­dzie wie­działa, co ma zro­bić.

A bar­dziej… jak wyjść z gówna, w które się wpa­ko­wał.

Nie­stety nie był to pierw­szy raz, gdy zro­bił coś ta­kiego pod wpły­wem al­ko­holu wy­mie­sza­nego z nar­ko­ty­kami. Jed­nak pierw­szy, kiedy zu­peł­nie nic nie pa­mię­tał.

Mimo to li­czył, że i tym ra­zem, jak za­wsze, uda się wyjść z tego bez szwanku.

Roz­dział 2

Prze­je­chał dło­nią po udzie le­żą­cej obok niego ko­biety i po­czuł ro­snące pod­nie­ce­nie. Naj­chęt­niej obu­dziłby ją i zre­ali­zo­wał cho­dzące mu po gło­wie ko­smate my­śli, jed­nak wie­dział, że nie może. Ostat­nio Be­ata słabo spała, a wi­dząc, jak cały czas po­chra­puje, nie miał serca jej bu­dzić, mimo prze­ol­brzy­miej ochoty na seks. Przy­krył ją koł­drą i po­woli wy­śli­zgnął się z łóżka. Na pal­cach opu­ścił po­kój i za­mknął drzwi, które na jego szczę­ście nie wy­dały żad­nego dźwięku.

W sa­lo­nie ode­tchnął i uśmiech­nął się. Przy­tulne po­miesz­cze­nie spodo­bało mu się od pierw­szej wi­zyty. Po trzech wspól­nych mie­sią­cach, pod­czas któ­rych cza­sami by­wał u swo­jej dziew­czyny co­dzien­nie, na­dal czuł się tu go­ściem. Go­ściem, który co­raz bar­dziej li­czył na to, że szybko się to zmieni, cho­ciaż na dro­dze do ich szczę­ścia stał je­den czło­wiek.

Ob­ręb­ski.

Ko­mi­sarz Mak­sy­mi­lian Ob­ręb­ski.

Jego men­tor.

Czło­wiek, któ­remu za­wdzię­czał re­ali­za­cję ma­rze­nia. W końcu nie jeź­dził ra­dio­wo­zem, nie ści­gał pi­ja­ków, nie in­ter­we­nio­wał pod­czas kłótni ro­dzin­nych. Te­raz mógł po­świę­cić się pracy w wy­dziale kry­mi­nal­nym, o czym ma­rzył już od wcze­snego dzie­ciń­stwa.

Ten sam czło­wiek sta­no­wił de­li­katny pro­blem w ich związku. Fakt, że Bar­tek Bo­gucki zwią­zał się z byłą swo­jego part­nera, z którą ten spę­dził pięć lat ży­cia, kom­pli­ko­wało ich re­la­cje. Szcze­gól­nie że nie zna­lazł jesz­cze od­po­wied­niego mo­mentu, aby po­in­for­mo­wać Ob­ręb­skiego o swoim no­wym związku. Dla­tego aby się nie na­ra­żać, nie po­ka­zy­wali się na mie­ście ra­zem, oba­wia­jąc się, że wpadną na niego lub ja­kie­goś zna­jo­mego, który prze­każe wia­do­mość w świat. Tylko dwa razy wy­brali się do re­stau­ra­cji, i to umyśl­nie po­je­chali aż do pod­war­szaw­skiego Kon­stan­cina, a in­nym ra­zem Gro­dzi­ska Ma­zo­wiec­kiego, chcąc cho­ciaż tro­chę czuć się bez­piecz­nie i nie oglą­dać się ner­wowo na boki, cały czas lu­stru­jąc oto­cze­nie.

Z tego po­wodu spo­ty­kali się przede wszyst­kim u niej w domu, bo u niego nie mo­gli.

Ka­mil Ja­wor­ski wie­dział o nich, ale rów­nież u niego Bo­gucki był go­ściem. Do­dat­kowo ostat­nimi czasy ich re­la­cja się de­li­kat­nie skom­pli­ko­wała. Ko­lega z ra­dio­wozu w końcu zre­ali­zo­wał swoje ma­rze­nie i rzu­cił pa­pie­rami. Bo­gucki do końca li­czył, że to się nie sta­nie, ale gdy Ja­wor­ski wy­szedł z uśmie­chem na twa­rzy z ga­bi­netu ko­men­danta, prze­ko­nał się, że jego na­dzieja na nic się zdała.

Dla­tego upojne chwile z nową dziew­czyną mu­sieli spę­dzać w jej czte­rech ścia­nach, któ­rych ku ich ra­do­ści z ni­kim nie dzie­liła. Przy­naj­mniej tam mo­gli de­lek­to­wać się swoim to­wa­rzy­stwem bez obawy, że ich se­kret się wyda, i bez sar­ka­stycz­nych do­cin­ków ze strony ko­legi.

Bo­gucki usiadł na fo­telu, który Be­ata za­brała z domu dziad­ków po ich śmierci, po czym od­no­wiła i zmie­niła obi­cie na bar­dziej no­wo­cze­sne. Za­wsze z na­masz­cze­niem opo­wia­dała o ro­dzi­cach swo­jej mamy, któ­rzy po skoń­cze­niu ży­cia za­wo­do­wego po­świę­cili się swoim wnu­kom. Jej i jej dwóm młod­szym bra­ciom. Za­bie­rali ich do mu­zeów, na wy­cieczki po Kam­pi­no­sie, a co­rocz­nym sta­łym punk­tem stały się wy­jazdy w góry, pod­czas któ­rych ni­czym wprawni ta­ter­nicy wspi­nali się na szczyty Tatr. Gdy po la­tach oka­zało się, że je­den z braci Be­aty ma astmę, le­karka z nie­do­wie­rza­niem pa­trzyła na star­szą ko­bietę, która ze spo­ko­jem mó­wiła, że fak­tycz­nie jej wnu­czek cza­sami po­sa­puje, wcho­dząc na szczyty. De­fi­ni­tyw­nie tego za­bro­niła, twier­dząc, że to może się źle skoń­czyć. Szybko opu­ścili ga­bi­net le­kar­ski, bo przyj­mu­jąca w nim otyła ko­bieta nie wy­glą­dała, jakby w ży­ciu wspięła się na ja­ki­kol­wiek szczyt, a tym sa­mym nie znała tego uczu­cia, gdy przed czło­wie­kiem nie ma ni­czego poza roz­po­ście­ra­ją­cymi się w od­dali gó­rami. Nie znała chwil wzru­sze­nia i dumy, gdy jako grupa zdo­by­wali ob­rany wcze­śniej cel, a pod­czas drogi wspie­rali się i mo­ty­wo­wali na­wza­jem.

Dla­tego gdy tylko za­mknęły się za nimi drzwi, bab­cia po­wie­działa wnu­kowi, że nie od­pu­ści i nie po­zwoli, żeby ich pa­sja zo­stała zbu­rzona. Zna­la­zła in­nego le­ka­rza, któ­rego wy­brała przede wszyst­kim dla­tego, że sam cho­dził po gó­rach. Od razu zna­lazł roz­wią­za­nie, a nie stra­szył, twier­dząc, że chło­piec już ni­gdy nie zdo­bę­dzie żad­nego szczytu.

Gdy dziad­ko­wie zmarli w wy­padku sa­mo­cho­do­wym, Be­ata wraz z braćmi zor­ga­ni­zo­wała wy­cieczkę. Wy­je­chali do Tan­za­nii, a tam wspięli się na Ki­li­man­dżaro i tym sa­mym speł­nili ma­rze­nie star­szych lu­dzi, któ­rego im ni­gdy nie udało się zre­ali­zo­wać. Po dro­dze opo­wia­dali so­bie nie­sa­mo­wite hi­sto­rie, któ­rych byli czę­ścią tylko dzięki dziad­kom. Gdy w końcu sko­nani drogą do­tarli na szczyt, za­wie­sili na masz­cie uko­chaną chu­stę babci, a do niej przy­pięli spinkę, którą dzia­dek wpi­nał w klapę ma­ry­narki.

Bar­tosz po­gła­skał opar­cie, na któ­rego przed­niej czę­ści Be­ata przy­szyła ozdobne gu­ziki z ry­sun­kiem gór. Uło­żył pod ple­cami po­duszkę i od­blo­ko­wał ko­mórkę. Ze­ga­rek po­ka­zy­wał szó­stą trzy­dzie­ści, więc do wyj­ścia do pracy miał jesz­cze go­dzinę. Po­sie­dział chwilę, de­lek­tu­jąc się ci­szą i spo­ko­jem, któ­rych tak rzadko do­świad­czał, a ostat­nimi czasy co­raz bar­dziej po­trze­bo­wał.

Włą­czył urzą­dze­nie i prze­szedł do wy­szu­ki­warki. Po­sta­no­wił zro­bić Be­acie nie­spo­dziankę i zor­ga­ni­zo­wać wy­jazd, na po­czą­tek tylko na week­end. Ni­gdy tego nie ro­bił, bo w po­przed­nim związku, je­dy­nym po­waż­nym w jego ży­ciu, to Ala się tym zaj­mo­wała. Zresztą jak wszyst­kim. Ona de­cy­do­wała, co, kiedy i gdzie ro­bią. Do pew­nego mo­mentu od­po­wia­dało mu to, ale z cza­sem do­szedł do wnio­sku, że wy­ni­kało to z po­trzeby kon­tro­lo­wa­nia go na każ­dym eta­pie jego ży­cia, po­cząw­szy od wyj­ścia ze zna­jo­mymi, co może jesz­cze nie sta­no­wiło pro­blemu, po po­mysł na jego ka­rierę, co nie współ­grało z jego wi­zją. Na szczę­ście w końcu wy­szedł z tego tok­sycz­nego związku i mógł cie­szyć się wol­no­ścią, jak na­zy­wał moż­li­wość de­cy­do­wa­nia o so­bie.

Wpi­sał do prze­glą­darki ha­sło „ak­tywny week­end we dwoje” i cze­kał. Od kilku dni in­ter­net w te­le­fo­nie mu szwan­ko­wał. Wy­ko­rzy­stał li­mit prze­syłu z lep­szą pręd­ko­ścią, dla­tego te­raz wszyst­kie strony ła­do­wały się w żół­wim tem­pie. Pa­trzył na po­ja­wia­jące się nie­spiesz­nie ele­menty wy­bra­nej strony, gdy na­gle na ekra­nie wy­świe­tliło się na­zwi­sko part­nera, jak co­raz czę­ściej my­ślał o ko­mi­sa­rzu Ob­ręb­skim.

Szybko ode­brał, żeby nie obu­dzić śpią­cej w po­koju obok ko­biety, i przy­sta­wił urzą­dze­nie do ucha.

– No co tam?

– Mamy mor­der­stwo i chyba, co dość za­ska­ku­jące, od razu i sprawcę. Je­dzie po cie­bie sa­mo­chód, więc wcią­gaj ga­cie i za­pier­dzie­laj do mnie. – Ob­ręb­ski swoim zwy­cza­jem po­wie­dział, co chciał, i nie cze­ka­jąc na re­ak­cję roz­mówcy, roz­łą­czył się.

Bar­tosz Bo­gucki wstał na równe nogi i po­dra­pał się po gło­wie. Zu­peł­nie nie wie­dział, co ma zro­bić. Po­wi­nien za­dzwo­nić do ko­legi i wy­ja­śnić, że nie ma go w miesz­ka­niu Ja­wor­skiego, które ten znał jako jego ad­res. Tylko co wtedy? Co od­po­wie­dzieć na py­ta­nie, gdzie jest? Nie czuł, żeby to była wła­ściwa chwila na zje­dze­nie żaby, jak ostat­nio prze­czy­tał o tym, co mu­siał zro­bić. Z roz­ba­wie­niem po­chła­niał tekst o czę­sto spo­ty­ka­nym zja­wi­sku od­wle­ka­nia rze­czy nie­przy­jem­nych, a okre­śle­nie to po­cho­dziło z książki ja­kie­goś ame­ry­kań­skiego co­acha, któ­rego na­zwi­ska zu­peł­nie nie pa­mię­tał.

Zde­cy­do­wa­nie nie chciał jeść jej te­raz.

Za­miast tego wy­brał jesz­cze inne roz­wią­za­nie, które na­gle wpa­dło mu do głowy. Pod­szedł do torby sto­ją­cej przy drzwiach, wy­jął z niej spodnie do bie­ga­nia, ko­szulkę i buty. Pla­no­wał po pracy wpaść na si­łow­nię. Zmo­ty­wo­wany ak­tyw­nym try­bem ży­cia Be­aty, chciał za­cząć znowu dbać o sie­bie, co przez ostat­nie mie­siące wdra­ża­nia się na no­wym sta­no­wi­sku ze­szło na dal­szy tor.

Na­skro­bał no­tatkę do uko­cha­nej i wy­biegł z jej bloku. Na szczę­ście dy­stans dzie­lący go od miesz­ka­nia Ja­wor­skiego wy­no­sił za­le­d­wie trzy ki­lo­me­try. Ni­gdy nie na­le­żał do wy­traw­nych bie­ga­czy. W pod­sta­wówce każdy dy­stans po­wy­żej pię­ciu­set me­trów sta­no­wił wy­zwa­nie, ale te­raz czuł mo­ty­wa­cję, żeby przy­spie­szyć.

Po­ko­nał trasę w za­le­d­wie pięt­na­ście mi­nut z ha­czy­kiem i za­do­wo­lony z sie­bie pod­biegł do za­par­ko­wa­nego przed klatką ra­dio­wozu.

– Cześć, daj mi chwilę – rzu­cił do funk­cjo­na­riu­sza, który opie­ra­jąc się o auto, pa­lił pa­pie­rosa. Znali się od trzech lat i nie czuł się kom­for­towo, że ten przez chwilę bę­dzie peł­nił funk­cję jego szo­fera.

– Mogę i dwie, ale nie wiem, czy Ob­ręb­ski bę­dzie z tego po­wodu szczę­śliwy.

– Je­stem za trzy mi­nuty. Trup chyba nie uciek­nie! – Wpi­sał kod do drzwi klatki scho­do­wej, po czym po­gnał ni­czym struś pę­dzi­wiatr do miesz­ka­nia przy­ja­ciela.

Roz­dział 3

ONA

Gdy­bym miała zro­bić ran­king miejsc, któ­rych nie zno­szę, zde­cy­do­wa­nie na pierw­szym miej­scu upla­so­wałby się szpi­tal.

Ten jego cha­rak­te­ry­styczny za­pach. Ste­ryl­ność. Bez­oso­bo­wość, jakby każda próba nada­nia mu ja­kiejś twa­rzy, oka­za­nia życz­li­wo­ści za­le­wana była dużą ilo­ścią chloru i wy­pa­lana w za­rodku.

Nie­na­wi­dzę go za szepty, które tylko po­tę­gują nie­wie­dzę i nie­pew­ność.

Ale chyba to, co naj­bar­dziej mnie de­ner­wuje, to brak em­pa­tii. In­for­mo­wa­nie pa­cjen­tów o dia­gno­zach w spo­sób okropny, wręcz nie­ludzki.

Uni­kam jak ognia prze­by­wa­nia w ta­kich miej­scach.

Ni­gdy z wła­snej woli nie cho­dzę do le­ka­rzy. Nie pcham się do szpi­tali.

Nie­stety ży­cie po­sta­no­wiło ko­lejny raz mnie prze­te­sto­wać. Do­pie­przyć, jakby do­tych­czas za rzadko po­ka­zy­wało mi środ­kowy pa­lec.

Od ja­kie­goś czasu bo­lało mnie całe ciało, ale – jak to ja – ni­komu nic nie po­wie­dzia­łam.

Zresztą komu?

Ga­brysi i Wioli nie chcia­łam stre­so­wać, one za każ­dym ra­zem bar­dzo biorą to wszystko do sie­bie. Ta ich tro­ska cza­sami mnie prze­raża, choć wiem, że nie jest pod­szyta złymi in­ten­cjami.

Le­ka­rza pierw­szego kon­taktu, do któ­rego po­dobno po­win­nam była się wy­brać, nie od­wie­dzi­łam, bo czło­wiek w ki­tlu równa się wróg.

Więc cze­ka­łam, aż samo przej­dzie, spo­ra­dycz­nie wspo­ma­ga­jąc się ta­blet­kami prze­ciw­bó­lo­wymi, gdy mnie wręcz pa­ra­li­żo­wało z bólu, bo le­ków uni­kam po­dob­nie jak bia­łego per­so­nelu.

Aż przy­szedł dzień, gdy moje ciało od­mó­wiło po­słu­szeń­stwa. Ręce i nogi prze­stały re­ago­wać na im­pulsy wy­sy­łane przez mózg. Moja kon­trola nad nimi zo­stała ogra­ni­czona do mi­ni­mum. Ostat­kiem sił pod­nio­słam te­le­fon z noc­nej szafki, wy­bra­łam nu­mer do Gabi i włą­czy­łam tryb gło­śno­mó­wiący.

Jak zwy­kle ode­brała roz­ba­wio­nym gło­sem:

– Cześć, młoda. Jak leci? Wi­dzimy się ju­tro? – usły­sza­łam, ale nie po­tra­fi­łam wy­do­być z sie­bie ani jed­nego dźwięku. Jakby ktoś wci­snął mi do gar­dła wiel­kie jajko, które unie­moż­li­wiało pracę strun gło­so­wych. Pró­bo­wa­łam się zmu­sić, wy­krze­sać z sie­bie jesz­cze resztki sił i prze­ło­żyć je na ja­kieś słowa, ale nic to nie da­wało.

Roz­łą­czy­łam się i wy­sła­łam SMS. Pięć li­ter, a wy­si­łek, jak­bym prze­bie­gła co naj­mniej dzie­sięć ki­lo­me­trów.

Po­móż.

Nie od­dzwo­niła już, tylko na­pi­sała:

Gdzie je­steś?

Na­pi­sa­nie od­po­wie­dzi za­jęło mi sporo czasu.

W domu.

Wie­dzia­łam, że z pracy do mnie ma ja­kieś dwa­dzie­ścia mi­nut i naj­pew­niej tam te­raz jest. „Nie­wiele”, po­my­śla­łam. W nor­mal­nej sy­tu­acji wy­star­czy­łoby, że­bym wstała z łóżka, z ka­napy czy ode­szła od stołu w mo­men­cie, gdy dzwo­ni­łaby do drzwi wej­ścio­wych, ale te­raz mu­sia­łam to za­pla­no­wać z wy­prze­dze­niem. Zsu­nę­łam się z ma­te­raca ni­czym ja­kiś stwór z mrocz­nej kra­iny i po­woli peł­za­jąc po pod­ło­dze, po­dą­ży­łam do drzwi. Na chwilę po­zwo­li­łam so­bie na przy­sta­nek na wy­so­ko­ści ła­zienki. Od­po­czę­łam kilka mi­nut i ru­szy­łam da­lej.

Całe ciało mnie pie­kło, bo­lało, ale mu­sia­łam o tym za­po­mnieć, cho­ciaż na chwilę.

Gdy usia­dłam w przed­po­koju, ode­tchnę­łam. Jed­nak to nie był ko­niec. De­cy­du­jące star­cie jesz­cze na mnie cze­kało.

Od zwy­cię­stwa dzie­liły mnie tylko drzwi. Cho­ciaż te­raz to były aż drzwi. Pod­nio­słam wzrok i za­mar­łam. Za­mek za­mon­to­wano na wy­so­ko­ści około me­tra pięć­dzie­się­ciu, a ja z moim ni­skim wzro­stem nie mia­łam szansy do­się­gnąć go, sie­dząc na zim­nych ka­flach. Mój krótki kor­pus i nie­dłu­gie ręce sta­no­wiły w tym mo­men­cie nie lada pro­blem.

Mu­sia­łam wstać albo cho­ciaż dźwi­gnąć się na ko­lana. I jedno, i dru­gie na ten mo­ment ja­wiło się jak wy­czyn z po­gra­ni­cza tych z fil­mów o Bon­dzie, gdzie główny bo­ha­ter ze­ska­kuje z pę­dzą­cego sa­mo­chodu, spada na dwie nogi i tylko kurz na jego spodniach można trak­to­wać jako ślad po tym zda­rze­niu.

Po­woli prze­krę­ci­łam się przo­dem do drzwi i po­ło­ży­łam dło­nie na zim­nej pod­ło­dze, a na­stęp­nie się ode­pchnę­łam. Bę­dąc w klęku pod­par­tym, prze­nio­słam ręce na od­dzie­la­jącą mnie od świata drew­nianą płytę i zbie­ra­jąc całą siłę, jaką mia­łam w so­bie, wy­pchnę­łam bio­dra do góry. Po­woli za­czę­łam prze­su­wać dło­nie w stronę zamka. Ręka za ręką, bez zbęd­nych ner­wo­wych ru­chów. Ni­g­dzie się nie spie­szy­łam. Mu­sia­łam tylko klęk­nąć i się­gnąć do zamka, a na­stęp­nie prze­krę­cić klucz. Ten nie­wielki ka­wa­łek me­talu, a bar­dziej jego uło­że­nie, dzie­lił mnie od Ga­brysi, która w ciągu kilku mi­nut po­winna sta­nąć po dru­giej stro­nie.

Ból znowu się wzmógł, a ja po­czu­łam głę­boki pul­su­jący ucisk, który chciał mnie po­wa­lić. Nie wiem, skąd po­ja­wiła się moc na ostat­niej pro­stej, ale wy­pro­sto­wa­łam ręce i do­tknę­łam go. Szybko, na jed­nym wy­de­chu, prze­krę­ci­łam klucz i do­piero wtedy opa­dłam. W tym mo­men­cie usły­sza­łam pu­ka­nie.

I znowu ta gula w gar­dle.

– To ja – zza drzwi do­biegł zna­jomy głos. Brzmiał tak ko­jąco jak wtedy, gdy się po­zna­ły­śmy. Chcia­łam coś po­wie­dzieć, ale poza stęk­nię­ciem nic nie wy­szło z mo­ich ust.

Prze­su­nę­łam się na bok jak żoł­nierz w oko­pach. Unio­słam nogę i lekko stuk­nę­łam nią o pod­łogę. Nie wiem, czy usły­szała, czy po pro­stu chciała spraw­dzić, czy drzwi są otwarte, ale na­ci­snęła klamkę i we­szła.

Mimo że me­dy­cyna jest mi bli­ska, to nie ro­zu­miem tego, co się ze mną stało, i nie wiem, jaki pro­ces za­szedł, ale od­pły­nę­łam. Jakby świa­do­mość, że je­stem bez­pieczna, spo­wo­do­wała, że or­ga­nizm prze­stał wal­czyć. Od­da­lił się do kra­iny spo­wi­tej ciem­no­ścią, od­ci­na­jąc mnie od bólu.

Otwo­rzy­łam oczy do­piero po dwu­dzie­stu go­dzi­nach. Dziew­czyny sie­działy przy moim łóżku, cze­ka­jąc, aż się wy­bu­dzę. Gdy przy­szedł le­karz, spo­dzie­wa­łam się naj­gor­szego, dia­gnozy typu rak, tęt­niak.

Ale nie. Po­wie­dział, że nie ma po­ję­cia, co mi jest, a ja wie­dzia­łam, że ta­kie rze­czy to tylko mnie mogą spo­tkać. Już dawno temu po­go­dzi­łam się z fak­tem, że co złe, to się mnie ima. Przy­lega do mnie jak gówno do buta, któ­rego ocie­ra­nie o trawę nie­wiele daje. Wżera się tak głę­boko, że tylko długi pro­gram w pralce może dać osta­teczne roz­wią­za­nie. Cho­ciaż i to nie za­pew­niało osta­tecz­nej ulgi, bo za­wsze mi­kro­ka­wałki osia­dały w bęb­nie, fil­trach czy gu­mach i zo­sta­wały z nami na za­wsze, a gdyby ktoś chciał po­zbyć się tego de­fi­ni­tyw­nie, mu­siałby wy­czy­ścić wszystko lub po­zbyć się pralki. U mnie tym roz­wią­za­niem była tylko śmierć. Czu­łam, że już do końca ży­cia będę się z tym prze­py­chać.

Jak­bym miała na czole na­pis: „Za­pra­szam wszel­kie nie­szczę­ścia”.

Do­sta­łam tonę ta­ble­tek i przy­kaz, że­bym się ob­ser­wo­wała. Czyli jak za­wsze roz­wią­za­nie do bani, a jak ma­wia Ga­bry­sia – z dupy, a Wiola – do dupy.

– Pro­szę, bierz je – po­wta­rzały za­mien­nie dziew­czyny, gdy le­karz w końcu wy­szedł. Wie­działy, jaki mam sto­su­nek do le­ków. – Po­mo­żemy ci. Nie bę­dziesz sama.

Mia­łam pew­ność, że nie­za­leż­nie od wszyst­kiego nie opusz­czą mnie. Że jak zwy­kle staną na wy­so­ko­ści za­da­nia, a na­wet jesz­cze wy­żej. Tylko py­ta­nie za­sad­ni­cze, które ko­ła­tało mi się w gło­wie, brzmiało: „Czy ja tego chcę?”. Czy ma­ra­ton po le­ka­rzach, który za­pewne mnie czeka, na­leży do rze­czy, które chcę zro­bić? Czy znowu chcę wpaść w tryby sys­temu, który mnie igno­ro­wał i po­wo­do­wał, że czu­łam się jesz­cze go­rzej?

Zby­łam je i le­ka­rzy, za­pew­nia­jąc, że po­sta­ram się być do­brą pa­cjentką. One od­pu­ściły, ale wie­dzia­łam, że nie po­trwa to długo. Zda­wa­łam so­bie sprawę, że wkrótce za­czną za­da­wać py­ta­nia, czy już od­ha­czy­łam ja­kie­goś le­ka­rza z li­sty, którą do­sta­łam w szpi­talu i któ­rej nie omiesz­kały prze­czy­tać, a Ga­bry­sia na­wet zro­biła zdję­cie.

Jed­nak te­raz sta­ra­łam się o tym nie my­śleć. Le­ża­łam w szpi­tal­nym łóżku na przy­mu­so­wych wa­ka­cjach, de­lek­tu­jąc się chwilą bez pie­ką­cego bólu do­cho­dzą­cego gdzieś ze środka mnie, i za­sta­na­wia­łam się, co te­raz.

Co mam ze sobą zro­bić?

Wszy­scy, któ­rych nie­na­wi­dzi­łam, znik­nęli z mo­jego ży­cia, a nie­któ­rych z nich do­się­gła spra­wie­dli­wość w dość okrut­nym wy­da­niu. Może nie taka, jaką ktoś opi­sał w prze­past­nych ka­ta­lo­gach z prze­pi­sami prawa, ale mnie to sa­tys­fak­cjo­no­wało. Na­wet o wiele bar­dziej, niż gdyby tra­fili na dłu­gie lata za kraty. Bo w su­mie co to za po­kuta: sie­dze­nie w nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu, do­sta­wa­nie je­dze­nia, roz­ry­wek i re­spek­to­wa­nie praw, które czę­sto poza mu­rami wię­zien­nymi nie­któ­rzy mają w głę­bo­kim po­sza­no­wa­niu.

Te­raz, gdy w końcu mo­głam po­wie­dzieć, że da­łam radę i zro­bi­łam wszystko, co za­pla­no­wa­łam, a na­wet i wię­cej, w mo­jej gło­wie po­wstała pustka.

I zu­peł­nie nie wie­dzia­łam, jak ją wy­peł­nić.

Roz­dział 4

– Za­mor­do­wana to Olga Ko­wa­lo­nek. W tym mo­men­cie nasi spraw­dzają do­kład­nie jej hi­sto­rię w kar­to­tece – za­czął ko­mi­sarz Mak­sy­mi­lian Ob­ręb­ski, gdy po trzy­dzie­stu dwóch mi­nu­tach od te­le­fonu sta­nął przed nim młod­szy sta­żem po­li­cjant.

Bo­gucki, gdy tylko wszedł do miesz­ka­nia Ka­mila Ja­wor­skiego, wziął naj­szyb­szy prysz­nic w ży­ciu i z mo­krymi wło­sami wsiadł do ra­dio­wozu, mimo że pa­nu­jąca na dwo­rze tem­pe­ra­tura ra­czej na­kła­niała do na­kry­cia głowy czapką, a nie do cha­dza­nia bez niej, na do­da­tek z nie­wy­su­szo­nymi wło­sami i cały czas spły­wa­jącą po uszach wodą.

Spoj­rzał na Ob­ręb­skiego, który do nie­dawna był jego prze­ło­żo­nym, i pierw­sza myśl, jaka po­ja­wiła się w jego gło­wie, to py­ta­nie, jak on to robi, że za­wsze wy­gląda schlud­nie. Mo­men­tal­nie po­czuł lekką nie­chęć do sie­bie, gdy ką­tem oka do­strzegł swoje od­bi­cie: czer­wone po­liczki, włosy w nie­ła­dzie, swe­ter z ja­kąś plamą, któ­rej nie po­ko­nał pro­szek do pra­nia, a na tym czarna kurtka z dziurą pod pa­chą. Nie tak chciał wy­glą­dać, ale za­wsze coś prze­szka­dzało mu w za­pre­zen­to­wa­niu się le­piej. Z re­guły po­śpiech i pęd ży­cia, ale jak już się ni­g­dzie nie spie­szył, to naj­zwy­czaj­niej w świe­cie za­po­mi­nał o tym, żeby po­świę­cić dłuż­szą chwilę na do­pra­co­wa­nie swo­jego wy­glądu.

Od­wró­cił wzrok od lu­stra i spoj­rzał w stronę ofiary. Zga­nił się w my­ślach, że to na niej po­wi­nien się te­raz sku­pić całą swoją uwagę i my­śli.

– Zna­leź­li­ście przy niej do­ku­menty? – Zmarsz­czył brwi, jakby z opóź­nie­niem do­szedł do niego sens wy­po­wie­dzia­nych przez ko­legę słów.

– Nie, Olga to dość po­pu­larna osoba.

– Ak­torka, ce­le­brytka? – On sam zu­peł­nie nie ko­ja­rzył twa­rzy ko­biety, ale w tej po­zy­cji mo­gła nie przy­po­mi­nać sie­bie za ży­cia.

– Nie. Osoba do to­wa­rzy­stwa, jak to kie­dyś okre­śliła, gdy roz­ma­wia­li­śmy.

Bar­tosz Bo­gucki mu­siał zro­bić dziwną minę, bo jego ko­lega za­re­ago­wał gło­śnym śmie­chem.

– Nie, nie ko­rzy­sta­łem z jej usług, jakby coś. Kie­dyś roz­pra­co­wy­wa­łem gang zaj­mu­jący się han­dlem ludźmi, głów­nie spro­wa­dza­niem zza wschod­niej gra­nicy ko­biet, które na­stęp­nie szpry­co­wano nar­ko­ty­kami, ro­biono im roz­bie­rane zdję­cia, a póź­niej je gwał­cono. Upo­ko­rzone, z dala od ro­dziny, były zmu­szane do pro­sty­tu­cji. In­for­mo­wano je, że tylko od­da­jąc się przy­pad­ko­wym męż­czy­znom, mogą uzbie­rać na po­wrót do domu. Oczy­wi­ście to ni­gdy nie na­stę­po­wało, a one co­raz bar­dziej wpa­dały w pro­sty­tu­cyjno-nar­ko­ty­kowe ba­gno. Gdy pierw­szy raz na nią wpa­dłem, Olga była dziew­czyną jed­nego z gan­gu­sów, któ­rych pró­bo­wa­li­śmy udu­pić. Po­ma­gała nam dys­kret­nie. Jej udział w spra­wie ni­gdy nie wy­pły­nął, a ona po wszyst­kim na tro­chę znik­nęła z rynku. Nie­stety oka­zało się, że… – Ko­mi­sarz Ob­ręb­ski na chwilę prze­rwał i po­dra­pał się po gło­wie. – Nie wiem, czy to lu­biła, czy wi­zja za­rob­ków ją za­śle­piła, ale wró­ciła do tego. Do­wie­dzia­łem się o tym zu­peł­nie przy­pad­kiem od ko­legi z oby­cza­jówki ja­kiś mie­siąc temu. Tylko już nie stała na uli­cach, nie ga­niała za klien­tami. Z tego, co mi opo­wia­dał, to można było się z nią umó­wić za po­mocą ja­kiejś apli­ka­cji. Smutne, że tak skoń­czyła. – Głową kiw­nął w stronę wy­krzy­wio­nego ciała dziew­czyny. – Wiem, że to dziw­nie za­brzmi w kon­tek­ście jej pracy, ale kur­czę, była na­prawdę sym­pa­tyczną dziew­czyną. Roz­ma­wia­łem z nią kil­ka­krot­nie, pró­bu­jąc ja­koś po­móc, ale to ten typ, co wszystko wie le­piej i da so­bie radę. No i tak skoń­czyła.

– Przy­kre. – Bo­gucki ro­zej­rzał się po po­miesz­cze­niu. – Ale w tym ca­łym nie­szczę­ściu może jest ja­kaś na­dzieja i może tym ra­zem też zo­stała użyta apli­ka­cja. Je­śli tak, to po­win­ni­śmy być w sta­nie spraw­dzić, kto ją… wy­na­jął.

– Gdyby tak się dało, to by­łoby su­per, ale nie­stety dzi­siaj nie do­sta­niemy pre­zentu świą­tecz­nego. Apli­ka­cja gwa­ran­tuje pry­wat­ność, czym się szczycą. Po­wta­rzają to na każ­dym kroku i są pod tym wzglę­dem nie­ustę­pliwi. Nasi już pró­bo­wali przy in­nej spra­wie do­stać się do da­nych klien­tów i ich ko­biet, ale dupa. Wła­ści­ciele tłu­ma­czą się, że apli­ka­cja nie do­pro­wa­dziła bez­po­śred­nio do nie­bez­pie­czeń­stwa. Jest ni­czym Fa­ce­book, który po­maga na­wią­zy­wać re­la­cje. Poza tym mają tak na­pi­sany re­gu­la­min, że nie od­po­wia­dają za to, co dzieje się póź­niej. W su­mie to się nie dzi­wię, bo gdyby nie to, mie­li­by­śmy wy­syp spraw typu: „Po­zna­łam pana przez apli­ka­cję, on mnie okradł lub po­bił, a po­tem znik­nął”. A na­stęp­nie ob­cią­żano by za wszystko apli­ka­cje lub wy­ma­gano po­mocy w zna­le­zie­niu win­nego. Nic in­nego by nie ro­bili, tylko an­ga­żo­wali się w te sprawy. – Ob­ręb­ski prze­rwał i po­pra­wił man­kiet nie­bie­skiego stroju ochron­nego, który za­ło­żył, i wy­szedł z ła­zienki, a ko­lega za nim. – Dość o pier­do­łach. I tak nie bę­dziemy mieli tu­taj za dużo do ro­boty. Wszystko wska­zuje na to, że mamy sprawcę, co ra­czej nie jest ty­pową sy­tu­acją. Więc może na­sza praca ogra­ni­czy się do ze­bra­nia do­wo­dów, prze­słu­cha­nia świad­ków i ko­lejny suk­ces za­pi­sze się na na­szych kon­tach. – W jego gło­sie nie brzmiała jed­nak ani na­dzieja, ani ra­dość, ale smu­tek.

Bar­tosz Bo­gucki ro­zej­rzał się po po­miesz­cze­niu. Cen­tralne miej­sce po­środku sa­lonu zaj­mo­wał gi­gan­tyczny te­le­wi­zor. Przed nim stała czarna skó­rzana ka­napa z bia­łymi wło­cha­tymi po­dusz­kami. Wnę­trze wska­zy­wało, że mieszka tu męż­czy­zna, ale styl, jaki wy­brał, zde­cy­do­wa­nie nie przy­padł po­li­cjan­towi do gu­stu.

Wszystko pre­zen­to­wało się zbyt na­chal­nie. Było zbyt błysz­czące, zbyt duże, zbyt świe­cące. Na­wet szklany re­gał na kie­liszki pod­świe­tlono taką liczbą lam­pek, że wy­glą­dał ni­czym la­tar­nia wska­zu­jąca ma­ry­na­rzom drogę do portu.

– Kim jest nasz po­ten­cjalny sprawca? – Prze­niósł wzrok na ko­legę.

– Bła­żej Za­remba. Per­ku­si­sta. Znany ko­bie­ciarz i z tego, co na szybko spraw­dzi­łem, raz już był oskar­żony o po­bi­cie ko­biety. Twier­dził wtedy, że wcale jej nie do­tknął, a ona zro­biła to z ze­msty, bo ją zdra­dził z jej naj­lep­szą przy­ja­ciółką. Trzeba ko­niecz­nie to spraw­dzić. Ale do brzegu. – Sam sie­bie po­na­glił i lekko sap­nął pod no­sem. – Ktoś za­dzwo­nił na nu­mer alar­mowy. Nie zo­sta­wił da­nych, zu­peł­nie nic. Po­wie­dział, że sły­szał po­dej­rzane dźwięki do­cho­dzące z miesz­ka­nia, i tu po­dał ad­res. Drzwi były lekko uchy­lone, de­natka le­żała w wan­nie, a gość w łóżku. Oboje się nie ru­szali. Po­cząt­kowo my­ślano, że jedno i dru­gie nie żyje. I na­gle on się ze­rwał jak opa­rzony. Po­dobno taki młody z na­szych wy­darł się z prze­ra­że­nia. W su­mie się nie dzi­wię, też bym na­ro­bił w ga­cie. Wła­ści­ciel miesz­ka­nia po pierw­szym szoku po­wie­dział, że nie wie, o co cho­dzi. Nie zna dziew­czyny i nie pa­mięta jej przyj­ścia. To­tal­nie…

Nie zdą­żył skoń­czyć, bo w tym mo­men­cie do po­miesz­cze­nia wszedł pro­ku­ra­tor, zu­peł­nie nic so­bie nie ro­biąc z obo­wią­zu­ją­cego na miej­scu zbrodni dress code’u. Był w ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze, który opi­nał cał­kiem spo­rych roz­mia­rów brzuch, i tak wy­pa­sto­wa­nych bu­tach, że można było się w nich prze­glą­dać. Tak za­cho­wy­wała się tylko jedna osoba w war­szaw­skiej pro­ku­ra­tu­rze – Mar­cin Bo­ro­wicz. Po­stać, któ­rej zde­cy­do­wana więk­szość nie lu­biła, a nie­któ­rzy na­wet i nie­na­wi­dzili, a to przede wszyst­kim za sprawą ne­po­ty­zmu. Nikt nie mógł za­ak­cep­to­wać tego, że na tak waż­nym sta­no­wi­sku działa czło­wiek, który nie ob­jął go dzięki swoim umie­jęt­no­ściom czy osią­gnię­ciom, ale tylko i wy­łącz­nie za sprawą faktu, że jego oj­ciec pra­co­wał od wielu lat w Mi­ni­ster­stwie Spra­wie­dli­wo­ści, gdzie, jak wiele osób mó­wiło, był szy­chą.

Może gdyby Bo­ro­wicz cho­ciaż się sta­rał, wkła­dał serce w pracę, którą wy­ko­ny­wał, sprawa nie wy­glą­da­łaby tak tra­gicz­nie. On jed­nak zde­cy­do­wa­nie nie przy­kła­dał się do peł­nio­nych obo­wiąz­ków, po­ka­zu­jąc to na każ­dym kroku i przy każ­dym spo­tka­niu.

– Co ma­cie? – Męż­czy­zna ski­nął im głową, co praw­do­po­dob­nie w jego mnie­ma­niu miało sta­no­wić na­miastkę przy­wi­ta­nia, cho­ciaż mo­gło ozna­czać też zu­peł­nie co in­nego, na przy­kład ja­kiś ner­wowy tik.

– Nie ma co ga­dać, po­każę panu – zwró­cił się do niego Ob­ręb­ski i ru­szył.

Bar­tosz Bo­gucki po­mimo braku za­pro­sze­nia po­szedł za nimi. Szli ko­ry­ta­rzem, któ­rego jedną ścianę przy­ozdo­biono biało-czarną ta­petą w geo­me­tryczne wzory, a po prze­ciw­nej stro­nie za­wie­szono ko­lek­cję zdjęć, którą po­prze­kła­dano zło­tymi pły­tami w wiel­kich ra­mach.

Po­li­cjant ni­gdy nie sły­szał o po­dej­rza­nym, ale ściana chwały, jak od razu na­zwał ją w gło­wie, świad­czyła o tym, że Za­remba ra­dził so­bie cał­kiem nie­źle i znał różne sławy. Wi­siało tam zdję­cie z jed­nym z naj­bar­dziej zna­nych wo­ka­li­stów ostat­nich lat, An­drze­jem Gą­sow­skim, z ca­łym skła­dem ze­społu Ale Abba oraz z gwiazdą piłki noż­nej, Mi­cha­łem Ogór­kow­skim, który od lat re­gu­lar­nie zgar­niał ty­tuł naj­lep­szego pił­ka­rza w kraju i nic nie wska­zy­wało na to, by w naj­bliż­szym cza­sie ktoś mógł mu za­gro­zić.

Skrę­cili w prawo i zna­leźli się ła­zience. W jej cen­tral­nym miej­scu stała wanna, w któ­rej le­żała ko­bieta. Ca­łość można by­łoby uznać za kadr z hor­roru lub filmu kry­mi­nal­nego, gdyby nie fakt, że ak­torka nie żyła i nic nie mo­gło zmie­nić tego stanu rze­czy. Jej głowa spo­czy­wała na brzegu wanny, a twarz wy­glą­dała jak por­ce­la­nowa – była nie­na­tu­ral­nie ja­sna, ni­czym u gej­szy chwilę przed wyj­ściem na mia­sto.

Dla aspi­ranta Bar­to­sza Bo­guc­kiego ten wi­dok nie na­le­żał do naj­przy­jem­niej­szych, ale sta­no­wił nie­odzowny ele­ment jego pracy, który ak­cep­to­wał i który w dziwny spo­sób go eks­cy­to­wał i po­wo­do­wał, że nie umiał ode­rwać od niego wzroku. Nie znał ni­kogo wśród zna­jo­mych nie­po­li­cjan­tów, komu praca przy­no­si­łaby tyle emo­cji, i to nie­zwy­kle skraj­nych, za­równo tych po­zy­tyw­nych, gdy ła­pie prze­stępcę, jak i ne­ga­tyw­nych, gdy pa­trzy na czy­je­goś bli­skiego, ko­goś, kto był ko­chany, a te­raz poza cia­łem nic już z niego nie zo­stało.

Zu­peł­nie ina­czej sprawa się miała z pro­ku­ra­to­rem, który wkro­czył do ła­zienki se­kundę przed nim. Gdy tylko zo­ba­czył ko­bietę, ob­ró­cił się na pię­cie i wy­szedł szyb­kim kro­kiem z po­miesz­cze­nia, zo­sta­wia­jąc za sobą Ob­ręb­skiego, na któ­rego twa­rzy za­go­ścił dia­bel­ski uśmiech. Ko­mi­sarz po­cze­kał chwilę i ru­szył za męż­czy­zną, który z wku­rzoną mi­nął sta­nął po­now­nie na środku sa­lonu.

– Pro­szę po­wie­dzieć, co się wy­da­rzyło. – Mar­cin Bo­ro­wicz pod­nie­sio­nym gło­sem sta­rał się od­wró­cić uwagę zgro­ma­dzo­nych od tego, co się przed chwilą stało. Od tego, że nie udźwi­gnął cię­żaru wi­doku mar­twej ko­biety, co dla osoby na jego sta­no­wi­sku ra­czej nie po­winno sta­no­wić pro­blemu. – Co wiemy?

Ob­ręb­ski po­wtó­rzył wszystko, co chwilę wcze­śniej opo­wie­dział ko­le­dze, za­ło­żył ręce na brzu­chu i cze­kał na dys­po­zy­cje. Do­brze wie­dział, że aku­rat w tym pro­ku­ra­tor speł­nia się w stu pro­cen­tach – jest ni­czym do­wódca w woj­sku, który za­wsze usta­wia wszyst­kich do pionu i wy­daje roz­kazy tak na­tu­ral­nie, jak więk­szość osób od­dy­cha.

– Prze­ska­nuj­cie tego męż­czy­znę. Jego prze­szłość. Co go łą­czy z za­mor­do­waną i ta­kie tam. Sprawdź­cie ka­mery przed wej­ściem do bu­dynku.

– Nie dzia­łają – wtrą­cił Ob­ręb­ski, który od razu do­stał in­for­ma­cję na ten te­mat.

– To nie­do­brze. Wy­ślij­cie mi ra­port pa­to­loga i tech­nika.

– To nie po­je­dzie pan na… – za­czął Bar­tosz Bo­gucki, ale nie skoń­czył, wi­dząc minę ko­legi, który po­krę­cił głową, da­jąc znać, żeby nie cią­gnął wątku.

Mar­cin Bo­ro­wicz sły­nął z nie­chęci do peł­nio­nego za­wodu na wielu po­zio­mach. Mię­dzy in­nymi nie po­ja­wiał się na sek­cjach zwłok, a kon­takty z oso­bami zwią­za­nymi ze śledz­twem naj­chęt­niej ogra­ni­czał do ma­ilo­wych. Na­wet roz­mów te­le­fo­nicz­nych uni­kał jak ognia, jakby wtedy mo­gło paść pro­ble­ma­tyczne py­ta­nie, na które nie znałby od­po­wie­dzi lub w da­nej chwili nie chciał jej udzie­lić z so­bie tylko wia­do­mego po­wodu. To on roz­da­wał karty i nikt nie mógł dys­ku­to­wać, bo pi­sząc ma­ile, ciężko było pro­wa­dzić roz­sądną wy­mianę zdań. Dla­tego wielu naj­zwy­czaj­niej w świe­cie re­zy­gno­wało i ro­biło grzecz­nie to, co męż­czy­zna ka­zał.

– Nie będę już was od­ry­wać od śledz­twa. – Pro­ku­ra­tor po­pra­wił ko­smyk wło­sów, który zsu­nął mu się na czoło i draż­nił od dłuż­szej chwili. – Dzia­łaj­cie. Mamy już sprawcę, więc nie mu­si­cie się mę­czyć. – Wy­po­wia­da­jąc ostat­nie zda­nie, uśmiech­nął się de­li­kat­nie, przez co wo­kół oczu zro­biły mu się zmarszczki. Ski­nął im lekko i wy­szedł. Nikt go nie za­trzy­my­wał. Każdy pa­trzył z lek­kim wy­rzu­tem, a za­ra­zem smut­kiem. Taka po­stawa osoby, od któ­rej czę­sto za­le­żało ży­cie lu­dzi, sta­no­wiła cios dla osób wie­rzą­cych w sens wy­ko­ny­wa­nej pracy.

– Chodźmy! – rzu­cił Ob­ręb­ski, gdy plecy Bo­ro­wi­cza znik­nęły z pola wi­dze­nia, i ru­szył po­now­nie do ła­zienki. – Nasi zna­leźli ją w tej dziw­nej po­zy­cji. Me­dycy od razu stwier­dzili zgon.

Po­wtó­rzył raz jesz­cze in­for­ma­cje, które już wcze­śniej prze­ka­zy­wał. Skoń­czył, gdy prze­kro­czyli próg po­miesz­cze­nia. Przy ce­ra­micz­nej wan­nie na ma­syw­nych nóż­kach prę­żył się nowy tech­nik, który za­si­lił ich sze­regi rap­tem dwa ty­go­dnie temu. Ko­men­dant zro­bił in­au­gu­ru­jące przed­sta­wie­nie, jakby pre­zen­to­wał nowy sprzęt czy ra­dio­wóz. Mar­cel Wol­ski, bo tak na­zy­wał się męż­czy­zna, zu­peł­nie tym się nie przej­mo­wał. Stał wtedy koło no­wego prze­ło­żo­nego, szcze­rząc się od ucha do ucha i ki­wa­jąc głową na każdy szcze­gół swo­jego opisu pa­da­jący z jego ust. Oka­zało się, że szko­lił się w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, co u więk­szo­ści wy­wo­łało po­mruk za­do­wo­le­nia, bo ce­nili na­pływ no­wej wie­dzy. Nie­stety jak zwy­kle bywa w ta­kich sy­tu­acjach, kilku, na szczę­ście nie­licz­nych, sap­nęło z dez­apro­batą, jakby fakt, że czło­wiek do­brze się wy­kształ­cił i do tego chęt­nie pra­co­wał, źle o nim świad­czył. Jed­nak gdy po prze­mo­wie „nowy” za­pro­sił wszyst­kich do baru, gdzie po­sta­wił piwo cał­kiem licz­nej eki­pie, prze­ko­nał do sie­bie na­wet tych scep­tycz­nych.

Te­raz z ma­łym apa­ra­tem w dłoni cho­dził do­okoła wanny i uwiecz­niał każdy szcze­gół. Włos, okruch, smugę, naj­mniej­szy ślad.

Sta­nęli w bez­piecz­nej od­le­gło­ści i pa­trzyli. Nie miał w ru­chach tej lek­ko­ści, jaką cha­rak­te­ry­zo­wał się pa­to­log wy­ko­nu­jący cza­sami prace tech­nika, który na­gle opu­ścił ich sze­regi, ale ob­ser­wo­wa­nie go i tak spra­wiało przy­jem­ność.

– Nie stój­cie tak, nie gryzę. – W końcu to on się ode­zwał i wstał z ziemi, na któ­rej jesz­cze przed chwilą klę­czał wy­gięty w chiń­skie S, uwiecz­nia­jąc coś znaj­du­ją­cego się pod wanną.

Tego dnia wło­żył ko­szulę w fi­ku­śne czer­wone mazy i czarne spodnie. Wy­glą­dał ra­czej jak osoba wy­bie­ra­jąca się do baru lub na im­prezę na plaży, a nie na spo­tka­nie z tru­pem. Pod tym wzglę­dem nie­da­leko mu było do sto­ją­cego obok Ob­ręb­skiego, cho­ciaż strój ko­mi­sa­rza wy­da­wał się nieco bar­dziej sto­no­wany.

– Zna­jąc ży­cie, chce­cie wie­dzieć, co się tu­taj stało. – Zer­k­nął na dwóch męż­czyzn, któ­rzy po­de­szli bli­żej, a na jego twa­rzy za­go­ścił sze­roki uśmiech pre­zen­tu­jący białe ni­czym śnieg zęby. – Jak wie­cie, za­mor­do­waną jest Olga Ko­wa­lo­nek. Nie wi­dać śla­dów walki w po­staci za­dra­pań. Pod pa­znok­ciami czy­sto, na­wet za bar­dzo. W boku rana, ale ilość krwi dość nie­wielka, więc może nie jest zbyt głę­boka. To oczy­wi­ście okaże się póź­niej. Wię­cej dziur nie wi­dzia­łem, ale nie wiem, co skry­wają jej plecy i głowa, zresztą to nie moja ro­bota. Za­bez­pie­czy­łem sporo śla­dów. Wło­sów, od­ci­sków pal­ców. Z cie­ka­wo­stek! – Na­gle pod­niósł głos, a dwaj sto­jący przed nim po­li­cjanci aż pod­sko­czyli. – To, co za­uwa­ży­łem, ale czego jesz­cze nie za­bez­pie­czy­łem, to ślady na drzwiach od ta­rasu. Tak jakby ktoś się z nimi szar­pał. Jak dla mnie nie wy­glą­dają jak stan­dar­dowo po spo­tka­niu z wła­my­wa­czem, ra­czej jakby ktoś pró­bo­wał je nie­umie­jęt­nie otwo­rzyć za po­mocą wła­ści­wego klu­cza. Tak jakby ktoś nie wie­dział, jak to zro­bić. Może wła­ści­ciel spo­żył za dużo pro­cen­tów i się z nimi szar­pał. Póź­niej się tym zajmę, te­raz ta dama rzą­dzi.

– Ale…

Ob­ręb­ski nie zdą­żył skoń­czyć, bo tech­nik mó­wił da­lej:

– Spraw­dzi­łem i przez ta­ras można do­stać się do miesz­ka­nia. Nie ma płotu wo­kół ogródka, tylko gę­sto ro­snące ro­śliny. Te­raz tego nie wi­dać, ale od dru­giej strony jest par­king. Na na­sze nie­szczę­ście nie­oświe­tlony i bez ka­mer. Tak mi się przy­naj­mniej wy­da­wało, gdy tu­taj je­cha­łem. Ta­kie mam zbo­cze­nie, że gdy do­jeż­dżam na miej­sce zbrodni, wszyst­kie zmy­sły wy­ostrzają mi się ni­czym u psa my­śliw­skiego. Kie­dyś w domu matki włą­czył się alarm. Ona, jak to star­sza osoba, nie chciała firmy ochro­niar­skiej, więc tylko ja do­sta­wa­łem za­wia­do­mie­nie, że coś jest nie tak. No i ja­dąc do niej, w od­le­gło­ści dwóch ki­lo­me­trów od jej domu za­uwa­ży­łem nie­ty­powy sa­mo­chód. Moja mama mieszka na osie­dlu peł­nym se­nio­rów, a tam na­gle taki ni­sko­po­dło­gowy golf, zu­peł­nie nie­pa­su­jący do zdzia­dzia­łej oko­licy, gdzie śred­nia wieku to pew­nie sie­dem­dzie­siąt lat. Wia­domo, wnuk mógł przy­je­chać w od­wie­dziny, ale gdy wpa­dłem do miesz­ka­nia i za­sta­łem je splą­dro­wane, wie­dzia­łem, że pierw­sze kroki skie­ruję do mło­ko­sów. – Wi­dząc ich miny, od razu do­dał: – Tak, nie po­wi­nie­nem sam, ale ja­koś in­stynkt obrony mamy mi się uru­cho­mił. Więc jak straż­nik Tek­sasu po­la­złem do nich, i co? Szy­ko­wali się na ko­lejny włam. Ode­bra­łem, co mamy, i we­zwa­łem ekipę. Do­bra, nie będę już ga­dał, bo za­mę­czę was na śmierć. – Wzru­szył ra­mio­nami i po­now­nie się na­chy­lił nad wanną. – A ta pani cał­kiem, cał­kiem.

– Olga na­le­żała do tych bar­dziej eks­klu­zyw­nych – stwier­dził Ob­ręb­ski.

– Przez chwilę my­śla­łem, że we­szła z po­dej­rza­nym od strony ta­rasu – za­czął tech­nik, choć nikt go o to nie py­tał. – Stąd te uszko­dze­nia na drzwiach, bo nie mógł sku­pić się na klu­czu, ale ja­koś nie wi­dzę, żeby ta pani w szpil­kach szła przez trawę.

– Ja też. – Ko­mi­sarz kiw­nął po­ta­ku­jąco głową. – Zresztą leżą w sy­pialni koło łóżka i nie ma na nich śla­dów trawy czy ziemi. Oczy­wi­ście mo­głaby je zdjąć, ale on po­nie­kąd jej pła­cił za to, aby cały czas wy­glą­dała po­nęt­nie i sek­sow­nie, a jakby je ścią­gnęła, to nie­stety stra­ci­łaby wiele na uroku. – Ob­ręb­ski po­now­nie spoj­rzał na za­mor­do­waną. – Zresztą nie wiem, jak ko­biety są w sta­nie w czymś ta­kim się prze­miesz­czać, to ja­kieś nie­wy­ko­nalne jak dla mnie. – Znowu za­milkł, wi­dać było, że nad czymś in­ten­syw­nie my­śli. – A jest opcja, że ślady na drzwiach są sprzed kilku dni? – zmie­nił te­mat.

– Tak jak wspo­mi­na­łem, ja tylko to za­uwa­ży­łem i jesz­cze nie za­bez­pie­czy­łem. Mu­szę jed­nak naj­pierw tu ogar­nąć, aby można było ru­szyć zwłoki, a na­stęp­nie prze­wieźć do pro­sek­to­rium. Aaa! – krzyk­nął na­gle, a dwaj sto­jący przed nim męż­czyźni znów aż się wzdry­gnęli. – Moim zda­niem to ktoś ją ru­szał. Ja nie od tego, ale za­wsze mnie to uło­że­nie ciała in­te­re­so­wało. Jak się le­piej przyj­rzy­cie, to za­uwa­ży­cie pew­nie, że plamy opa­dowe wy­stają, to zna­czy są wi­doczne. Nie po­wi­nie­nem się mą­drzyć, ale we­dług mnie ona le­żała wcze­śniej w po­dob­nej po­zy­cji i póź­niej ktoś ją prze­su­nął. Może po­now­nie pró­bo­wał uło­żyć w taki sam spo­sób. Tylko to jest prak­tycz­nie nie­moż­liwe, szcze­gól­nie w przy­padku trupa. Zmie­nia się stę­że­nie po­śmiertne i…

Nie skoń­czył, bo do po­miesz­cze­nia ktoś wszedł. Wszy­scy trzej mo­men­tal­nie od­wró­cili głowy.

– Dzień do­bry, pa­no­wie, wi­dzę, że ktoś chce za­brać mi ro­botę – przy­wi­tał się Ry­szard Osta­szew­ski, star­szy, ele­gancki męż­czy­zna, który ostat­nie pół roku spę­dził na zwol­nie­niu le­kar­skim.

Wiele osób wró­żyło mu już ko­niec ka­riery w po­li­cji, jed­nak on się nie pod­dał. Pod­czas wy­cieczki w Ta­try Wy­so­kie, na którą wy­brał się wraz z dwoma sy­nami, do­szło do na­głego za­ła­ma­nia po­gody. Z nieba lu­nęła ściana wody, a co ja­kiś czas wa­liły do­okoła pio­runy. Gdy pró­bo­wali jak naj­szyb­ciej do­stać się do bez­piecz­nego miej­sca, naj­star­szy z trójki po­śli­zgnął się, choć miał po­rządne, spe­cja­li­styczne buty. Jak to póź­niej po­wie­dział, mimo wa­lą­cych w od­dali grzmo­tów usły­szał, jak zrywa mu się ścię­gno w ko­la­nie, a po se­kun­dzie po­czuł, że się nie po­my­lił, bo ciało za­lała fala bólu. Jed­nak nic nie po­wie­dział, tylko na ad­re­na­li­nie bu­zu­ją­cej w ciele do­tarli do schro­ni­ska, a tam ze­mdlał. Obu­dził się w szpi­talu, gdzie nad jego łóż­kiem wi­siała ro­dzina. Żona po­dobno okrzy­czała sy­nów, jakby mieli po dwa lata, mó­wiąc, że są nie­od­po­wie­dzialni, cią­ga­jąc ojca po gó­rach, jakby za­po­mniała, że to mąż był pro­wo­dy­rem ca­łej wy­cieczki. Sy­no­wie ze smut­nymi mi­nami cały czas nie mo­gli uwie­rzyć w jego wy­czyn, który le­karz okre­ślił jako nie­spo­ty­kany. Póź­niej Osta­szew­ski tłu­ma­czył, że nie chciał, aby utknęli w le­sie, bo wtedy o po­moc by­łoby jesz­cze trud­niej, no i na­ra­ziłby resztę ro­dziny. Wło­żono mu w nogę kilka śrub, a gdy le­karz dał zie­lone świa­tło, ru­szył z in­ten­sywną re­ha­bi­li­ta­cją.

– Prze­pra­szam za opóź­nie­nie, ale zaj­mo­wa­łem się ko­bietą, którą na­ćpany chło­pa­czek z bo­ga­tej ro­dziny po­zba­wił ży­cia młot­kiem. To jest straszne, co nar­ko­tyki po­mie­szane z al­ko­ho­lem mogą zro­bić z czło­wie­kiem. Mam na­dzieję, że gno­jek zgnije w wię­zie­niu. – Le­karz po­pra­wił la­tek­sowe rę­ka­wiczki, które za­ło­żył przed wej­ściem, tak samo jak strój ochronny i ochra­nia­cze na buty. – Za­tem ko­góż tu­taj mamy? – Pod­szedł bli­żej wanny i na­chy­lił się.

Po­li­cjanci zo­sta­wili tech­nika z pa­to­lo­giem i ru­szyli na ob­chód miesz­ka­nia. Zaj­rzeli naj­pierw do po­miesz­cze­nia, do któ­rego drzwi znaj­do­wały się na­prze­ciwko ła­zienki. Mie­ściła się tam sy­pial­nia, któ­rej cen­tral­nym me­blem było ol­brzy­mie łoże z pi­ko­wa­nym wez­gło­wiem w ko­lo­rze czar­nym, a pod nim wielki dy­wan wy­glą­da­jący jak skóra zdjęta z ja­kie­goś fu­trza­stego zwie­rzę­cia, może niedź­wie­dzia. Poza sko­tło­waną koł­drą i le­żą­cymi na pod­ło­dze bu­tami na nie­bo­tycz­nie wy­so­kich ob­ca­sach, o któ­rych wspo­mi­nał Ob­ręb­ski, nic nie zwra­cało ich uwagi, dla­tego po chwili wy­szli na ze­wnątrz i wró­cili do sa­lonu.

– Trzeba ko­niecz­nie prze­słu­chać tego mu­zyka, pro­ku­ra­tor ra­czej tego nie zrobi, więc jak wró­cimy, ty się tym zaj­miesz. Gość już na cie­bie czeka – rzu­cił ko­mi­sarz, a w re­ak­cji na to żu­chwa Bar­to­sza Bo­guc­kiego lekko opa­dła. – Nie gap się tak na mnie. Co ty my­śla­łeś, że będę cię wie­kami niań­czyć? Czas się tro­chę usa­mo­dziel­nić. Będę stał na ze­wnątrz i jakby coś, po­pro­szę cię na chwilę na ko­ry­tarz i pod­po­wiem…

Nie skoń­czył, bo obaj usły­szeli ha­łas przy wej­ściu do miesz­ka­nia. W drzwiach sta­nął star­szy męż­czy­zna w szla­froku. Ge­sty­ku­lo­wał in­ten­syw­nie i krzy­czał coś do sto­ją­cego tam mło­dego funk­cjo­na­riu­sza, który z miną cier­pięt­nika pró­bo­wał mu wy­per­swa­do­wać po­mysł wej­ścia do środka.

– Co się stało? – Ob­ręb­ski ru­szył mu na po­moc i uśmiech­nął się do star­szego pana.

Ten za­ci­snął moc­niej małe usta i szczel­niej opa­tu­lił się po­łami okry­cia.

– Ja od za­wsze mó­wi­łem, że ten Za­remba spro­wa­dzi na nas ja­kieś nie­szczę­ście. Co chwilę ja­kieś im­prezy, po­dej­rzani go­ście, wrza­ski i dziwne za­pa­chy. Ja ni­gdy nie pa­li­łem tych ziół, ale dzięki są­sia­dowi do­brze je znam. Moja żona, która za­wsze w lu­dziach wi­dzi tylko do­bre, mówi, że to ja­kieś zioła do je­dze­nia czy na po­prawę pracy je­lit, ale ja wiem swoje. Ćpun z niego i ba­wi­da­mek.

– A ostat­nio działo się coś szcze­gól­nego? – Ko­mi­sarz pró­bo­wał za­cho­wać po­wagę, ale pa­trząc na męż­czy­znę we wło­cha­tych, in­ten­syw­nie nie­bie­skich kap­ciach, ciężko było utrzy­mać pro­fe­sjo­nalny wy­raz twa­rzy.

– Szcze­gól­nego to może nie. Przed­wczo­raj zor­ga­ni­zo­wał ko­lejną im­prezę, jakby my­ślał, że mieszka na bez­lud­nej wy­spie. Krzy­czeli do czwar­tej w nocy, a prze­stali tylko dla­tego, że się schlali jak dzi­kie świ­nie i nie mieli sił na wię­cej. Pu­ka­łem chyba z pięć razy. Dwa razy ktoś otwo­rzył i niby po­wie­dział, że bę­dzie już ci­szej, ale po chwili znowu się wy­dzie­rali jak ob­dzie­rane żyw­cem zwie­rzęta, a mu­zyka dud­niła nie­mi­ło­sier­nie. Ja wiem, że on jest mu­zy­kiem i że w domu też lubi po­grać, ale ro­bie­nie kon­cer­tów to już prze­sada. Na do­da­tek w środku nocy, kiedy lo­ka­to­rzy rano mu­szą wstać do pracy, za­wieźć dzieci do szkoły. Tu­taj są­sie­dzi od dwóch mie­sięcy mają nie­mow­laka. – Głową wy­ko­nał ruch w prawo, jakby chciał po­ka­zać, gdzie miesz­kają. – Jego matka ze łzami w oczach opo­wia­dała, jak pró­bo­wała spać z mło­dym w ła­zience, bo tam naj­ci­szej, a i tak czuła, że od tych ba­sów ściany się trzęsą. Jesz­cze jej mąż wy­je­chał kilka dni temu w de­le­ga­cję, więc się bała wyjść na ko­ry­tarz i do nich za­pu­kać. Całą noc cho­dziła z dzi­dziu­siem na rę­kach, li­cząc, że ten kosz­mar w końcu się skoń­czy.

– Fak­tycz­nie nie­miło – sko­men­to­wał star­szy sta­żem po­li­cjant. – A o któ­rej dzi­siaj w nocy skoń­czyli? Bo ro­zu­miem, że też ba­lan­go­wali.

– Dzi­siaj nie! – Męż­czy­zna po­krę­cił prze­cząco głową i po­dra­pał się za uchem, które przy ły­sej gło­wie wy­glą­dało na nie­na­tu­ral­nie wiel­kie. – Spo­kój, ci­sza, pra­wie ide­al­nie. Tylko coś trza­skał. Nie wiem dla­czego, ale strasz­nie szar­pał się z drzwiami ta­ra­so­wymi. To zna­czy one mu się już wcze­śniej parę razy za­cięły. Po­dobno mają wadę fa­bryczną. Wiem, bo kie­dyś stał pod klatką i pró­bo­wał wejść. Grze­bał w tor­bie, roz­sy­pał wszystko na ko­stce. Wra­cał z ja­kiejś próby i po­siał gdzieś klu­cze. Do­piero po cza­sie przy­po­mniał so­bie, że w sa­mo­cho­dzie ma za­pa­sowe od ta­rasu. Tak jak z nim wtedy chwilę po­sta­łem, to spra­wiał wra­że­nie na­wet mi­łego czło­wieka. Opo­wia­dał mi o swo­jej ma­mie, która po­dob­nie jak ja pra­co­wała jako na­uczy­cielka. O po­go­dzie, bo aku­rat tego dnia strasz­nie pa­dało, ale obaj stwier­dzi­li­śmy, że to do­brze, bo ro­śliny ostat­nimi czasy mocno się wy­su­szyły. To się działo la­tem, jak falę upa­łów prze­rwały te bu­rze, pa­mię­tają pa­no­wie? – Męż­czy­zna spoj­rzał na po­li­cjan­tów py­ta­jąco, a ci w od­po­wie­dzi po­ki­wali gło­wami. – Gdyby nie te jego gło­śne im­prezy, to może by­śmy się za­kum­plo­wali. Kto wie. No i wtedy o tych drzwiach ta­ra­so­wych wspo­mi­nał – do­rzu­cił męż­czy­zna, jakby chciał się wy­tłu­ma­czyć.

– A czy orien­tuje się pan, czy są­siad spo­ty­kał się z ja­kąś ko­bietą? Ktoś go re­gu­lar­nie od­wie­dzał? – rzu­cił na­gle aspi­rant Bo­gucki, a Ob­ręb­ski kiw­nął za­do­wo­lony.

Star­szy męż­czy­zna za­śmiał się, za­ska­ku­jąc po­li­cjan­tów.

– On i zwią­zek?! My z żoną mamy wi­dok na par­king i wi­dzimy, kto wcho­dzi, kto wy­cho­dzi. Oczy­wi­ście nie pa­trzymy na to zbyt czę­sto, ale aku­rat z kuchni, jak coś ro­bimy, to wszystko mamy jak na przy­sło­wio­wym ta­le­rzu, i to, ile ko­biet go od­wie­dzało, to… uuu… – Aż za­gwiz­dał. – On stwo­rzył swój mały ha­rem, ze sporą ro­ta­cją jego uczest­ni­czek. Oczy­wi­ście wszyst­kie po­dobne do sie­bie ni­czym klony. Tylko ko­lor wło­sów je róż­nił, cho­ciaż do­mi­no­wały bru­netki. Ja my­śla­łem, że to ta sama, wie pan, jak to każdy fa­cet, nie zwra­cam uwagi na szcze­góły, ale moja żona twier­dzi, że prak­tycz­nie wszyst­kie przy­cho­dziły tylko raz. I one były ta­kie ni­czego so­bie. – Męż­czy­zna za­śmiał się ru­basz­nie, a jego wy­sta­jący zde­cy­do­wa­nie za mocno brzuch za­trząsł się przy tym wy­raź­nie. – No i spra­szał sporo osób z pierw­szych stron ga­zet. Ja więk­szo­ści nie znam, ale moja Ha­linka wy­ła­pała kilka. Wi­działa ja­kie­goś ak­tora, in­nym ra­zem uczest­nika ja­kie­goś głu­piego pro­gramu ku­li­nar­nego, tego z tą pa­nią, co wy­gląda, jakby ją pio­run tra­fił. Ja nie tra­wię tych wy­głu­pów, ale moja żona lubi je oglą­dać. Mu­sie­liby pa­no­wie z nią po­ga­dać, bo ja ich nie ko­ja­rzy­łem. Je­dyny gość, któ­rego roz­po­zna­łem, to ten z wło­skimi ko­rze­niami, Le­onardo… no…

– Le­onardo Mał­kow­ski? – po­mógł mu Bar­tosz Bo­gucki, a sto­jący obok ko­lega zro­bił zdzi­wioną minę. Ścią­gnął usta w lekki dzió­bek i prze­krę­cił je w prawą stronę, mru­żąc przy tym oczy.

– No wła­śnie. Mózg już nie pra­cuje od­po­wied­nio. – Męż­czy­zna po­stu­kał się pal­cem po ły­sej ni­czym ko­lano gło­wie. – Kie­dyś to zna­łem ty­siące wzo­rów z ma­te­ma­tyki i fi­zyki, a te­raz to cza­sami za­sta­na­wiam się, jak mam na imię. Do­brze, że pa­mię­tam, jak na­zywa się moja żona, bo ina­czej miał­bym kło­poty. – Wes­tchnął i spoj­rzał na młod­szego po­li­cjanta. – A co do tego Le­onarda, to kie­dyś na­wet z nim ga­da­łem. Przy­wiózł są­siada, bo ten po­dobno na­wa­lił się na pró­bie. Psio­czył na Za­rembę, że za­wala ro­botę i przez niego nie mogą skoń­czyć ja­kie­goś pro­jektu, ale i tak go od­wiózł. Twier­dził, że tylko on ni­czego nie pił, a dwóch tak­sów­ka­rzy od­mó­wiło mu prze­jazdu, bo bali się, że obrzyga im auto.

– A w nocy wi­dział pan tu­taj ko­goś? – spy­tał tym ra­zem Ob­ręb­ski.

– Nie, ni­kogo. Zresztą sy­pial­nię mamy z dru­giej strony, a stam­tąd nie wi­dzimy ani ta­rasu, ani wej­ścia do bu­dynku. Poza tym wczo­raj nie za­pa­lił świa­tła, które so­bie za­mon­to­wał, a wtedy ciemno ma jak cho­lera. Sły­sze­li­śmy tylko coś, jakby szar­pał się z drzwiami ta­ra­so­wymi, a póź­niej ja­kieś dźwięki typu trza­śnię­cia i ge­ne­ral­nie nic szcze­gól­nego. Ale jak mó­wi­łem, coś z nimi jest nie tak. Cho­ciaż… – Męż­czy­zna za­wie­sił głos i pod­pa­dał się po czer­wo­nym no­sie. – W su­mie od dawna nimi nie wa­lił, jakby na­uczył się je po­praw­nie otwie­rać. A wczo­raj chyba za­po­mniał. – Wzru­szył ra­mio­nami i sap­nął prze­cią­gle.

– To pań­stwo we­zwali po­li­cję? – zmie­nił te­mat Ob­ręb­ski.

Męż­czy­zna po­krę­cił prze­cząco głową i za­ci­snął pa­sek utrzy­mu­jący szla­frok na miej­scu.

– Nie. – Jego głos za­brzmiał sta­now­czo, wręcz z nutą urazy. – Nie było po­wodu. Jak na niego to pa­no­wał spo­kój, ci­sza jak ma­kiem za­siał. O ta­kie ha­łasy jak wczo­raj to nie mo­gli­by­śmy się de­ner­wo­wać. By­łoby to co naj­mniej nie­sto­sowne.

– To kto mógł to zro­bić? – Ko­mi­sarz za­ło­żył ręce na brzuch i cały czas bacz­nie ob­ser­wo­wał star­szego pana.

– Nie wiem. – Męż­czy­zna wzru­szył ra­mio­nami i wzniósł oczy w stronę su­fitu. – Miesz­kam tu­taj już siódmy rok i śred­nio znam są­sia­dów. Poza tą pa­nią z dziec­kiem, to nie roz­ma­wiam z ni­kim. W dzi­siej­szych cza­sach nie ma już ta­kiej wspól­noty, nie ma po­mocy są­siedz­kiej. Kie­dyś bez krę­pa­cji szło się do są­siada po cu­kier czy mar­chewkę, jak za­bra­kło. Te­raz jak coś się dzieje, to trzeba sa­memu wal­czyć o swoje. Ostat­nio chcia­łem uzbie­rać na re­mont wiaty śmiet­ni­ko­wej, bo się roz­pada. Prze­sze­dłem po kilku miesz­ka­niach i wszy­scy od­mó­wili. Po­wie­dzieli, że skoro ad­mi­ni­stra­cja tego nie ogar­nia, trzeba zło­żyć na nich skargę i tyle. Nikt nie chciał się do­rzu­cić, więc od­pu­ści­łem. Ge­ne­ral­nie wszy­scy mają in­nych gdzieś, a po­nie­waż pa­no­wała względna ci­sza, to nie wy­daje mi się, żeby ktoś z są­sia­dów miał po co was wzy­wać.

– Dzię­ku­jemy panu, jak coś so­bie pan przy­po­mni, pro­szę dzwo­nić. – Ob­ręb­ski po­dał męż­czyź­nie swoją wi­zy­tówkę, po­że­gnał się i z Bo­guc­kim u boku ru­szył scho­dami na dół.