Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
35 osób interesuje się tą książką
W domu znanego muzyka policja odkrywa ciało kobiety. Mężczyzna nie przyznaje się do winy, twierdzi, że zupełnie nie pamięta zamordowanej i spotkania z nią, co zaskakuje funkcjonariuszy.
Prowadzący sprawę Bartosz Bogucki i Maksymilian Obrębski próbują dotrzeć do prawdy. Muszą przy tym radzić sobie nie tylko z fałszywymi tropami, ale również z prokuratorem, który swoim zwyczajem chce zamknąć śledztwo jak najszybciej.
Czy uda im się odkryć prawdę? Czy wszystkie elementy układanki wpadną na właściwe miejsca? A może ktoś podmienia puzzle, aby zakłócić obraz całości?
Tymczasem niedaleko miejsca, gdzie mieszka „Ona”, budowlańcy odnajdują ciało, które cudem uniknęło zabetonowania.
Czy będzie potrafiła przejść obok tego obojętnie? Czy ponownie przetną się losy jej i aspiranta Boguckiego? Czy szczęście będzie jej sprzyjać i tym razem nie zostanie zdemaskowana?
„3kąt” to kontynuacja „40. Raków” – powieści, która zdobyła serca wielu fanów dzięki wciągającej fabule i nieoczywistym bohaterom.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 467
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright by Agnieszka Peszek 2024
Copyright by 110 procent 2024
Wydanie 1
Redakcja: Dominika Kamyszek – OpiekunkaSlowa.pl
Projekt graficzny okładki: Andrzej Peszek
Skład: Agnieszka Peszek
Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek
ISBN: 978-83-969384-4-2
Wydawnictwo 110 procent
Cymuty 4, 05-825 Czarny Las
www.peszek.pl
O, mój drogi d’Artagnanie – rzekł Aramis z lekkim odcieniem goryczy w głosie – wierzaj mi, ukrywaj swoje rany. Milczenie jest ostatnią radością nieszczęśliwych; strzeż się, by ktokolwiek poznał twoje cierpienie, bo ciekawość ludzka pije nasze łzy jak muchy krew rannego jelenia.
Aleksander Dumas, „Trzej muszkieterowie”
Stali na małej polanie w środku lasu. Od zgiełku miasta odgradzały ich drzewa i krzaki, które tworzyły gęsty mur. Najbliższy dom znajdował się ponad pięćset metrów od ich kryjówki, a mieszkająca tam starsza kobieta nie zapuszczała się w te rejony. Zresztą w ogóle mało kto podejmował to wyzwanie, bo każda taka próba kończyła się obtarciami, ranami lub uszkodzonym ubraniem. Nikt bez odpowiedniej motywacji nie chciał tak ryzykować.
Ale im to zupełnie nie przeszkadzało – oni to uwielbiali. Im trudniej, im bardziej się umorusali czy nawet pokaleczyli, tym fajniej.
Stali w ich tajnej bazie, jak określali to miejsce, i nasłuchiwali. Jak zawsze panowała cisza, która niektórych mogłaby przerażać, ale nie ich. Stanowiła zapewnienie, że nikt im nie przeszkodzi i że chociaż na kilka krótkich chwil zdołali uwolnić się od harmidru, który towarzyszył im na co dzień. Od krzyków, wrzasków, klaksonów czy robót, które zawsze gdzieś ktoś uskuteczniał. Od kłopotów, które ściągali na siebie każdego dnia, za co dostawali często kablem od prodiża lub skórzanym pasem.
Wyjątkowo nie wdrapali się na drzewo, które stało obok i niczym parasol rozpościerało swoje gałęzie, dając im latem upragniony cień.
Nawet tego nie zaproponowali.
Patrzyli tylko na biały bandaż gęsto oplatający rękę jednego z nich. Zdążyli już złożyć na nim podpisy, wiedząc, że to nie gips i że opatrunek niebawem zostanie zmieniony na czysty.
Jednak nie miało to jakiegokolwiek znaczenia.
Najważniejsze, że nadal stali razem, a kolega zyskał status bohatera. Każdy wiedział, że gdyby nie jego poświęcenie, los pozostałej dwójki mógłby wyglądać zupełnie inaczej.
Po chwili najwyższy z nich uniósł rękę, a dwóch pozostałych zrobiło to samo.
Wyjątkowo unieśli lewe.
– Atos, Portos i Aramis. – Dźwięk rozszedł się po okolicy i w tym samym momencie trzech chłopców, stykając się czubkami palców, powtarzało te same słowa. – Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Postali jeszcze kilkanaście sekund w takiej pozycji i opuścili ręce.
Może dla kogoś obcego byłyby to nic nieznaczące słowa, ale nie dla nich. Mimo młodego wieku przetestowali swoją przyjaźń już na wiele sposobów i wiedzieli, że razem mają moc jak nikt inny, dlatego chcieli ją uwiecznić.
Szykowali się do tego długo, zastanawiając się, jak to zrobić, aż w końcu Portos, który z reguły stanowił źródło większość pomysłów, przedstawił im plan.
Niekontaktująca już za bardzo babcia Atosa na trzech kawałkach białego materiału, które zwinęli z pracowni w szkole, wyhaftowała im znak skrzyżowanych szabli, a na każdym dodatkowo ich sekretne imiona: Atos, Portos i Aramis.
To od niej chłopcy dowiedzieli się o trójce przyjaciół żyjących kilka wieków wcześniej. Żaden z nich nie pałał do tej historii taką miłością, aby ją samemu przeczytać, ale z rozdziawionymi buziami słuchali relacji starszej kobiety, gdy opowiadała im o krwawych bitwach mężczyzn, którzy wyznawali zasadę „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Zasadę, która tak idealnie wpisywała się w ich relacje.
Teraz, stojąc pośrodku polany z trzema wyszytymi skrawkami materiału, Portos wydobył małą finkę, którą ukradł podczas ostatniej wyprawy na targ Różyckiego, zwany przez wielu Różanem.
Każdy wiedział, co to oznacza.
Pierwszy zaczął nowy właściciel noża. Szybkim ruchem naciął sobie wewnętrzną część dłoni. Momentalnie pojawiła się krew – najpierw kilka kropli, a po kilku sekundach już całą wewnętrzną część ręki ozdabiała czerwona ciecz, która spływała po palcach na ziemię. Zupełnie się nie spiesząc, jakby delektował się tą chwilą, wytarł dłoń przygotowaną tkaniną z wyszytym swoim imieniem. Chwilę później zrobili to pozostali dwaj chłopcy.
Cały czas w totalnej ciszy, ale z dumą na twarzach schowali skrawki do metalowej puszki i zakopali ją pod drzewem.
To było przypieczętowanie ich przyjaźni, oddania – pomimo młodego wieku liczyli, że będą je one łączyć aż do śmierci.
Cała trójka wiedziała, że po tym, jak siedem dni wcześniej każdy z nich zatopił ostrze noża w ciele starszego człowieka, ich losy splotą się ze sobą na zawsze.
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, aż po życia kres.
Już wielokrotnie spędzał noc w pokoju hotelowym.
Już wielokrotnie korzystał z usług prostytutek, co nie napawało go dumą, ale po którymś razie zupełnie przestał się wstydzić. Nie krzywdził tym nikogo poza żoną, ale tym średnio się przejmował. Już dawno temu umówili się, że dopóki pełni zajmowane stanowisko lub podobne, jak było nieprzerwanie od kilkunastu lat, ona od niego nie odejdzie. Będzie grała swoją rolę w szopce, którą razem stworzyli. W szopce, w której prezentowali się jako szczęśliwa rodzina z dwójką idealnych dzieci, które nie dostają innych ocen niż piątki, udzielają się społecznie i chcą zmieniać świat. Grali rodzinę, która się wspiera, kocha i szanuje. Tylko za każdym razem, gdy udzielał wywiadów i o tym mówił, śmiał się w duchu, wiedząc, jak dalekie jest to od prawdy. A tak właściwie nawet obok niej nie stało.
Pociechy, jak myślał o nich ironicznie, widziały w nim, bo to on przede wszystkim przynosił pieniądze, skarbonkę bez dna, która nie ma uczuć, można ją lekceważyć, a kłamstwo w relacjach jest standardem. Sam nie wiedział, które z dzieci jest gorsze.
Syn wyciągał im ukradkiem z portfela pieniądze, a potem, bezczelnie patrząc mu w oczy, zrzucał winę na wszystkich dookoła, a z reguły na panią do sprzątania, mówiąc, że to ona kradnie. Kilka razy zastanawiał się nawet, czy młody nie mówi prawdy, chociaż wiedział, że jego wersja jest grubymi nićmi szyta, bo gotówka znikała również w dni, kiedy kobiety u nich nie było. Prawda wyszła na jaw, gdy zamontował kilka niewielkich kamerek. Syn został nagrany na gorącym uczynku, jak jego ręka wślizguje się do torebki matki, a później płaszcza ojca, który w wewnętrznej kieszeni zawsze przechowywał portfel wypchany banknotami. Chwilę po obejrzeniu tego poszedł do niego z pytaniem, czy to on stoi za zniknięciem pieniędzy. Syn z pokerową twarzą powiedział, że nie, i zaproponował mu pomoc w znalezieniu sprawcy. Z jednej strony czuł dumę z potomka, że tak dobrze się maskuje i jest rewelacyjnym graczem, ale z drugiej nie chciał, aby syn skończył jak on. Jako człowiek, który czuje do siebie wstręt i pogardę, który często nie może spojrzeć na siebie w lustrze.
Długo liczył, że córka będzie inna, lepsza, ale niestety zawiódł się i tym razem. Dziewczynka potrafiła się na niego obrazić, bo nie zrobił jej blika na siedemset złotych na ciuchy. Twierdziła, że ją upokorzył przed koleżankami, które razem z nią buszowały po sklepach i które rzekomo mogły liczyć na spore wsparcie ze strony swoich rodziców, a ona nie. Wiedział dobrze, że to nieprawda, bo znał niektórych i żadne z nich nie zarabiało tyle co on, ale jakiekolwiek próby racjonalnego wyjaśnienia córce faktu, że pieniądze nie biorą się z kosmosu i nie spadają z nieba razem z deszczem, kończyły się histerią i trzaskaniem drzwiami. Potem następowały ciche dni, które robiły na nim coraz mniejsze wrażenie.
Z żoną sprawa wcale nie prezentowała się lepiej. Od lat nie sypiali ze sobą, a od jakiegoś czasu komunikował się z nią głównie za pośrednictwem SMS-ów lub maili, co w sumie mu nie przeszkadzało. Nie musiał słuchać jej piskliwego głosu, który przy każdej rozmowie wkurzał go tak bardzo, że wyjście z pokoju stanowiło najmilsze zachowanie.
Dlatego od jakiegoś czasu stawiał na płatny seks. Dawał mu wszystko, czego pragnął: doznania na najwyższym poziomie i dyskrecję, której potrzebował niczym tlenu.
Gdyby ktoś dowiedział się, jak spędza wieczory przechodzące w noce, jego kariera ległaby w gruzach niczym ustawiany godzinami domek z kart. Jego deklaracje o rodzinie jako fundamentalnej jednostce społeczeństwa przestałyby być wiarygodne, nikt nie słuchałby go na wiecach, nie stawiał na piedestale niczym bohatera. Wiedział, że nim nie jest, ale życie w ciągłym zakłamaniu stanowiło gwarant jego sukcesu.
„Pielęgnowanie wykreowanej iluzji to nasze najważniejsze zadanie” – powtarzał przy każdej nadarzającej się okazji jeden z jego przyjaciół, a on zgadzał się z tym w stu procentach. Nawet stu dziesięciu.
Dlatego noc z prostytutką, dziewczyną do towarzystwa, wszetecznicą, kobietą lekkich obyczajów, latawicą, rozpustnicą, królową nocy, kurwiszonem czy jakkolwiek inaczej by ją nazwać, nie stanowiła niczego specjalnego, jednak wiedział, że to spotkanie zapadnie mu w pamięć na zawsze.
Usiadł na wielkim łóżku. Pościel na nim nie przypominała tej, którą zastał dwie godziny wcześniej. Tamta była pięknie wyprasowana, o lekkim zapachu, który znał, a którego nazwy nie mógł sobie przypomnieć. Prześcieradło tak mocno naciągnięto na materac, że przez chwilę zastanawiał się, ile osób musiało je nakładać. Dwie raczej nie dałyby rady. Na to ktoś ułożył wielką narzutę, przykrył nią puchate poduchy, a na środku zwinął ręczniki w oryginalną konstrukcję przypominającą lwa. Resztki tej ozdoby leżały teraz byle jak na łóżku, jednak nie one przyciągały uwagę, ale krew. Nie było jej dużo, wyglądało to tak, jakby kołdrą ją skądś wytarto. Zwinął pościel tak, by przykryć plamę, i rzucił ją na podłogę, jakby tym próbował wymazać fakt czegoś okropnego, co musiało się wydarzyć, a czego jego pamięć zupełnie nie zanotowała.
Gdy obudził się kilka minut wcześniej, leżał w łóżku nagi. Wszystko go bolało, jakby ktoś potraktował jego ciało kijem bejsbolowym. Generalnie może by się tym nie przejął, bo stres często generował ból, ale tym razem nie pamiętał niczego z tego wieczora. Ostatnie to moment, gdy do pokoju hotelowego wchodziła zamówiona przez niego prostytutka.
Kazała na siebie mówić Olga, choć szczerze wątpił, żeby tak wpisano jej w dowodzie. Zupełnie go to jednak nie interesowało – mogła nawet nazywać się Fiona czy Hermenegilda. Wynajął ją w konkretnym celu – miała zapewnić mu chwilową ulgę, odcięcie od tego całego szajsu życia codziennego, które coraz bardziej go denerwowało. Dlatego zupełnie ignorował wszystko, co wypływało z jej pomalowanych czerwoną szminką ust.
Teraz pamiętał jedynie jej twarz. Pociągłą, z małym noskiem, wielkimi błękitnymi oczami, które okolone były mocno wytuszowanymi rzęsami. Jej głos również nie zapadł mu w pamięć, ale jej piersi już tak. Zresztą dlatego ją wybrał. Wielkość, jaką wskazała u chirurga plastycznego, zdecydowanie należała do jego ulubionych. Jak mawiał – nienachalnie duże. Wyróżniały się, ale jednocześnie nie wyglądały jak u gwiazdy porno, napompowane niczym arbuzy, takie, że człowiek, patrząc na nie, boi się, że w każdym momencie mogą wybuchnąć, a on dostanie w twarz ich fragmentem.
I tyle. Nic więcej.
Gdy się obudził, w pokoju panowała totalna ciemność, którą zakłócała tylko niewielka lampka świecąca pod olbrzymim telewizorem zawieszonym naprzeciwko łóżka. Uniósł się na łokciach i rozejrzał, modląc się o ratunek w postaci mocnych tabletek przeciwbólowych, najlepiej takich zapisywanych na receptę. Niestety w jego przypadku nawet niewielka ilość alkoholu powodowała, że tylko mocne pigułki były w stanie uśmierzyć ból. Nigdy nie czekał, jak jego małżonka, aż samo przejdzie. Połykał dawkę zdecydowanie ponad zalecaną, aby ucisk czaszki odszedł w zapomnienie jak za dotknięciem magicznej różdżki.
Powoli wstał, czując się jak stary dziadek, i spionizował, od razu zataczając się od zawrotów głowy. Najchętniej ponownie usiadłby na łóżku, a jeszcze bardziej położył się, ale nie wiedział, która jest godzina, a od rana kalendarz pękał w szwach.
Zupełnie nie pamiętał układu pomieszczeń, dlatego po omacku ruszył przed siebie, wyciągając dłonie jak lunatyk, aby to one jako pierwsze trafiły na przeszkodę. Po chwili dotknął ściany. Ruszył w prawo, aż znalazł włącznik. Trochę pożałował, gdy pomieszczenie oświetliło jasne światło sufitowych lamp. Moc żarówek zdecydowanie nie współgrała z jego samopoczuciem i tylko spotęgowała ból głowy. Poczuł, jakby ktoś uderzył go w potylicę młotkiem.
Wrócił na łóżko i usiadł. Ściany pokoju zdawały się ruszać, zbliżały się i oddalały, jakby chciały go zgnieść. Zdawał sobie sprawę, że to dzieje się tylko w jego umyśle i nie ma czego się bać, ale czuł się nieswojo.
Powoli obracając głową, rozejrzał się po pomieszczeniu, aż znalazł to, czego potrzebował.
Picie.
Obok bólu głowy Sahara w ustach stanowiła drugi zasadniczy problem, który powitał go po przebudzeniu i którego chętnie by się pozbył, najlepiej w trybie natychmiastowym.
Przysunął się do stolika nocnego ustawionego po lewej stronie od łóżka i sięgnął po stojącą tam szklankę. Wiedział, że może się to źle skończyć, a mimo to wlał w siebie całą jej zawartość.
Żołądek w reakcji na płyn zrobił podwójne salto, a jego treść wbrew grawitacji zmieniła kierunek. To nie była woda, ale przygotowany kilka godzin wcześniej drink. Whisky na lodzie, którą tak uwielbiał, w tym momencie stanowiła zabójczą broń, która natychmiast go pokonała.
Zacisnął mocno wyschnięte usta i mimo niemocy w nogach wstał i ruszył do łazienki. Uderzył we włącznik światła, popchnął drzwi do środka i wszedł.
W tej samej chwili pomysł na pozbycie się zawartości żołądka prysnął. Przełknął to, co sekundę wcześniej napłynęło mu do ust, i pobladł.
W wannie trzy metry od niego leżała Olga.
Do tego momentu nawet przez ułamek sekundy o niej nie pomyślał. Nie zastanowił się, gdzie kobieta, która kręcąc ponętnie biodrami, weszła do wynajętego na fałszywe nazwisko pokoju kilka godzin wcześniej, może teraz przebywać ani kiedy go opuściła. Wszystkie jego myśli skupiły się wokół cierpienia, które go zaatakowało, kiedy uwolnił się z objęć Morfeusza.
W ułamku sekundy wrócił do rzeczywistości. Olga nie wyglądała już tak atrakcyjnie jak na stronie, na której wybrał ją niczym model butów w sklepie internetowym. Jej wybałuszone oczy patrzyły gdzieś obok niego, a otwarte usta przywodziły na myśl dmuchaną lalkę.
Dopiero teraz spojrzał na podłogę.
Znaczyły ją pojedyncze czerwone krople, jedną z nich właśnie rozmazał stopą po płytkach. Nie brzydził się krwi, za dużo razy z nią obcował, aby wywoływała w nim nadmierne emocje.
Obrócił się raz jeszcze w stronę kobiety i zrobił kolejny krok. Nigdy nie pociągał go widok śmierci, ale jakiś wewnętrzny sadomasochizm kazał mu to zrobić. Zobaczył wtedy, że w wannie jest zdecydowanie więcej krwi.
Wlepił wzrok w nagie piersi prostytutki, które w tej pozycji wyglądały nieapetycznie. Wypychające skórę silikonowe wkładki przesunęły się, powodując nieanatomiczny kształt. Mimo że zdecydowanie ten element kobiecego ciała najbardziej go podniecał, nie to nim teraz kierowało. Nie była to też ciekawość.
Liczył na cud. Liczył, że klatka kobiety chociaż minimalnie ruszy się do góry, a jej wyraz twarzy i bladość skóry są tylko wynikiem upojenia alkoholowego, spożycia zbyt dużej ilości narkotyków lub niebezpiecznej mieszanki, a może choroby. Spotkał dziewczynę pierwszy raz i mogła przecież ukrywać straszne tajemnice, o których nie miał prawa wiedzieć i które w normalnych okolicznościach wcale by go nie interesowały.
Sekundy dłużyły się niemiłosiernie. Westchnął przeciągle i podszedł bliżej. Z tej perspektywy też niczego nie dostrzegł. Leżała w bezruchu, z głową opartą o rant wanny, rękoma bezwładnie leżącymi wzdłuż ciała i nogami skrzyżowanymi tak, że widział tylko fragment spojenia łonowego, na którym włoski wygoliła w kształt serduszka.
Postał chwilę i wrócił do pokoju, gdzie oparł się o ścianę.
Dopiero w tym momencie dostrzegł plamy krwi na łóżku. Jej też wcześniej nie zauważył. Uniósł swoje dłonie, mając wrażenie, jakby nie należały do niego, i z zaskoczeniem stwierdził, że nie ma na nich ani odrobiny czerwonej substancji.
„Musiałem je wymyć”, pomyślał i odwrócił wzrok od poplamionej krwią kołdry. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz chciał, było patrzenie na nią.
Usiadł na łóżku i sapnął. Musiał skontaktować się z osobą, która jak zawsze będzie wiedziała, co ma zrobić.
A bardziej… jak wyjść z gówna, w które się wpakował.
Niestety nie był to pierwszy raz, gdy zrobił coś takiego pod wpływem alkoholu wymieszanego z narkotykami. Jednak pierwszy, kiedy zupełnie nic nie pamiętał.
Mimo to liczył, że i tym razem, jak zawsze, uda się wyjść z tego bez szwanku.
Przejechał dłonią po udzie leżącej obok niego kobiety i poczuł rosnące podniecenie. Najchętniej obudziłby ją i zrealizował chodzące mu po głowie kosmate myśli, jednak wiedział, że nie może. Ostatnio Beata słabo spała, a widząc, jak cały czas pochrapuje, nie miał serca jej budzić, mimo przeolbrzymiej ochoty na seks. Przykrył ją kołdrą i powoli wyślizgnął się z łóżka. Na palcach opuścił pokój i zamknął drzwi, które na jego szczęście nie wydały żadnego dźwięku.
W salonie odetchnął i uśmiechnął się. Przytulne pomieszczenie spodobało mu się od pierwszej wizyty. Po trzech wspólnych miesiącach, podczas których czasami bywał u swojej dziewczyny codziennie, nadal czuł się tu gościem. Gościem, który coraz bardziej liczył na to, że szybko się to zmieni, chociaż na drodze do ich szczęścia stał jeden człowiek.
Obrębski.
Komisarz Maksymilian Obrębski.
Jego mentor.
Człowiek, któremu zawdzięczał realizację marzenia. W końcu nie jeździł radiowozem, nie ścigał pijaków, nie interweniował podczas kłótni rodzinnych. Teraz mógł poświęcić się pracy w wydziale kryminalnym, o czym marzył już od wczesnego dzieciństwa.
Ten sam człowiek stanowił delikatny problem w ich związku. Fakt, że Bartek Bogucki związał się z byłą swojego partnera, z którą ten spędził pięć lat życia, komplikowało ich relacje. Szczególnie że nie znalazł jeszcze odpowiedniego momentu, aby poinformować Obrębskiego o swoim nowym związku. Dlatego aby się nie narażać, nie pokazywali się na mieście razem, obawiając się, że wpadną na niego lub jakiegoś znajomego, który przekaże wiadomość w świat. Tylko dwa razy wybrali się do restauracji, i to umyślnie pojechali aż do podwarszawskiego Konstancina, a innym razem Grodziska Mazowieckiego, chcąc chociaż trochę czuć się bezpiecznie i nie oglądać się nerwowo na boki, cały czas lustrując otoczenie.
Z tego powodu spotykali się przede wszystkim u niej w domu, bo u niego nie mogli.
Kamil Jaworski wiedział o nich, ale również u niego Bogucki był gościem. Dodatkowo ostatnimi czasy ich relacja się delikatnie skomplikowała. Kolega z radiowozu w końcu zrealizował swoje marzenie i rzucił papierami. Bogucki do końca liczył, że to się nie stanie, ale gdy Jaworski wyszedł z uśmiechem na twarzy z gabinetu komendanta, przekonał się, że jego nadzieja na nic się zdała.
Dlatego upojne chwile z nową dziewczyną musieli spędzać w jej czterech ścianach, których ku ich radości z nikim nie dzieliła. Przynajmniej tam mogli delektować się swoim towarzystwem bez obawy, że ich sekret się wyda, i bez sarkastycznych docinków ze strony kolegi.
Bogucki usiadł na fotelu, który Beata zabrała z domu dziadków po ich śmierci, po czym odnowiła i zmieniła obicie na bardziej nowoczesne. Zawsze z namaszczeniem opowiadała o rodzicach swojej mamy, którzy po skończeniu życia zawodowego poświęcili się swoim wnukom. Jej i jej dwóm młodszym braciom. Zabierali ich do muzeów, na wycieczki po Kampinosie, a corocznym stałym punktem stały się wyjazdy w góry, podczas których niczym wprawni taternicy wspinali się na szczyty Tatr. Gdy po latach okazało się, że jeden z braci Beaty ma astmę, lekarka z niedowierzaniem patrzyła na starszą kobietę, która ze spokojem mówiła, że faktycznie jej wnuczek czasami posapuje, wchodząc na szczyty. Definitywnie tego zabroniła, twierdząc, że to może się źle skończyć. Szybko opuścili gabinet lekarski, bo przyjmująca w nim otyła kobieta nie wyglądała, jakby w życiu wspięła się na jakikolwiek szczyt, a tym samym nie znała tego uczucia, gdy przed człowiekiem nie ma niczego poza rozpościerającymi się w oddali górami. Nie znała chwil wzruszenia i dumy, gdy jako grupa zdobywali obrany wcześniej cel, a podczas drogi wspierali się i motywowali nawzajem.
Dlatego gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, babcia powiedziała wnukowi, że nie odpuści i nie pozwoli, żeby ich pasja została zburzona. Znalazła innego lekarza, którego wybrała przede wszystkim dlatego, że sam chodził po górach. Od razu znalazł rozwiązanie, a nie straszył, twierdząc, że chłopiec już nigdy nie zdobędzie żadnego szczytu.
Gdy dziadkowie zmarli w wypadku samochodowym, Beata wraz z braćmi zorganizowała wycieczkę. Wyjechali do Tanzanii, a tam wspięli się na Kilimandżaro i tym samym spełnili marzenie starszych ludzi, którego im nigdy nie udało się zrealizować. Po drodze opowiadali sobie niesamowite historie, których byli częścią tylko dzięki dziadkom. Gdy w końcu skonani drogą dotarli na szczyt, zawiesili na maszcie ukochaną chustę babci, a do niej przypięli spinkę, którą dziadek wpinał w klapę marynarki.
Bartosz pogłaskał oparcie, na którego przedniej części Beata przyszyła ozdobne guziki z rysunkiem gór. Ułożył pod plecami poduszkę i odblokował komórkę. Zegarek pokazywał szóstą trzydzieści, więc do wyjścia do pracy miał jeszcze godzinę. Posiedział chwilę, delektując się ciszą i spokojem, których tak rzadko doświadczał, a ostatnimi czasy coraz bardziej potrzebował.
Włączył urządzenie i przeszedł do wyszukiwarki. Postanowił zrobić Beacie niespodziankę i zorganizować wyjazd, na początek tylko na weekend. Nigdy tego nie robił, bo w poprzednim związku, jedynym poważnym w jego życiu, to Ala się tym zajmowała. Zresztą jak wszystkim. Ona decydowała, co, kiedy i gdzie robią. Do pewnego momentu odpowiadało mu to, ale z czasem doszedł do wniosku, że wynikało to z potrzeby kontrolowania go na każdym etapie jego życia, począwszy od wyjścia ze znajomymi, co może jeszcze nie stanowiło problemu, po pomysł na jego karierę, co nie współgrało z jego wizją. Na szczęście w końcu wyszedł z tego toksycznego związku i mógł cieszyć się wolnością, jak nazywał możliwość decydowania o sobie.
Wpisał do przeglądarki hasło „aktywny weekend we dwoje” i czekał. Od kilku dni internet w telefonie mu szwankował. Wykorzystał limit przesyłu z lepszą prędkością, dlatego teraz wszystkie strony ładowały się w żółwim tempie. Patrzył na pojawiające się niespiesznie elementy wybranej strony, gdy nagle na ekranie wyświetliło się nazwisko partnera, jak coraz częściej myślał o komisarzu Obrębskim.
Szybko odebrał, żeby nie obudzić śpiącej w pokoju obok kobiety, i przystawił urządzenie do ucha.
– No co tam?
– Mamy morderstwo i chyba, co dość zaskakujące, od razu i sprawcę. Jedzie po ciebie samochód, więc wciągaj gacie i zapierdzielaj do mnie. – Obrębski swoim zwyczajem powiedział, co chciał, i nie czekając na reakcję rozmówcy, rozłączył się.
Bartosz Bogucki wstał na równe nogi i podrapał się po głowie. Zupełnie nie wiedział, co ma zrobić. Powinien zadzwonić do kolegi i wyjaśnić, że nie ma go w mieszkaniu Jaworskiego, które ten znał jako jego adres. Tylko co wtedy? Co odpowiedzieć na pytanie, gdzie jest? Nie czuł, żeby to była właściwa chwila na zjedzenie żaby, jak ostatnio przeczytał o tym, co musiał zrobić. Z rozbawieniem pochłaniał tekst o często spotykanym zjawisku odwlekania rzeczy nieprzyjemnych, a określenie to pochodziło z książki jakiegoś amerykańskiego coacha, którego nazwiska zupełnie nie pamiętał.
Zdecydowanie nie chciał jeść jej teraz.
Zamiast tego wybrał jeszcze inne rozwiązanie, które nagle wpadło mu do głowy. Podszedł do torby stojącej przy drzwiach, wyjął z niej spodnie do biegania, koszulkę i buty. Planował po pracy wpaść na siłownię. Zmotywowany aktywnym trybem życia Beaty, chciał zacząć znowu dbać o siebie, co przez ostatnie miesiące wdrażania się na nowym stanowisku zeszło na dalszy tor.
Naskrobał notatkę do ukochanej i wybiegł z jej bloku. Na szczęście dystans dzielący go od mieszkania Jaworskiego wynosił zaledwie trzy kilometry. Nigdy nie należał do wytrawnych biegaczy. W podstawówce każdy dystans powyżej pięciuset metrów stanowił wyzwanie, ale teraz czuł motywację, żeby przyspieszyć.
Pokonał trasę w zaledwie piętnaście minut z haczykiem i zadowolony z siebie podbiegł do zaparkowanego przed klatką radiowozu.
– Cześć, daj mi chwilę – rzucił do funkcjonariusza, który opierając się o auto, palił papierosa. Znali się od trzech lat i nie czuł się komfortowo, że ten przez chwilę będzie pełnił funkcję jego szofera.
– Mogę i dwie, ale nie wiem, czy Obrębski będzie z tego powodu szczęśliwy.
– Jestem za trzy minuty. Trup chyba nie ucieknie! – Wpisał kod do drzwi klatki schodowej, po czym pognał niczym struś pędziwiatr do mieszkania przyjaciela.
Gdybym miała zrobić ranking miejsc, których nie znoszę, zdecydowanie na pierwszym miejscu uplasowałby się szpital.
Ten jego charakterystyczny zapach. Sterylność. Bezosobowość, jakby każda próba nadania mu jakiejś twarzy, okazania życzliwości zalewana była dużą ilością chloru i wypalana w zarodku.
Nienawidzę go za szepty, które tylko potęgują niewiedzę i niepewność.
Ale chyba to, co najbardziej mnie denerwuje, to brak empatii. Informowanie pacjentów o diagnozach w sposób okropny, wręcz nieludzki.
Unikam jak ognia przebywania w takich miejscach.
Nigdy z własnej woli nie chodzę do lekarzy. Nie pcham się do szpitali.
Niestety życie postanowiło kolejny raz mnie przetestować. Dopieprzyć, jakby dotychczas za rzadko pokazywało mi środkowy palec.
Od jakiegoś czasu bolało mnie całe ciało, ale – jak to ja – nikomu nic nie powiedziałam.
Zresztą komu?
Gabrysi i Wioli nie chciałam stresować, one za każdym razem bardzo biorą to wszystko do siebie. Ta ich troska czasami mnie przeraża, choć wiem, że nie jest podszyta złymi intencjami.
Lekarza pierwszego kontaktu, do którego podobno powinnam była się wybrać, nie odwiedziłam, bo człowiek w kitlu równa się wróg.
Więc czekałam, aż samo przejdzie, sporadycznie wspomagając się tabletkami przeciwbólowymi, gdy mnie wręcz paraliżowało z bólu, bo leków unikam podobnie jak białego personelu.
Aż przyszedł dzień, gdy moje ciało odmówiło posłuszeństwa. Ręce i nogi przestały reagować na impulsy wysyłane przez mózg. Moja kontrola nad nimi została ograniczona do minimum. Ostatkiem sił podniosłam telefon z nocnej szafki, wybrałam numer do Gabi i włączyłam tryb głośnomówiący.
Jak zwykle odebrała rozbawionym głosem:
– Cześć, młoda. Jak leci? Widzimy się jutro? – usłyszałam, ale nie potrafiłam wydobyć z siebie ani jednego dźwięku. Jakby ktoś wcisnął mi do gardła wielkie jajko, które uniemożliwiało pracę strun głosowych. Próbowałam się zmusić, wykrzesać z siebie jeszcze resztki sił i przełożyć je na jakieś słowa, ale nic to nie dawało.
Rozłączyłam się i wysłałam SMS. Pięć liter, a wysiłek, jakbym przebiegła co najmniej dziesięć kilometrów.
Pomóż.
Nie oddzwoniła już, tylko napisała:
Gdzie jesteś?
Napisanie odpowiedzi zajęło mi sporo czasu.
W domu.
Wiedziałam, że z pracy do mnie ma jakieś dwadzieścia minut i najpewniej tam teraz jest. „Niewiele”, pomyślałam. W normalnej sytuacji wystarczyłoby, żebym wstała z łóżka, z kanapy czy odeszła od stołu w momencie, gdy dzwoniłaby do drzwi wejściowych, ale teraz musiałam to zaplanować z wyprzedzeniem. Zsunęłam się z materaca niczym jakiś stwór z mrocznej krainy i powoli pełzając po podłodze, podążyłam do drzwi. Na chwilę pozwoliłam sobie na przystanek na wysokości łazienki. Odpoczęłam kilka minut i ruszyłam dalej.
Całe ciało mnie piekło, bolało, ale musiałam o tym zapomnieć, chociaż na chwilę.
Gdy usiadłam w przedpokoju, odetchnęłam. Jednak to nie był koniec. Decydujące starcie jeszcze na mnie czekało.
Od zwycięstwa dzieliły mnie tylko drzwi. Chociaż teraz to były aż drzwi. Podniosłam wzrok i zamarłam. Zamek zamontowano na wysokości około metra pięćdziesięciu, a ja z moim niskim wzrostem nie miałam szansy dosięgnąć go, siedząc na zimnych kaflach. Mój krótki korpus i niedługie ręce stanowiły w tym momencie nie lada problem.
Musiałam wstać albo chociaż dźwignąć się na kolana. I jedno, i drugie na ten moment jawiło się jak wyczyn z pogranicza tych z filmów o Bondzie, gdzie główny bohater zeskakuje z pędzącego samochodu, spada na dwie nogi i tylko kurz na jego spodniach można traktować jako ślad po tym zdarzeniu.
Powoli przekręciłam się przodem do drzwi i położyłam dłonie na zimnej podłodze, a następnie się odepchnęłam. Będąc w klęku podpartym, przeniosłam ręce na oddzielającą mnie od świata drewnianą płytę i zbierając całą siłę, jaką miałam w sobie, wypchnęłam biodra do góry. Powoli zaczęłam przesuwać dłonie w stronę zamka. Ręka za ręką, bez zbędnych nerwowych ruchów. Nigdzie się nie spieszyłam. Musiałam tylko klęknąć i sięgnąć do zamka, a następnie przekręcić klucz. Ten niewielki kawałek metalu, a bardziej jego ułożenie, dzielił mnie od Gabrysi, która w ciągu kilku minut powinna stanąć po drugiej stronie.
Ból znowu się wzmógł, a ja poczułam głęboki pulsujący ucisk, który chciał mnie powalić. Nie wiem, skąd pojawiła się moc na ostatniej prostej, ale wyprostowałam ręce i dotknęłam go. Szybko, na jednym wydechu, przekręciłam klucz i dopiero wtedy opadłam. W tym momencie usłyszałam pukanie.
I znowu ta gula w gardle.
– To ja – zza drzwi dobiegł znajomy głos. Brzmiał tak kojąco jak wtedy, gdy się poznałyśmy. Chciałam coś powiedzieć, ale poza stęknięciem nic nie wyszło z moich ust.
Przesunęłam się na bok jak żołnierz w okopach. Uniosłam nogę i lekko stuknęłam nią o podłogę. Nie wiem, czy usłyszała, czy po prostu chciała sprawdzić, czy drzwi są otwarte, ale nacisnęła klamkę i weszła.
Mimo że medycyna jest mi bliska, to nie rozumiem tego, co się ze mną stało, i nie wiem, jaki proces zaszedł, ale odpłynęłam. Jakby świadomość, że jestem bezpieczna, spowodowała, że organizm przestał walczyć. Oddalił się do krainy spowitej ciemnością, odcinając mnie od bólu.
Otworzyłam oczy dopiero po dwudziestu godzinach. Dziewczyny siedziały przy moim łóżku, czekając, aż się wybudzę. Gdy przyszedł lekarz, spodziewałam się najgorszego, diagnozy typu rak, tętniak.
Ale nie. Powiedział, że nie ma pojęcia, co mi jest, a ja wiedziałam, że takie rzeczy to tylko mnie mogą spotkać. Już dawno temu pogodziłam się z faktem, że co złe, to się mnie ima. Przylega do mnie jak gówno do buta, którego ocieranie o trawę niewiele daje. Wżera się tak głęboko, że tylko długi program w pralce może dać ostateczne rozwiązanie. Chociaż i to nie zapewniało ostatecznej ulgi, bo zawsze mikrokawałki osiadały w bębnie, filtrach czy gumach i zostawały z nami na zawsze, a gdyby ktoś chciał pozbyć się tego definitywnie, musiałby wyczyścić wszystko lub pozbyć się pralki. U mnie tym rozwiązaniem była tylko śmierć. Czułam, że już do końca życia będę się z tym przepychać.
Jakbym miała na czole napis: „Zapraszam wszelkie nieszczęścia”.
Dostałam tonę tabletek i przykaz, żebym się obserwowała. Czyli jak zawsze rozwiązanie do bani, a jak mawia Gabrysia – z dupy, a Wiola – do dupy.
– Proszę, bierz je – powtarzały zamiennie dziewczyny, gdy lekarz w końcu wyszedł. Wiedziały, jaki mam stosunek do leków. – Pomożemy ci. Nie będziesz sama.
Miałam pewność, że niezależnie od wszystkiego nie opuszczą mnie. Że jak zwykle staną na wysokości zadania, a nawet jeszcze wyżej. Tylko pytanie zasadnicze, które kołatało mi się w głowie, brzmiało: „Czy ja tego chcę?”. Czy maraton po lekarzach, który zapewne mnie czeka, należy do rzeczy, które chcę zrobić? Czy znowu chcę wpaść w tryby systemu, który mnie ignorował i powodował, że czułam się jeszcze gorzej?
Zbyłam je i lekarzy, zapewniając, że postaram się być dobrą pacjentką. One odpuściły, ale wiedziałam, że nie potrwa to długo. Zdawałam sobie sprawę, że wkrótce zaczną zadawać pytania, czy już odhaczyłam jakiegoś lekarza z listy, którą dostałam w szpitalu i której nie omieszkały przeczytać, a Gabrysia nawet zrobiła zdjęcie.
Jednak teraz starałam się o tym nie myśleć. Leżałam w szpitalnym łóżku na przymusowych wakacjach, delektując się chwilą bez piekącego bólu dochodzącego gdzieś ze środka mnie, i zastanawiałam się, co teraz.
Co mam ze sobą zrobić?
Wszyscy, których nienawidziłam, zniknęli z mojego życia, a niektórych z nich dosięgła sprawiedliwość w dość okrutnym wydaniu. Może nie taka, jaką ktoś opisał w przepastnych katalogach z przepisami prawa, ale mnie to satysfakcjonowało. Nawet o wiele bardziej, niż gdyby trafili na długie lata za kraty. Bo w sumie co to za pokuta: siedzenie w niewielkim pomieszczeniu, dostawanie jedzenia, rozrywek i respektowanie praw, które często poza murami więziennymi niektórzy mają w głębokim poszanowaniu.
Teraz, gdy w końcu mogłam powiedzieć, że dałam radę i zrobiłam wszystko, co zaplanowałam, a nawet i więcej, w mojej głowie powstała pustka.
I zupełnie nie wiedziałam, jak ją wypełnić.
– Zamordowana to Olga Kowalonek. W tym momencie nasi sprawdzają dokładnie jej historię w kartotece – zaczął komisarz Maksymilian Obrębski, gdy po trzydziestu dwóch minutach od telefonu stanął przed nim młodszy stażem policjant.
Bogucki, gdy tylko wszedł do mieszkania Kamila Jaworskiego, wziął najszybszy prysznic w życiu i z mokrymi włosami wsiadł do radiowozu, mimo że panująca na dworze temperatura raczej nakłaniała do nakrycia głowy czapką, a nie do chadzania bez niej, na dodatek z niewysuszonymi włosami i cały czas spływającą po uszach wodą.
Spojrzał na Obrębskiego, który do niedawna był jego przełożonym, i pierwsza myśl, jaka pojawiła się w jego głowie, to pytanie, jak on to robi, że zawsze wygląda schludnie. Momentalnie poczuł lekką niechęć do siebie, gdy kątem oka dostrzegł swoje odbicie: czerwone policzki, włosy w nieładzie, sweter z jakąś plamą, której nie pokonał proszek do prania, a na tym czarna kurtka z dziurą pod pachą. Nie tak chciał wyglądać, ale zawsze coś przeszkadzało mu w zaprezentowaniu się lepiej. Z reguły pośpiech i pęd życia, ale jak już się nigdzie nie spieszył, to najzwyczajniej w świecie zapominał o tym, żeby poświęcić dłuższą chwilę na dopracowanie swojego wyglądu.
Odwrócił wzrok od lustra i spojrzał w stronę ofiary. Zganił się w myślach, że to na niej powinien się teraz skupić całą swoją uwagę i myśli.
– Znaleźliście przy niej dokumenty? – Zmarszczył brwi, jakby z opóźnieniem doszedł do niego sens wypowiedzianych przez kolegę słów.
– Nie, Olga to dość popularna osoba.
– Aktorka, celebrytka? – On sam zupełnie nie kojarzył twarzy kobiety, ale w tej pozycji mogła nie przypominać siebie za życia.
– Nie. Osoba do towarzystwa, jak to kiedyś określiła, gdy rozmawialiśmy.
Bartosz Bogucki musiał zrobić dziwną minę, bo jego kolega zareagował głośnym śmiechem.
– Nie, nie korzystałem z jej usług, jakby coś. Kiedyś rozpracowywałem gang zajmujący się handlem ludźmi, głównie sprowadzaniem zza wschodniej granicy kobiet, które następnie szprycowano narkotykami, robiono im rozbierane zdjęcia, a później je gwałcono. Upokorzone, z dala od rodziny, były zmuszane do prostytucji. Informowano je, że tylko oddając się przypadkowym mężczyznom, mogą uzbierać na powrót do domu. Oczywiście to nigdy nie następowało, a one coraz bardziej wpadały w prostytucyjno-narkotykowe bagno. Gdy pierwszy raz na nią wpadłem, Olga była dziewczyną jednego z gangusów, których próbowaliśmy udupić. Pomagała nam dyskretnie. Jej udział w sprawie nigdy nie wypłynął, a ona po wszystkim na trochę zniknęła z rynku. Niestety okazało się, że… – Komisarz Obrębski na chwilę przerwał i podrapał się po głowie. – Nie wiem, czy to lubiła, czy wizja zarobków ją zaślepiła, ale wróciła do tego. Dowiedziałem się o tym zupełnie przypadkiem od kolegi z obyczajówki jakiś miesiąc temu. Tylko już nie stała na ulicach, nie ganiała za klientami. Z tego, co mi opowiadał, to można było się z nią umówić za pomocą jakiejś aplikacji. Smutne, że tak skończyła. – Głową kiwnął w stronę wykrzywionego ciała dziewczyny. – Wiem, że to dziwnie zabrzmi w kontekście jej pracy, ale kurczę, była naprawdę sympatyczną dziewczyną. Rozmawiałem z nią kilkakrotnie, próbując jakoś pomóc, ale to ten typ, co wszystko wie lepiej i da sobie radę. No i tak skończyła.
– Przykre. – Bogucki rozejrzał się po pomieszczeniu. – Ale w tym całym nieszczęściu może jest jakaś nadzieja i może tym razem też została użyta aplikacja. Jeśli tak, to powinniśmy być w stanie sprawdzić, kto ją… wynajął.
– Gdyby tak się dało, to byłoby super, ale niestety dzisiaj nie dostaniemy prezentu świątecznego. Aplikacja gwarantuje prywatność, czym się szczycą. Powtarzają to na każdym kroku i są pod tym względem nieustępliwi. Nasi już próbowali przy innej sprawie dostać się do danych klientów i ich kobiet, ale dupa. Właściciele tłumaczą się, że aplikacja nie doprowadziła bezpośrednio do niebezpieczeństwa. Jest niczym Facebook, który pomaga nawiązywać relacje. Poza tym mają tak napisany regulamin, że nie odpowiadają za to, co dzieje się później. W sumie to się nie dziwię, bo gdyby nie to, mielibyśmy wysyp spraw typu: „Poznałam pana przez aplikację, on mnie okradł lub pobił, a potem zniknął”. A następnie obciążano by za wszystko aplikacje lub wymagano pomocy w znalezieniu winnego. Nic innego by nie robili, tylko angażowali się w te sprawy. – Obrębski przerwał i poprawił mankiet niebieskiego stroju ochronnego, który założył, i wyszedł z łazienki, a kolega za nim. – Dość o pierdołach. I tak nie będziemy mieli tutaj za dużo do roboty. Wszystko wskazuje na to, że mamy sprawcę, co raczej nie jest typową sytuacją. Więc może nasza praca ograniczy się do zebrania dowodów, przesłuchania świadków i kolejny sukces zapisze się na naszych kontach. – W jego głosie nie brzmiała jednak ani nadzieja, ani radość, ale smutek.
Bartosz Bogucki rozejrzał się po pomieszczeniu. Centralne miejsce pośrodku salonu zajmował gigantyczny telewizor. Przed nim stała czarna skórzana kanapa z białymi włochatymi poduszkami. Wnętrze wskazywało, że mieszka tu mężczyzna, ale styl, jaki wybrał, zdecydowanie nie przypadł policjantowi do gustu.
Wszystko prezentowało się zbyt nachalnie. Było zbyt błyszczące, zbyt duże, zbyt świecące. Nawet szklany regał na kieliszki podświetlono taką liczbą lampek, że wyglądał niczym latarnia wskazująca marynarzom drogę do portu.
– Kim jest nasz potencjalny sprawca? – Przeniósł wzrok na kolegę.
– Błażej Zaremba. Perkusista. Znany kobieciarz i z tego, co na szybko sprawdziłem, raz już był oskarżony o pobicie kobiety. Twierdził wtedy, że wcale jej nie dotknął, a ona zrobiła to z zemsty, bo ją zdradził z jej najlepszą przyjaciółką. Trzeba koniecznie to sprawdzić. Ale do brzegu. – Sam siebie ponaglił i lekko sapnął pod nosem. – Ktoś zadzwonił na numer alarmowy. Nie zostawił danych, zupełnie nic. Powiedział, że słyszał podejrzane dźwięki dochodzące z mieszkania, i tu podał adres. Drzwi były lekko uchylone, denatka leżała w wannie, a gość w łóżku. Oboje się nie ruszali. Początkowo myślano, że jedno i drugie nie żyje. I nagle on się zerwał jak oparzony. Podobno taki młody z naszych wydarł się z przerażenia. W sumie się nie dziwię, też bym narobił w gacie. Właściciel mieszkania po pierwszym szoku powiedział, że nie wie, o co chodzi. Nie zna dziewczyny i nie pamięta jej przyjścia. Totalnie…
Nie zdążył skończyć, bo w tym momencie do pomieszczenia wszedł prokurator, zupełnie nic sobie nie robiąc z obowiązującego na miejscu zbrodni dress code’u. Był w eleganckim garniturze, który opinał całkiem sporych rozmiarów brzuch, i tak wypastowanych butach, że można było się w nich przeglądać. Tak zachowywała się tylko jedna osoba w warszawskiej prokuraturze – Marcin Borowicz. Postać, której zdecydowana większość nie lubiła, a niektórzy nawet i nienawidzili, a to przede wszystkim za sprawą nepotyzmu. Nikt nie mógł zaakceptować tego, że na tak ważnym stanowisku działa człowiek, który nie objął go dzięki swoim umiejętnościom czy osiągnięciom, ale tylko i wyłącznie za sprawą faktu, że jego ojciec pracował od wielu lat w Ministerstwie Sprawiedliwości, gdzie, jak wiele osób mówiło, był szychą.
Może gdyby Borowicz chociaż się starał, wkładał serce w pracę, którą wykonywał, sprawa nie wyglądałaby tak tragicznie. On jednak zdecydowanie nie przykładał się do pełnionych obowiązków, pokazując to na każdym kroku i przy każdym spotkaniu.
– Co macie? – Mężczyzna skinął im głową, co prawdopodobnie w jego mniemaniu miało stanowić namiastkę przywitania, chociaż mogło oznaczać też zupełnie co innego, na przykład jakiś nerwowy tik.
– Nie ma co gadać, pokażę panu – zwrócił się do niego Obrębski i ruszył.
Bartosz Bogucki pomimo braku zaproszenia poszedł za nimi. Szli korytarzem, którego jedną ścianę przyozdobiono biało-czarną tapetą w geometryczne wzory, a po przeciwnej stronie zawieszono kolekcję zdjęć, którą poprzekładano złotymi płytami w wielkich ramach.
Policjant nigdy nie słyszał o podejrzanym, ale ściana chwały, jak od razu nazwał ją w głowie, świadczyła o tym, że Zaremba radził sobie całkiem nieźle i znał różne sławy. Wisiało tam zdjęcie z jednym z najbardziej znanych wokalistów ostatnich lat, Andrzejem Gąsowskim, z całym składem zespołu Ale Abba oraz z gwiazdą piłki nożnej, Michałem Ogórkowskim, który od lat regularnie zgarniał tytuł najlepszego piłkarza w kraju i nic nie wskazywało na to, by w najbliższym czasie ktoś mógł mu zagrozić.
Skręcili w prawo i znaleźli się łazience. W jej centralnym miejscu stała wanna, w której leżała kobieta. Całość można byłoby uznać za kadr z horroru lub filmu kryminalnego, gdyby nie fakt, że aktorka nie żyła i nic nie mogło zmienić tego stanu rzeczy. Jej głowa spoczywała na brzegu wanny, a twarz wyglądała jak porcelanowa – była nienaturalnie jasna, niczym u gejszy chwilę przed wyjściem na miasto.
Dla aspiranta Bartosza Boguckiego ten widok nie należał do najprzyjemniejszych, ale stanowił nieodzowny element jego pracy, który akceptował i który w dziwny sposób go ekscytował i powodował, że nie umiał oderwać od niego wzroku. Nie znał nikogo wśród znajomych niepolicjantów, komu praca przynosiłaby tyle emocji, i to niezwykle skrajnych, zarówno tych pozytywnych, gdy łapie przestępcę, jak i negatywnych, gdy patrzy na czyjegoś bliskiego, kogoś, kto był kochany, a teraz poza ciałem nic już z niego nie zostało.
Zupełnie inaczej sprawa się miała z prokuratorem, który wkroczył do łazienki sekundę przed nim. Gdy tylko zobaczył kobietę, obrócił się na pięcie i wyszedł szybkim krokiem z pomieszczenia, zostawiając za sobą Obrębskiego, na którego twarzy zagościł diabelski uśmiech. Komisarz poczekał chwilę i ruszył za mężczyzną, który z wkurzoną minął stanął ponownie na środku salonu.
– Proszę powiedzieć, co się wydarzyło. – Marcin Borowicz podniesionym głosem starał się odwrócić uwagę zgromadzonych od tego, co się przed chwilą stało. Od tego, że nie udźwignął ciężaru widoku martwej kobiety, co dla osoby na jego stanowisku raczej nie powinno stanowić problemu. – Co wiemy?
Obrębski powtórzył wszystko, co chwilę wcześniej opowiedział koledze, założył ręce na brzuchu i czekał na dyspozycje. Dobrze wiedział, że akurat w tym prokurator spełnia się w stu procentach – jest niczym dowódca w wojsku, który zawsze ustawia wszystkich do pionu i wydaje rozkazy tak naturalnie, jak większość osób oddycha.
– Przeskanujcie tego mężczyznę. Jego przeszłość. Co go łączy z zamordowaną i takie tam. Sprawdźcie kamery przed wejściem do budynku.
– Nie działają – wtrącił Obrębski, który od razu dostał informację na ten temat.
– To niedobrze. Wyślijcie mi raport patologa i technika.
– To nie pojedzie pan na… – zaczął Bartosz Bogucki, ale nie skończył, widząc minę kolegi, który pokręcił głową, dając znać, żeby nie ciągnął wątku.
Marcin Borowicz słynął z niechęci do pełnionego zawodu na wielu poziomach. Między innymi nie pojawiał się na sekcjach zwłok, a kontakty z osobami związanymi ze śledztwem najchętniej ograniczał do mailowych. Nawet rozmów telefonicznych unikał jak ognia, jakby wtedy mogło paść problematyczne pytanie, na które nie znałby odpowiedzi lub w danej chwili nie chciał jej udzielić z sobie tylko wiadomego powodu. To on rozdawał karty i nikt nie mógł dyskutować, bo pisząc maile, ciężko było prowadzić rozsądną wymianę zdań. Dlatego wielu najzwyczajniej w świecie rezygnowało i robiło grzecznie to, co mężczyzna kazał.
– Nie będę już was odrywać od śledztwa. – Prokurator poprawił kosmyk włosów, który zsunął mu się na czoło i drażnił od dłuższej chwili. – Działajcie. Mamy już sprawcę, więc nie musicie się męczyć. – Wypowiadając ostatnie zdanie, uśmiechnął się delikatnie, przez co wokół oczu zrobiły mu się zmarszczki. Skinął im lekko i wyszedł. Nikt go nie zatrzymywał. Każdy patrzył z lekkim wyrzutem, a zarazem smutkiem. Taka postawa osoby, od której często zależało życie ludzi, stanowiła cios dla osób wierzących w sens wykonywanej pracy.
– Chodźmy! – rzucił Obrębski, gdy plecy Borowicza zniknęły z pola widzenia, i ruszył ponownie do łazienki. – Nasi znaleźli ją w tej dziwnej pozycji. Medycy od razu stwierdzili zgon.
Powtórzył raz jeszcze informacje, które już wcześniej przekazywał. Skończył, gdy przekroczyli próg pomieszczenia. Przy ceramicznej wannie na masywnych nóżkach prężył się nowy technik, który zasilił ich szeregi raptem dwa tygodnie temu. Komendant zrobił inaugurujące przedstawienie, jakby prezentował nowy sprzęt czy radiowóz. Marcel Wolski, bo tak nazywał się mężczyzna, zupełnie tym się nie przejmował. Stał wtedy koło nowego przełożonego, szczerząc się od ucha do ucha i kiwając głową na każdy szczegół swojego opisu padający z jego ust. Okazało się, że szkolił się w Stanach Zjednoczonych, co u większości wywołało pomruk zadowolenia, bo cenili napływ nowej wiedzy. Niestety jak zwykle bywa w takich sytuacjach, kilku, na szczęście nielicznych, sapnęło z dezaprobatą, jakby fakt, że człowiek dobrze się wykształcił i do tego chętnie pracował, źle o nim świadczył. Jednak gdy po przemowie „nowy” zaprosił wszystkich do baru, gdzie postawił piwo całkiem licznej ekipie, przekonał do siebie nawet tych sceptycznych.
Teraz z małym aparatem w dłoni chodził dookoła wanny i uwieczniał każdy szczegół. Włos, okruch, smugę, najmniejszy ślad.
Stanęli w bezpiecznej odległości i patrzyli. Nie miał w ruchach tej lekkości, jaką charakteryzował się patolog wykonujący czasami prace technika, który nagle opuścił ich szeregi, ale obserwowanie go i tak sprawiało przyjemność.
– Nie stójcie tak, nie gryzę. – W końcu to on się odezwał i wstał z ziemi, na której jeszcze przed chwilą klęczał wygięty w chińskie S, uwieczniając coś znajdującego się pod wanną.
Tego dnia włożył koszulę w fikuśne czerwone mazy i czarne spodnie. Wyglądał raczej jak osoba wybierająca się do baru lub na imprezę na plaży, a nie na spotkanie z trupem. Pod tym względem niedaleko mu było do stojącego obok Obrębskiego, chociaż strój komisarza wydawał się nieco bardziej stonowany.
– Znając życie, chcecie wiedzieć, co się tutaj stało. – Zerknął na dwóch mężczyzn, którzy podeszli bliżej, a na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech prezentujący białe niczym śnieg zęby. – Jak wiecie, zamordowaną jest Olga Kowalonek. Nie widać śladów walki w postaci zadrapań. Pod paznokciami czysto, nawet za bardzo. W boku rana, ale ilość krwi dość niewielka, więc może nie jest zbyt głęboka. To oczywiście okaże się później. Więcej dziur nie widziałem, ale nie wiem, co skrywają jej plecy i głowa, zresztą to nie moja robota. Zabezpieczyłem sporo śladów. Włosów, odcisków palców. Z ciekawostek! – Nagle podniósł głos, a dwaj stojący przed nim policjanci aż podskoczyli. – To, co zauważyłem, ale czego jeszcze nie zabezpieczyłem, to ślady na drzwiach od tarasu. Tak jakby ktoś się z nimi szarpał. Jak dla mnie nie wyglądają jak standardowo po spotkaniu z włamywaczem, raczej jakby ktoś próbował je nieumiejętnie otworzyć za pomocą właściwego klucza. Tak jakby ktoś nie wiedział, jak to zrobić. Może właściciel spożył za dużo procentów i się z nimi szarpał. Później się tym zajmę, teraz ta dama rządzi.
– Ale…
Obrębski nie zdążył skończyć, bo technik mówił dalej:
– Sprawdziłem i przez taras można dostać się do mieszkania. Nie ma płotu wokół ogródka, tylko gęsto rosnące rośliny. Teraz tego nie widać, ale od drugiej strony jest parking. Na nasze nieszczęście nieoświetlony i bez kamer. Tak mi się przynajmniej wydawało, gdy tutaj jechałem. Takie mam zboczenie, że gdy dojeżdżam na miejsce zbrodni, wszystkie zmysły wyostrzają mi się niczym u psa myśliwskiego. Kiedyś w domu matki włączył się alarm. Ona, jak to starsza osoba, nie chciała firmy ochroniarskiej, więc tylko ja dostawałem zawiadomienie, że coś jest nie tak. No i jadąc do niej, w odległości dwóch kilometrów od jej domu zauważyłem nietypowy samochód. Moja mama mieszka na osiedlu pełnym seniorów, a tam nagle taki niskopodłogowy golf, zupełnie niepasujący do zdziadziałej okolicy, gdzie średnia wieku to pewnie siedemdziesiąt lat. Wiadomo, wnuk mógł przyjechać w odwiedziny, ale gdy wpadłem do mieszkania i zastałem je splądrowane, wiedziałem, że pierwsze kroki skieruję do młokosów. – Widząc ich miny, od razu dodał: – Tak, nie powinienem sam, ale jakoś instynkt obrony mamy mi się uruchomił. Więc jak strażnik Teksasu polazłem do nich, i co? Szykowali się na kolejny włam. Odebrałem, co mamy, i wezwałem ekipę. Dobra, nie będę już gadał, bo zamęczę was na śmierć. – Wzruszył ramionami i ponownie się nachylił nad wanną. – A ta pani całkiem, całkiem.
– Olga należała do tych bardziej ekskluzywnych – stwierdził Obrębski.
– Przez chwilę myślałem, że weszła z podejrzanym od strony tarasu – zaczął technik, choć nikt go o to nie pytał. – Stąd te uszkodzenia na drzwiach, bo nie mógł skupić się na kluczu, ale jakoś nie widzę, żeby ta pani w szpilkach szła przez trawę.
– Ja też. – Komisarz kiwnął potakująco głową. – Zresztą leżą w sypialni koło łóżka i nie ma na nich śladów trawy czy ziemi. Oczywiście mogłaby je zdjąć, ale on poniekąd jej płacił za to, aby cały czas wyglądała ponętnie i seksownie, a jakby je ściągnęła, to niestety straciłaby wiele na uroku. – Obrębski ponownie spojrzał na zamordowaną. – Zresztą nie wiem, jak kobiety są w stanie w czymś takim się przemieszczać, to jakieś niewykonalne jak dla mnie. – Znowu zamilkł, widać było, że nad czymś intensywnie myśli. – A jest opcja, że ślady na drzwiach są sprzed kilku dni? – zmienił temat.
– Tak jak wspominałem, ja tylko to zauważyłem i jeszcze nie zabezpieczyłem. Muszę jednak najpierw tu ogarnąć, aby można było ruszyć zwłoki, a następnie przewieźć do prosektorium. Aaa! – krzyknął nagle, a dwaj stojący przed nim mężczyźni znów aż się wzdrygnęli. – Moim zdaniem to ktoś ją ruszał. Ja nie od tego, ale zawsze mnie to ułożenie ciała interesowało. Jak się lepiej przyjrzycie, to zauważycie pewnie, że plamy opadowe wystają, to znaczy są widoczne. Nie powinienem się mądrzyć, ale według mnie ona leżała wcześniej w podobnej pozycji i później ktoś ją przesunął. Może ponownie próbował ułożyć w taki sam sposób. Tylko to jest praktycznie niemożliwe, szczególnie w przypadku trupa. Zmienia się stężenie pośmiertne i…
Nie skończył, bo do pomieszczenia ktoś wszedł. Wszyscy trzej momentalnie odwrócili głowy.
– Dzień dobry, panowie, widzę, że ktoś chce zabrać mi robotę – przywitał się Ryszard Ostaszewski, starszy, elegancki mężczyzna, który ostatnie pół roku spędził na zwolnieniu lekarskim.
Wiele osób wróżyło mu już koniec kariery w policji, jednak on się nie poddał. Podczas wycieczki w Tatry Wysokie, na którą wybrał się wraz z dwoma synami, doszło do nagłego załamania pogody. Z nieba lunęła ściana wody, a co jakiś czas waliły dookoła pioruny. Gdy próbowali jak najszybciej dostać się do bezpiecznego miejsca, najstarszy z trójki poślizgnął się, choć miał porządne, specjalistyczne buty. Jak to później powiedział, mimo walących w oddali grzmotów usłyszał, jak zrywa mu się ścięgno w kolanie, a po sekundzie poczuł, że się nie pomylił, bo ciało zalała fala bólu. Jednak nic nie powiedział, tylko na adrenalinie buzującej w ciele dotarli do schroniska, a tam zemdlał. Obudził się w szpitalu, gdzie nad jego łóżkiem wisiała rodzina. Żona podobno okrzyczała synów, jakby mieli po dwa lata, mówiąc, że są nieodpowiedzialni, ciągając ojca po górach, jakby zapomniała, że to mąż był prowodyrem całej wycieczki. Synowie ze smutnymi minami cały czas nie mogli uwierzyć w jego wyczyn, który lekarz określił jako niespotykany. Później Ostaszewski tłumaczył, że nie chciał, aby utknęli w lesie, bo wtedy o pomoc byłoby jeszcze trudniej, no i naraziłby resztę rodziny. Włożono mu w nogę kilka śrub, a gdy lekarz dał zielone światło, ruszył z intensywną rehabilitacją.
– Przepraszam za opóźnienie, ale zajmowałem się kobietą, którą naćpany chłopaczek z bogatej rodziny pozbawił życia młotkiem. To jest straszne, co narkotyki pomieszane z alkoholem mogą zrobić z człowiekiem. Mam nadzieję, że gnojek zgnije w więzieniu. – Lekarz poprawił lateksowe rękawiczki, które założył przed wejściem, tak samo jak strój ochronny i ochraniacze na buty. – Zatem kogóż tutaj mamy? – Podszedł bliżej wanny i nachylił się.
Policjanci zostawili technika z patologiem i ruszyli na obchód mieszkania. Zajrzeli najpierw do pomieszczenia, do którego drzwi znajdowały się naprzeciwko łazienki. Mieściła się tam sypialnia, której centralnym meblem było olbrzymie łoże z pikowanym wezgłowiem w kolorze czarnym, a pod nim wielki dywan wyglądający jak skóra zdjęta z jakiegoś futrzastego zwierzęcia, może niedźwiedzia. Poza skotłowaną kołdrą i leżącymi na podłodze butami na niebotycznie wysokich obcasach, o których wspominał Obrębski, nic nie zwracało ich uwagi, dlatego po chwili wyszli na zewnątrz i wrócili do salonu.
– Trzeba koniecznie przesłuchać tego muzyka, prokurator raczej tego nie zrobi, więc jak wrócimy, ty się tym zajmiesz. Gość już na ciebie czeka – rzucił komisarz, a w reakcji na to żuchwa Bartosza Boguckiego lekko opadła. – Nie gap się tak na mnie. Co ty myślałeś, że będę cię wiekami niańczyć? Czas się trochę usamodzielnić. Będę stał na zewnątrz i jakby coś, poproszę cię na chwilę na korytarz i podpowiem…
Nie skończył, bo obaj usłyszeli hałas przy wejściu do mieszkania. W drzwiach stanął starszy mężczyzna w szlafroku. Gestykulował intensywnie i krzyczał coś do stojącego tam młodego funkcjonariusza, który z miną cierpiętnika próbował mu wyperswadować pomysł wejścia do środka.
– Co się stało? – Obrębski ruszył mu na pomoc i uśmiechnął się do starszego pana.
Ten zacisnął mocniej małe usta i szczelniej opatulił się połami okrycia.
– Ja od zawsze mówiłem, że ten Zaremba sprowadzi na nas jakieś nieszczęście. Co chwilę jakieś imprezy, podejrzani goście, wrzaski i dziwne zapachy. Ja nigdy nie paliłem tych ziół, ale dzięki sąsiadowi dobrze je znam. Moja żona, która zawsze w ludziach widzi tylko dobre, mówi, że to jakieś zioła do jedzenia czy na poprawę pracy jelit, ale ja wiem swoje. Ćpun z niego i bawidamek.
– A ostatnio działo się coś szczególnego? – Komisarz próbował zachować powagę, ale patrząc na mężczyznę we włochatych, intensywnie niebieskich kapciach, ciężko było utrzymać profesjonalny wyraz twarzy.
– Szczególnego to może nie. Przedwczoraj zorganizował kolejną imprezę, jakby myślał, że mieszka na bezludnej wyspie. Krzyczeli do czwartej w nocy, a przestali tylko dlatego, że się schlali jak dzikie świnie i nie mieli sił na więcej. Pukałem chyba z pięć razy. Dwa razy ktoś otworzył i niby powiedział, że będzie już ciszej, ale po chwili znowu się wydzierali jak obdzierane żywcem zwierzęta, a muzyka dudniła niemiłosiernie. Ja wiem, że on jest muzykiem i że w domu też lubi pograć, ale robienie koncertów to już przesada. Na dodatek w środku nocy, kiedy lokatorzy rano muszą wstać do pracy, zawieźć dzieci do szkoły. Tutaj sąsiedzi od dwóch miesięcy mają niemowlaka. – Głową wykonał ruch w prawo, jakby chciał pokazać, gdzie mieszkają. – Jego matka ze łzami w oczach opowiadała, jak próbowała spać z młodym w łazience, bo tam najciszej, a i tak czuła, że od tych basów ściany się trzęsą. Jeszcze jej mąż wyjechał kilka dni temu w delegację, więc się bała wyjść na korytarz i do nich zapukać. Całą noc chodziła z dzidziusiem na rękach, licząc, że ten koszmar w końcu się skończy.
– Faktycznie niemiło – skomentował starszy stażem policjant. – A o której dzisiaj w nocy skończyli? Bo rozumiem, że też balangowali.
– Dzisiaj nie! – Mężczyzna pokręcił przecząco głową i podrapał się za uchem, które przy łysej głowie wyglądało na nienaturalnie wielkie. – Spokój, cisza, prawie idealnie. Tylko coś trzaskał. Nie wiem dlaczego, ale strasznie szarpał się z drzwiami tarasowymi. To znaczy one mu się już wcześniej parę razy zacięły. Podobno mają wadę fabryczną. Wiem, bo kiedyś stał pod klatką i próbował wejść. Grzebał w torbie, rozsypał wszystko na kostce. Wracał z jakiejś próby i posiał gdzieś klucze. Dopiero po czasie przypomniał sobie, że w samochodzie ma zapasowe od tarasu. Tak jak z nim wtedy chwilę postałem, to sprawiał wrażenie nawet miłego człowieka. Opowiadał mi o swojej mamie, która podobnie jak ja pracowała jako nauczycielka. O pogodzie, bo akurat tego dnia strasznie padało, ale obaj stwierdziliśmy, że to dobrze, bo rośliny ostatnimi czasy mocno się wysuszyły. To się działo latem, jak falę upałów przerwały te burze, pamiętają panowie? – Mężczyzna spojrzał na policjantów pytająco, a ci w odpowiedzi pokiwali głowami. – Gdyby nie te jego głośne imprezy, to może byśmy się zakumplowali. Kto wie. No i wtedy o tych drzwiach tarasowych wspominał – dorzucił mężczyzna, jakby chciał się wytłumaczyć.
– A czy orientuje się pan, czy sąsiad spotykał się z jakąś kobietą? Ktoś go regularnie odwiedzał? – rzucił nagle aspirant Bogucki, a Obrębski kiwnął zadowolony.
Starszy mężczyzna zaśmiał się, zaskakując policjantów.
– On i związek?! My z żoną mamy widok na parking i widzimy, kto wchodzi, kto wychodzi. Oczywiście nie patrzymy na to zbyt często, ale akurat z kuchni, jak coś robimy, to wszystko mamy jak na przysłowiowym talerzu, i to, ile kobiet go odwiedzało, to… uuu… – Aż zagwizdał. – On stworzył swój mały harem, ze sporą rotacją jego uczestniczek. Oczywiście wszystkie podobne do siebie niczym klony. Tylko kolor włosów je różnił, chociaż dominowały brunetki. Ja myślałem, że to ta sama, wie pan, jak to każdy facet, nie zwracam uwagi na szczegóły, ale moja żona twierdzi, że praktycznie wszystkie przychodziły tylko raz. I one były takie niczego sobie. – Mężczyzna zaśmiał się rubasznie, a jego wystający zdecydowanie za mocno brzuch zatrząsł się przy tym wyraźnie. – No i spraszał sporo osób z pierwszych stron gazet. Ja większości nie znam, ale moja Halinka wyłapała kilka. Widziała jakiegoś aktora, innym razem uczestnika jakiegoś głupiego programu kulinarnego, tego z tą panią, co wygląda, jakby ją piorun trafił. Ja nie trawię tych wygłupów, ale moja żona lubi je oglądać. Musieliby panowie z nią pogadać, bo ja ich nie kojarzyłem. Jedyny gość, którego rozpoznałem, to ten z włoskimi korzeniami, Leonardo… no…
– Leonardo Małkowski? – pomógł mu Bartosz Bogucki, a stojący obok kolega zrobił zdziwioną minę. Ściągnął usta w lekki dzióbek i przekręcił je w prawą stronę, mrużąc przy tym oczy.
– No właśnie. Mózg już nie pracuje odpowiednio. – Mężczyzna postukał się palcem po łysej niczym kolano głowie. – Kiedyś to znałem tysiące wzorów z matematyki i fizyki, a teraz to czasami zastanawiam się, jak mam na imię. Dobrze, że pamiętam, jak nazywa się moja żona, bo inaczej miałbym kłopoty. – Westchnął i spojrzał na młodszego policjanta. – A co do tego Leonarda, to kiedyś nawet z nim gadałem. Przywiózł sąsiada, bo ten podobno nawalił się na próbie. Psioczył na Zarembę, że zawala robotę i przez niego nie mogą skończyć jakiegoś projektu, ale i tak go odwiózł. Twierdził, że tylko on niczego nie pił, a dwóch taksówkarzy odmówiło mu przejazdu, bo bali się, że obrzyga im auto.
– A w nocy widział pan tutaj kogoś? – spytał tym razem Obrębski.
– Nie, nikogo. Zresztą sypialnię mamy z drugiej strony, a stamtąd nie widzimy ani tarasu, ani wejścia do budynku. Poza tym wczoraj nie zapalił światła, które sobie zamontował, a wtedy ciemno ma jak cholera. Słyszeliśmy tylko coś, jakby szarpał się z drzwiami tarasowymi, a później jakieś dźwięki typu trzaśnięcia i generalnie nic szczególnego. Ale jak mówiłem, coś z nimi jest nie tak. Chociaż… – Mężczyzna zawiesił głos i podpadał się po czerwonym nosie. – W sumie od dawna nimi nie walił, jakby nauczył się je poprawnie otwierać. A wczoraj chyba zapomniał. – Wzruszył ramionami i sapnął przeciągle.
– To państwo wezwali policję? – zmienił temat Obrębski.
Mężczyzna pokręcił przecząco głową i zacisnął pasek utrzymujący szlafrok na miejscu.
– Nie. – Jego głos zabrzmiał stanowczo, wręcz z nutą urazy. – Nie było powodu. Jak na niego to panował spokój, cisza jak makiem zasiał. O takie hałasy jak wczoraj to nie moglibyśmy się denerwować. Byłoby to co najmniej niestosowne.
– To kto mógł to zrobić? – Komisarz założył ręce na brzuch i cały czas bacznie obserwował starszego pana.
– Nie wiem. – Mężczyzna wzruszył ramionami i wzniósł oczy w stronę sufitu. – Mieszkam tutaj już siódmy rok i średnio znam sąsiadów. Poza tą panią z dzieckiem, to nie rozmawiam z nikim. W dzisiejszych czasach nie ma już takiej wspólnoty, nie ma pomocy sąsiedzkiej. Kiedyś bez krępacji szło się do sąsiada po cukier czy marchewkę, jak zabrakło. Teraz jak coś się dzieje, to trzeba samemu walczyć o swoje. Ostatnio chciałem uzbierać na remont wiaty śmietnikowej, bo się rozpada. Przeszedłem po kilku mieszkaniach i wszyscy odmówili. Powiedzieli, że skoro administracja tego nie ogarnia, trzeba złożyć na nich skargę i tyle. Nikt nie chciał się dorzucić, więc odpuściłem. Generalnie wszyscy mają innych gdzieś, a ponieważ panowała względna cisza, to nie wydaje mi się, żeby ktoś z sąsiadów miał po co was wzywać.
– Dziękujemy panu, jak coś sobie pan przypomni, proszę dzwonić. – Obrębski podał mężczyźnie swoją wizytówkę, pożegnał się i z Boguckim u boku ruszył schodami na dół.