Cieniem będąc, cieniem zostałem - Wacław Holewiński - ebook + audiobook + książka

Cieniem będąc, cieniem zostałem ebook i audiobook

Wacław Holewiński

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W 1909 roku syn byłego powstańca styczniowego, utracjusz z bogatej rodziny uwielbiający hazard, wygrywa w Monte Carlo równowartość 774 kilogramów złota. Odtąd wykupuje akcje kolejnych banków, inwestuje w kopalnie, cukrownie, transport i fabryki…Mowa o Karolu Jaroszyńskim – Polaku, który w przededniu I wojny światowej był jednym z najbogatszych ludzi na świecie.

W tej napisanej z niezwykłym rozmachem powieści Wacława Holewińskiego śledzimy koleje życia bohatera w rozmaitych odsłonach, na tle najważniejszych wydarzeń dziejowych i z udziałem osób, których nazwiska na trwałe zapisały się na kartach historii.

Niezwykłe losy Jaroszyńskiego, postaci nietuzinkowej, choć mało znanej, stają się też pretekstem do ukazania ponownych narodzin Rzeczpospolitej w pierwszych dekadach XX wieku. Jak na jego działalność wpłynie rewolucja bolszewicka? Czy uda mu się zachować majątek? I czy ożeni się z córką cara?

Jaroszyński wizjoner, człowiek wielu talentów, hazardzista, zadeklarowany patriota… Historia jego życia to gotowy scenariusz filmowy.

„Nie napisałem biografii, to powieść. Wielu kart, wielu zagadek z życia mego bohatera nie da się już rozwikłać. Niektóre fakty zapewne ujrzą jeszcze światło dzienne. Ale wydaje się, że czas najwyższy, aby powrócił, aby pamięć o tym wybitnym Polaku była pamięcią powszechną”. (z „Posłowia” autora)

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 45 min

Lektor: Ireneusz Prochera

Oceny
3,8 (15 ocen)
4
5
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2023

© Copyright by Wacław Holewiński, 2023

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Joanna Gil-Siemińska

Korekta: Ewa Popielarz

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © lynea/AdobeStock;

© PIRO4D/pixabay.com

Zdjęcie we wnętrzu: Archiwum Uniwersyteckie Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego

Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-67654-34-0 (EPUB); 978-83-67654-35-7 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Karol Jaroszyński (1878–1929)

1.

Otworzył oczy. Był zmęczony i nie wiedział, gdzie się znalazł. Bolała go prawa noga. Gdzieś z oddali, jakby z innego pomieszczenia, doszedł go czyjś głos. Mocny, stanowczy.

– Étranger? Parlez-vous français?[1]

Jakim cudem mówiono do niego po francusku? Co się stało? Pomacał ręką dookoła. Leżał w łóżku? Dlaczego? Chciał się podnieść, ale natychmiast zebrało mu się na wymioty. Poczuł, jak strużka śliny ścieka mu po brodzie. Zacisnął usta.

Pochyliła się nad nim młoda kobieta. Miała na głowie szeroki czepek.

– Proszę się nie ruszać. – Ona też mówiła po francusku. – Jest pan w szpitalu Salpêtrière, miał pan wypadek. Zaraz przyjdzie do pana lekarz. Czy pan mnie zrozumiał?

– Oui. Dlaczego... – wychrypiał. Mieszał języki, same mu się mieszały. – Poczemu ja...?

Paryż. Słyszał o tym szpitalu. Gdzie? Kiedy, kto mu o nim opowiadał? Leczył tu jakiś Polak... Widział go na obrazie? Jakim obrazie, czyim? Bobiński? Babiński. Bo... Nie pamiętał. Obłąkani? Prostytutki? Zwariował? Trzeba stąd natychmiast uciekać. Wracać? Dokąd?

Mężczyzna, który musiał siedzieć na krześle gdzieś za łóżkiem, podniósł się. Był wysoki, pewnie wyższy od niego. Mocny zarost szpecił mu policzki.

– Jak się pan nazywa? – Wciąż mówił do niego po francusku. – Kim pan jest? Gdzie jest pański paszport? Czy wie pan, który mamy rok?

Wiedział. Tysiąc dziewięćset dwudziesty ósmy. A może, może... Nie, nie był pewien. Niczego nie był pewien.

Dlaczego zadawano mu te pytania?

– Był pan w operze. Pamięta pan przedstawienie?

W operze? Nie. Dziś? Wczoraj? Lubił operę, ale tu, w Paryżu? Otello? Kto go tak zachwycił? De Muro? Był fantastyczny. Najlepszy tenor, jakiego słyszał. A przecież tylu ich... W Petersburgu, w Moskwie, Rzymie... Caruso w Teatrze Maryjskim. Co on śpiewał? Partię Lorisa w Fedorze? Powinien posłuchać tych zza oceanu. Jak się nazywała ta aria de Muro? Esultate?

Próbował odpowiedzieć, ale nagle poczuł drżenie najpierw dolnej wargi, a chwilę potem całego ciała. Pielęgniarka zaczęła głośno krzyczeć. Zobaczył jeszcze, jak do pokoju wbiega lekarz, a zaraz po nim kolejny.

Był przytomny, wymiotował. Zachłysnął się. Złapali go pod ramiona, przekręcili na brzuch. Chciał krzyknąć, że za moment się zadławi. Z trudem łapał oddech, oczy o mało nie wyszły mu z orbit. Poczuł ukłucie, lekarz wbił mu w ramię igłę.

Ile to trwało? Minutę, pięć, kwadrans, całą wieczność? Leżał, oczy same mu się zamykały. Nie chciał spać, ale to było silniejsze od niego. A kiedy się przebudził, pamiętał sen. Nie, to nie sen. Przecież tak było.

Odpływał z Odessy francuskim okrętem wojennym, stał na pokładzie, gdzieś w oddali dało się słyszeć działa. To musieli być bolszewicy. Podszedł do niego niskiej rangi oficer.

– Pochodzi pan z Odessy? – W jego głosie wyczuł jakiś rodzaj tęsknoty, a może ostatniego pożegnania.

Pokręcił głową. Bywał na Krymie wielokrotnie, ale z Odessą nic go – poza interesami i pałacem, w którym nie spędzał zbyt wielu dni – nie łączyło. Pałac był kaprysem, mógł sobie nań pozwolić; nie z rozrzutności, ale dla podkreślenia swojej pozycji. Nie miał nadziei, że zobaczy go jeszcze kiedykolwiek.

– Widział pan iluminację?

Przez chwilę musiał się zastanowić, o co marynarz go pyta. Zanim odpowiedział, przez chwilę patrzył na czarnogłowe mewy. Podrygiwały na falach, unosiły się i opadały, unosiły i opadały. Znał się na ptakach, to matka uczyła i jego, i rodzeństwo odróżniać jedne gatunki od innych. Wyciągnął palec przed siebie, wskazał na mewy.

– Mewy, przynajmniej niektóre, jak czerwoni, żywią się padliną... – Przez moment milczał. – Pan pytał...

– O iluminację na teatrze.

Wiedział, że budową tego neobarokowego teatru kierował polski architekt. Bez trudu przypomniał sobie nazwisko. Feliks Gąsiorowski[2]. Kosztowało to ogromne pieniądze, na pewno więcej niż milion rubli.

– Widziałem.

– Wie pan, mój ojciec... – Oficer zakaszlał, zakrył usta dłonią. – Mój ojciec wiele lat temu przywiózł ją z Ameryki. W całej Rosji nigdzie nie było czegoś takiego. Ustawiały się tłumy. Damy w pięknych sukniach, eleganccy panowie, przyjeżdżali książęta, hrabiowie. To była sensacja. A teraz? Tak to się kończy. Nikomu niepotrzebne piękno, sztuka.

Bardziej od iluminacji podziwiał popiersia Gogola i Puszkina na fasadzie tego monumentalnego gmachu.

Zakołatała mu w głowie fraza z jakiegoś wiersza poety:

Oktiabr uż nastupił – uż roszcza otriachajet

Posliednije listy s nagich swoich wietwiej[3].

Mewa poderwała się z wody, usiadła na pokładzie torpedowca, obok potężnego działa. Przysiągłby, że patrzy mu prosto w oczy. Otworzyła szeroko dziób, jakby chciała mu coś powiedzieć. Wydała jednak z siebie tylko trwający kilka sekund skrzek. Potem odleciała.

Westchnął głęboko.

– Obudził się pan? Możemy porozmawiać?

To musiał być ten sam mężczyzna, który wcześniej zadawał mu pytania. Przekręcił głowę na bok. Dalej był w szpitalu. Nic z tego nie rozumiał.

– Kim pan jest? – odpowiedział po francusku. – Policjantem?

Francuz dosunął swoje krzesło bliżej jego twarzy.

– Komisarz Flamaren. Powierzono mi śledztwo w pańskiej sprawie.

– To jest jakaś moja sprawa? – Poczuł, że ta odpowiedź niezbyt spodobała się policjantowi.

– Był pan w operze. Przedwczoraj.

Minęły dwa dni? Jak to możliwe? Zniknęły mu z życia. Był nieprzytomny? Spał? Co się z nim działo?

– To zakazane?

– W żadnym wypadku. Ale...

Mężczyzna miał na sobie inne ubranie niż wcześniej. Musiał więc wychodzić z tej sali. Separatki? Więziennej izolatki?

– Ale...?

– Ale tutaj, we Francji, nie podoba nam się, gdy ktoś próbuje dokonać zamachu...

– Zamachu?

– Pan jest Rosjaninem, prawda?

Pokręcił głową. Jeszcze kilka lat temu musiałby na tak postawione pytanie odpowiedzieć, że jest carskim poddanym.

– Jestem Polakiem. Na kogo chciałem dokonać zamachu?

Flamaren się roześmiał.

– Z wami, Polakami, zawsze jest kłopot. Kiedyś pański rodak próbował tu, w Paryżu, zastrzelić cara. Jak on się nazywał?

Mógłby odpowiedzieć, że nie wie, że nie pamięta, że nie było go wówczas na świecie. Ale przecież wiedział i pamiętał.

– Antoni Berezowski[4].

– A tak, tak. Berezowski.

To nazwisko w ustach komisarza, nawet gdy powtarzał je po nim, brzmiało zdecydowanie inaczej.

Przez chwilę milczeli.

– Szczęśliwie to nie pan chciał zabić. To pana próbowano odesłać na tamten świat. – Flamaren musiał chyba dostrzec na jego twarzy zdziwienie. – Jest pan kimś ważnym, ma pan wrogów?

– Kto ich nie ma? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

Komisarz uśmiechnął się i kiwnął głową.

– Ale nie na wszystkich polują, zwłaszcza w taki sposób.

– Zdradzi mi pan szczegóły?

– Oczywiście, ale najpierw pańskie nazwisko, panie... Nie nosi pan przy sobie paszportu?

Mógł wymyślić jakieś fikcyjne dane, a potem, jutro, pojutrze, zniknąć z tego szpitala, rozpłynąć się. Parę razy w życiu miał na to ochotę, parę razy tak się zachował. Ale tym razem? Po co?

– Karol Jaroszyński. Jestem, o to pan nie pytał, jak by to wytłumaczyć, finansistą. Mam apartament w Ritzu. Możecie sprawdzić.

Flameren gwizdnął z podziwu.

– No tak, tak. Mogłem się tego spodziewać. Pański ubiór, loża. Ktoś panu towarzyszył w operze?

Nie był sam. Ale czy powinien zdradzać jej nazwisko? Jeśli nie przyjechała z nim do szpitala, znaczy... Kim była? A może...

– Miał mi pan... Ten, który chciał mnie zabić, to...?

– Tak, tak, jakiś mężczyzna. Do tej pory nie został ujęty, ranił pana w piszczel prawej nogi.

– Strzelał?

Komisarz pokręcił głową.

– To jest najdziwniejsze, ranił pana... igłą.

– Igłą?

– Precyzyjnie mówiąc, ta igła była zakończeniem laski. I była zatruta. Powinien pan dać na mszę, lekarze mówią, że miał pan ogromne szczęście. Albo, to też możliwe, zabójca, względnie zabójcy, spartaczył swoją robotę.

Jak przez mgłę zobaczył czyjąś twarz, tam na schodach. Amelia opierała dłoń na jego ramieniu. Ten wysoki, dobrze ubrany mężczyzna – nigdy go wcześniej nie widział – coś do niego powiedział. Próbował się skupić, przypomnieć sobie te słowa. Na pewno po rosyjsku. To było jakieś przekleństwo, groźba.

– Praklataja sabaka – mruknął niezbyt głośno.

Policjant wyciągnął głowę w jego stronę.

– Nie znam polskiego, może pan mówić po francusku?

Jaroszyński oparł się na łokciach i podciągnął do góry. Teraz jego wzrok obejmował całą sylwetkę Flamarena. Zobaczył nawet jego znoszone kamasze. Pomyślał, że tamten pewnie nie zarabia zbyt dużo. Może też wydawać pieniądze na inne przyjemności. Kobiety? Hazard? Dlaczego właśnie to przyszło mu do głowy? Tak, znał odpowiedź, ale przecież nie każdy miał identyczne jak on upodobania. Miał... Czas przeszły... Lata temu, przynajmniej jeśli chodzi o ruletkę.

– To był Rosjanin – oznajmił z tą ogromną pewnością siebie, jaka przed laty powodowała, że nawet na carskim dworze przyjmowano jego słowa za niepodlegające dyskusji.

– Jest pan pewien? Rosjanin? Emigrant? – Flamaren najwyraźniej uznał, że ranny wie więcej, niż chciałby powiedzieć. – Miał z panem jakieś porachunki?

Jak mu powiedzieć, że porachunki miał z nim cały porządek świata? Tamci na wschodzie i ci tutaj. Dla wielu był nadzieją, dla innych trudną do zwalczenia przeszkodą. Denikin, Judenicz, Wrangel, Lenin z tym drugim, Trockim... I ten Polak, jakże mu? Miał pamięć do nazwisk, grzebał przez chwilę w głowie, przerzucał litery alfabetu, aż znalazł. Dzierżyński. Każdy z nich czegoś oczekiwał. A może... Przecież tego nie mógł wykluczyć. Anglicy?

– Mówił po rosyjsku. Powiedział pan: igła z trucizną. W jaki sposób...?

– ...uratowano pańskie życie?

Chyba nie do końca chciał usłyszeć odpowiedź. Oczy znów mu się zamykały. Był zmęczony, chciało mu się pić.

– Kiedy pan upadł...

Jak przez mgłę usłyszał, że jakiś lekarz, podobnie jak on – widz w operze, coś mu podał, wlał do ust; że błyskawicznie go przetransportowano do szpitala; że płukali mu żołądek, puszczali krew, coś jeszcze... Tego już nie zrozumiał.

– Boire... l’eau...[5]

Ile to trwało? Dlaczego żałują mu wody? Rozrywało mu żołądek, paliło od środka. Pożar.

Ktoś się wreszcie ulitował. Przełknął. Nie, to nie była woda. Ale to bez znaczenia. Ten kwaśny smak. Całkiem... Umiera? Może powinien się modlić? Na głos?

– Jeszcze masz czas...

Znał ten głos. Znał, ale nie był go pewien. Tak, to mogła być matka. Albo któraś z sióstr. Anna? Nie, może Maria? Albo ta trzecia, Julia. To ją kochał najbardziej. Może dlatego, że nie znalazła męża, który byłby jej godzien? Była podobna do niego.

Zacisnął dłonie. Ten Rosjanin. Gdzieś kiedyś go już jednak widział. Nie miał siły...

2.

Rok tysiąc dziewięćset dziewiąty... Pius X beatyfikował wówczas Joannę d’Arc, miała miejsce prapremiera Elektry, we Lwowie powstało Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, von Bülow przestał być kanclerzem Niemiec, a Włosi i Rosjanie złożyli swoje podpisy pod traktatem z Racconigi[6], który zresztą ci pierwsi szybko zlekceważyli.

A on? Ten rok zdecydował o wszystkim. Całe jego życie uległo wtedy zmianie... Roześmiał się, bo przyszło mu do głowy, że może powinien wystąpić o poprawkę w metryce? Może to była prawdziwa data jego narodzin?

Wypuścił kłąb dymu z palonego cygara, potem obrócił je w palcach. Fonseca. Przywiązał się do tej marki, do tego tytoniu, do jego cedrowego posmaku.

Bóg tak chciał. Lubił powtarzać tę maksymę; przecież gdyby było inaczej... Przymknął oczy.

Monte Carlo. Zatrzymał się w zbudowanym ledwie kilka lat wcześniej hotelu Hermitage. Był zmęczony podróżą, nieprzespaną nocą. Wyszedł na taras i stał tam dłuższą chwilę. Miał wrażenie, że drobiny morskiej soli osadzają mu się na wąsach. Usłyszał stukanie. Lokaj wniósł do saloniku jego bagaże. Pokazał, gdzie ma zostawić kufer. Kazał uprasować jasny garnitur. I białą koszulę. Położył pod lustrem czarną muchę, którą zamierzał założyć wieczorem.

Poczuł się zmęczony. Prawie natychmiast zasnął. Nie przeszkadzał mu szum ulicy, ale obudził się po godzinie, może dwóch, wyraźnie poruszony. Od wielu dni był w nim jakiś niepokój. Nie bardzo wiedział, z czego on wynika.

Zszedł do restauracji. Przez chwilę rozglądał się, szukając miejsca, ale wszystkie stoły były pozajmowane. Para przy oknie – on mniej więcej w jego wieku, ona zapewne pięć, sześć lat młodsza – widząc, że nie ma gdzie usiąść, gestami dłoni zaprosiła go do siebie. Podziękował, przedstawił się. Mówili po francusku z obcym akcentem, ale nie było w tym nic dziwnego, skoro pochodzili ze Sztokholmu.

Hrabina Eleonora Gyllenborg i jej brat Magnus byli – oznajmili to ze swego rodzaju dumą – potomkami jakiegoś słynnego poety[7]. Ze śmiechem wybaczyli mu literacką ignorancję.

– A pan, monsieur Jaroszyński?

Odłożyli sztućce i czekali na odpowiedź.

Roześmiał się. Najpewniej był bogatszy od nich. Ale też zapewne gorzej wykształcony. To, co miał w głowie, dawno tak postanowił, miało wystarczyć. Bracia mieli go, skłonny był w to wierzyć, za Żar-Pticę[8]. Pawia z kolorowym ogonem.

Zaczął opowiadać o Kijowie.

– Rossija? – Magnus najwyraźniej zaciekawił się miejscem jego urodzenia.

Tłumaczył zawikłaną historię miasta, w którym przenikały się kultury i narody. Trochę nie rozumieli, dlaczego wciąż podkreślał, iż nie jest Rosjaninem, ale Polakiem. Nie wiedzieć czemu zaczął opowiadać o powstaniach, zwłaszcza tym ostatnim, sprzed prawie pół wieku.

Szwedzkie rodzeństwo słuchało z uwagą.

– Historia zna narody, które giną, są tylko... – Eleonora, tak mu się zdawało, zawahała się, najwyraźniej nie chciała mu sprawić przykrości. – Są tylko – powtórzyła – przeszłością. Królestwo Aragonii...

Pokręcił głową, wszedł jej w słowo.

– To zły przykład. Aragonia połączyła się z Kastylią. Tylko tyle.

– A Polska z Rosją nie?

Była ignorantką, pewnie jak większość mieszkańców Szwecji, tej dziwnej krainy, gdzie od lat panował pokój.

– Niektórzy mówią, że są narody, które nie zasługują na swoje państwo. Ale Polacy – starał się, aby jego głos brzmiał pewnie – swoje państwo będą mieli.

Był tego pewien. Może to matka wpoiła mu to przekonanie? Czasami myślał, że trochę na przekór ojcu. Przecież ojciec... Kto to wie? Powinien się tego wstydzić? Skupu polskich majątków, które po powstaniu mogły przejść w obce ręce? Nie był w tym jedyny. Tak, niewielu dostało na to carskie pozwolenie. Nigdy ojca o to nie zapytał. Nie potępiał go, bo i jak? Zresztą przecież odsiedział swoje w kijowskiej twierdzy.

Podszedł kelner przyjąć zamówienie. Zapytał, jakiego napiją się wina. Eleonora bezradnie rozłożyła ręce. On zaproponował Corton Bourgogne Romanée-Conti. W duchu się roześmiał; miał poczucie, że chce im zaimponować. Swoją pozycją, bogactwem, lekką ręką w wydawaniu pieniędzy.

Magnus kiwnął głową. W spojrzeniu Szweda nie dostrzegł niczego, co by wskazywało, że docenił jego gest.

– Przyjechał pan grać? Jest pan tu pierwszy raz?

Potwierdził i zaprzeczył. Tak, chciał grać, ale w Monaco był po raz drugi. Wcześniejszego pobytu nie wspominał zbyt dobrze. To była katastrofa. Zgrał się do ostatniego franka. Więcej, powystawiał weksle dłużne. Bracia przysyłali pieniądze, czym uratowali mu skórę.

Kelner nalał mu wina, poczekał, aż popróbuje. Skinął głową, a gdy i rodzeństwo miało już pełne kieliszki, podniósł swój na wysokość twarzy. Przez chwilę zastanawiał się nad toastem. Ten, który przyszedł mu do głowy, wydał się żartobliwy.

– Za poezję!

Roześmiali się. Eleonora, co tu kryć, podobała mu się, miała piękne, pełne usta i duże jasnoniebieskie oczy.

Zamówił pieczeń z sarny, a gdy już ją, po dłuższym oczekiwaniu, dostał, jadł powoli, rozkoszował się jej orzechowym smakiem.

Zaczął opowiadać o sukcesach brata, o jego kontaktach z cesarskim dworem. Sam nie wiedział, dlaczego o tym mówił. Może chciał, aby cenili go wyżej, niż on sam siebie cenił? A może, tak myślał po latach, to instynkt nakazywał mu wejść z butami w towarzystwo bogaczy?

Umówili się na wieczór w kasynie. Eleonora – dopiero gdy wstała, zobaczył, że prawie dorównuje mu wzrostem – uśmiechnęła się do niego zalotnie.

– Niech pan koniecznie wygra, to wino było naprawdę doskonałe.

Więc jednak doceniła. Skinął głową i obiecał, że będzie się starał.

Poszedł do swojego apartamentu. Wrócił myślami do Kijowa, do swojej pierwszej szkoły. Zobaczył twarz Aleksija Fiodorowicza Tuttego, zruszczonego Niemca, który koniecznie chciał w ich głowy wtłoczyć prawidła matematyki. Akurat z tym, w przeciwieństwie do wielu kolegów, nie miał problemów. Ale i on od czasu do czasu zasługiwał na uderzenie trzciną po wyciągniętych dłoniach. Kiedyś instynktownie je uchylił, a Aleksij Fiodorowicz poleciał do przodu i mało nie upadł. Przypłacił wtedy swoją krnąbrność oślą ławką, ale i podziwem kolegów.

– Gieroj Paliak. – Nawet jego największy wróg, Jura Sawickij, uznał, że w czymś mu dorównuje.

Przebrał się, schował w wewnętrznej kieszeni marynarki plik stufrankowych banknotów, wziął elegancką laskę i zszedł na dół.

Maître d’hôtel ukłonił się i zapytał, czy zna drogę. Roześmiał się, kasyno było dwa kroki od hotelu.

Szybko wymienił pieniądze na żetony. Rozejrzał się po sali, szukając wzrokiem swoich nowych znajomych, ale nigdzie ich nie dostrzegł. Przeszedł do kolejnej, ale i tu ich nie było. Stanął przy stole z ruletką. Nie musiał długo czekać. Gruby Niemiec wzruszył ramionami i oznajmił, że to koniec, na dziś koniec. Zajął jego miejsce, zaczął obstawiać. Dziewiątkę, dwadzieścia siedem, trzydzieści jeden. Potem popatrzył na pozostałych siedmiu graczy. Trzech było wyraźnie starszych, musieli się zbliżać do pięćdziesiątki, dwóch mniej więcej w jego wieku, a dwóch kolejnych bez wątpienia młodszych. Pomyślał, że to oni pierwsi odpadną z gry.

Krupier zakręcił kołem. Przegrał. Jeden z młodych ustawił obok siebie stosik wygranych. Obstawił drugi raz i znów przegrał. Pomyślał, że tym razem nie może skończyć jak poprzednio. Ale trzeci i czwarty obrót koła też nie przyniósł mu sukcesu.

Poczuł delikatne dotknięcie dłoni na swym ramieniu. Eleonora pochyliła się do jego ucha.

– Miał pan wygrywać, panie Karolu.

– Przy pani zacznę – obiecał i postawił na te same numery, co za pierwszym razem.

Wygrał. Raz i drugi, ale potem znów zaczął przegrywać.

Odchylił się i zobaczył hrabinę przy innym stole. Stała za bratem, ale wzrokiem lustrowała resztę sali. Posłała mu swój uwodzicielski uśmiech. Skinęła głową.

Podwoił liczbę żetonów, którymi obstawiał coraz to inne pola. I wszystko się zmieniło. Wygrywał raz za razem. Tak jak przewidywał, pierwsi odpadli najmłodsi. Ich miejsce zajęli następni gracze, potem kolejni, wreszcie nie było już żadnego z tych, do których się dosiadł. Po dwóch godzinach wokół ich stołu zaczęli gromadzić się ciekawscy. Słyszał lekki poszum rozmów. Większość wyraźnie mu kibicowała.

Poprosił kogoś z obsługi o kieliszek białego wina. W kolejnej rundzie nie obstawił. Krupier popatrzył na niego ze zdziwieniem, ale on tylko kiwnął głową.

– Fin du jeu?[9]

– Non, non. – Wskazał na kieliszek.

Potem znów wygrywał. Nie odwracał się, ale wiedział, że Szwedka stoi za nim.

Stos żetonów rósł i rósł. W którymś momencie usłyszał oklaski.

Do krupiera podszedł dyrektor kasyna, coś mu szeptał. Wiedział, kim jest. Wtedy, trzy lata temu, ten wyniosły mężczyzna potraktował go jak śmiecia. Zdawało mu się, że i tamten go poznał.

Znów obstawił i znów wygrał. Sąsiednie stoły opustoszały. Grał on i kasyno, on i kasyno. Nikt inny się nie liczył. Powinien przerwać to szaleństwo i wyjść z wygraną, ale wiedział, że tego nie zrobi. Kilka razy przegrał, a kiedy wydawało się, że szczęśliwa passa dobiegła końca, postawił ogromną kwotę na trzynastkę, dzień swoich urodzin. I wygrał. Potem zaryzykował dwa tysiące franków, tak, tak, umiał błyskawicznie przeliczyć wartość żetonów na banknoty, i położył je pomiędzy numery dwadzieścia dwa a dwadzieścia trzy.

To już był huragan oklasków.

Patrzył na twarz dyrektora, usiłował przypomnieć sobie jego nazwisko, miał je na końcu języka: Ettine, Ebimee, Estinne... Ale żadne, które przychodziło mu do głowy, nie było tym właściwym. Widział, jak krople potu spływają tamtemu po twarzy. Jego wygrana powoli stawała się katastrofą dla kasyna. Ktoś zakrzyknął, że od lat nikt tu tyle nie wygrał, że to nierealne, nierzeczywiste. Jemu samemu zdawało się, że to sen. Ale wciąż czuł, że powinien grać.

Dłoń Eleonory zacisnęła się na jego ramieniu. Dotknął jej delikatnie własną, ale odwrócił się dopiero wtedy, gdy znów prosił o wino. Miał wrażenie, że tym razem dostał o wiele lepsze niż poprzednio. Przez dłuższą chwilę trzymał płyn w ustach, potem przełknął i postawił pięćdziesiąt tysięcy franków na czerwoną osiemnastkę. Zamknął oczy, nie patrzył, słyszał brzęk kulki przeskakującej w kole ruletki z przedziału do przedziału, a potem już tylko krzyk.

Wygrał tej nocy dwa miliony franków, rozbił kasyno. Przeliczył swoją fortunę na ruble. Milion. To było... to było... nie mógł uwierzyć, ale tak... Mógł, miał... prawie osiemset kilogramów złota.

Podniósł się od stołu. Wręczył obsłudze napiwki. Większość ludzi, którzy go otaczali, chciała mu gratulować, zamienić z nim kilka słów, dotknąć, jakby ten dotyk miał przenieść na nich choć odrobinę jego szczęścia. Poszukał wzrokiem hrabiny. Stała razem z bratem w pewnym oddaleniu. Pili alkohol, zapewne mocniejszy od wina. Podszedł do nich.

– Stał się pan dzisiaj legendą, panie Karolu. Gdybym tego nie widział, nigdy bym nie uwierzył. – Magnus Gyllenborg schylił przed nim głowę. – Chyba nikt przed panem nie dokonał czegoś takiego...

Nie miał racji. Czytał przed laty o jakimś Amerykaninie, a może Angliku? Przypomniał sobie jego nazwisko: Charles Wells. Dziś wygrał sumę zbliżoną do jego wygranej. Ponoć władze kasyna szukały w grze tamtego oznak oszustwa, ale niczego mu nie udowodniono. Zastanawiał się, czy i jego także będą podejrzewać.

Zamienił jeszcze kilka zdań z rodzeństwem. Podszedł do niego dyrektor kasyna. Z trudem, ale jednak uprzejmie, pogratulował mu wygranej, a potem zaprosił do salonu milionerów. To było pomieszczenie, o którym zwykli gracze mogli wyłącznie pomarzyć.

– Panowie oczekują pana.

Przeprosił i pożegnał się z rodzeństwem. Eritine, jednak przypomniał sobie jego nazwisko, dyskretnie uchylił drzwi, przepuścił go przed sobą, a po wejściu zaanonsował:

– Panowie, wasz gość, pan Karol Jaroszyński.

Tak, ta wizyta stała się dla niego przepustką do innego świata. Dwudziestu trzech mężczyzn. Elita, najbogatsi z bogatych. Był dla nich kimś obcym, ale jednocześnie kimś, kto ma szanse stać się jednym z nich. Gratulowali wygranej, rozmawiali z nim uprzejmie, zapraszali do swoich domów, wręczali bilety wizytowe. A on każde z tych nazwisk zapamiętał.

Tu nie pito wina, które serwowano przy stołach. Corton Bourgogne Romanée-Conti, którym chciał zaimponować Szwedom, w tym towarzystwie na nikim nie zrobiłoby wrażenia. Musiał się tego nauczyć, ale wiedział, tak, już wówczas wiedział, że ta nauka przyjdzie mu z łatwością.

Czuł, że tej wizyty nie może przeciągać. Że zrobiwszy dobre wrażenie, powinien pozostać w ich oczach tajemnicą. Dłuższą chwilę rozmawiał z jedynym Polakiem w tym gronie, hrabią Mikołajem Potockim[10]. Powiedział mu, skąd pochodzi, że jest właścicielem Antopola, Sawczyna, Krzyżopola, Wapniarki, że ma udziały w cukrowniach, rafinerii cukru i kamieniołomie granitu. To wystarczyło, wiedział, że informacje o nim rozejdą się jak kręgi na wodzie.

Potocki wspomniał, okrasiwszy tę informację jakimś zgrabnym bon motem, o nowo powstałym komitecie budowy pomnika Mickiewicza w Paryżu, jako że był jego członkiem.

Zadeklarował datek odpowiedniej wielkości.

Wszedł do hotelu. Kazał przysłać do apartamentu butelkę koniaku i dwa kieliszki. Drogiego, ale nie najdroższego. Już nie musiał niczego udowadniać. Ani sobie, ani innym.

Usiadł na tarasie i poczuł na twarzy promienie wschodzącego słońca. Przez chwilę próbował na nie patrzeć, a potem usłyszał szmer za drzwiami. Otworzył je i wpuścił Eleonorę do środka.

Nalał koniaku do kieliszków. Powąchał, wziął maleńki łyk do ust. Martell Chanteloup pozwalał poczuć całą gamę owoców. Brzoskwinie, morele, figi. Ale też miód i orzechy. Nie rozmawiali. Zdjął z jej szyi złotą kolię, pomógł rozpiąć haftki sukni. Miała piękne ciało z maleńkim znamieniem pod lewą piersią. Pachniała kobiecym potem i jaśminową perfumą.

Kochał się z nią jak z żadną z wcześniejszych kochanek, a kiedy skończyli, pomyślał, że teraz będzie się musiał opędzać od kobiet. I że o żadną, co nie okazało się prawdą, nie będzie już musiał zabiegać.

3.

Czuł się związany z matką, może bardziej niż pozostałe rodzeństwo. Jak to najmłodszy. I to on – musiał sobie przypomnieć, w którym to było roku, tak, najpewniej w tysiąc dziewięćset siódmym – towarzyszył jej we wcale nie skromnej uroczystości nadania tytułu członka honorowego Towarzystwa Dobroczynności w Kijowie.

Matka była stremowana, od czasu do czasu pokasływała w chusteczkę. Miała na sobie elegancką ciemnopopielatą suknię z białymi mankietami. Przemawiał prezes Czachórski, dziękował za hojne datki, żywił nadzieję, iż także w przyszłości dzięki jej trosce polskie dzieci będą miały nie tylko jedzenie, ale i, co może ważniejsze, możliwość nauki.

– Bo tylko przez naukę Polska, Polacy mają szansę, aby wciąż trwali w tym miejscu na ziemi, aby nie czuli się gorszymi od innych nacji, aby w przyszłości mogli, czy to przy udziale Cesarstwa, czy też samodzielnie, budować swój własny byt narodowy...

Karolina Jaroszyńska dziękowała ze łzami w oczach. Miała siedemdziesiąt lat, była w dobrej formie i pewnie wówczas nawet nie przyszło jej do głowy, że doczeka tej Polski.

Zanim weszli do powozu, zaczepił ich żydowski żebrak. Dał mu trzy ruble. Ciągle miał w pamięci to, co się stało dwa lata wcześniej. I Cechowskiego, to bydlę, które było naczelnikiem policji. Był świadkiem, widział na własne oczy, jak podburzał tłum do mordów. I widział trupy na ulicach. Jakaś pokrwawiona żydowska dziewczyna, mogła mieć trzynaście, czternaście lat, krzyczała, aby ją ratował, nawet chwycił ją za rękę, pociągnął za sobą, ale tłum wyrwał mu ją, zniknęła pogrążona w morzu głów motłochu.

– Bij gorbatyj nos! – krzyczał wyrostek w skórzanym fartuchu, z żelaznym prętem w dłoni. Chłopak nie mógł być starszy od tej dziewczyny.

Podał matce rękę, wsiadła do karety, wyjęła z przegródki książeczkę do nabożeństwa. Mimo chmurnego nieba jej oczy wciąż potrafiły dostrzec mały druk. Modliła się, dziękowała Bogu za kolejny dzień. Wzięła go za rękę.

– Pamiętasz ojca?

– Mateńko... – Często tak do niej mówił. – Jakżebym mógł nie pamiętać...

Miał siedem lat, gdy ojciec umarł. Pamiętał trumnę i woskową twarz, a na niej zmarszczki pogłębione śmiertelnym stężeniem, które budziły w nim przerażenie. I ta gromnica, którą włożono mu w dłonie. Chciał być wtedy jak starsi bracia: dojrzały, odporny, ale łzy same ciekły mu po policzkach.

Matka zaczęła opowiadać o powstaniu, o uwięzieniu ojca w kijowskiej fortecy. To wtedy w tej karecie wspomniała, że miał konszachty ze spiskowcami, że oddał im jakieś usługi, bodaj przeznaczył sporą sumę na zakup broni dla powstańczej partii. Po stłumieniu rebelii próbowano nakłonić go do wyjawienia prawdy. Niczego mu nie udowodniono, a i on sam nie pisnął na ten temat słowa. Wyszedł na wolność po kilku miesiącach, ponoć za wstawiennictwem ordynata, hrabiego Tyszkiewicza.

– Jeden jedyny raz bałam się. Każdego dnia modliłam się do Najświętszej Panienki w obawie – wciąż trzymała jego rękę – że...

Zamilkła, a on widział, że wspomnienia znów ją dopadły. Nie ponaglał, czekał.

– ...że już nie wróci. A ja... Wszystko było na mojej głowie. Ale... – Znów przez chwilę milczała. – Gdyby trzeba było, pomaszerowałabym z nim na zesłanie.

Tak, był pewien, że właśnie tak by postąpiła. Szczęśliwie nie musiała. Wrócił wynędzniały, pokryty liszajami i egzemą. Pełen jednak wigoru i zapału do pracy. Do śmierci leczył go z tych skórnych przypadłości stary doktor Raszewski, ale co jakiś czas ojcu pojawiały się na rękach piekące czerwone grudki.

Czy byłby z ojca bardziej dumny, gdyby walczył jak teść Franciszka, najstarszego z braci? Nie umiał odpowiedzieć na to pytanie.

Nigdy nie zapytał matki o uczucia. Kochała dzieci, ale czy kochała ojca? Zawsze byli dla siebie uprzejmi, mili, zawsze mu też ulegała. Wzięła z nim ślub z porywu serca? Roześmiał się. Była dobrą partią... Może tyle wystarczało obojgu do szczęścia?

Jakby wyczuwając jego myśli, uśmiechnęła się.

– Wyszedł z twierdzy odmieniony. Pracował... Wszystko miał w głowie, niczego nie musiał zapisywać.

Ta pamięć ojca była legendarna. Nawet po latach przywoływano ją w każdym rodzinnym wspomnieniu.

Uchodzili za bogatych, może nawet bardzo bogatych. Z tego, co zostawił ojciec, wszyscy mogli przeżyć całe życie.

Wszyscy? Każdy z braci umiał pomnożyć spadek, dwie siostry poszły z wielkim wianem za bogatych mężczyzn, ta samotna też nie miała czym się przejmować. A on? Był jak wyrzutek, często tonął. Zaciągał długi, grał w karty, lubił emocje, ciągnęło go do kobiet.

– Powinieneś się ożenić, osiąść w Antopolu... – Plan matki na jego życie wydawał się prosty.

Antopol... Rzadko w nim bywał, choć był perłą w majątku, który zostawił ojciec, a jemu przypadł w udziale.

Może trochę się bał tego miejsca, jakiegoś przekleństwa z nim związanego? Nie wierzył w zabobony, gusła, ale znał historię pałacu. To tam przecież mieszkała od urodzenia genialna Janina Jełowicka[11]. Wszyscy tak mówili: genialna. Uczył ją sam Rossini. Wielki Rossini. Przekleństwo losu. Napoleona III, generał czy marszałek, jakieś zaloty, o których było głośno, ci chłopi, których uwolniła z poddaństwa... Ilu w zamian poszło do powstania? Żaden. Bo i po co? Ponoć ciągle powtarzała: Polska, Polska, Polska. Komu ona była potrzebna? I jeszcze ta pomyłka z trucizną, którą podała własnemu dziecku... A potem śmierć z melancholii...

Ojciec, trochę jak relikwie, trzymał jej Śpiewnik pozostawiony we dworze. A siostry, aby sprawić mu przyjemność, często otwierały i śpiewały w rytm muzyki granej na fortepianie przez madame Laborgue, ich Francuzicę, która starała się, aby posługiwali się językiem jej ukochanego Balzaca.

Śród opok i jarów

I klonów i głogów

Przy dźwięku ogarów

I rusznic i rogów[12].

Przez chwilę znów zobaczył tę ich Francuzicę, która robiła, co mogła, aby opanowali gramatykę, koniugację i participes, aby poczuli melodię języka, aby poznali literaturę. Être. Je suis. Ja jestem. Tu es. Ty jesteś. Ćwiczyła ich na jakiejś opasłej powieści Zénaïde Fleuriot. Przez chwilę szukał w głowie tytułu. Aigle et colombe? Tak, chyba tak. Była kostyczna, nie szczędziła złośliwości przy najmniejszej pomyłce, ale to dzięki niej ani on, ani rodzeństwo nie mieli później problemu, gdy budzili się w jakimkolwiek europejskim mieście.

Ojciec kupił Antopol od Jełowickiego i musiał na to mieć pozwolenie cara. Bo Polak, bo ruchawka, bo zakazy... Jak tego dokonał? Czy może? Chciał wierzyć, że nikogo nie skrzywdził...

Znów się roześmiał, położył swoją dłoń na dłoni matki.

– ...i codziennie jeździć do Tymanówki, pokłonić się Suworowowi. A gdzież twój Kościuszko...?

Dom Suworowa był ledwie kilkanaście kilometrów od Antopola.

Żartobliwie pogroziła mu pięścią, nawet szturchnęła w bok.

– Kościuszko wielki Polak był.

– A Suworow, feldmarszałek...

– Głupi, głupi. Że też wszyscy w rodzinie mądrzy, a ty jeden...

Kochała go tą rozbrajającą matczyną miłością. I wciąż wierzyła, że jest nie tylko inteligentny, to mu wielokrotnie powtarzała, ale i ma jakiś dar od Boga. Chociaż, śmiał się w duchu, nie bardzo potrafiła sprecyzować jaki.

Czasami myślał, że powinien jednak ulec matce, osiąść w majątku, wziąć za żonę jakąś przyzwoitą pannę, dzieci napłodzić, majątek powiększyć i tak dożyć starości. Bez szaleństw, bez porywów, z ołtarzykiem i tym Kościuszką na portrecie powieszonym w salonie. Ale zaraz rodził się w nim bunt, jakaś przemożna siła ciągnęła go do Petersburga, Moskwy, w świat. I rzucał wszystko, jechał, zawierał znajomości w salonach, na przyjęciach, czasami przy kartach i wódce, którą też się nauczył pić, aby miary nie przekraczać. Albo na polowaniach, na które go zapraszano bardziej ze względów towarzyskich niż z powodu umiejętności strzeleckich. Nie miał szczególnego zamiłowania do broni, choć zatrudniony we dworze Maksym, stajenny, przed laty striełok w ruskiej armii, który miał za sobą krymską wojnę, starał się wyćwiczyć mu rękę nie tylko do szabli, ale i do swego sztucera z Liège.

Weszli do domu. Służąca pomogła matce zdjąć pelerynę i odprowadziła ją do domowej kaplicy. Przed laty rodzicielka pędziła ich wszystkich do modlitwy, ale gdy dorośli, lubiła tam spędzać czas samotnie.

Poszedł do gabinetu. Zanim się położył na otomanie, zapalił cygaro. Czekał, wiedział, że pod wieczór Józef miał przyprowadzić przyjaciela, o którym opowiadał, że sława Moniuszki zblednie, gdy tamten pokaże światu swój talent.

Zadzwonił na Kławdiję, kazał przygotować kolację na siódmą. Służąca, wciąż jeszcze młoda i ładna, tylko po uderzeniach zegara rozróżniała godziny i tym sposobem zawsze podawała jedzenie na czas. Miała z dwiema kucharkami swoje tajemnice, czasami słyszał ich śmiech w kuchni, jakieś przekrzykiwania bez złości, docinki, ale wszystkie miały głęboko wpojony szacunek do ludzi z wyższych sfer, do których bez wątpienia zaliczały swoich państwa. Pracowały w tym domu siłą tradycji, bo przecież ich matki, a może i babki, też służyły u Jaroszyńskich.

Usłyszał otwierane drzwi. Wstał, zdusił resztkę cygara w ozdobnej, mosiężnej popielnicy i wyszedł przywitać gościa. Brat z jakąś wewnętrzną dumą przedstawił mu Szymanowskiego. Zaraz potem pociągnął ich obu do salonu. Zanim przeszli korytarz, zobaczył, że Karol utyka, że chodzenie sprawia mu pewną trudność.

Józef wyjął z kredensu ozdobną butelkę, rozlał do kieliszków wódkę Baczewskiego, którą od jakiegoś czasu regularnie sprowadzał ze Lwowa. Wypili i wszyscy trzej głośno wypuścili powietrze.

Brat i jego gość kontynuowali rozpoczętą wcześniej rozmowę.

– Smarkula miała dziewięć, może dziesięć lat i już pisała teksty. Zawsze dla mnie. Zamiast fortepianu pióro i kałamarz. Teraz to już panna, dwanaście lat, zaraz ją wydamy za mąż – śmiał się Szymanowski, ale w tym śmiechu nie było drwiny, raczej podziw.

– To siostra Karola – wyjaśnił Józef.

– Najmłodsza z rodzeństwa, Zosieńka – dodał Szymanowski. – Wszyscy w tej rodzinie powariowali. Jak nie fortepian, to wiolonczela, jak nie instrument, to śpiew...

Widać było, że rozpiera go energia, że nic sobie nie robi ze swego kalectwa, że jest pewien swego talentu. Na moment usiadł nawet do fortepianu, zagrał jakiś pasaż.

Przeszli do jadalni, w której stała pięknie rzeźbiona serwantka z bogatym surtout de table[13]. Chwilę potem pojawiła się też matka. Wyciągnęła w kierunku gościa dłoń, a ten pochylił się i ucałował ją delikatnie.

– Syn opowiadał o panu. Chwalił...

– Mam nadzieję, że nie nadmiernie...

– Talent, dar od Boga. Nie powinien pan marnować.

Zaprosiła ich gestem do stołu. Zadzwoniła swoim dzwoneczkiem i Kławdija zaczęła wnosić potrawy. Rozlewała do talerzy zupę, ustawiała mięsa, sosy, pierogi, które tak lubiła matka, jakieś dodatki, buraki, fasolę, szparagi.

Zobaczył, że odrobina rosołu spływa po brodzie gościa. Tamten uniósł serwetę, delikatnym ruchem starł tę kroplę, a on pomyślał, że to właśnie ręka pianisty, jakim on, mimo ćwiczeń, nigdy nie mógłby zostać.

– Panie Karolu, gdzieś czytałam, że ten nasz słynny pisarz... że do jego Quo vadis powstała opera? – Matka bez wątpienia znała się na muzyce lepiej od niego, a może i od brata, choć ten był przekonany, że Stwórca to jego obdarzył najlepszym słuchem w rodzinie.

Szymanowski skinął głową.

– To Evnika. Andriej Szczerbaczow stworzył muzykę, a hrabia Stenbock-Fermor libretto.

– I co pan o tym sądzi?

Odłożył sztućce, a potem pokręcił głową.

– Znam tylko nuty. – Rozłożył bezradnie ręce. – Ale... – Uśmiechnął się.

– Napisałbyś to inaczej, prawda? – Józef nie dał mu skończyć.

4.

Miał dwadzieścia jeden lat. Nie był inwalidą ani głuchoniemym, nie chorował na gruźlicę, epilepsję, mimo rodzinnych żartów niedorozwój umysłowy nie był jego przypadłością, podobnie jak choroba umysłowa. Miał już wiele kobiet, ale szczęśliwie od żadnej nie zaraził się syfilisem. Co gorsza – o tym myślał już ze śmiechem – nie był niskiego wzrostu. Wyrósł na grubo ponad sto pięćdziesiąt cztery centymetry. Nie był też jedynym synem w rodzinie ani jedynym żywicielem. Na tym kwestionariusz się kończył. Pozostało losowanie...

Stawił się przed komisją poborową w Kijowie, tak jak nakazywało prawo. Był szlachcicem, ukończył szkołę handlową, co wystarczyło, aby traktowano go, może nie z przesadnym, ale zawsze odpowiednim dla jego stanu szacunkiem.

Jakiś młodszy podoficer długo spisywał jego dane. Po każdym zapisanym słowie oblizywał językiem dolną wargę. Kiedy skończył, podał mu pióro i wskazał miejsce, w którym musiał złożyć podpis.

Nie miał szczęścia. Widział tych, którzy, rozradowani z powodu zwolnienia z poboru, opowiadali, gdzie i z kim spędzą najbliższą noc, i tych, którzy jak on otrzymali nakaz stawienia się w odpowiedniej jednostce i też, jak tamci, zamierzali utopić swe smutki w morzu alkoholu lub ramionach płatnych kobiet.

Trzy dni później ruszył na wschód. Najpierw do Moskwy, a potem do pułku dragonów w Kazaniu. Obskurny dworzec nie pozostawiał złudzeń. Bagażowy dotaszczył jego skrzynię do stojącego opodal wozu. Kazał jechać powoli. Był zmęczony dwudniową podróżą, ale szedł obok, chciał się rozejrzeć, poznać miasto. Robiło znacznie gorsze wrażenie od Kijowa. Po raz pierwszy widział muzułmanki z zakrytymi twarzami. Pokornie maszerowały za swoimi ojcami, mężami, braćmi.

Zapatrzył się i nieopatrznie wszedł na jakiegoś mężczyznę, który syknął ze złością.

– Izwienitie – przeprosił.

Mężczyzna, najpewniej w zbliżonym do niego wieku, przyjrzał mu się uważnie.

– Pan jest Polakiem? – roześmiał się, widząc zaskoczenie na twarzy Jaroszyńskiego.

– To widać?

– Mam szczególny rodzaj węchu. – Wyciągnął w jego kierunku rękę. – Jan Nelken[14] – przedstawił się – student.

I nagle wydało mu się – więcej, był tego pewien – że musiał tego mężczyznę już widzieć. Przed laty, ale przecież to wysokie czoło, szeroko rozstawione oczy...

– Czy pan... Czy pan nie pochodzi z Kijowa?

– N-nie. – Tym razem to Nelken był zaskoczony. – Z kijowskiej guberni, to prawda. Skomoroszki moje miejsce urodzenia.

– A pański ojciec – już wiedział – był, może dalej jest, dyrektorem cukrowni, prawda?

– Prawda... Skąd pan...

Przypomniał mu wizytę w cukrowni. Mieli wówczas po siedem lat. Towarzyszył ojcu, który do swojej fabryki musiał sprowadzić maszyny do rafinacji. Po to tłukli się kilkadziesiąt wiorst dziurawymi drogami do tych Skomoroszek.

– A ten czarny ogier, Jantar, ktoś go okiełznał?

Kiedy przyjechali, ojciec Nelkena zawołał syna, aby go zabawiał. Poszli do stajni. Koń stał w swoim boksie i od czasu do czasu uderzał tylnymi kopytami w ścianę. Po każdym takim uderzeniu czuli drgania przenoszone przez nieheblowane deski, oddzielające ich od tego pięknego zwierzęcia.

– To pan? Co pan tu robi? Będzie pan studiował? – Nelken wziął go pod ramię i najwyraźniej postanowił mu towarzyszyć w przechadzce.

Wyjaśnił mu swoją sytuację. Nelken opowiedział o własnej, o usunięciu z warszawskiego uniwersytetu.

– Za politykę – roześmiał się. – Będę tu dłużej niż ty. Jeszcze trzy lata do dyplomu.

– A potem będziesz – żaden z nich nie zamierzał już zwracać się do drugiego w wyszukanej formie – leczył ręce, nogi, zmęczone wątroby...

– Głowy! – Przez chwilę opowiadał mu, czym jest psychiatria.

Zanim doszli do koszar, dowiedział się, że w mieście jest sporo Polaków.

– Z półtora tysiąca, jeszcze ci się znudzą. – Nelken pożegnał się z nim serdecznie.

Przez kolejne miesiące utwierdzał się w przekonaniu, że armia, choć potrzebna – nie miał co do tego wątpliwości – w jego życiu będzie wyłącznie nudnym przerywnikiem.

Zapamiętał Abaszydze i Karabanowa...

Podpraporszczyk[15] Fiodor Konstantynowicz Abaszydze. Gruzin, niezdarny poeta, który miał nadzieję dorównać jakiemuś swojemu przyjacielowi, Waży Pszaweli[16], z którym chodził do szkół, a potem spędzał czas w Tyflisie na jakichś poetyckich rozważaniach. Próbował mu podczas patrolu recytować któryś z wierszy Pszaweli, ale mięso węża, które miało uczynić jego bohatera nieśmiertelnym, w żaden sposób nie przemawiało do wyobraźni.

Po latach miał wrażenie, że Abaszydze opowiadał mu też o jakimś Kobie, którego wiersze drukowało pismo poetyckie „Iweria”, gdzie i Fiodor Konstantynowicz coś opublikował. Ten Koba, według jego słów, miał zrobić nie mniejszą karierę od Pszaweli. I zrobił nawet większą, tyle że pod innym przezwiskiem. To nowe, Stalin, miało i Jaroszyńskiemu towarzyszyć. Przynajmniej przez chwilę.

Karabanow... Z nim miał gorsze wspomnienia. Przybył do koszar dzień, może dwa po nim. Kiedy tamten się dowiedział, że Karol jest Polakiem, odwrócił się i odszedł na drugi koniec sali, w której stały ich łóżka. Potem było tylko gorzej. Nieustająco składał na niego donosy.

Któregoś dnia podszedł do niego i zapytał, o co chodzi. Karabanow zaklął wulgarnie, a potem wyjaśnił, że ojciec stracił rękę w pojedynku z jakimś Polakiem, co więcej, stracił też rodzinny majątek, przegrawszy do niego w karty ogromną kwotę.

– Wsie Paliaki adna swołocz. – Plunął mu pod nogi.

Najwyraźniej chciał go sprowokować. Kiedy się roześmiał, zobaczył, jak Siergiej Iwanowicz zaciska pięści, jak bieleją mu knykcie u dłoni.

Nie odezwał się i tym wyniosłym milczeniem spowodował kolejny wybuch agresji. Przekleństwa leciały z ust Karabanowa niczym potok górski. Zachłystywał się nimi, pluł. Jaroszyński poczuł smród jego przepoconego munduru.

Od dłuższego czasu wiedział, że w drzwiach stoi kapitan Sabanow. Nie zamierzał informować o tym raptusa. W którymś momencie kapitan ruszył w ich stronę. Karabanow usłyszał skrzypienie jego wysokich butów. Odwrócił się, stanął na baczność, chciał się zameldować. Nie zdążył. Wyższy od niego o głowę oficer wymierzył mu siarczysty policzek.

– A teraz, gawno sabacze, paszoł won.

– Ja, ja... – plątał się Karabanow. – Kapitan, ty nie imieł prawa...

– Ja skazał, paszoł won – wycedził jeszcze raz Sabanow.

Nigdy się nie dowiedział, dlaczego oficer ujął się właśnie za nim, nigdy też później nie spotkał się z jakąkolwiek życzliwością z jego strony. Przyszło mu do głowy, że po prostu był służbistą, który dostrzegł zalążek konfliktu mogącego powodować zagrożenie podczas walk.

Wbrew twierdzeniom Nelkena nie zaprzyjaźnił się w Kazaniu z żadnym Polakiem. A i tamtego spotkał jeszcze dwa, może trzy razy.

Po roku oddał podniszczony mundur, przebrał się w swoje cywilne ubranie i opuścił koszary, tak jak się z nimi przywitał. Woźnica wrzucił na wóz jego skrzynię i nie pospieszając konia, ruszył w kierunku dworca.

Wysłał depeszę do najstarszego z braci, że wraca. W oczekiwaniu na pociąg usiadł w restauracji, zamówił danie, którego prawie nie tknął. Mięso było przesolone; miał wrażenie, że kucharz chciał przykryć przyprawami zapach, który zaczął razić już nawet jego nozdrza.

Kelner o lekko skośnych oczach nie odezwał się słowem, zabrał talerz i zniknął. W dworcowej knajpie został sam, hałaśliwa gromada, która chwilę wcześniej zakłócała mu myśli, opuściła lokal, potykając się o własne nogi.

Po brudnej szybie powoli przesuwał się niewielki robak. Dotknął go wyciągniętym palcem, jakby chciał przyspieszyć jego podróż znikąd donikąd.

Kiedy szedł zatłoczonym peronem, obstąpiła go gromada marnie ubranych dzieci. Trochę żebraków, trochę sprzedawców kumysu i jakichś orzechów. Dał im kilka kopiejek. Bagażowy dźwigał jego kufer. Umieścił go w przestronnym przedziale pierwszej klasy. W wagonie było niewielu podróżnych. Tłum rzucił się zajmować miejsca w drugiej i trzeciej klasie.

Kazał podać herbatę. Wygrzebał z kufra cygaro. Zapalił. Chodź chudszy o kilka kilogramów, był wolny, życie znów należało do niego. Nie wiedzieć skąd pojawił mu się w głowie wiersz. Chwilę musiał sobie przypominać nazwisko Pszaweli.

Jeden Apszina, głupi chłop,

Grabi przyjaciół, grabi wroga,

W kryjówce skarby swoje trzyma[17].

Ani wcześniejszych, ani późniejszych strof nie zapamiętał i wiedział, że już nigdy do niego nie wrócą.

Zamknął oczy. Nie spał, ale w cieple poczuł się nagle nieludzko zmęczony. Codzienne ćwiczenia, musztra, nieustanne patrole zrobiły swoje.

Na kolejnej stacji wsiadł do jego przedziału czterdziestokilkuletni mężczyzna. Ukłonił się i przedstawił:

– Władimir Władimirowicz Ograbkin, inżynier.

Zaczęli rozmawiać. Ograbkin był budowniczym Kolei Transsyberyjskiej.

– Cały kraj się zmieni. Za kilka lat nasze towary popłyną szeroką strugą do Azji. To wielka szansa. – Słuchał z zaciekawieniem. – Jeszcze w tym roku – ciągnął Ograbkin – ruszam do portu Bajkał, a potem Kułtuk, Słudianka, Tanchoj, Mysowaja – recytował stację za stacją. – To dla inżynierów wyzwanie. Strome trasy, trzydzieści trzy tunele, mosty, skały, które trzeba kruszyć. Zna pan Bajkał? Widział pan Angarę?

– Nie było okazji...

Nagle zdał sobie sprawę, że ten wielki kraj ma ogromnie dużo tajemnic, miejsc, do których powinien się udać, które powinien poznać. Jest trochę jak ślepiec, który pracuje tylko wyobraźnią.

– Jeśli ma pan, Karolu Józefowiczu, kapitał, trzeba czym prędzej inwestować obok trasy. To kopalnia złota, wspomni pan moje słowa.

Podano wieczorny posiłek. Tym razem, inaczej niż w dworcowej restauracji, jedzenie było wykwintne. Świeża ryba, ziemniaki okraszone przyrumienionym masłem, cytryna. Jedli, popijając winem.

Ograbkin zapytał go o plany życiowe. Cóż mu miał powiedzieć, kim mógł być po szkole handlowej?

– Kupię bank. – Nie bardzo wiedział, skąd mu to przyszło do głowy.

Władimir Władimirowicz gwizdnął ze zdumienia.

– Śmiałe, śmiałe marzenie, młody człowieku. Ale kto nie ma marzeń, ten jest i pozostaje durniem.

Po latach zdał sobie sprawę, że tym rzuconym od niechcenia „kupię bank” zdecydował o reszcie swego życia.

5.

Kim był Sidney Reilly[18]? Trudno powiedzieć. Dyplomatą? Szpiegiem? Przedsiębiorcą, za jakiego chciał uchodzić? Tego Jaroszyński nie wiedział, ale wiedział, że to dobry kanał przepływu informacji. Spotkał się z nim tego samego dnia, co z Jałowieckim[19]. I powtórzył to samo, co tamtemu.

– Pojutrze? – Anglik patrzył na niego z niedowierzaniem. Kąciki jego ust co chwila się unosiły, jakby miał za moment wybuchnąć śmiechem. – I co, Rząd Tymczasowy ot tak odda uzurpatorom władzę?

– Pan... – Jaroszyński przełknął łyk mocnej herbaty. – Pan, jak wszyscy obcokrajowcy, nie docenia bolszewików, ich determinacji. I moż-li-wo-ści. – Ostatnie słowo rozbił na sylaby.

Reilly odwrócił głowę w kierunku okna, zza którego dochodził szum ulicy. Uniósł w jego kierunku dłoń.

– Twierdzi pan, że tramwaje przestaną kursować? Zacznie się strzelanina? Aresztują Kiereńskiego?

– Niech pan przekaże komu trzeba moje słowa. Pojutrze Rządu Tymczasowego już nie będzie. Pojutrze będzie przewrót. Władzę obejmą Sowiety Sołdatskich i Raboczich Dieputatow. Rząd będzie aresztowany. Ostrzegłem ich w porę. Kiereńskiego już w Petersburgu nie ma. Tereszczenko[20] wyjechał przed paru dniami. Na czele nowego rządu stanie Lenin, Trocki i jakiś Gruzin, którego nazwiska nie znam. Reszta to przeważnie Żydzi.

– Skąd pan to wie?

Pokręcił głową. Przecież nie mógł mu powiedzieć, że ma swoich informatorów także tam, w otoczeniu Lenina, że zna, przynajmniej w zarysie, ich plany. Nawet gdyby go chcieli postawić przed plutonem egzekucyjnym, wiedział, że są tajemnice, których nie wolno ujawniać w żadnych okolicznościach. Z drugiej strony to przecież Uljanow próbował przez swoich przedstawicieli z nim rozmawiać, układać się. Żadna rewolucja nie może się obejść bez pieniędzy. Nie, nie poznali się, choć raz, może miesiąc wcześniej, Lenin chciał go widzieć. Był gotów się z nim zobaczyć. Był go ciekaw. Tamten odwołał spotkanie dwie godziny przed terminem. Nigdy się nie dowiedział dlaczego. Może uznał, że zbyt wiele osób dowie się, iż pertraktował z diabłem? Zamiast niego pojawił się Broński[21]. Rozmawiali po polsku, ale nie doszli do żadnego porozumienia. Mieczysław Henrykowicz jak mantrę powtarzał zaklęcie, że historia jest po stronie bolszewików.

Za grosz nie rozumiał, co to znaczy, że historia jest po czyjejś stronie.

– Bogaty nigdy nie zrozumie biednego. A Rosja, te miliony głodnych, ma dość. Cara i was, bogaczy. – Delegat Lenina nie miał żadnych wątpliwości, żadnych rozterek.

Słuchał tych połajanek, próbował – fakt, niezbyt długo, bo i rozmowa była krótka – przekonywać, że jest inna droga opanowania biedy, że wystarczą reformy, które uruchomią te ogromne pokłady przedsiębiorczości...

Broński był demagogiem, słabszym mówcą niż Trocki, którego słuchał podczas jakiegoś mityngu, ale tak samo zapętlonym, ograniczonym do wyuczonych na pamięć sformułowań. To był dziwny, wulgarny żargon, w którym co raz pojawiały się groźby.

– Nie boi się pan o swoją fortunę, o swoje banki, kopalnie, przedsiębiorstwa transportowe? – Reilly zadawał pozornie logiczne pytania, ale Jaroszyński co chwila łapał się na tym, że tamten niewiele rozumie z tego, co się tu dzieje, z tego podskórnego wrzenia, przekonania, że musi nastąpić jakiś przełom. Jego wcześniejszy gość, Jałowiecki, w lot chwytał wszystko, co mu powiedział. Doradzał, aby na wszelki wypadek wycofał swoje bankowe lokaty, i nie miał wątpliwości, że Jałowiecki go posłucha.

– Bez moich pieniędzy nie udźwigną swojej rewolucji – odpowiedział Anglikowi.

Czy był tego pewien? Tak, wtedy nie miał wątpliwości, zwłaszcza po spotkaniu z Borysem Abramowiczem Kamienką, prezesem Banku Azowsko-Dońskiego, i Emanuelem Noblem z Nord Russe Co. Ltd. Obaj przekonywali go zaledwie dzień wcześniej, że żaden rząd na świecie nie da sobie rady bez banków.

– Nawet przez kilka dni. – Borys Abramowicz, podobnie jak on, miał swoje źródła wśród bolszewików. To zresztą, miał wrażenie, nie było tak trudne do osiągnięcia, każdy z nich wyciągał rękę i sprzedawał swoją wiedzę za niewielkie sumy. – Nacjonalizacja? Banków? Rano znacjonalizują, wieczorem na kolanach będą błagać, aby ratować to, co jest do uratowania.

Ale to Nobel był z nich najrozsądniejszy. Namawiał, aby połowę aktywów Nord Russe przekazać do Szwecji. Był z nich najstarszy, chyba najbardziej zachowawczy.

Reilly postukał palcem w rytm granej przez pianistę muzyki.

– Może... – Anglik znał rosyjski dobrze, ale nie na tyle, żeby od czasu do czasu nie szukać jakiegoś słowa, wyrażenia. – Może trzeba dążyć do jakiegoś modus vivendi, świat biznesu...

Modus vivendi... Nie musiał długo czekać, aby zobaczyć gorszą twarz natury ludzkiej. Brutalne gwałty, kradzieże, zabójstwa, więzienie. Ale to wszystko było jeszcze przed nim.

Umówili się na następne spotkanie za dwa dni.

– Oby się pańskie przepowiednie nie spełniły, mister Jaroszyński.

Kiwnął głową. Ale miał poczucie, że świat, który znał, w którym się wychował, przeżył kawał życia, że ten świat zaraz runie, rozsypie się na kawałki, które trudno będzie na nowo poukładać.

– Oby. – Uścisnął rękę Anglika, którą ten zaraz potem przyoblekł w wełnianą rękawicę.

– Marzną mi dłonie, to niedokrwistość. Dziedziczna – wyjaśnił, jakby chciał go przekonać, że nie ma w tym jego geście nic dziwnego.

Przez chwilę zastanawiał się, czy wziąć dorożkę, ale zrezygnował. Bo choć Petersburg od jakiegoś czasu nie był, jak cała Rosja, bezpieczny, to jednak chciał odetchnąć świeżym powietrzem. Od dziecka zresztą lubił zapachy ulic. Każde miasto miało swój, odmienny. Ten petersburski był ostry – jak świeżo zmielony pieprz. Szedł w kierunku kanału Kriukowa. Ktoś go potrącił. Zatrzymał się, młoda kobieta, nie mogła mieć więcej niż siedemnaście, osiemnaście lat, uśmiechnęła się do niego. Brakowało jej dwóch zębów po bokach.

– Chodź, panok, dam ci szczęście. Za dwa ruble. Nie pożałujesz.

Drobna twarz pełna była pokory. Przyjrzał się jej oczom. Miały kolor węgla.

– Dwa ruble, panok, tolko dwa. – Rozchyliła poły obszarpanego płaszcza. Mimo zimna niewiele było na niej ubrania.

– Chcesz jedzenia? – zapytał. – Chodź, coś ci kupię.

Wzruszyła ramionami. Zobaczył, że z bramy wychodzi silnie zbudowany mężczyzna. Miał opuchniętą twarz i bez wątpienia od lat zatruwał organizm marnym alkoholem. Rozejrzał się, a później wrzasnął na kobietę.

– Sońka, bladź, dawaj dieńgi, dawaj.

Złapała go za rękę i zmusiła do szybkiego kroku. Ale ten, który ją wołał, ruszył za nimi. Zobaczył w jego dłoni nóż. Wiedział, że nie może okazać strachu. Minęła ich jakaś para, która na widok agresora szybko przeszła na drugą stronę. Sięgnął do kieszeni i zanim pijak zbliżył się na dwa kroki, wyciągnął pistolet, który od jakiegoś czasu zawsze przy sobie nosił.

Kobieta zaczęła krzyczeć, chciała odebrać mu broń, odepchnął ją za siebie tak mocno, że upadła. Tylko dzięki temu zdążył zrobić unik. Niewiele brakowało, a nóż przebiłby mu lewe ramię. Odskoczył i wystrzelił. Nie, nie chciał zabić, strzelał w bruk, ale kula rykoszetem trafiła w nogę bandyty. Jego wrzask usłyszała zapewne cała ulica.

Dziewczyna znów chwyciła go za rękę. Coś krzyczała, przeklinała. Obejrzał się na rannego. Pewnie wyliże się z obrażeń, choć być może będzie utykał do końca życia. Nie zamierzał uciekać, biec. Schował broń i bez zbędnego pośpiechu ruszył przed siebie. Na pierwszym piętrze kamienicy zobaczył otwarte okno, z którego ktoś się wychylił, ale zaraz je zamknął, jakby w obawie, że ten strzał nie był ostatni.

– To twój mąż? – zapytał.

Zaprzeczyła. Co chwila się oglądała, jakby czuła, że ta przygoda jeszcze się nie skończyła.

– Ojciec.

Nie był pewien, czy dobrze usłyszał.

– Ojciec? Czego od ciebie chciał?

Na jej trochę bezmyślnej twarzy pojawił się grymas wstrętu.