Cień - Marek Stelar - ebook + audiobook + książka

Cień ebook i audiobook

Marek Stelar

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

14 osób interesuje się tą książką

Opis

CO ZROBISZ, GDY MAJĄCY STRZEC OWIECZEK PASTERZ OKAZUJE SIĘ WILKIEM?
Lato 2015. Do goleniowskiego aresztu śledczego trafia siostrzeniec znanego szczecińskiego biznesmena. Mimo zarzutów popełnienia dwóch morderstw odmawia współpracy z prokuraturą.
Wuj, z pewnych względów przekonany o jego niewinności, wynajmuje Krugłego, stawiając sprawę jasno: ma nie tyle znaleźć prawdziwego mordercę, co udowodnić brak związku siostrzeńca z zabójstwami.
Tymczasem prowadzący śledztwo w tej sprawie prokurator Michalczyk ze zgrozą stwierdza, że tropy mogą prowadzić do... księdza posługującego w miejscowej parafii.
Krugłego i Michalczyka znów łączy przypadek i współpraca. Tragedia z przeszłości księdza wydaje się mieć coś wspólnego z morderstwami, ale ani jeden, ani drugi nie mają pojęcia, jaki związek ma z nimi tajemnicza brunetka, która na krótko pojawiła się w życiu obu ofiar.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 411

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 45 min

Lektor: Marek Stelar

Oceny
4,5 (332 oceny)
199
90
37
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Adella60
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Stelar nie zawodzi. Świetna pozycja. Polecam
10
Lewan86

Nie oderwiesz się od lektury

dobraaaa
00
Majkimala

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna dobra książka Marka Stelara
00
OlPe60

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna lektura, niebanalna fabuła
00
Ewaor

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja, może kiedyś wrócą bohaterowie, pozostaje czekać
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Strzeżcie się fałszywych proroków,

którzy przychodzą do was w owczej skórze,

a wewnątrz są drapieżnymi wilkami.

 

Mt 7, 15–23

 

I

 

 

 

 

 

Cisza. Niemal żadnego dźwięku, choć nie było jeszcze późno. Niebo na zachodzie płonęło ostatnimi promieniami słońca odbijającymi się w podstawie nadciągających wraz ze zmierzchem poszarpanych chmur. Jak na tak wczesny wieczór ta cisza była niezwykła. Nic nie działo się za oknem, ulicą nie przejeżdżały samochody, żadnych rozwrzeszczanych dzieciaków z sąsiedztwa, okoliczne psy też jakoś przycichły… Było tak cicho, że słyszała tylko sekundową wskazówkę kuchennego zegara, jej każdy ruch odmierzający kolejne minuty podczas monotonnej i niekończącej się wędrówki wokół tarczy. Cisza; kojąca i przytulna. Czasem taka cisza jak teraz budziła w niej niepokój i bolesne wspomnienia tego czasu, który minął. Czasu, w którym królowała na zmianę z wypełniającymi tamten dom wrzaskami innych ludzi i chaosem własnych myśli. Ale nie dziś. Dziś cisza była przyjazna i błoga. Było jej w niej dobrze.

Siedziała w kuchni, przy stole wciśniętym w kąt koło okna, i w skupieniu robiła notatki w książkowym kalendarzu. Bosą stopę, wysuniętą do przodu, opierała piętą o terakotową posadzkę. Drugą nogę bezwiednie założyła za nogę krzesła, nie czując, jak uciśnięte mięśnie łydki powoli drętwieją. Mrowienie było jeszcze bardzo delikatne. Machinalnie założyła za ucho niesforny kosmyk jasnych włosów, opadający co chwilę na czoło. Długopis wędrował po stronach kalendarza. Cofała się o kilka dni, by coś uzupełnić lub skorygować, albo wybiegała o kilka dni naprzód, jakby chciała upewnić się, że o niczym nie zapomniała. Między kartki, jako uzupełnienie notatek, powtykane było kilkanaście wycinków z gazet i wydruków ze stron internetowych. Powoli zbliżał się koniec.

Wreszcie nadszedł czas, by otrząsnąć się z marazmu i zacząć działać. Poczuła, jak do oczu znów napływają jej łzy. Zamrugała szybko, nie pozwalając, by pojawiły się na rzęsach i spłynęły po policzkach. Nie będzie więcej łez. Dokończyła zdanie, podkreślając je grubą krechą, odłożyła długopis i zamknęła kalendarz. Pogłaskała się po brzuchu, w którym kiełkował owoc jej planu. Niechciany czy może raczej nieplanowany. Lecz mimo to była pewna, że pokocha to dziecko, kiedy tylko przyjdzie na świat. Już je kochała. Nie jego wina, że nigdy nie dowie się, kto jest jego ojcem. Tego była pewna – ta wiedza w niczym mu nie pomoże…

Z kubka z wieżą Eiffla upiła łyk herbaty i spojrzała w okno. Zastanawiała się, co robi Marek. Nie chciała dzwonić do niego teraz, nie w takim nastroju. I tak w końcu rozmowa zejdzie na ten sam temat co zwykle. Prawie zawsze tak się działo. Nie było możliwości, żeby się od tego uwolnić, przynajmniej jeszcze nie w tej chwili. Ale Marek, w przeciwieństwie do niej, w jakiś niepojęty sposób potrafił zawsze przejść do porządku dziennego nad ludzkimi tragediami. Żyć dalej, mimo wszystko, choć widział ich tak wiele, własna nie ominęła go również. A teraz, po tych straconych latach, których nigdy nie odzyska, był jej jedynym oparciem. Tłumaczył cierpliwie, że widocznie tak musiało być. Ona tak nie potrafiła. Przecież wcale nie musiało tak być. A on jakby tego nie rozumiał czy może nie chciał zrozumieć…

Wplotła palce we włosy, podparła czoło dłońmi, kładąc łokcie na blacie stołu, i spojrzała na leżącą obok kalendarza komórkę. Kierowana nagłym impulsem chwyciła ją drapieżnym ruchem, jak nałogowiec, który po nieudanej próbie rzucenia palenia dorwał paczkę schowaną na czarną godzinę gdzieś na dnie szuflady. Z historii połączeń wybrała numer Marka. Odebrał. Usłyszała jego łagodny głos.

– Cześć, maleńka.

– Cześć. – Uśmiechnęła się do niego, mimo że nie mógł tego widzieć.

– Jak się czujesz? – zapytał.

–  Dobrze – odpowiedziała zgodnie z prawdą i znów pogłaskała swój brzuch.

Marek nie miał pojęcia o dziecku, zresztą ciąża była wczesna i niewidoczna. Nikt o niej nie wiedział, ona też by się nie zorientowała, gdyby nie brak okresu. Nie miała nawet porannych mdłości.

– Jak w pracy? – zapytał.

– Jak to w pracy – rzuciła zdawkowo, ale on nie dał się zbyć.

– Ten przygłup dalej ci dokucza? – Wiedział o jej szefie, dupku i chamie, który kiedyś, przy kilku osobach, tuż po jej powrocie do pracy ze zwolnienia spowodowanego nawrotem depresji, nazwał ją wariatką.

– Uspokoił się. Nagrałam go raz i zagroziłam, że oskarżę o mobbing. Na razie mam spokój… Zobaczymy się jakoś? Niedługo?

– Tak – odparł po chwili wahania. – Wyskoczymy coś zjeść. Ale teraz muszę już kończyć…

– Nie pogadasz ze mną? – zdziwiła się i coś zakłuło ją w sercu.

– Naprawdę nie mogę. Muszę odprawić mszę.

– O tej porze? – zapytała podejrzliwie.

– Akademicką.

Westchnęła. Czasem trudno pogodzić się z tym, że nie jest się najważniejszym dla kogoś, kto jest kimś takim dla ciebie. Że jest ktoś ważniejszy. Nawet jeśli stworzyli Go ludzie, przekonani o tym, że to On stworzył ich.

– Kocham cię – powiedziała.

– Ty dewotko. – Słyszała, jak śmiech grzechocze mu w gardle i poczuła, jak kąciki jej ust wędrują do góry. 

– Bardzo – dodała jeszcze.

– Ja ciebie też. Cieszę się, że wróciłaś. Do zobaczenia – szepnął i rozłączył się.

Położyła telefon na stole i wzięła do ręki długopis. Czyste kartki papieru wyjęte z drukarki leżały przed nią, czekając, aż zapełni je starannym, równym pismem. List. Krzyk rozpaczy. I nie bezduszne, wysłane mailem wyrazy, poskładane z pikseli i migające z monitora albo wyplute na kartkę z kartridża drukarki, tylko żar emocji przelany ręką na papier prosto z serca i głowy. Chciała, by targające nią uczucia widać było wyraźnie w mocniejszym przyciśnięciu długopisu, w szerszej niż w innych miejscach przerwie między wyrazami, kiedy się zawaha. Wiedziała, że adresat odczyta to wszystko, co znajdzie się między wierszami.

Długopis zawisł na chwilę w powietrzu, a potem dotknął białej powierzchni i zaczął sunąć po niej, prowadzony pewną ręką. Z zaskoczeniem uświadomiła sobie, że nie będzie żadnego wahania ani zastanawiania się nad słowami. Że od dawna cały ten list ma w głowie, poukładany litera po literze, wyraz za wyrazem, zdanie po zdaniu… I teraz te zdania spływały na papier niemal bez chwili przerwy, zapełniając go drobnymi, niebieskimi rządkami, równiuteńkimi niczym prążki na tkaninie.

Cisza, cudowna i niespotykana cisza, wciąż trwała w najlepsze, towarzysząc jej do chwili, w której skończyła pisać, i długo potem, kiedy odłożyła już długopis i zgasiła lampkę. Siedziała tak, otoczona kokonem zapadającego zmierzchu, wpatrując się w leżący przed nią prążkowany prostokąt. Papier niewyraźnie odcinał się od mroku bladą poświatą, coraz jaśniejszą w miarę jak jej wzrok przyzwyczajał się do ciemności.

Nareszcie… Oddychała szybko, trochę za szybko. Nagle poczuła lekki ból z tyłu głowy. Zobaczyła, jak koło kartki pojawia się kropka. Po chwili druga i trzecia. Czerwień krwi w półmroku wyglądała jak czerń. Krople skapywały po kolei na blat biurka z cichymi, ledwo słyszalnymi pacnięciami; czwarta, piąta…

 

II

 

 

 

 

 

Krugły delikatnie odsunął wiotką gałąź bzu, podniósł nikona i wycelował obiektyw. Zaczynała się niezła akcja. Niewinne pieszczoty na kanapie przerodziły się właśnie w dziką kotłowaninę na podłodze przed kominkiem. Przed kominkiem, ale równocześnie za kanapą, która stała tyłem do Krugłego, więc zanim ostra jazda się zaczęła, nie zobaczył twarzy kochanków, a tylko ich wystające nad oparciem potylice, ramiona i dłonie. Wyraźnie widział palce wplecione we włosy i wędrujące po karkach, delikatnie i powoli, bez drżącego wyczekiwania, tylko ze spokojną pewnością nieuchronnego nadejścia spełnienia. Nie spieszyli się, mieli czas. Ale Krugły go nie miał. Dziwiła go beztroska tych ludzi, zwłaszcza kobiety, pani domu, która nie zadbała nawet o opuszczenie rolet albo chociaż odsunięcie się gdzieś w mniej widoczne miejsce salonu. Wychodzące z niego na taras przeszklone drzwi, przez które Krugły miał idealny widok, były wielkości sklepowej witryny w galerii hand­lowej. Na zewnątrz panował już mrok, wnętrze domu rozświetlone było dyskretnymi, wpuszczonymi w sufit lampkami i ogniem otwartego kominka. Fragment salonu wykadrowany ościeżami przeogromnych drzwisk przywodził na myśl scenę, i to co najmniej Teatru Narodowego. Cóż, zaoszczędzili mu tylko roboty.

Krugły spojrzał przez obiektyw i zobaczył, że para niemal w całości zniknęła za kanapą. Widać było tylko wystające zza niej splecione ze sobą łydki i stopy, poruszające się rytmicznie na krowiej skórze, rozciągniętej na podłodze między kanapą a paleniskiem kominka. Cmoknął zniechęcony i odsunął aparat od twarzy. Nogi nie załatwiały sprawy, musiał mieć twarze, a przynajmniej jedną – jej. Patrzył, jak nogi nagle wyprężają się w spazmie rozkoszy, potem nieruchomieją, a po jakimś czasie leniwie przesuwają się, głaszcząc się wzajemnie stopami po łydkach. „Dupa blada” – pomyślał Krugły, uświadamiając sobie, że będzie musiał poczekać na następny raz. Tego, że będzie następny raz, był niemal pewien. On wyglądał na ogiera; ona zachowywała się, jakby nie miała faceta od roku. Krugły wiedział, że to nieprawda. Bo miała, ale tak się akurat składało, że zupełnie innego niż ten, który właśnie z niej spełzał.

Kilka minut później zza kanapy wyłoniła się ona. Przez chwilę Krugły widział zarys jej pełnych piersi i pośladków. Szybko ubrała się w biały szlafrok, potem wzięła z kominka paczkę LM-ów, wyjęła z niej jednego papierosa i zapaliła go. Mężczyzna został za kanapą, wyciągnięty na łaciatej skórze, zapewne rozgrzewając się do powtórki. Ona tymczasem podeszła do szklanych drzwi, odsunęła jedno skrzydło na bok i wyszła na taras. Uruchamiana fotokomórką lampa włączyła się, zalewając białym światłem kawał ogrodu. Krugły znieruchomiał w swej kryjówce, mając nadzieję, że zasłona z mroku nocy i gęstych krzewów bzu jest wystarczająco szczelna. Kobieta chciwie zaciągała się dymem, nieruchomym wzrokiem wpatrując się w nieokreślony punkt gdzieś na czarnym horyzoncie. Zatrzymała dym w płucach na kilka sekund, a potem gwałtownie go wypuściła, z odgłosem przypominającym suszarkę na najwyższym biegu, tak donośnym, że dotarł aż do kryjówki Krugłego. Dokładnie, choć nieco nerwowo zgasiła niedopałek, wycierając żar o jedną z kamiennych płyt tarasu, wrzuciła wystrzępiony filtr do stojącej obok drzwi doniczki i wróciła do domu. Lampa na ścianie zgasła wkrótce po tym, jak szklana tafla zasunęła się za kobietą. Teatralna scena znów biła blaskiem wnętrza, jarzącym się w ciemności nocy pełgającymi cieniami płomieni łapczywie obejmujących rozżarzone polana. Krugły przyszykował aparat, ale nie dane mu było zrobić zdjęcia na miarę premii. Kobieta i mężczyzna usiedli na kanapie, po chwili głowa kobiety zniknęła za oparciem. Krugły zaklął cicho. Czyżby mieli ograniczyć się do zwykłego fellatio? Wpatrywał się w tył kanapy, jakby chciał ją zaczarować i uczynić przejrzystą. Kanapa nie zrobiła Krugłemu tej przyjemności, pozostając taką, jaką była, więc następne dwadzieścia minut spędził w nerwowym oczekiwaniu na zmianę sytuacji.

I faktycznie, w końcu zmieniła się, jednak nie w taki sposób, w jaki Krugły mógłby sobie życzyć. W pewnej chwili na otaczających go gałęziach zobaczył mignięcia światła latarki i poczuł, jak coś chwyta go za kurtkę i ciąg­nie do tyłu, ku ścieżce biegnącej za ogrodem. Sekundę później znalazł się na niej; wąskiej, żwirowej dróżce, którą dostał się godzinę wcześniej na teren posesji. Ścisnął mocno nikona i zanim zdążył pomyśleć, co robić, to coś, co wyrwało go z kryjówki, nagle rzuciło go na ziemię, a potem chwyciło za poły kurtki i poderwało do góry. Tak musi się czuć łania schwytana przez lwa, jakieś dwie sekundy przed przegryzieniem szyi i niechybną śmiercią.

– Ładny aparat – powiedział jakiś głos w ciemności. – Twój?

Światło latarki migało chaotycznie po żwirze, ogrodzeniu i jego twarzy. Krugły zaczął zastanawiać się, jakim cudem ten ktoś widzi cokolwiek, skoro jest ciemno jak w dupie u Afroamerykanina, i czy jeśli powie, że pożyczył aparat od kolegi, to mu go nie zniszczą. Ale właściciel głosu nie dał mu dokończyć myśli. Cios w twarz wywiał ją z mózgu Krugłego razem z pozostałymi, przez chwilę pozostawiając jego głowę boleśnie pustą.

– Mój – wystękał, czując, jak puchnie mu dolna warga.

– Podglądać przyszedłeś, zboku jeden? – Drugi, jeszcze groźniejszy głos uświadomił Krugłemu, że jego szanse na ocalenie aparatu, i być może swojej przystojnej twarzy, właśnie zmalały dwukrotnie. W zasadzie spadły niemal do zera.

– Zaraz wszystko wyjaśnię – wystękał niewyraźnie, bo język nie mógł prawidłowo ułożyć się na wargach. Pewnie wyglądały już jak usta Natalii Siwiec.

– Oby to brzmiało przekonująco. – Kolejny cios, tym razem w brzuch, wycisnął Krugłemu powietrze z płuc i znów powalił go na ziemię.

Oddychał spazmatycznie, próbując złapać oddech. Tuląc do piersi aparat i chroniąc długi obiektyw pod pachą, podniósł się, uklęknął na żwirze, podpierając się wolną ręką, i uniósł głowę. Spojrzał na swych oprawców załzawionymi oczami i ujrzał dwie niewyraźne sylwetki, majaczące w bladej poświacie ulicznej latarni, stojącej u wylotu ścieżynki. Zobaczył, że są jednakowo ubrani, a w ciemności błyskają odblaskowe paski, jakie zwykle naszyte są na spodnie i bluzy policjantów służby patrolowo-prewencyjnej. Na czapkach z daszkiem srebrem nici błyszczały orzełki.

– Chłopaki, posłuchajcie…

Ale oni nie posłuchali, tylko powlekli go dalej, w stronę ulicy.

Krugły, wciąż tuląc aparat niczym najdroższy skarb, już spokojniejszy, zastanawiał się, jakim cudem mógł dać się tak podejść. Gdy policjanci rzucili go na bruk koło latarni, zobaczył stojącą pod nią kobietę. Znów paliła papierosa, ale nie miała na sobie białego szlafroka, tylko strój do biegania; buty do joggingu, obcisłe legginsy i takąż koszulkę. Musiała szybko biegać, skoro już tu dotarła, inną kwestią było, jakim cudem Krugły nie zauważył, że znika zza kanapy. Zagapił się? Przepełzła pod tym krowim skalpem czy co?

– Ten papieros to zamiast rozgrzewki? – zapytał, taksując zmęczonym spojrzeniem jej postać.

– Żartowniś nam się trafił, co? – Jeden z policjantów, sierżant, trącił Krugłego butem. – Za mało ci wpierdoliliśmy?

Drugi, młody posterunkowy, pochylił się, chwycił go za włosy i przyciągnął do siebie. Krugły zamrugał, kiedy jego twarz znalazła się w zasięgu oślepiającego światła.

– Kurwa, zaczekaj… – rzucił nagle sierżant zduszonym głosem. – Czekaj…

– Na co?

– Ja go znam. To… On jest… z komendy wojewódzkiej…

Krugły zamknął oczy i opadł na ziemię, opierając się na łokciu. Musiał trochę odpocząć. Chociaż chwileczkę.

– To wasz? – zapytała kobieta ze zdumieniem w głosie, wskazując papierosem leżącego na bruku obszarpańca, który parę minut wcześniej był niejakim Robertem Krugłym.

– O co tu chodzi, panie… Komisarzu? Dobrze kojarzę? – zapytał niepewnie ten, który powiększył mu usta.

– To już nieaktualne. – Krugły, niedbale machając dłonią, splunął odrobiną krwi, potem otarł podbródek i skrzywił się lekko z bólu. – Panowie pozwolą: emerytowany podinspektor Robert Krugły. Obecnie: Biuro Detektywistyczne Krugły. Mam pokazać licencję? I czy mogę wstać?

Kobieta wyrzuciła już papierosa gdzieś w ciemność i gryząc w skupieniu dolną wargę, patrzyła, jak policjanci pomagają pozbierać się człowiekowi, który ją podglądał. Krugły, zastanawiając się, czy zmiana pozycji na pewno była dobrym pomysłem, spojrzał na nią bez złości, za to z lekkim podziwem.

– Jak pani mnie wypatrzyła? – zapytał.

Oddała spojrzenie, ale w jej oczach było z kolei coś na kształt kpiny pomieszanej z rozbawieniem.

– Kiedy w nocy palę na tarasie, a robię to zawsze w tym samym miejscu, koło drzwi, przez te krzaki widzę okno sąsiadów. Jasny prostokąt, poprzecinany liniami gałęzi i punkcikami liści. A dziś na jego tle, oprócz tych gałęzi i liści, był pański wielki, ciekawski łeb.

Krugły uśmiechnął się obolałymi ustami. „Fellatio” – pomyślał, kręcąc głową. Co za fatalna pomyłka… Zamiast lodzika telefon na policję.

Gliniarze popatrywali na siebie, wyraźnie nie wiedząc, co zrobić.

– Przepraszam za to… – powiedział jeden z nich, wskazując twarz Krugłego.

Krugły machnął ręką.

– Nie ma sprawy.

Nie było. Sam święty nie był; kiedy prawie dwadzieścia lat temu obsługiwał nocne trasy w mieście, jako zwykły krawężnik, nieraz zdarzało mu się dać pouczenie paroma szybkimi w twarz. Gnojki, którym to robił, nie znały innych form perswazji, a zatrzymanie na dołku traktowały jak trofeum, więc czasem starał się nie dawać im okazji, by je zdobyć.

– Czy będzie pani wnosić oskarżenie przeciwko temu panu? – Sierżant popatrzył na kobietę i wskazał Krugłego.

Ten postanowił zachować resztki godności i nie robić miny zbitego psa, żeby wziąć ją na litość. Będzie, co ma być. Kobieta z zaciętą miną zbliżyła się do niego i zdecydowanym ruchem wyjęła mu z rąk nikona. Fachowo sięgnęła do klapki i wyciągnęła kartę SD. Krugły zacisnął zęby. Kij tam z kartą, ale miał na niej niezgrane jeszcze zdjęcia z Bieszczad i trochę portretów Ewy, które zrobił, ucząc się fotografowania. Uważał, że są całkiem udane. Kobieta z powrotem wetknęła mu w ręce aparat, chowając kartę w dłoni.

– Popełnił jakieś przestępstwo? – spytała policjantów, wskazując w bok, w kierunku ścieżki prowadzącej do jej ogrodu. – Formalnie?

Spojrzeli po sobie. Posterunkowy nieco nerwowo wydymał wargi. Brakowało tylko, żeby zaczął przestępować z nogi na nogę.

– Nno… – Sierżant wysunął do przodu żuchwę. – Pan ins… Ten pan nie wszedł na teren pani posesji; był co prawda w krzakach, ale po drugiej stronie ogrodzenia. Robił pani zdjęcia bez jej zgody, ale… – Urwał, patrząc stropiony w ziemię.

Krugły podziękował mu w myślach. Siedział na płocie, w dodatku nogi miał po tamtej stronie. Kobieta potrząs­nęła głową.

– Ale? – zapytała. W oczach znów miała kpinę, lecz obserwując ją, Krugły był już pewien, że wszystko ujdzie mu na sucho. Oprócz utraconych zdjęć.

– Niech sobie idzie – zdecydowała po dłuższej chwili.

Na pożegnanie obrzuciła całą trójkę wymownym, choć nieco zagadkowym spojrzeniem. Poprawiła rękaw bluzy wpijający się jej pod pachę i ruszyła truchtem przed siebie. Nagle zatrzymała się, nie przestając truchtać w miejscu.

– Jeszcze jedno, panie detektywie buszujący w bzie – powiedziała, odwracając się. – Niech pan powie temu dupkowi, który pana wynajął, żeby dał sobie spokój. Nie on pierwszy wpadł na taki pomysł. – Wycelowała w Krug­łego trzymaną w ręku kartą pamięci. – Mam taką kolekcję filmów z jego seksualnymi wyczynami, że mogłabym założyć internetowy serwis z pornosami. A zbieram je od kilku lat. Więc jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie i w dupie mam, co na to jego męskie ego, zresztą tak małe, jak jego mózg i przyrodzenie. I niech się łaskawie odpierdoli: dom ma zostawić mnie, czy mu się to podoba, czy nie. Resztę niech sobie zabiera, mam to gdzieś. Inaczej ten rozwód będzie go kosztował jeszcze więcej. Dobranoc.

Zaczęła biec sprężystym, lekkim krokiem, niknąc po chwili w ciemności, a potem za rogiem ulicy. Policjanci popatrzyli w milczeniu na Krugłego. Takie zatroskane spojrzenia rzucają spod zmarszczonych brwi zacni ludzie, patrząc na członka swojej rodziny, który się stoczył, zostając czarną owcą szargającą jej opinię i dobre imię.

– No co? – mruknął Krugły, wzruszając ramionami. – Z czegoś trzeba żyć…

Spakował aparat do torby, obejrzawszy go przedtem pobieżnie w świetle latarni. Wyglądał na nieuszkodzony.

– Dzięki, panowie – rzucił cicho gdzieś przed siebie, opierając się o całkiem wygodny płot. Chyba go potrzebował.

– Nie ma sprawy – odpowiedział sierżant. – Miejmy nadzieję, że kobitka nie zmieni zdania i niczego nam nie zarzuci. Wie pan, że powinniśmy załatwić to inaczej? – Poklepał okładkę służbowego notatnika – Zgłoszenie to zgłoszenie.

– Wiem – burknął Krugły. – Właśnie dlatego wam dziękuję. A nie dlatego, że jestem miły.

Sierżant westchnął. Solidarność solidarnością, ale będzie musiał coś wymyślić.

– Podrzucić pana gdzieś? – zapytał.

Krugły pokręcił głową.

– Nie, dzięki. Za rogiem mam samochód.

Policjanci postali jeszcze przez chwilę w milczeniu, a potem odwrócili się jak na komendę i odeszli, znikając za rogiem. Krugły, wciąż oparty o płot, usiłując się pozbierać, usłyszał nagle ryk przegazowanego silnika. Wycie ścichło nagle, jakby kierowca przestraszył się i gwałtownie odpuścił pedał gazu. Kiedy radiowóz odjechał, Krugły został wreszcie sam, przetrawiając w myślach gorycz porażki. Pozbierał z chodnika kluczyki i resztę rzeczy, które wysypały się z kieszeni podczas szarpaniny. Zrobił to, stękając i czepiając się płotu, bo pulsujący ból brzucha nie pozwalał mu ani wyprostować się, ani skręcać tułowia. Tak, płot był jak zbawienie. Zgięty wpół, związany walką o oddech, Krugły poczłapał do samochodu, wsiadł do niego z niewiele mniejszym wysiłkiem, niż wymagało wcześniejsze pozbieranie się z ziemi, i pojechał do domu.

Miał na dziś zdecydowanie dość. I potrzebował prysznica.

 

* * *

Krugły wszedł cicho do mieszkania, starając się nie obudzić Ewy. Ostrożnie odłożył aparat na szafkę na buty i na palcach poszedł do łazienki. Delikatnie zamknął za sobą drzwi, bojąc się, że trzask starej klamki rozlegnie się w ciszy nocy jak wystrzał. Ostatnio Ewa z jakiegoś powodu zrobiła się drażliwa. Obudzenie jej nie byłoby dobrym pomysłem i Krugły utwierdził się w tym przekonaniu, gdy spojrzał w lustro.

Kiedy, jadąc do domu, zerkał na swoją twarz we wstecznym lusterku, nie wyglądała tak źle. Tylko że w samochodzie robił to w nikłym świetle mijanych latarni. Za to teraz pełen blask ledowych żarówek brutalnie obnażył realny stan zniszczeń. Dolna warga obwisła z lewej strony pod ciężarem opuchlizny przeciętej cienką, czerwoną linią pękniętego nabłonka. Na policzku wykwitł malowniczy siniec, który zapewne już wkrótce zacznie przybierać barwy tęczy. Pod okiem pojawiła się krwawa wybroczyna, a jego białko tęczówki nabiegło krwią. Guz nad uchem, na szczęście ukryty we włosach, był już tylko niewartym uwagi dodatkiem. Krugły wyglądał, jakby ktoś próbował grać jego głową w rugby. Z twarzą niemal przylepioną do lustra z niesmakiem obmacywał obrażenia, lekko sycząc co jakiś czas.

– Ślicznie. – Krugły odruchowo zwarł dłonie w pięści i zasłonił się, kiedy głos Ewy zabrzmiał niemal tuż koło jego ucha.

– Jezu, nie strasz mnie! – prawie ryknął, po chwili uspokoił się i ze zdziwieniem spojrzał na Ewę. – Jakim cudem tak cicho otworzyłaś te drzwi?

– Sposobem. – Wzruszyła ramionami. – Delikatnie i z uczuciem. Coś ci się stało?

Krugły odwrócił twarz do lustra.

– Nie, skąd. Czemu pytasz?

– Nie jestem w nastroju do żartów. – Ewa spochmurniała, opierając się z założonymi rękami o framugę.

Krugły pomacał językiem ząb, stwierdzając ze ściśniętym gardłem, że chyba lekko się chwieje. Co jak co, ale zęby miał ładne, swoje i chciał ten stan utrzymać najdłużej, jak to możliwe.

– W zasadzie to ja też nie jestem w nastroju do żartów – powiedział, zastanawiając się, czy spróbować go dotknąć palcami.

Kurewsko bał się, że mu w nich zostanie.

– Ktoś cię pobił, Robert?

– Nie, nie. Nie do końca. To było… Cóż, można powiedzieć, że to było nieporozumienie.

– Nieporozumienie? Nieporozumienia kończą się słowem „przepraszam”, a nie ciężkimi obrażeniami.

– Eee… Słowo „przepraszam” padło – wyjaśnił uprzejmie Krugły, dodając niepotrzebnie: – Na końcu.

– To nie jest zabawne, Robert. – Głos Ewy zadrżał. – Nie podoba mi się ta twoja praca.

Krugły westchnął.

– Ewa, to nie pora na takie rozmowy. Zresztą już to wałkowaliśmy, i to nie raz ani nie dwa, więc proszę cię, nie wracajmy do tego więcej. Dobra?

– Teraz sytuacja się trochę zmieniła…

– Kochanie, nic się nie zmieniło. Zrozum, to była zwykła pomyłka. Trochę mnie oklepali po twarzy i to wszystko, żadne wielkie halo.

– Czy wy zawsze musicie mieć ostatnie zdanie, do cholery?! – wrzasnęła Ewa i wybiegła do sypialni.

Krugły usłyszał tylko głośne trzaśnięcie drzwi.

– Czy ja powiedziałem coś nie tak? – z bezbrzeżnym zdumieniem w oczach zapytał swojego odbicia w lustrze.

Zajrzał jeszcze pod podkoszulek, żeby obejrzeć kolejny imponujący siniec na brzuchu, tuż koło mostka. Ciosy raczej ominęły nerki, ale miał wrażenie, że następnym razem wysika się na czerwono. Pokręcił głową z niedowierzaniem, po czym zgasił światło i poszedł udobruchać Ewę. Prysznic sobie na razie darował.

Kiedy próbował otworzyć drzwi sypialni, okazało się, że Ewa zamknęła się od środka. Zapukał cicho.

– Ewa? Otwórz. Ehm… Drzwi się zatrzasnęły…

– Nie zatrzasnęły się. – Usłyszał. – Idź spać na kanapę. Nie chcę cię teraz widzieć.

Zrezygnowany powlókł się z powrotem w stronę łazienki, aby wziąć ten nieszczęsny prysznic. W połowie drogi usłyszał dźwięk przekręcanego klucza. Zawrócił i wszedł do sypialni. Światło było zapalone, Ewa siedziała na łóżku, oparta o ścianę, z podkurczonymi nogami, obejmując kolana rękoma. Krugły usiadł obok niej. Nie spojrzała na niego.

– Co jest, Ewuś? – zapytał. – Co się dzieje? Nie poznaję cię ostatnio, wiesz? Dopada cię jakaś przeszłość czy co?

– Jestem w ciąży, Robert – powiedziała, wciąż na niego nie patrząc.

Krugły zdrętwiał, zobaczył przed oczami ciemne plamy w tym samym momencie, w którym krew odpłynęła mu z twarzy, i po raz pierwszy w życiu poczuł, że zaraz zemdleje.

– Jak… jak to: w ciąży? – wyjąkał, kiedy się już trochę pozbierał i wreszcie był w stanie poskładać kilka słów z sensem.

Wciąż miał sucho w ustach, czuł, jak krew tętni mu uszach, zapomniał nawet o bólu brzucha, żeber i rozciętej wargi.

– Dzidziuś. W brzuchu. Moim. Ja: mamusia, ty: tatuś. Już rozumiesz?

– Przestań, to nie jest śmieszne. Pytam, jak to możliwe u ciebie? Kurwa, przecież brałaś tabletki!

– Możesz nie przeklinać przy dziecku?

Krugły oddychał głośno przez nos.

– Który to miesiąc? – zapytał.

– Jeśli dobrze policzyłam, to jakiś czternasty tydzień. Pamiętasz, pod koniec lutego byłam chora, na jakiś czas odstawiłam, potem znów zaczęłam je brać. Wspominałam ci o tym przecież.

– Nie pamiętam. – Krugły zmarszczył brwi, kiedy typowo samcza myśl przeszła mu przez głowę, wywołując mały, ale bolesny skurcz serca. – Poza tym nie zgadza mi się coś. Skoro odstawiłaś…

– To nie tak, panie detektywie. – Ewa uśmiechnęła się słabo. – Po odstawieniu tabletki antykoncepcyjne działają jeszcze przez jakiś czas. Jak zaczyna się je brać ponownie, to znów mija trochę czasu, zanim zaczną działać. To zawsze sprawa indywidualna. A może po prostu coś pomyliłam…?

– Jezu… – szepnął Krugły. – Przecież ustaliliśmy, że nie chcemy… Nie jesteśmy gotowi na… Nno…

– Na dziecko.

– Właśnie.

– Sugerujesz, że mam się iść wyskrobać?

Krugły zamilkł.

– Nie. Nigdy.

– Innej opcji nie ma. Skrobanka albo poród. Pierwsze odpada. Czyli zostaje drugie. Nie zakładam poronienia.

– Jesteś absolutnie pewna? Że jesteś w ciąży?

– Dla pewności zrobiłam test dwa razy. Ale pewna to będę, dopiero jak pójdę do ginekologa… 

– Więc teoretycznie istnieje możliwość, że…

– Robert… – Ewa złapała Krugłego za rękę i zmusiła, żeby spojrzał jej w oczy. – Stało się i pogódź się z tym. Jesteśmy w ciąży. Razem, tak?

– Wszystko się strasznie skomplikowało. Ewa, ja…

– Tak? Wydusisz to z siebie w końcu?

– Ja się boję, rozumiesz…? Nie jestem gotowy, absolutnie!

– Jak mam to rozumieć? – zaniepokoiła się.

– Mam nielimitowany czas pracy, czasem wyjeżdżam. Niespodziewanie. A dziecko to opieka, latanie po lekarzach, wstawanie po nocy. Nie dam rady!

– To kto, przepraszam, ma dać radę, jak nie ty?

– Jezu, nie w tym sensie…

– A w jakim?

– Dobra, daj mi trochę czasu, Ewa. Muszę się z tym oswoić. Muszę to przemyśleć, żeby niczego nie palnąć. Jestem teraz totalnie rozbity.

– Dobrze – westchnęła i spojrzała na niego z ukosa. – Możesz spać ze mną.

– Jaka ty jesteś dla mnie dobra – Krugły wysilił się na słaby żart.

Słyszał własny głos, niższy niż zwykle, z trudem przeciskający się przez ściśnięte gardło, ale próbował zachowywać się w miarę normalnie. W życiu nie tylko ciosy trzeba umieć przyjmować jak mężczyzna.

– Czy to oznacza, że nie będziemy mogli… – Zawiesił głos.

– Będziemy mogli. Nic mu nie zrobisz, jeśli o to ci chodzi. Ale nie dziś, dobra?

Krugły, układając się obok Ewy, parsknął nerwowym śmiechem.

– Dziś? Teraz? Obawiam się, że nie stanąłbym na wysokości zadania… – Jęknął z bólu, kiedy opadł na obolałe żebra.

Po chwili Ewa wstała, podeszła do komody pod ścianą i wyciągnęła coś z szuflady.

– Popatrz. Na razie dzidziuś wygląda tak. – Pokazała mu testy ciążowe, na których zobaczył po dwie różowe kreseczki. – Zostawiłam na pamiątkę.

Uśmiechnęła się, a Krugłemu znów zaschło w gardle. Ewa odłożyła testy z powrotem do szuflady, wróciła do łóżka i położyła się obok niego. Przywarła do niego plecami, „na łyżeczkę”, przykrywając ich kocem.

– Nie zostawisz mnie? – zapytała cicho, nie odwracając się.

– Zgłupiałaś? Nigdy.

– Ożenisz się ze mną?

– A ma to dla ciebie aż takie znaczenie? Nigdy nie miało. Przecież to tylko papierek i dwa metalowe kółka. Sama tak mówiłaś.

– A jak teraz ma znaczenie?

Zastanowił się.

– Nno… Jeśli tak… Cóż, zdecydowanie, i mimo wszystko: ta myśl jest dla mnie jednak o wiele mniej przerażająca niż perspektywa rychłego ojcostwa.

– Czy to niezbyt zręczne oświadczyny?

– Zastanowię się. Za dużo się dziś działo…

– Mógłbyś się pospieszyć. Nie chciałabym iść do ślubu z brzuchem.

– Chyba za starzy jesteśmy na takie krygowanie się, co? I za długo ze sobą jesteśmy, żeby się tym przejmować.

– Możliwe… Też się boję, wiesz?

– Wiem.

– Nie dziecka. Mam już czterdziestkę na karku. Ryzyko…

– Wiem. I to też mnie martwi.

– Będzie dobrze, zobaczysz.

Milczeli przez chwilę. Nagle Ewa westchnęła.

– Obwisną mi cycki i brzuch, będę miała wielki tyłek, rozstępy i nie będę miała czasu na malowanie się ani na farbowanie włosów. Nie zostawisz mnie? Nas?

– Odrosty i obwisłe cycki to chyba w obecnej sytuacji nasz najmniejszy problem, co?

– Możliwe. Ale nie zostawisz?

– Daj spokój. Powiedziałem już: nie zostawię cię. Was.

Leżeli w ciszy przy zapalonym świetle. Krugły lekko uniósł głowę, chcąc sięgnąć wzrokiem jej twarzy.

– Ewa… Ale nie masz nikogo innego, prawda?

– Zwariowałeś? – W jej głosie było zdumienie, ale nie odwróciła się, więc nie widział jej oczu. – Masz jakieś wątpliwości?

– Tak tylko pytam…

– Nie mam nikogo – powiedziała uspokajającym tonem. – I nie zamierzam mieć.

Znów poleżeli chwilę w ciszy.

– Interesująco pachniesz, wiesz? – mruknęła Ewa.

– Bo nie wziąłem prysznica.

– Nie szkodzi. To taki… samczy zapaszek. Seksowny…

Krugły nie widział niczego seksownego w zapachu potu, ziemi i krwi, ale nic nie powiedział. Kobiety są z Marsa, a mężczyźni z Wenus. Albo na odwrót.

– Śpijmy już, co? Wyłączysz światło?

Krugły wstał i trzepnął kontakt otwartą dłonią. Po ciemku wrócił do łóżka i przytulił się do Ewy, czując już po chwili, jak zasypia. Zwiotczała w jego objęciach, oddychając spokojnie i miarowo. Jej włosy pachniały migdałami. On nie mógł zasnąć. Myśli kotłowały mu się w głowie, złapał się na tym, że boi się położyć rękę na brzuchu Ewy. Wyczerpany atrakcjami wieczoru, zasnął nad ranem twardym snem. Obudził się sam, o wpół do dziewiątej, a obok siebie, na poduszce Ewy, zobaczył kartkę z narysowanym sercem i napisem: „Miłego dnia, tatusiu!”. Wpatrywał się w nią z dziesięć minut, a potem poszedł wreszcie wziąć prysznic.

 

* * *

– Gratulacje! – Głos Michalczyka był przepełniony autentyczną, szczerą i głęboką radością.

Gdyby Krugły nie rozmawiał z nim przez telefon, pewnie miałby ochotę rzucić się na niego. W zasadzie odległość niczego nie zmieniała; teraz też miał.

– Krugły tatusiem! – zawołał znów Michalczyk. – Coś takiego… Jak samopoczucie?

– Jestem, kurwa, tak przerażony, że nie masz pojęcia. Ewa powiedziała mi trzy dni temu, a ja dalej mam chaos w głowie…

– Mam pojęcie, wyobraź sobie. Też to przeżyłem jakieś dziesięć lat temu. Ale to miło słyszeć, że w twardzielu Krugłym drzemią ludzkie uczucia. Jak Ewcia?

– Znosi to lepiej niż ja. To tak między nami.

– Zobaczysz, będzie fajnie. Zanim pojawił się Mikołaj, miałem dzieciowstręt, nerwowe pocenie rąk na dźwięk wycia bachora… To mija. Jung powiedział, że człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, jeśli tylko osiągnie odpowiedni stopień uległości. Nie wypada mi polemizować z Jungiem, bo jestem za krótki intelektualnie, ale ja twierdzę, że to nie kwestia uległości, tylko po trosze pozytywnego nastawienia, ale przede wszystkim instynktu.

– Przetrwania?

– W twoim przypadku: tacierzyńskiego.

– Ja go chyba nie mam. Może raczej poszukam w sobie tej uległości?

– Masz, masz. Tylko głęboko ukryty, bo do tej pory nie był ci potrzebny. Ale wyjdzie, zobaczysz. Jak tam robota?

– Jakoś leci. – Krugłemu nie chciało się gadać o bęckach, które dostał ostatnio od kolegów po byłym fachu. – Chyba zrobię sobie króciutką przerwę. Kilka dni: laba, rower, może spędzimy weekend nad morzem…

Pogadali jeszcze chwilę. Potem Krugły postanowił wyskoczyć na miasto. Nie w jakimś konkretnym celu, chciał się po prostu przejść i przewietrzyć myśli. Pogoda była taka sama jak stan jego umysłu: do dupy. Anomalie pogodowe kazały wątpić w rychłe nadejście lata, wyglądało na to, że natura olała tę porę roku zimnym deszczem, przechodząc od razu do jesieni. Idąc przed siebie, Krugły wracał myślami do chwil sprzed parunastu miesięcy…

Przejście Krugłego na policyjną emeryturę nie było konsekwencją wydarzeń sprzed dwóch lat, związanych z napadem na bankowóz, śmiercią Strzębosza i dziewczyny w domu Södergrena oraz tajemniczego zniknięcia podejrzewanego o zabicie prostytutki Michalczyka. Wszystko rozeszło się po kościach: Michalczyka przeniesiono do rejonówki w Goleniowie, z czym zresztą pogodził się bez problemu, a postępowanie dyscyplinarne prowadzone w sprawie Krugłego umorzono. Mimo to Krugły czuł, że się wypala. Nie mógł żyć bez pracy, ale coraz bardziej przeszkadzały mu sztywne ramy, w jakich działała komenda wojewódzka i w ogóle policja. Był już w zasadzie bardziej przed pięćdziesiątką niż po czterdziestce, mógł się więc spodziewać, że za jakiś czas posadzą go na stałe za biurko w ciasnym, ciemnym pokoju, co prawda pięknej, ale cierpiącej na syndrom chorych budynków komendy wojewódzkiej. Nie chciał tego tym mocniej, im ta perspektywa była bliższa i coraz bardziej realna.

Odszedł na własną prośbę, rok po tamtych wydarzeniach. Na osłodę dostał przedtem awans na podinspektora, który z racji wysługi lat teoretycznie i tak należał mu się dużo wcześniej. Następca Gasika na stanowisku komendanta wojewódzkiego gratulował Krugłemu sukcesów w pracy, lejąc nieomal łzy rozpaczy, wyrażał żal z powodu jego odejścia ze służby, po czym zapomniał o nim zaraz potem, jak Krugły opuścił gabinet na pierwszym piętrze. Koledzy zrobili świeżo upieczonemu emerytowi pożegnalną bibę w Kafe Tango, zrzucili się na ogromny wiklinowy bujany fotel i cudowny bukiet w postaci skrzynki piwa, w której tkwiły butelki z przeróżnymi gatunkami złocistego trunku, każda z innego kraju. Berdak śpiewał Nie płacz, kiedy odjadę i Ta ostatnia niedziela do momentu, w którym otworzył usta za szeroko i znów zwichnął sobie żuchwę. Dziewczyny z Wydziału Zaopatrzenia i Inwestycji zrobiły własnoręcznie małą makietkę budynku komendy. Było miło i smutno równocześnie; ze starej ekipy zabrakło Cześka Kudelskiego, starego wilka samotnika, który tydzień wcześniej skończył ze sobą w swoim mieszkaniu na osiedlu Zawadzkiego. Kiedy go znaleziono, w pokoju był tylko on, sznur, przewrócone krzesło, trzy równie puste jak mieszkanie flaszki po wódce i niedokończony model bombowca. Jedną z kolejek wypili za Cześka.

Podczas tamtej imprezy, a wcześniej także w pracy, wszyscy pytali, co Krugły będzie teraz robił. Uśmiechał się tylko tajemniczo i mówił, że się zastanawia.

Ale już wiedział, co będzie robił. Co chce robić. A Michalczyk mu w tym kibicował.

– Prywatny detektyw Robert Krugły to brzmi dumnie – mówił, kiedy Krugły dopiero zaczynał myśleć o odejściu z policji. – Masz doświadczenie i wiedzę. Oraz, co niemniej ważne, znajomości. Licencję dostaniesz bez problemu, nawiasem mówiąc, wręczy ci ją twój były szef. Masz za sobą wieloletnią służbę w policji, nienaganną opinię, i tak dalej. Egzamin to dla ciebie pryszcz. Założysz działalność gospodarczą, zrobisz fajną stronkę w necie. Twoi koledzy nie odmówią ci informacji, jakby co; od spraw gospodarczych masz mnie: oczywiście nie wolno mi w tym aktywnie tobie pomagać, ale mówić ci, jak masz działać – mogę. Koledzy z techniki operacyjnej to doradztwo w sprawie sprzętu… Tudzież pomoc; nie widzisz tego, ale mrugam do ciebie okiem. Więc jak?

– Jakie to proste, Mateusz. – Krugły mimo wszystko miał mnóstwo wątpliwości i w sumie – nic dziwnego.

Kiedyś z ciekawości skoczył ze spadochronem. Oczywiście w tandemie. Pamiętał to uczucie, kiedy kucał w odsuniętych drzwiach lecącej cztery kilometry nad ziemią awionetki Cessny, czując na karku ciepły oddech instruktora, a na twarzy porywy lodowatego wiatru. Zastanawiał się wtedy, czy to aby na pewno był dobry pomysł. Teraz czuł się dokładnie tak samo. Skok w nieznane i niepewność powodzenia. Ale tym razem za plecami nie miał nikogo, kto umiałby się znaleźć w kryzysowej sytuacji. Bo Michalczyk dobrze mu życzył, zarażał entuzjazmem, ale też nie miał stuprocentowej pewności, z czym to się je.

– To jaką masz inną opcję, Robert? – pytał prokurator. – Nająć się w hotelu za detektywa? Siedzieć pod krawatem i w granatowym garniturku w dziale bezpieczeństwa jakiejś korporacji? Zarządzać ochroniarzami w hipermarkecie? Nic nie robić, dziadzieć z nudów i dziadować, szastając w Biedronce pieniędzmi ze stypendium Zakładu Emerytalno-Rentowego MSW?

– I tak mi je pomniejszą w przypadku znaczniejszego przychodu…

– Tego ci życzę. Dużych przychodów. A jak ci nie wyjdzie, to się zastanowisz, co dalej. Możesz nawet współpracować z większymi biurami detektywistycznymi, to naprawdę chłonny rynek, a ludzi z twoim doświadczeniem i znajomościami nie ma wcale tak dużo. Może pomyśl o jakiejś dotacji z urzędu miasta? „Moja pierwsza firma” czy coś takiego?

– Kasa na start to nie problem. Babcia zostawiła mi coś niecoś w testamencie. Nie ruszałem tego, wiesz, taki kapitał ratunkowy.

– Może to niezręcznie zabrzmi, ale to jak szczęście w nieszczęściu, co?

Krugły w końcu odważył się na ten krok. Ewa nie była najszczęśliwsza, ale nie miała wyjścia. Mogła się z tym albo pogodzić, albo nie, co i tak nie zmieniłoby jego decyzji. Więc się pogodziła. Po kilkunastu tygodniach załatwiania formalności Krugły został licencjonowanym detektywem, właścicielem firmy Biuro Detektywistyczne Krugły. A teraz na dodatek już niedługo miał zostać ojcem.

 

* * *

Piątek, 3 lipca

 

Krugły nigdy wcześniej nie był tak blisko śmierci, jak w tamtym momencie. W dodatku był kompletnie nieświadomy, że kostucha nadchodzi, a w zasadzie nadjeżdża. Spotkał ją na przejściu dla pieszych, na które wtargnął w niemal katatonicznym stanie zamyślenia. Przyoblekła się przebiegle w jak najbardziej realny kształt srebrnej toyoty, ominęła go o centymetry i wyraźnie zawiedziona „pudłem”, odjechała z rykiem klaksonu. Krugły nawet nie zdążył się porządnie przestraszyć, bo tuż za nią zjawił się czarny, wielki jak potwór cadillac escalade. Powoli wtoczył się na pasy, zatrzymując się tuż przed Krugłym, jeszcze bardziej zaskoczonym niż dwie sekundy wcześniej, w chwili, w której uświadomił sobie, że prawie zginął. Tylne drzwi otworzyły się, a z przepastnego wnętrza czarnego potwora rozległ się lekko rozbawiony głos:

– Człowiekowi przed śmiercią należy się porządny posiłek. Zatem zapraszam pana na obiad, panie komisarzu.

Krugły ogarnął się trochę, zbierając myśli. Męski głos brzmiał znajomo, ale w tej chwili nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie i kiedy słyszał go wcześniej. Twarz dzięki ciemnym szybom ukryta była w półmroku spowijającym wnętrze cadillaca, więc nie mógł pomóc swej pamięci, dopasowując go do fizjonomii.

– Dziękuję, nie skorzystam – rzucił. – Nie przyjmuję zaproszeń od obcych mężczyzn. Wam w głowach tylko jedno.

Ze środka wyłonił się rękaw czarnej marynarki. Wystawała z niego dłoń, na której było więcej złota, niż babcia Krugłego uzbierała przez całe swe długie i pracowite życie. Dłoń wykonała zapraszający ruch. W głębi auta Krugły widział czyjeś spodnie i fragment skórzanej tapicerki. Wszystko czarne. Rany boskie, czyżby jednak ta toyota go rąbnęła, a on umarł i przyjechali po niego z przedsiębiorstwa pogrzebowego?

Stał bez ruchu i czekał. Po chwili zza uchylonych drzwi ukazała się twarz. Znajoma, choć nieco starsza, niż Krugły ją pamiętał. „Pan Milion Baksów”. Włosy, wciąż gęste, były już prawie zupełnie siwe, mięsista, opalona skóra policzków i podbródka obwisła, a pod oczami pojawiły się worki.

– Ale z pana dowcipas, no. Będę nalegał. Jak pan chce, możemy nawet dogonić tego chuja w toyocie. – Mężczyzna obejrzał się nagle, zerkając przez tylną szybę na stojący za cadillakiem samochód. – Wsiadaj pan, zanim zaczną trąbić.

– Nic z tego, panie Sokołowski. Mój kodeks honorowy mi nie pozwala. Nie mogę.

– Teraz już pan może. Nie pożałuje pan. Dobry obiad i krótka rozmowa. Niczym pan nie ryzykuje.

– O ile pamiętam, Zbrojewski był ostatni raz widziany żywy właśnie na obiedzie z panem.

– Czysty przypadek, mówiłem to panu wtedy. Co pan z takimi starymi historiami mi wyjeżdża?

– Bo historia lubi się powtarzać. I tego się właśnie obawiam.

– Dowcipas i filozof na dodatek. Wsiada pan?

Krugły wsiadł. Zrobił to wbrew sobie, zastanawiając się, czy będzie tego żałował. Sadowiąc się na skórzanej kanapie, z nawyku rzucił okiem na kierowcę. Tę twarz, mimo że widział ją z profilu, również znał. Rozsiadł się wygodniej. Potężny, sześciolitrowy silnik zabulgotał i Krug­ły poczuł, jak przeciążenie wciska go w oparcie.

– To co, gonimy? – zapytał Sokołowski.

Krugły pokręcił przecząco głową i wlepił wzrok w siedzącego obok człowieka w czerni.

Sebastian Sokołowski. Człowiek o nienagannej prezencji. „Pan Milion Baksów”, jak określił go kiedyś pewien kolega Krugłego. Tak zwany biznesmen, człowiek interesu o mafijnym rodowodzie, który ślizgał się w szczecińskim półświatku od wielu lat. Autokomisy, lombardy, transport, gazy techniczne, sieć pralni – mydło i powidło. Nie wychylał się (z wyjątkiem kupna potwora, w którego trzewiach teraz tkwili), nie robił wokół siebie szumu, i może to dlatego wciąż spokojnie robił swoje interesy. Tylko nie wyglądał już jak milion dolarów. Czas trochę go zdewaluował, do jakichś stu tysięcy.

– Widzę, że mnie pan pamięta, panie komisarzu? – Uśmiech na opalonej twarzy skojarzył się Krugłemu z paszczą krokodyla.

– Czyta mi pan w myślach.

– Nasze miłe spotkanie… Ile to? Dziesięć lat temu, co?

– Myliłem się. Nie czyta pan w myślach. Na pewno nie pomyślałem, że było miłe.

– Wkurzył się pan wtedy, kiedy kazali panu zostawić mnie w spokoju, co? To dlatego jest pan na mnie taki cięty?

– Dalej współpracuje pan z CBŚ? Mówię: „współpracuje”, bo na razie nie przychodzi mi na myśl inne określenie.

– Pan daruje, ale nie mogę z panem rozmawiać na te tematy. Nie jest pan funkcjonariuszem policji. A nawet gdyby pan nim był i tak nie miałby pan uprawnień, żeby mnie o to pytać.

– W porządku. – Krugły uniósł ręce w geście poddania. – Pojęcia tylko nie mam, jakim cudem darowali panu tę „wydmuszkę” ze „Szczurem”.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Marek Stelar, 2016

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I FILIA, Poznań 2023

 

Projekt okładki: © Mariusz Banachowicz

 

Redakcja: Jacek Ring

Korekta: Dorota Wojciechowska

Skład i łamanie: Jacek Antoniuk 

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-711-0

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.