Ciecz. O cudownych i niebezpiecznych substancjach, które wpływają na nasze życie - Mark Miodownik - ebook

Ciecz. O cudownych i niebezpiecznych substancjach, które wpływają na nasze życie ebook

Mark Miodownik

4,3

Opis

Co sprawia, że jedne ciecze zastygają, a inne nie? Jak to możliwe, że niektóre owady umieją chodzić po wodzie? Czy smak wina jest skorelowany z jego barwą? Jak tworzą się zwykłe fale, a jak tsunami? Kiedy wynaleziono pierwszy klej? Mark Miodownik, materiałoznawca i niezrównany popularyzator nauki, zabiera nas w podróż po świecie cudownych substancji. Wsiada do samolotu i opowiada o wszystkich cieczach biorących udział w locie z Londynu do San Francisco, od paliwa napędzającego maszynę, poprzez alkohol serwowany na pokładzie, ciekłokrystaliczne ekrany, na których wyświetla się filmy, wodę w oceanie i tę, która przybrała postać chmur za oknem, aż po płyny ustrojowe, środki do dezynfekcji i tusz w długopisie. Opowieść o fascynującym świecie ciekłych substancji jest zarazem podróżą w czasie – Miodownik pisze i o tym, jak ludzkość odkrywała zbawienne lub destrukcyjne właściwości cieczy i jak tworzyła nowe. Książka nie tylko dla tych, którzy uwielbiali bawić się zestawem „Mały Chemik”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (36 ocen)
18
13
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
xvKlaudiavx

Całkiem niezła

Niektóre rozdziały bardzo ciekawe - nie mogłam się od nich oderwać, natomiast niektóre mniej. Np. rozdziału o kawie i herbacie według mnie mogłoby nie być, a zachowanie wody niepotrzebnie rozdzielone na parę rozdziałów. Chwilami miałam też wrażenie że treść trochę odbiega od konkretów, a fragment w którym autor sugeruje prawdopodobieństwo obchodzenia halloween jesienią ze względu na mgłę... Zabrakło mi kilku rzeczy, które chciałabym w tego typu książce, dlatego 3 gwiazdki, ale warto przeczytać chociażby dla tych ciekawszych rzeczy.
00

Popularność




Mark Mio­dow­nik

Ciecz

O cu­dow­nych i nie­bez­piecz­nych sub­stan­cjach, któ­re wpły­wa­ją na na­sze ży­cie

prze­ło­żył Da­riusz Żu­kow­ski

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter 2020

Wpro­wa­dze­nie

Pod­czas kon­tro­li bez­pie­czeń­stwa na lot­ni­sku skon­fi­sko­wa­no mi ma­sło orze­cho­we, miód, pe­sto, pa­stę do zę­bów i, co naj­bar­dziej przy­kre, bu­tel­kę whi­sky sin­gle malt. W ta­kich sy­tu­acjach za­wsze tra­cę zim­ną krew. Mó­wię rze­czy w sty­lu: „Chcę się wi­dzieć z pa­na sze­fem!”, al­bo: „Ma­sło orze­cho­we to prze­cież nie płyn”, choć wiem, że nie mam ra­cji. Ma­sło wy­ka­zu­je zdol­ność prze­pły­wu i przy­bie­ra kształt za­wie­ra­ją­ce­go je na­czy­nia, więc jest pły­nem. Mi­mo wszyst­ko iry­tu­je mnie fakt, że w do­bie „in­te­li­gent­nej” tech­ni­ki ochro­na na lot­ni­sku wciąż nie po­tra­fi od­róż­nić sma­ro­wi­dła do chle­ba od cie­kłe­go ma­te­ria­łu wy­bu­cho­we­go.

W 2006 ro­ku za­ka­za­no prze­wo­że­nia na po­kła­dzie sa­mo­lo­tu opa­ko­wań z pły­nem o ob­ję­to­ści po­wy­żej 100 mi­li­li­trów; od tam­te­go cza­su w me­to­dach de­tek­cji nie za­szedł jed­nak zbyt wiel­ki po­stęp. Ma­szy­ny rent­ge­now­skie prze­świe­tla­ją ba­gaż i alar­mu­ją ochro­nę, gdy wy­kry­ją po­dej­rza­ne obiek­ty – su­szar­ki kształ­tem przy­po­mi­na­ją­ce pi­sto­le­ty czy pió­ra po­dob­ne do no­ży. Ale pły­ny są bez­kształt­ne. Przy­bie­ra­ją for­mę po­jem­ni­ka. Tech­no­lo­gia ska­no­wa­nia ba­ga­żu po­zwa­la też okre­ślić gę­stość sub­stan­cji i nie­któ­re z jej skład­ni­ków che­micz­nych. Lecz i tu po­ja­wia­ją się pro­ble­my. Bu­do­wa czą­stecz­ko­wa wy­bu­cho­wej ni­tro­gli­ce­ry­ny jest po­dob­na do bu­do­wy ma­sła orze­cho­we­go. W obu wy­stę­pu­ją wę­giel, wo­dór, azot i tlen, a mi­mo to ta pierw­sza eks­plo­du­je, to dru­gie zaś – cóż, jest po pro­stu pysz­ne. Ist­nie­je ogrom­na licz­ba nie­bez­piecz­nych tok­syn, tru­cizn, wy­bie­la­czy i pa­to­ge­nów, któ­re – gdy trze­ba dzia­łać szyb­ko i sku­tecz­nie – nie­sły­cha­nie trud­no od­róż­nić od in­nych, nie­szko­dli­wych pły­nów. Tym wła­śnie ar­gu­men­tem wie­lu ochro­nia­rzy na lot­ni­skach (oraz ich zwierzch­ni­ków) osta­tecz­nie prze­ko­nu­je mnie, na­bur­mu­szo­ne­go, że mo­je ma­sło orze­cho­we czy ja­kaś in­na za­wie­ra­ją­ca płyn bu­te­lecz­ka, któ­rą jak za­wsze za­po­mnia­łem wy­jąć z ba­ga­żu pod­ręcz­ne­go, na­praw­dę mo­że sta­no­wić po­waż­ne za­gro­że­nie.

Pły­ny to al­ter ego po­rząd­nych, trwa­łych ma­te­ria­łów. O ile so­lid­ne two­rzy­wa są wier­ny­mi to­wa­rzy­sza­mi ludz­ko­ści, na za­wsze przy­bie­ra­ją­cy­mi for­my ubrań, bu­tów, te­le­fo­nów, aut czy lot­nisk, o ty­le pły­ny ciek­ną. Przy­bie­ra­ją ja­kiś kształt wy­łącz­nie wte­dy, gdy wle­je się je do na­czy­nia. W prze­ciw­nym ra­zie po­zo­sta­ją w cią­głym ru­chu: prze­są­cza­ją się, po­wo­du­ją ko­ro­zję, ka­pią i wy­my­ka­ją się nam spod kon­tro­li. Gdy usta­wi się gdzieś ja­kiś so­lid­ny obiekt, po­zo­sta­nie on na miej­scu (o ile nikt go nie usu­nie przy uży­ciu si­ły), a cza­sem na­wet bę­dzie ro­bił coś po­ży­tecz­ne­go, na przy­kład pod­pie­rał bu­dy­nek czy do­star­czał osie­dlu elek­trycz­ność. Tym­cza­sem wśród pły­nów pa­nu­je anar­chia – lu­bią so­bie coś znisz­czyć. W ła­zien­ce to­czy się nie­ustan­na wal­ka o to, by wo­da nie prze­cie­ka­ła szcze­li­na­mi ani nie gro­ma­dzi­ła się pod po­sadz­ką, bo tam za­czy­na na­praw­dę do­ka­zy­wać: spra­wia, że drew­nia­ne dźwi­ga­ry gni­ją i pę­ka­ją. Wo­da roz­la­na na gład­kich ka­flach gro­zi po­śliź­nię­ciem, pro­wa­dząc do nie­wy­obra­żal­nie wiel­kiej licz­by wy­pad­ków z po­waż­ny­mi uszko­dze­nia­mi cia­ła. Gdy zbie­ra się w ro­gu ła­zien­ki, sprzy­ja roz­wo­jo­wi czar­nej, glu­to­wa­tej ple­śni oraz mi­kro­bów, któ­re mo­gą się we­drzeć do wnę­trza na­sze­go cia­ła i nas za­in­fe­ko­wać. A mi­mo to ją ko­cha­my. Uwiel­bia­my za­nu­rzać się w wo­dzie, brać prysz­nic i się nią po­le­wać. Po­nad­to ła­zien­ka nie by­ła­by ła­zien­ką bez ba­te­rii bu­te­lek czy tu­bek za­wie­ra­ją­cych płyn­ne my­dła, szam­po­ny, od­żyw­ki, kre­my i pa­sty do zę­bów. Roz­ko­szu­je­my się ty­mi cu­dow­ny­mi cie­cza­mi, choć jed­no­cze­śnie spo­glą­da­my na nie po­dejrz­li­wie: czy aby na pew­no nam nie szko­dzą? Czy nie po­wo­du­ją ra­ka? Nie nisz­czą śro­do­wi­ska? Gdy mo­wa o pły­nach, przy­jem­ność i nie­bez­pie­czeń­stwo za­wsze idą w pa­rze. Ciecz jest z na­tu­ry dwu­li­co­wa: ni to gaz, ni cia­ło sta­łe, tyl­ko coś po­mię­dzy – coś za­gad­ko­we­go i ta­jem­ni­cze­go.

Weź­my na przy­kład rtęć, któ­ra ocza­ro­wy­wa­ła i tru­ła ludz­kość przez ty­sią­ce lat. Ja­ko dziec­ko na­wet się nią ba­wi­łem – to­czy­łem sre­brzy­ste kul­ki po bla­cie, za­fa­scy­no­wa­ny ich nie­ziem­skim uro­kiem, do­pó­ki nie uświa­do­mio­no mi, że są tru­ją­ce. W wie­lu pra­daw­nych kul­tu­rach uwa­ża­no jed­nak, że rtęć prze­dłu­ża ży­cie, le­czy zła­ma­nia i sprzy­ja zdro­wiu. Nie wia­do­mo, dla­cze­go tak są­dzo­no – być mo­że dla­te­go, że jest je­dy­nym me­ta­lem, któ­ry utrzy­mu­je płyn­ną po­stać w tem­pe­ra­tu­rze po­ko­jo­wej. Pierw­szy chiń­ski ce­sarz Qin Shi Hu­ang za­ży­wał pi­guł­ki z rtę­cią dla po­pra­wy zdro­wia, lecz – praw­do­po­dob­nie z te­go wła­śnie po­wo­du – zmarł w wie­ku trzy­dzie­stu dzie­wię­ciu lat. Mi­mo to po­cho­wa­no go w gro­bow­cu z or­na­men­tem rtę­cio­wych po­to­ków. Sta­ro­żyt­ni Gre­cy uży­wa­li te­go pier­wiast­ka w ma­ściach, a al­che­mi­cy wie­rzy­li, że je­go po­łą­cze­nie z in­ną ele­men­tar­ną sub­stan­cją – siar­ką – sta­no­wi pod­sta­wę wszel­kich me­ta­li. Do­sko­na­ła pro­por­cja rtę­ci i siar­ki mia­ła do­pro­wa­dzić do po­wsta­nia zło­ta. Da­ło to asumpt błęd­ne­mu mnie­ma­niu, że zło­to moż­na po­zy­skać z róż­nych me­ta­li, o ile zmie­sza się je w od­po­wied­nich pro­por­cjach. Choć oka­za­ło się to nie­praw­dą, zło­to rze­czy­wi­ście roz­pusz­cza się w rtę­ci, a gdy po­wsta­łą po je­go wchło­nię­ciu ma­sę się pod­grze­je, rtęć wy­pa­ru­je, po­zo­sta­wia­jąc li­tą brył­kę zło­ta. Dla więk­szo­ści daw­nych spo­łe­czeństw pro­ces ten był wprost ma­gicz­ny.

Rtęć nie jest je­dy­nym pły­nem, któ­ry po­tra­fi wchło­nąć in­ną sub­stan­cję. Sól do­da­na do wo­dy szyb­ko zni­ka – gdzieś jest, ale gdzie? Je­śli jed­nak wsy­pać ją do ole­ju, opad­nie na dno nie­roz­pusz­czo­na. Dla­cze­go? Płyn­na rtęć mo­że wchło­nąć zło­to, lecz od­rzu­ci wo­dę. Cze­mu tak się dzie­je? Wo­da ab­sor­bu­je ga­zy, w tym tlen – gdy­by tak się nie dzia­ło, ży­li­by­śmy w zu­peł­nie in­nym świe­cie, po­nie­waż pier­wia­stek ten, roz­pusz­czo­ny w wo­dzie, po­zwa­la od­dy­chać ry­bom. I choć wo­da nie jest w sta­nie przy­jąć dość tle­nu, by mo­gli nim od­dy­chać lu­dzie, in­ne cie­cze ma­ją ta­kie wła­ści­wo­ści. Ist­nie­je pe­wien olej, ciecz per­flu­oro­wa­na, któ­ry nie wcho­dzi w nie­mal żad­ne re­ak­cje che­micz­ne ani elek­tro­che­micz­ne. Te­le­fon ko­mór­ko­wy za­nu­rzo­ny w na­czy­niu wy­peł­nio­nym ta­kim ole­jem wciąż bę­dzie nor­mal­nie dzia­łał. Płyn ten da­je się na­sy­cić tle­nem do te­go stop­nia, że moż­na nim od­dy­chać. Ta­kie od­dy­cha­nie – cie­czą za­miast po­wie­trza – znaj­du­je wie­le za­sto­so­wań. Naj­waż­niej­szym z nich jest le­cze­nie no­wo­rod­ków cier­pią­cych na ze­spół za­bu­rzeń od­dy­cha­nia (IRDS).

Wo­da w sta­nie cie­kłym jest jed­nak kry­ni­cą ży­cia, moż­na w niej bo­wiem roz­pu­ścić tak­że ca­ły wa­chlarz in­nych che­mi­ka­liów po­za tle­nem, w tym czą­stecz­ki ba­zu­ją­ce na wę­glu. W śro­do­wi­sku wod­nym mo­gą więc po­wstać no­we, spon­ta­nicz­nie zro­dzo­ne or­ga­ni­zmy. Tak przy­naj­mniej gło­si teo­ria. I to dla­te­go na­ukow­cy po­szu­ku­ją na ob­cych pla­ne­tach czy księ­ży­cach właś­nie wo­dy. Lecz wo­da jest rzad­kim to­wa­rem we wszech­świe­cie. Być mo­że pod lo­do­wą sko­ru­pą Eu­ro­py, jed­ne­go z księ­ży­ców Jo­wi­sza, ist­nie­je wod­ny oce­an. Nie­wy­klu­czo­ne, że wo­da jest tak­że na En­ce­la­du­sie, księ­ży­cu Sa­tur­na. Jed­nak spo­śród wszyst­kich pla­net Ukła­du Sło­necz­ne­go tyl­ko na Zie­mi du­że ilo­ści wo­dy wy­stę­pu­ją bez­po­śred­nio pod go­łym nie­bem.

Dzię­ki szcze­gól­nym wła­ści­wo­ściom na­szej pla­ne­ty tem­pe­ra­tu­ra i ci­śnie­nie przy jej po­wierzch­ni po­zwa­la­ją na ist­nie­nie wo­dy w po­sta­ci cie­kłej. Płyn­ne, me­ta­licz­ne ją­dro Zie­mi, któ­re ge­ne­ru­je po­le ma­gne­tycz­ne chro­nią­ce ją przed od­dzia­ły­wa­niem wia­tru sło­necz­ne­go, za­po­bie­gło ulot­nie­niu się ca­łej wo­dy już przed mi­liar­da­mi lat. Krót­ko mó­wiąc, na na­szej pla­ne­cie je­den płyn po­zwo­lił ist­nieć dru­gie­mu, a to do­pro­wa­dzi­ło do po­wsta­nia ży­cia.

Cie­cze by­wa­ją tak­że nisz­czy­ciel­skie. Gąb­ka wy­da­je się mięk­ka, po­nie­waż ła­two pod­da­je się zgnia­ta­niu – rzuć­cie się na wy­ko­na­ny z niej ma­te­rac, a po­czu­je­cie, jak się pod wa­mi ugi­na. Cie­cze nie ma­ją ta­kiej wła­ści­wo­ści. Za­miast te­go na­stę­pu­je w nich prze­pływ – jed­ne czą­stecz­ki na­tych­miast zaj­mu­ją miej­sca zwol­nio­ne przez in­ne. Zja­wi­sko to wi­dać, gdy oglą­da się rze­kę, pły­ną­cą z kra­nu wo­dę al­bo mie­sza­ną ły­żecz­ką ka­wę. Gdy uder­za­cie w po­wierzch­nię wo­dy po sko­ku do ba­se­nu, płyn mu­si ustą­pić na­ci­sko­wi cia­ła. Na prze­pływ po­trze­ba jed­nak cza­su: przy du­żej pręd­ko­ści ude­rze­nia wo­da nie roz­stę­pu­je się dość szyb­ko i sta­wia opór. To za spra­wą tej wła­śnie si­ły pie­cze nas brzuch, gdy sko­czy­my na de­skę do ba­se­nu, a upa­dek z du­żej wy­so­ko­ści na ta­flę wo­dy przy­po­mi­na ude­rze­nie w be­ton. Nie­zdol­ność wo­dy do kom­pre­sji jest rów­nież przy­czy­ną nisz­czy­ciel­skiej si­ły fal, ta­kich jak tsu­na­mi, któ­re ruj­nu­ją bu­dyn­ki i mia­sta, mio­ta­jąc sa­mo­cho­da­mi ni­czym szczap­ka­mi drew­na. W 2004 ro­ku trzę­sie­nie zie­mi na Oce­anie In­dyj­skim wy­wo­ła­ło se­rię fal tsu­na­mi, któ­re spo­wo­do­wa­ły śmierć 230 ty­się­cy lu­dzi w czter­na­stu kra­jach. Pod wzglę­dem ska­li znisz­czeń był to ósmy spo­śród od­no­to­wa­nych ka­ta­kli­zmów na­tu­ral­nych.

In­ną nie­bez­piecz­ną ce­chą pły­nów są ich wła­ści­wo­ści wy­bu­cho­we. Za­czy­na­jąc pra­cę nad dok­to­ra­tem na Oks­for­dzie, w ra­mach ba­dań przy­go­to­wy­wa­łem kil­ka pró­bek do ana­li­zy pod mi­kro­sko­pem elek­tro­no­wym. W tym ce­lu schła­dza­łem tak zwa­ny elek­tro­lit do elek­tro­po­le­ro­wa­nia – roz­twór bu­tok­sy­eta­no­lu, kwa­su octo­we­go i kwa­su nad­chlo­ro­we­go – do tem­pe­ra­tu­ry –20°C. Do­wie­dzia­łem się, jak to ro­bić, od in­ne­go dok­to­ran­ta w la­bo­ra­to­rium, An­dy’ego God­freya, i uzna­łem, że so­bie po­ra­dzę. Jed­nak kil­ka mie­się­cy póź­niej An­dy za­uwa­żył, że pod­czas pro­ce­su elek­tro­po­le­ro­wa­nia czę­sto do­pusz­czam do wzro­stu tem­pe­ra­tu­ry elek­tro­li­tu. „Le­piej uwa­żaj” – po­wie­dział ze zmarsz­czo­ny­mi brwia­mi, za­glą­da­jąc mi przez ra­mię. Spy­ta­łem, w czym pro­blem, na co wska­zał mi us­tęp la­bo­ra­to­ryj­ne­go pod­ręcz­ni­ka za­gro­żeń che­micz­nych:

Kwas nad­chlo­ro­wy wy­ka­zu­je wła­ści­wo­ści ko­ro­zyj­ne i uszka­dza tkan­ki cia­ła. W ra­zie in­ha­la­cji, po­łknię­cia bądź kon­tak­tu ze skó­rą lub ocza­mi mo­że być groź­ny dla zdro­wia. Pod­grza­ny po­wy­żej tem­pe­ra­tu­ry po­ko­jo­wej lub w stę­że­niu prze­kra­cza­ją­cym 72 pro­cent (w do­wol­nej tem­pe­ra­tu­rze) sta­je się sil­nym utle­nia­czem. W ra­zie po­la­nia lub zmie­sza­nia z kwa­sem nad­chlo­ro­wym ma­te­ria­ły or­ga­nicz­ne są wy­jąt­ko­wo po­dat­ne na sa­mo­czyn­ny za­płon. Opa­ry te­go kwa­su w sys­te­mach wen­ty­la­cyj­nych mo­gą za­mie­niać się we wraż­li­we na wstrzą­sy nad­chlo­ra­ny.

Krót­ko mó­wiąc: mo­że wy­buch­nąć.

Prze­glą­da­jąc za­war­tość la­bo­ra­to­rium, od­kry­łem wie­le po­dob­nych przej­rzy­stych, bez­barw­nych pły­nów, w więk­szo­ści nie­mal nie­odróż­nial­nych od sie­bie. Uży­wa­li­śmy na przy­kład kwa­su flu­oro­wo­do­ro­we­go, któ­ry nie tyl­ko po­tra­fi prze­żreć be­ton, me­tal i cia­ło, lecz tak­że sta­je się tru­ci­zną za­bu­rza­ją­cą dzia­ła­nie ukła­du ner­wo­we­go w kon­tak­cie ze skó­rą. Ma to strasz­li­we skut­ki: ofia­ra na­wet nie czu­je, kie­dy kwas tra­wi jej cia­ło. Moż­na ła­two prze­oczyć przy­pad­ko­we ochla­pa­nie.

Do ka­te­go­rii tru­cizn za­li­cza się tak­że al­ko­hol. Zwłasz­cza przyj­mo­wa­ny w wy­so­kich daw­kach za­bił znacz­nie wię­cej osób niż kwas flu­oro­wo­do­ro­wy, ode­grał jed­nak wiel­ką ro­lę w spo­łe­czeń­stwach i kul­tu­rach świa­ta – przez wie­ki wy­ko­rzy­sty­wa­no go ja­ko śro­dek an­ty­sep­tycz­ny, prze­ciw­kasz­lo­wy, prze­ciw­bó­lo­wy i uspo­ka­ja­ją­cy, a tak­że ja­ko pa­li­wo. Do je­go naj­bar­dziej atrak­cyj­nych wła­ści­wo­ści na­le­ży zaś tłu­mie­nie dzia­ła­nia ukła­du ner­wo­we­go – jest nar­ko­ty­kiem, sub­stan­cją psy­cho­ak­tyw­ną. Wie­lu lu­dzi nie jest w sta­nie funk­cjo­no­wać bez co­dzien­nej lamp­ki wi­na, a pod­czas więk­szo­ści spo­tkań po­da­je się al­ko­hol. Choć nie ufa­my te­go ro­dza­ju cie­czom (słusz­nie!), i tak je uwiel­bia­my.

Kie­dy al­ko­hol tra­fi do krwio­bie­gu, za­czy­na­my od­czu­wać je­go wpływ na na­szą fi­zjo­lo­gię. Bi­cie ser­ca wciąż przy­po­mi­na nam o ro­li, ja­ką w or­ga­ni­zmie od­gry­wa nie­ustan­nie krą­żą­ca krew. Funk­cjo­nu­je­my tyl­ko dzię­ki dzia­ła­niu or­ga­nicz­nej pomp­ki, a kie­dy prze­sta­je ona dzia­łać, umie­ra­my. Spo­śród wszyst­kich pły­nów na świe­cie krew jest dla nas zde­cy­do­wa­nie naj­waż­niej­sza. Na szczę­ście ser­ce moż­na dziś wy­mie­nić, a ży­ły wo­kół nie­go po­zszy­wać w in­nych kon­fi­gu­ra­cjach. Sa­mą krew da­je się uzu­peł­niać lub od­sy­sać, prze­cho­wy­wać, prze­ka­zy­wać in­nym, mro­zić i roz­mra­żać. Bez ban­ków krwi mi­lio­ny osób pod­da­wa­nych ope­ra­cjom, ran­nych na woj­nie lub po­szko­do­wa­nych w wy­pad­kach nie mia­ły­by szans na prze­ży­cie.

Krew mo­że tak­że zo­stać za­in­fe­ko­wa­na pa­to­ge­na­mi, ta­ki­mi jak wi­rus HIV czy wi­rus za­pa­le­nia wą­tro­by, a wte­dy za­miast le­czyć, szko­dzi. Mu­si­my więc pa­mię­tać, że po­dob­nie jak wszyst­kie in­ne cie­cze, ona też by­wa dwu­li­co­wa. Nie war­to więc py­tać, czy da­nej cie­czy moż­na ufać, czy trze­ba się jej strzec – czy jest do­bra czy zła, zdro­wa czy tru­ją­ca, smacz­na czy ohyd­na. War­to się ra­czej za­sta­no­wić, czy ro­zu­mie­my ją na ty­le do­brze, by ją okieł­znać.

Nie ma lep­szej me­to­dy na zi­lu­stro­wa­nie po­czu­cia mo­cy i ra­do­ści, ja­ką da­ją nam ujarz­mio­ne cie­cze, niż opo­wie­dze­nie o pły­nach bio­rą­cych udział w lo­cie sa­mo­lo­tu. O tym wła­śnie jest ta książ­ka: opi­su­ję w niej wszyst­kie dziw­ne, cu­dow­ne cie­cze, któ­re uczest­ni­czą w lo­cie trans­atlan­tyc­kim. Mia­łem oka­zję od­być ta­ką po­dróż, po­nie­waż nie wy­sa­dzi­łem się w po­wie­trze pod­czas ro­bie­nia dok­to­ra­tu – na­dal ba­da­łem ma­te­ria­ły, aż w koń­cu zo­sta­łem dy­rek­to­rem In­sti­tu­te of Ma­king przy lon­dyń­skim Uni­ver­si­ty Col­le­ge. Pro­wa­dzi­my tam mię­dzy in­ny­mi ba­da­nia po­zwa­la­ją­ce zro­zu­mieć, jak cie­cze ukry­wa­ją się pod po­sta­cią ciał sta­łych. Na przy­kład as­falt, z któ­re­go ro­bi się dro­gi, choć spra­wia wra­że­nie twar­de­go ma­te­ria­łu, jest cie­czą, po­dob­nie jak ma­sło orze­cho­we. Dzię­ki na­szym ba­da­niom je­ste­śmy za­pra­sza­ni na kon­fe­ren­cje na ca­łym świe­cie. Ta książ­ka przed­sta­wia po­dróż na jed­ną z nich – z Lon­dy­nu do San Fran­ci­sco.

Lot opi­su­ję ję­zy­kiem czą­ste­czek, ude­rzeń ser­ca i fal oce­anu. Za­mie­rzam od­sło­nić ta­jem­ni­cze wła­ści­wo­ści cie­czy, na któ­rych po­le­ga­my. Prze­le­ci­my nad is­landz­ki­mi wul­ka­na­mi, mroź­ny­mi prze­stwo­ra­mi Gren­lan­dii i cęt­ka­mi je­zior wo­kół Za­to­ki Hud­so­na, by skrę­cić na po­łu­dnie i po­dą­żać wzdłuż ame­ry­kań­skie­go wy­brze­ża Pa­cy­fi­ku. To prze­strzeń na ty­le wiel­ka, by­śmy przy­glą­da­jąc się jej, mo­gli omó­wić cie­cze w róż­nych ska­lach: od głę­bin oce­anów po za­war­te w chmu­rach kro­pel­ki. Zba­da­my też in­try­gu­ją­ce cie­kłe krysz­ta­ły ukry­te w ekra­nach po­kła­do­we­go sys­te­mu roz­ryw­ki, na­po­je ser­wo­wa­ne przez per­so­nel oraz oczy­wi­ście pa­li­wo lot­ni­cze, dzię­ki któ­re­mu sa­mo­lot utrzy­mu­je się w stra­tos­fe­rze.

Każ­dy roz­dział po­świę­cam in­nej fa­zie lo­tu i oma­wiam wła­ści­wo­ści bio­rą­cych w niej udział cie­czy, zdol­nych mię­dzy in­ny­mi do wy­bu­cho­we­go sa­mo­spa­la­nia, roz­pusz­cza­nia w so­bie in­nych sub­stan­cji lub za­pa­rza­nia ziół. Po­ka­zu­ję, w ja­ki spo­sób róż­ne oso­bli­we ce­chy pły­nów, ta­kie jak zdol­ność do na­wil­ża­nia i for­mo­wa­nia kro­pel, lep­kość, roz­pusz­czal­ność, ci­śnie­nie czy na­pię­cie po­wierzch­nio­we, umoż­li­wia­ją nam da­le­kie po­dró­że. Przy oka­zji opo­wiem, jak to moż­li­we, że ciecz pły­nie w gó­rę pnia drze­wa, lecz pod gó­rę stro­me­go zbo­cza już nie, dla­cze­go olej jest lep­ki, cze­mu fa­le ma­ją tak wiel­ki za­sięg, dla­cze­go przed­mio­ty schną, czy to moż­li­we, by płyn był jed­no­cze­śnie krysz­ta­łem, jak się nie za­truć, pę­dząc bim­ber, i – co bo­daj naj­waż­niej­sze – jak za­pa­rzyć do­sko­na­łą fi­li­żan­kę her­ba­ty. Pro­szę, po­leć­cie ra­zem ze mną – obie­cu­ję nie­zwy­kłą, ma­gicz­ną po­dróż.

Ty­tuł ory­gi­na­łu:

Li­qu­id. The De­li­ght­ful and Dan­ge­ro­us Sub­stan­ces That Flow thro­ugh Our Li­ves

Re­dak­cja me­ry­to­rycz­na: dr hab. inż. Re­mi­giusz Ko­wa­lik

Re­dak­cja: Ma­ciej Ro­bert

Ko­rek­ta: Agniesz­ka Stę­plew­ska, Pau­li­na Le­nar

Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Ślu­sar­czyk

Pro­jekt okład­ki: Woj­tek Kwie­cień-Ja­ni­kow­ski

Kon­wer­sja do for­ma­tów EPUB i MO­BI: Mał­go­rza­ta Wi­dła

Ori­gi­nal En­glish lan­gu­age edi­tion first pu­bli­shed by Pen­gu­in Bo­oks Ltd, Lon­don­Text co­py­ri­ght © Mark Mio­dow­nik 2018

The au­thor has as­ser­ted his mo­ral ri­ghts

All ri­ghts re­se­rved

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Da­riusz Żu­kow­ski, 2020

130. książ­ka wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

ISBN 978-83-66147-38-6

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

ul. Gra­bow­skie­go 13/1, 31-126 Kra­ków

ka­rak­ter.pl