Ciało ze szkła. Historia hipochondrii - Caroline Crampton - ebook

Ciało ze szkła. Historia hipochondrii ebook

Crampton Caroline

0,0
47,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 367

Data ważności licencji: 12/19/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego A Body Made of Glass. A History of Hypochondria

Projekt okładki Liza Korolova

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Ilustracja na okładce: Samuel van Hoogstraten, The Anemic Lady, Rijksmuseum

Copyright © 2024 by Caroline Crampton

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025

Copyright © for the Polish translation by Martyna Tomczak, 2025

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Małgorzata Tarnowska

Konsultacja medyczna dr n. med Tomasz Szafrański

Korekta Aleksandra Kalinowska / d2d.pl, Sandra Popławska / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-188-0

Dla Guya, który jest moim lekarstwem

Rytm tego rytuału wszedł mi w krew. Nachylam się do lustra, oparta biodrami o krawędź umywalki. Stare sińce przyjmują twardy kant. Jedna ręka odsłania lewy obojczyk. Druga szturcha cień, który tam dostrzegłam.

W pustej łazience w pracy jest bardzo jasno. Światło jarzeniówki odbija się od ścian, płytek podłogi, lśniącej bieli umywalki i klozetu. W tafli lustra pomieszczenie ginie w tej jasności. Wyraźnie widzę tylko swoją bladą twarz i źrenice jak główki szpilek. Plamista czerwień wylewa się spod kołnierzyka, pnie po szyi. Delikatnie obracając głowę, unikam własnego spojrzenia.

Kieruję wzrok na trzynaście centymetrów kwadratowych skóry na lewo od jabłka Adama. Fragment ciała, który najczęściej łaskotliwie się zaognia, a zatem najlepiej mi znany. Potrafię idealnie odtworzyć jego obraz samym dotykiem, przebiegając palcami po dawno zabliźnionej ranie wzdłuż obojczyka i miękkich zagłębieniach szyi. Ale teraz chcę mu się przyjrzeć dokładnie, niczym pod mikroskopem.

Znam ten schemat. W gorsze dni, kiedy jestem zmęczona, a dialogi współpracowników, szybkie jak pociski, omywają moje uszy postrzępioną falą dźwięku, czasem odwracam głowę, by uniknąć czyjegoś spojrzenia, i wtedy to czuję. Mam wrażenie, że coś miękkiego i twardego zarazem blokuje płynny zwykle ruch szyi. Uczucie jednocześnie okropnie znajome i całkowicie obce. Jak wtedy, gdy po ciemku źle obliczysz liczbę schodów i stopa niespodziewanie zetknie się z podłogą. Wstrząs i elektryczny impuls, który wdziera się do żołądka. Wykryto obecność intruza.

Znam ten schemat, ale wciąż czasem w nim więznę. Udaję, że siedzę przy biurku, stukam w klawiaturę, choć w rzeczywistości, z szumem paniki w uszach, zajadle spieram się sama ze sobą. Powraca śpiewna, pozbawiona sensu scysja. „Wiesz, że ci się wydaje / ale może tym razem to jednak prawda?” I zawsze kończy się tak samo. Ląduję tu, przed lustrem, wpatrzona we własne szkliste odbicie, z cichym szlochem szturchając szyję tak mocno, że zostają ślady.

Tym, czego szukają moje badawcze palce, jest dowód na obecność guzka, gruzła tkanki, który choć nie powinien, wybrzusza się pod skórą. Ale w głowie nie rysuje mi się to tak przejrzyście; moje myśli całkowicie wypełnia piekielny biały szum, a wraz z nim uparte szepty: „niemożliwe, niemożliwe”. Nauczona doświadczeniem, wiem, że nowotwór ma konkretną teksturę: twarde jądro zanurzone w powłoczce, która ślizga się wzdłuż mięśni i pod skórą. Znaleziony niemal dekadę temu w tej właśnie części szyi, dał się przesuwać pod palcami. Tańczył wśród ścięgien, kiedy poruszałam głową. Wydawał dźwięk, jakby pstrykanie, które czułam na języku.

Podczas gdy ja dalej gapię się i szturcham, budzi się mózg i zaczyna się gonitwa myśli. Jeśli naprawdę coś mi tam rośnie – a w głowie mam baśniowe zło, niewidzialne trujące róże, pnące się wewnątrz ciała, by uwięzić mnie w swoich ciernistych splotach – nic już nigdy nie będzie jak dotąd. Będę musiała przekazać złą wiadomość mężowi, rodzicom, siostrze, znajomym. Zmierzyć się z tym osobliwym znakiem czasu: rozterką, ile z bardzo osobistej tragedii udostępnić obcym ludziom w internecie. Zrezygnować z pracy, gdy nie będę już w stanie przenosić słów na ekran. Radzić sobie na co dzień z mniejszą pulą pieniędzy, z której jeszcze część musi starczyć dla kogoś, kto wyprowadzi psa, kiedy ja nie będę miała siły… Czy ktokolwiek zna hasło do mojego komputera, a jeśli nie, to jak po mojej śmierci dostanie się do skrzynki mailowej? I wciąż nie przestaję macać się po szyi, metodycznie, na autopilocie, jednocześnie rozmyślając nad tym, co powinno się zawrzeć w cyfrowym testamencie.

Gdy się wreszcie otrząsam z tej logistycznej zadumy, szyja w lustrze jest czerwona, nakrapiana, dotyk budzi kilka zachowanych nerwów. Wspólnym, niezbyt ochoczym wysiłkiem uruchamiają ból, który jednak ledwo czuję. Wobec braku ostatecznego dowodu panika delikatnie odpływa. Podskórne grzbiety i kotliny pozostałej po operacjach tkanki bliznowatej wywołują lekki niepokój, ale to starzy znajomi. Aby się upewnić, że mam guza, potrzebuję czegoś pewniejszego niż moje własne niezgrabne palce. Muszę spojrzeć od środka. Zdobyć wiedzę i narzędzia, dzięki którym zwyczajne, nieprzeniknione ciało nabierze przejrzystości szkła i cokolwiek czai się wewnątrz, wyjdzie na światło dzienne. A do tego potrzebna mi pomoc.

Przy kilku pierwszych falach tej biurowej paniki postąpiłam tak, jak sądziłam, że należy postąpić. Wysiedziawszy w pracy do końca, udałam się do przychodni, gdzie pielęgniarka obmacała mi szyję. Próbowałam odpowiadać na pytania, co czuję, streścić wieloletnią historię w kilku zwięzłych zdaniach, jakby tworząc szkic mapy dla kogoś, kto stanął u wlotu do mojego osobistego medycznego labiryntu.

Rezultat był zawsze ten sam: pielęgniarka, nic nie znalazłszy, nie mogła skierować mnie na dalsze badania, a zarazem – przez wzgląd na moją historię – odmawiała złożenia ostatecznej deklaracji, która pozwoliłaby mi wrócić do domu w radosnych podskokach, uwolnić się od paniki i znów zająć bardziej przyziemnymi zmartwieniami, choćby tym, co kupić na kolację albo czy naprawdę osy budują gniazdo na strychu. Po raz setny słyszę, że jeśli sprawa wciąż mnie niepokoi, powinnam umówić się na wizytę do swojego lekarza, a tymczasem nie miętosić już szyi, bo zaognię stare rany. Dziękuję pielęgniarce, zapinam płaszcz i wracam do domu. Aby pójść teraz do specjalisty, musiałabym wziąć wolne z pracy i wybrać się w podróż z kilkoma przesiadkami. Zawsze kończy się tym samym.

Słysząc tę poradę, zawsze myślę o wszystkich lekarzach, których odwiedzałam w przeszłości. O ich życzliwych próbach uspokojenia mnie, choć nie mogli mi dać upragnionej gwarancji. O objawach, opisywanych wielokrotnie i na próżno, bo w odpowiedzi słyszałam tylko, że badania nie wykazały żadnej poważniejszej choroby i powinnam trochę schudnąć albo obniżyć poziom stresu. O tym, jak moja matka osunęła się z krzesła na podłogę, kiedy lekarz obwieścił mi diagnozę, która miała odmienić całe moje życie. Siedział bezczynnie i patrzył, jak matka mdleje. Miałam siedemnaście lat i nienawiść do niego rozpalała mnie od środka piekącym płomieniem. Później marzyłam o cudownym ozdrowieniu, żeby tylko nigdy więcej go nie spotkać.

Po kilku identycznych wizytach w przychodni przestałam szukać pomocy, gdy objawiał się widmowy guz. Byłam w stanie sama przeprowadzić oględziny, sama zważyć prawdopodobieństwo. Odkryłam, że skuteczniejszym wyjściem jest całkowicie poddać się fali paniki, wymknąć do łazienki, gotowa na najgorsze, a po wszystkim przemyć twarz i wrócić do biurka. Ukłucia paniki wciąż bolą, ale dziś wiem, jak to przetrwać. Zdarza mi się w pół godziny przebyć drogę od żegnania się z życiem do końskiego zdrowia.

Tym razem jestem blisko. Łzy obeschły, a gdy odkręcam kran, żeby spryskać wodą twarz poznaczoną ich smugami, w gardle pęcznieje balon wesołości. Cichy śmiech odbija się echem w pustej łazience, pierwszy dźwięk, jaki wydałam z siebie od wejścia tutaj. Ten ryczący szum i ten guz, wyczuwalny, chociaż niewidoczny, były tylko w mojej głowie.

Możecie o tym pomyśleć. Słyszę, jak myślicie.

Jestem hipochondryczką. A przynajmniej martwię się, że mogę nią być, czyli w zasadzie na jedno wychodzi.

Obawa, że coś się ze mną dzieje, że jestem chora, towarzyszy mi przez cały czas. Wątpię w każde fizyczne doznanie i nie ufam własnej interpretacji tego, co czuję. Czasem lęk jest odległy, stłumiony, niczym radio za ścianą. Kiedy indziej nie słyszę nic innego.

Choroba i strach przed nią to doświadczenia całkowicie jednostkowe – moje dolegliwości, rzeczywiste lub nie, są tylko moje; tylko ja wiem naprawdę, jak się z nimi żyje – zatem hipochondrię, jako jedną z nich, bardzo trudno wyodrębnić czy dokładnie zidentyfikować. Próbuje to ułatwić poradnik wydany przez brytyjską służbę zdrowia (National Health Service, NHS), zawierający spis uporczywych myśli, jakie miewają osoby doświadczające lęku o zdrowie. Druga z nich brzmi: „Czuję, że coś mi jest”.

Ta myśl nawiedza mnie niemal codziennie.

Nie zawsze tak było. Pierwszych szesnaście lat przeżyłam w błogiej nieświadomości własnego stanu zdrowia. Przechodziłam pospolite choroby wieku dziecięcego, od ospy wietrznej po anginę, ale zawsze był to stan przejściowy; aby minął, wystarczyło kilka dni odpoczynku i przyjęcie właściwego lekarstwa. Po wstaniu z łóżka nie oglądałam się za siebie. Gdy się nad tym zastanowić, a wtedy się nie zastanawiałam, to wierzyłam bezwzględnie w prosty binarny podział: jestem zdrowa albo nie. A być zdrową to trwać w nieświadomości, cieszyć się umysłem nieniepokojonym degradacją ciała. W snutych w głowie opowieściach o moich chorobach te zdrowe lata były radosną pustką, ciszą wypełnioną życiem.

Moment przełomowy nastąpił, kiedy miałam siedemnaście lat i stojąc u progu dorosłości, ostrożnie przyglądałam się perspektywom, jakie zarysowuje samodzielne życie. Złożyłam papiery na uczelnię, poznawałam nowych ludzi i coraz poważniej myślałam o pisaniu. Potem pracowita zima przyniosła ogólne wyczerpanie, a na koniec diagnozę chłoniaka Hodgkina, stosunkowo rzadkiego raka krwi. Po kilkumiesięcznym leczeniu alarm został odwołany i zgodnie z planem wyjechałam na studia. Ale na pierwszym roku, mając osiemnaście lat, znalazłam w szyi guz – jak się okazało, nawrót nowotworu, który ponoć trwale wytrzebiono w moim organizmie. Konieczne były druga chemioterapia, przeszczep komórek macierzystych i kilka tygodni w izolatorium – seria coraz bardziej inwazyjnych i ryzykownych metod, podczas gdy uporczywe zagrożenie stwarzane przez pozornie uleczalny nowotwór rosło. Dopiero po kilku latach obserwacji i testów, jako dwudziestodwulatka, usłyszałam, że jestem wyleczona. Zespół medyczny, który się mną przez ten czas zajmował, pożegnał mnie z uśmiechem, żartując: obyśmy się więcej nie spotkali. Po pięciu latach od zakończenia kuracji prawdopodobieństwo, że znów zachoruję, było takie samo jak w przypadku reszty populacji. Koniec z corocznymi kontrolami, przyjmowaniem leków profilaktycznych i badaniami USG. Moje ciało i moje życie uwolniły się od raka.

Ale ja nie jestem wolna.

Wstęp | Ludzie ze szkła

„Hipochondria” to termin równie nieuchwytny jak przypadłość, którą ma określać. Ta zaś jest sprzeczna sama w sobie: postrzegana jako choroba ciała, istnieje tylko w głowie. W jej zmiennych ramach namacalne zastępuje ulotne i na odwrót. Ma część wspólną z medycyną, lecz zarazem stanowi antytezę pewności, do której dąży nauka. Zawiera same pytania i żadnej odpowiedzi.

Zaburzenie to wymyka się definicjom niczym olej ślizgający się po powierzchni wody. I nie jest to kwestia bezczynności: zasoby poświęconej mu literatury są zdumiewające. W V wieku przed naszą erą Hipokrates nadał mu nazwę, w każdej kolejnej epoce było przedmiotem badań i dyskusji, jednak po wieluset latach prac i niezliczonej ilości tekstów zagadka pozostaje nierozwiązana. W 1909 roku Sigmund Freud oznajmił członkom Wiedeńskiego Towarzystwa Psychoanalitycznego, że hipochondrię nadal spowija mrok1, i choć minęło ponad sto lat, nie wydaje się, aby wiele zostało wyjaśnione. Nawet w najpowszechniej stosowanej i najnowocześniejszej literaturze klinicznej definicja wciąż ulega zmianom. Chociażby w najnowszej wersji Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders (DSM-5), opublikowanej przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne w 2013 roku i często nazywanej „biblią psychiatrii”2, diagnozę hipochondrii sklasyfikowano na nowo, przyporządkowując ją do dwóch oddzielnych kategorii: zaburzeń z objawami somatycznymi i zaburzeń z lękiem o stan zdrowia. Obie dotyczą pacjentów, którym towarzyszy przewlekły niepokój o stan zdrowia, pochłoniętych myślami o chorobie. W pierwszym przypadku jednak dochodzą do tego objawy somatyczne, czyli fizyczne dolegliwości odczuwane, lecz niemożliwe do wykrycia lub wyjaśnienia, natomiast drugi przypadek obejmuje wyłącznie „pochłonięcie myślą o byciu ciężko chorym lub o możliwości wystąpienia ciężkiej choroby” i „przesadne zachowania związane ze zdrowiem”3.

Lektura DSM-5 mąci w głowie. Za pierwszym razem niesie pocieszenie, a nawet wywołuje ekscytację. Oto ja, wpisana mocą najwyższego autorytetu na karty podręcznika, którym posługują się w swojej pracy diagnostycznej specjaliści z całego świata. Wymienione w nim objawy pokrywają się z moimi. „Szybko [poddaję się] obawom przed chorobą”4 i ten stan trwa u mnie dłużej niż sześć miesięcy, a choroby, których te obawy dotyczą, często się zmieniają. Autorzy wymieniają dwie odmiany zaburzenia: „z poszukiwaniem pomocy” i „z unikaniem pomocy”5 – z pewnością podlegam tej pierwszej, choć mam świadomość, że inni na podobne sytuacje reagują odwrotnie: odmawiają szukania pomocy medycznej, bojąc się złych wiadomości.

Jednak przy kolejnych lekturach to miłe poczucie pewności znika. Tekst zaczyna przypominać nie tyle leksykon, ile rozległą i skomplikowaną próbę zaciemnienia rzeczywistości. Choć rozpoznaję u siebie wiele symptomów, mój przypadek nie pasuje w pełni do żadnego z dwóch zaburzeń nazywanych dawniej hipochondrią: wpisuje się w pewne aspekty obu, a i to nie zawsze. Aby można było zdiagnozować u mnie zaburzenie z lękiem o stan zdrowia, moje objawy somatyczne musiałyby występować „tylko w niewielkim nasileniu”6, nikt jednak nie wyjaśnia, co to znaczy. Tyle przenikających się ewentualności wyklucza szansę na pełne zrozumienie. Zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, cielesne zaburzenie dysmorficzne, część zaburzeń odżywiania i uogólnione zaburzenie lękowe są uważane za wzajemnie pokrewne, natomiast granica między nimi a hipochondrią jest zatarta.

Wielu ekspertów jest równie jak ja sceptycznych wobec najnowszych prób zdefiniowania hipochondrii w DSM-5. Autorzy jednego z badań7, szukający dowodów na to, że nowe kryteria pomagają uśmierzyć lęki i inne objawy w grupie prawdziwych pacjentów, doszli do wniosku, że zastąpienie jednego terminu dwoma nowymi nie poprawia sytuacji lub – by użyć przygnębiająco beznamiętnego języka medycyny – że „[z]miana taka wydaje się sprzeczna i niekompatybilna z wcześniejszymi koncepcjami diagnostycznymi i obecnymi modelami poznawczo-behawioralnymi hipochondrii i lęku o zdrowie”. To odzwierciedla moje własne doświadczenia z DSM-5: na pierwszy rzut oka może się wydawać, że prastary, zawikłany węzeł został przecięty, gdy jednak baczniej się przyjrzeć, widać, że powstały tylko kolejne supły.

Nawet dobór słownictwa wiąże się z wieloma trudnościami. Użyłam kiedyś słowa „hipochondria” u lekarza, który parsknął na to śmiechem i ściągnął z półki nowiutki słownik medyczny, żeby mi pokazać, że uznano je za przestarzałe. Tymczasem dla mnie jest znajome, bo pozwala nazwać żyjące we mnie strachy i emocje.

Hipochondria to często skrót myślowy służący do opisania choroby istniejącej tylko w głowie, ale sama nazwa pochodzi od hypochondrium, średniowiecznego określenia brzucha. Teoretycy dzielili ciało poniżej mostka na dziewięć obszarów, nadając trójwymiarowemu ludzkiemu tułowiu formę schludnego diagramu. Kwadraty w lewym górnym i prawym górnym rogu to tak zwane podżebrze, czyli właśnie hypochondrium – w jednym znajduje się wątroba, w drugim śledziona i część żołądka. Przez ponad tysiąc lat, gdy sekcje zwłok wykonywano niezwykle rzadko, ta metoda mapowania i nazywania ludzkiego brzucha była uważana za niepodważalną przez uczonych i praktyków w Europie, Afryce Północnej oraz na Bliskim Wschodzie.

Źródłosłów jest jednak znacznie starszy. W grece czasów Hipokratesa słowo hipo oznaczało „pod”, chondros zaś stanowiło określenie tkanki chrzęstnej mostka. Oba elementy, złączone w parę niczym współrzędne na mapie, przewędrowały do łaciny, a w XV wieku weszły do angielszczyzny. Przez wiele stuleci, stosowane w liczbie mnogiej (hypochondria), odnosiły się do wspomnianych wcześniej dwóch lustrzanych fragmentów tułowia jako termin czysto geograficzny, pomagający zawęzić zakres poszukiwań opuchlizny albo źródła bólu. Ale potem coś się zmieniło: już w XVII wieku używano tego słowa do określenia tajemniczej melancholii, której przyczyn dopatrywano się w nadmiarze czarnej żółci w narządach znajdujących się w podżebrzu. To precyzyjne znaczenie stopniowo się zatarło i hipochondrią zaczęto nazywać każdą chorobę bez wykrywalnej przyczyny, aż doszliśmy do dzisiejszej definicji, wedle której jest to „chorobliwa i przesadna obawa o własne zdrowie”. Używane dziś słowo nadal przywołuje dawny, anatomiczny kontekst – jest cielesne i zarazem metaforyczne, całkiem jak przypadłość, którą opisuje.

Ja sama zwątpiłam w nie dopiero po zapoznaniu się z debatą, która dziś toczy się wokół niego. Przez większość XX wieku anglojęzyczny świat naukowy preferował formę hypochondriasis, dłuższą i bardziej skomplikowaną, a zatem nadającą wiarygodność dziedzinie, w której mało co jest pewne. Dodanie końcówki „-asis” to archaiczna sztuczka przybyła do angielszczyzny z greki przez łacinę i od dawna stosowana do przekształcania zwykłych rzeczowników w terminy medyczne. Zatem od słowa elephant (słoń) utworzono elephantiasis (słoniowaciznę), czyli nazwę przypadłości powodującej twardnienie i pękanie skóry tak, że zaczyna ona przypominać skórę słonia, natomiast arsenic (arszenik) przekształcił się w arseniasis, czyli chroniczne zatrucie arszenikiem. Dodawanie „-asis” to jeden z przykładów na to, że naukowcy budują swój autorytet także za pomocą języka.

Nic więc dziwnego, że terminem hypochondriasis posługują się autorzy podręcznika DSM-4 z 1994 roku. Występuje tam jako jedno z zaburzeń somatoformicznych, co jest swoistym wytrychem służącym do określenia zespołu objawów wskazujących na obecność choroby, a jednak nie w pełni przez nią wyjaśnionych. Nie wszyscy jednak zgadzają się z tym nazewnictwem. Opublikowane w 2004 roku badanie pod śmiałym tytułem A New, Empirically Established Hypochondriasis Diagnosis [Nowa, dowiedziona empirycznie diagnoza hipochondrii] proponuje porzucenie „stygmatyzującej etykiety hipochondrii”8 na rzecz „lęku o zdrowie”, choć nawet autorzy nie są całkiem pewni słuszności tego pomysłu. Kilka wersów dalej podsuwają w zamian określenie valetudin, stosunkowo nowe w angielszczyźnie słowo z 1988 roku9, pochodzące od greckiego valetudo, co oznacza „stan zdrowia”. Valetudo była również rzymską odpowiedniczką Higiei, greckiej bogini zdrowia, czystości i higieny. W tym słówku zgrabnie spina się kilka niewyjaśnionych dotąd wątków, na dodatek zostają podkreślone w nim wciąż silne powiązania współczesnej medycyny ze światem antycznym, a jednak w ogóle się ono nie przyjęło. Nie napotkałam go nigdzie poza tą jedną pracą, choć bardzo mi się podoba osiemnastowieczne określenie valetudinarian opisujące „osobę słabą, cherlawą”. Brzmi jakoś wyjątkowo.

Im bardziej się zagłębiam w ten pokrętny labirynt żargonu i etymologii, tym lepiej rozumiem, że nazwy mają wielką moc. W ciągu dwóch ostatnich dekad nieco przesunęło się centrum sporu: badacze dyskutują nie tylko o tym, czym właściwie jest hipochondria, ale także o słowach, jakich należałoby w tej dyskusji używać. W dzisiejszej, bardziej empatycznej, mniej surowej w ocenach epoce rozwoju medycyny specjaliści czują się w obowiązku uznać krzywdy spowodowane przez język, jakim dawniej się posługiwano, a nawet odwrócić ich skutki. Zwykły akt wypowiadania pewnych słów od wieków jest obciążony balastem związanym z tym, komu wierzymy, gdy mówi o swoim bólu. Grupy marginalizowane – czy to kobiety, czy osoby niebiałe, z niepełnosprawnościami, ubogie czy gorzej wykształcone – od dawna są uważane przez medyczne autorytety za mniej wiarygodnych świadków własnych doświadczeń. Dlatego dowodzi się potrzeby eliminacji wyrażeń takich jak „zaburzenie somatoformiczne”10, ponieważ pacjentom przeszkadza zawarty w nich element zwątpienia. Dodanie – niepotrzebne – przedrostka „somato-”, czyli „cielesny”, sugeruje, że ich objawy są urojeniową manifestacją zaburzeń psychicznych i jako takie nie są uznawane przez lekarzy za rzeczywiste, namacalne czy uleczalne. „Zaburzenia charakteryzujące się głównie niewyjaśnionymi fizycznymi objawami są prawdziwe” – pisze z powagą jeden z ekspertów11, jak gdyby to wyróżnienie miało wynagrodzić dawne szyderstwa. Gdy to czytam, w głowie zapala mi się czerwona lampka: czy zaburzenia psychiczne nie są również prawdziwe? Z mojego doświadczenia wynika, że fachowcy zwykle domyślnie stosują określenie „lęk o zdrowie”, które dobrze wpasowuje się w dzisiejszy język dotyczący zdrowia psychicznego, podczas gdy w mowie potocznej ludzie przeważnie dalej używają słowa „hipochondria”, błogo nieświadomi problemów ciągnących się za nim, niczym ogon za kometą, od tysięcy lat.

Lubię słowo „hipochondria”. Nie umiem go porzucić. Czuję, że wyrasta z historii i tradycji łączących chorych od dwóch tysięcy lat. Daje poczucie wspólnoty w obliczu strachu, który czasem całkowicie izoluje nas od innych. Pozwala okiełznać ogarniające nas w gorszych momentach wrażenie, że niepewność będzie trwała wiecznie. Bywa wręcz, że przynosi ulgę: skoro to „tylko hipochondria”, nie muszę się obawiać czegoś gorszego, przynajmniej na razie. Nazwy mają potężną moc. Ze wszystkich terminów, jakie napotkałam w swojej dziwnej wędrówce po dziejach tej choroby, właśnie ten jest najpowszechniej rozpoznawalny i dlatego będę go często używać w tej książce. Celowo posługuję się nim nieprecyzyjnie, tak by obejmował wszystko: od silnych, obezwładniających urojeń po lekki, ale uporczywy niepokój, który dokucza nam w codziennym życiu. Aby słowo to miało znaczenie, musi być równie mgliste i giętkie jak choroba, którą opisuje.

W pewnym sensie chodzi mi też o to, żeby było moje. Mimo że zdaniem niektórych ekspertów12 najbardziej klasyczna definicja mnie nie dotyczy. Moje lęki o zdrowie są uporczywe, chwilami natrętne, ale niekoniecznie bezpodstawne. Już raz zdiagnozowano u mnie raka, a jego nawrót zaskoczył lekarzy. Może więc strach, że ta sama choroba albo skutki agresywnej terapii wciąż czynią szkody w moim organizmie, nie jest bezzasadny ani irracjonalny. To uzasadnienie mnie jednak nie zadowala. Bez wątpienia część moich zachowań – na przykład szukanie guzków w miejscach, z których je kiedyś wycięto – jest bezpośrednio związana z historią choroby, a jednak lęk, kiedyś pozostający na adekwatnym poziomie, dawno się rozrósł i stał całkiem nowym bytem. Mój status osoby, która zwalczyła nowotwór, wiele mi daje, a zarazem jest ciągłym przekleństwem: z jednej strony, gdy coś jest nie tak, zawsze zostaję dokładnie przebadana, z drugiej – wielokrotnie słyszałam od lekarzy, że powinnam zwracać uwagę na to, jak się czuję, by we wczesnym stadium wyłapać ewentualny nawrót albo jakieś skutki uboczne. Ten nawyk ciągłego sprawdzania też nie całkiem wychodzi mi na dobre. Raz wyłapałam guza odpowiednio wcześnie, ale też zauważam w swoim samopoczuciu zmiany nijak niezwiązane z chłoniakiem Hodgkina. Stąd właśnie przekonanie, że zapadłam na jakąś całkiem inną, ale równie groźną dla życia chorobę, powracające, nawet kiedy lekarze nie są w stanie znaleźć żadnych dowodów ani powiązań z poprzednimi schorzeniami. Czasem mam wrażenie, że prawdziwy nowotwór służył przećwiczeniu wszystkiego, co przeżywam teraz w wyobraźni. Dziś znakomicie idzie mi bycie chorą. Mam w tym duże doświadczenie.

Im dłużej tak żyję, tym bardziej się utwierdzam w przekonaniu, że diagnozowalne choroby i hipochondria mogą występować jednocześnie. Jedno drugiego nie wyklucza. To serdeczni kompani, u kogoś z moją historią i tendencjami wynoszący się wzajemnie na kolejne szczyty. Osoba całkowicie zdrowa, bez żadnych wykrywalnych dolegliwości, a jednocześnie stale przeświadczona, że choruje, to rzadkość, powszechniejsza w teorii niż w życiu. Większość osób ma jakieś podstawy do niepokoju: przebyte choroby, historię rodzinną albo wpływ otoczenia. Hipochondria wkrada się wtedy, gdy granica zasadności zostaje przekroczona; przykładowo ktoś, kto cierpi na chroniczny ból pleców, nabiera przekonania, że ma raka jamy ustnej. Ofiarami takich schematów myślowych stają się nawet osoby cenione przez ogół społeczeństwa za swoją sprawność fizyczną: znam kogoś bardzo wysportowanego, kto doznał kontuzji i do dziś oszczędza prawą stopę, choć zdaniem specjalistów ma ją już równie sprawną jak lewą. Cały wachlarz problemów wynikających ze związku między dolegliwościami rzeczywistymi a tymi wyimaginowanymi jest spowodowany właśnie trudnością w wyznaczeniu granicy. Kto decyduje, kiedy strach jest racjonalny, a kiedy nie? Na dodatek medycyna stale się rozwija; dziś możliwe jest wykrycie tego, czego w przeszłości wykryć się nie dało. Twarde, logiczne podstawy diagnostyczne przesuwają się, ilekroć publikowane są nowe wyniki badań. Nic nie jest pewne po wsze czasy. Każdego z nas ogarniają czasem wątpliwości, a wewnętrzny głos szepcze: co by było, gdyby? Hipochondrycy mają na niego po prostu bardziej wyczulony słuch.

Moja sytuacja – to, że pokonałam raka, by następnie popaść w hipochondrię – wydaje się donkiszotowska, lekko niemądra, jak gdyby jakąś istotę wyższą bawił absurd tego zestawienia. Trzeba było wyjścia z groźnej choroby, aby opętała mnie myśl, że jestem chora. Dziś zdrowie nie jest dla mnie stanem, który sam w sobie jest warty docenienia, lecz przede wszystkim brakiem choroby. Moje lęki wyrastają z przeświadczenia, że czai się ona gdzieś niewykryta, gotowa mnie pożreć w każdej chwili. W końcu te lęki nie zawsze były bezpodstawne. Po prostu w tej chwili z badań wynika, że nic mi nie dolega. Ale wizja choroby się utrzymuje, widoczna kątem oka i wiecznie domagająca się uwagi. Czuję się jak niewiarygodna narratorka własnej opowieści, która nigdy nie mówi o wszystkim, co czuje, i nie umie sprawić, by ją zrozumiano. Czy jestem hipochondryczką, czy po prostu rozsądną pacjentką? Nie potrafię zbywać swoich odczuć, bo a nuż tym razem mam rację i wróciło to, co ostatnim razem prawie mnie zabiło?

Choć chciałabym uwierzyć, że wszystkie moje strachy są wytworem wyobraźni, czasem mam wrażenie, że hipochondria jako koncept to w ogóle jedna wielka mistyfikacja. Czemu mnie jednocześnie pociąga i wzbudza we mnie taką nieufność? Im bardziej zgłębiam historię tego zaburzenia, tym bardziej moje wątpliwości wyglądają mi, o ironio, na kolejny objaw hipochondrii. Niewiara w to, że mój organizm jest w stanie wytrwać w zdrowiu, oraz zamęt w głowie pochłaniają mnie na tyle, że ciągle odbieram sobie prawo do tej najbardziej ogólnej i najmętniejszej z diagnoz. Również dlatego, że nazywając się hipochondryczką, raczej nie mogę liczyć na zrozumienie czy współczucie – wręcz przeciwnie, zmagania z niepotwierdzoną lub wyimaginowaną chorobą nadal są mocno stygmatyzowane. Niektórym kojarzy się ona z urojeniami albo nawet niestabilnością umysłową. To, że się tym dzielę, pewnie sprawi, że część z was, czytelników, moich przyjaciół, znajomych i obcych ludzi, zmieni o mnie zdanie na gorsze. Kiedyś się tym martwiłam, ale dziś myślę tylko: dobrze, że nie wiecie, jak to jest.

Choć dzielenie się moimi przeżyciami z ludźmi, których znam osobiście, sprawia mi kłopot, to od dawna rozmawiam o nich z hipochondrykami sprzed wieków, którzy przelewali swoje lęki na papier. Często nie ujawniają się od razu. To jeden z wielu dziwnych aspektów tej choroby: wszyscy wiedzą, czym jest hipochondria, i każdy – przy założeniu, że moje doświadczenia związane z pisaniem tej książki są chociaż trochę typowe – zna kogoś, kto na nią cierpi, a jednak trudno się na nią natknąć w oficjalnych dokumentach. Niezwykle rzadko występuje na przykład w nekrologach, nawet jeśli stanowiła istotny element życia zmarłego. Jest zbyt niejednoznaczna, zbyt zawstydzająca, zbyt niemądra, by o niej wspominać. Dlatego swoich towarzyszy podróży musiałam szukać głębiej, we wspomnieniach, listach i autobiografiach. To nieuchronnie zawęża pole: w swoim śledztwie mam dostęp tylko do osób dość wybitnych, aby o nich pisano, lub wystarczająco utalentowanych i docenianych, aby przechowano ich zapiski.

Mimo to wznoszę chwiejne stosy biografii naznaczonych hipochondrią. Robert Burton, Caspar Barlaeus, Constantijn Huygens, John Donne, Blaise Pascal, Elizabeth Barrett Browning, Marcel Proust, Hans Christian Andersen, Tennessee Williams, Howard Hughes, Alice James, Glenn Gould, James Madison – lista jest długa; są na niej poeci, prezydenci, muzycy, duchowni i wielu innych. U nich wszystkich hipochondryczne impulsy współistniały z konkretnymi diagnozami, często do tego stopnia, że trudno byłoby nam, a na pewno im wtedy, stwierdzić, gdzie przebiega granica między fikcyjną a rzeczywistą chorobą. To jakieś pocieszenie: jeśli moja historia wyklucza mnie z grona klasycznych hipochondryków, to jestem w zacnym towarzystwie. Na przykład Proust od wczesnego dzieciństwa cierpiał na ostry katar sienny i alergie, które lekarz rodzinny uważał za wystarczająco prawdziwe, by kilkakrotnie zastosować bolesny zabieg przyżegania nosa; gdy jednak mały Marcel, już po „wyleczeniu”, dalej zmagał się z okropnymi atakami bezdechu, ludzie wokół zaczęli się zastanawiać, czy przyczyny aby na pewno od początku były fizyczne. Wątpliwości miał zwłaszcza jego ojciec, słynny epidemiolog i specjalista od leczenia cholery. Pod koniec XIX wieku kłopoty oddechowe często łączono z histerią i tak zwanymi nerwicami, Adrien Proust podejrzewał więc, że objawy syna wynikają nie z choroby, lecz z wrodzonej wrażliwości. Gdy Marcel miał dwadzieścia osiem lat, pisał do matki z uzdrowiska Évian-les-Bains, że koledzy z niego drwili, bo zamiast samochodem wolał pojechać tam pociągiem z obawy, że strumienie zimnego powietrza doprowadzą do ataku astmy:

Constantin powiedział, że szkodliwy wpływ zimnego powietrza to mój wymysł, bowiem – co wie od Taty – nic mi nie jest, a moja astma to czysta fantazja. Niestety, wstając dziś rano, poczułem, jak jest realna…13

Choroba jest tak indywidualną sprawą, tak dużą częścią naszej tożsamości, że podświadomie przypisujemy jej cechy charakteru, czy to gdy chodzi o nas samych, czy o ludzi wokół. Gdy moje niewykrywalne objawy utrudniają mi myślenie o czymkolwiek innym, oskarżam się w duchu o lenistwo i egoizm, jakby dolegliwości wywodziły się z samego mojego rdzenia. Proust z czasem stał się tym właśnie delikatnym nadwrażliwcem, którego dawniej widział w nim zaniepokojony ojciec. W domu stosował skomplikowane rytuały, aby chronić się przed kurzem, pyłkami czy silnymi woniami, i rzadko wychodził na zewnątrz, gdzie atak mógłby nastąpić znienacka. W podróży robił wszystko, aby odtworzyć cieplarniane warunki domowe. Ostatecznie sam zaczął się przyczyniać do pogorszenia własnego zdrowia: ponieważ panicznie bał się dymu z kominka, przebywał głównie w nieogrzewanych pomieszczeniach, a ze strachu przed zapachami z kuchni coraz mniej jadł. Leki również osłabiały go na tyle, że łapał infekcje, choćby grypę. W takich przypadkach pierwotna choroba, środki podjęte, by z nią walczyć, i osobowość pacjenta łączą się w jedną żywą, kaszlącą, cierpiącą istotę. Nie ma sensu zastanawiać się, czy ja, Proust albo inni hipochondrycy bylibyśmy inni, gdybyśmy nigdy nie zachorowali; nie istnieje żadna alternatywna rzeczywistość, w której jesteśmy zdrowi.

Pisarz John Green porównał kiedyś swoje ciało i umysł do dwójki przyjaciół, którzy choć się od siebie oddalili, zmuszeni przez okoliczności, nadal cały swój czas spędzają razem. Od razu pojęłam, co miał na myśli. Ta niezręczna, narzucona wspólnota dwóch bytów, z których każdy pragnie znaleźć się od drugiego jak najdalej, to od lat moja własna rozczłonkowana wizja samej siebie. Na kursach jogi albo podczas medytacji, gdy osoba prowadząca mówi coś w stylu: „Pomyśl przez chwilę, że jesteś swoim ciałem, poczuj jego więź z ziemią”, buntowniczy głos w mojej głowie odpowiada: „A po co mi to?”. Celowe rozdzielenie ciała i umysłu chroni mnie przed roztrząsaniem w nieskończoność każdego skurczu czy bolesnego ukłucia. Skoro muszę mieszkać w tej lichej mięsnej powłoce, która może się rozpaść w każdej chwili, nie każcie mi przynajmniej w kółko o niej myśleć.

Hipochondria jest jak lupa przystawiona do odwiecznej opozycji ciała i umysłu. Od tysięcy lat filozofowie z różnych kultur debatowali na temat pola ludzkiej świadomości i tego, czy myślenie to fizyczny proces, tak jak, powiedzmy, kichnięcie, czy może coś zupełnie innego. Tak wiele od tego zależy: natura duszy, to, co dzieje się z nami po śmierci, esencja inwencji twórczej i ludzkiej egzystencji. Jedni argumentują za rozdzieleniem, prymatem umysłu nad ciałem albo ciała nad umysłem; inni wolą je postrzegać jako dwie składowe całości. W buddyzmie umysł to szósty zmysł działający tak samo jak wzrok, słuch czy dotyk, co otwiera ciekawą perspektywę separacji jestestwa, myśli i duszy. Współcześnie odkrycia naukowe coraz silniej dowodzą wzajemnego połączenia umysłu i ciała. Sposób myślenia i stres miewają duży wpływ na doznania fizyczne, układ mikrobów w jelitach może zaś potężnie oddziaływać na mózg. I w tym wszystkim mamy hipochondrię, uważaną w przeszłości za chorobę ciała, która stopniowo stała się problemem umysłu, a jednocześnie wywołuje fizyczne objawy o podłożu, o ile nam wiadomo, wyłącznie psychicznym – przynajmniej za pomocą wykonywanych współcześnie badań nie da się im przypisać tak zwanych przyczyn organicznych. W dyskusjach na ten temat często używa się słowa „rzeczywisty”, aby podkreślić, że naprawdę istnieją tylko symptomy fizyczne, a co za tym idzie – wrażenia odczuwane „tylko w głowie” są nierzeczywiste.

Hipochondrycy mają być może większą świadomość fundamentalnego podziału na ciało i umysł. Proustowski narrator Strony Guermantestwierdzi, że trzeba doświadczyć choroby, aby skonfrontować się z tym obcym, przerażającym poczuciem własnej cielesności:

Dopiero w chorobie zdajemy sobie sprawę, że żyjemy nie sami, ale zespoleni z istotą odmiennego gatunku, od której dzieli nas przepaść, która nas zna, a z którą niepodobna nam się porozumieć: nasze ciało14.

Hipochondrycy są może bardziej świadomi tego, co dzieje się z ich ciałem, ale zarazem wyjątkowo niechętnie przyjmują to do wiadomości. Jesteśmy przesadnie czujni na choćby najdrobniejsze zmiany mogące zwiastować coś złego, ale też ostrożnie podchodzimy do szukania pomocy – z obawy przed zlekceważeniem lub, co gorsza, odkryciem, że owszem, naprawdę coś nam dolega. Stąd celowe utrzymywanie dystansu między umysłem a ciałem, nawet ze świadomością wszystkich towarzyszących temu niuansów. Muszę wiedzieć, żeby móc zdecydować, czy przyszedł czas na działanie. Tak bardzo przywykłam do ciągłej, wytężonej obserwacji własnego organizmu, że zawsze przeżywam drobny wstrząs, gdy uświadamiam sobie, że większość zdrowych ludzi ogranicza wizyty lekarskie do minimum. Moje „bolączki”, jak je czule określa mój mąż, towarzyszą mi stale; rzadko bywa, że lekarze niczego u mnie nie szukają. Gdyby sprawy zaprzątające na co dzień moje myśli przedstawić w formie diagramu kołowego, segment podpisany „zdrowie” zająłby mniej więcej jedną trzecią; przybywa go, gdy wynajduję nowe niepokojące symptomy, i ubywa, w miarę jak inne ustępują. W najgorszych okresach rozrasta się nieubłaganie, pochłaniając wszystko inne, aż w głowie zostaje mi tylko pulsująca monotonnie myśl, że lada chwila odkryję coś paskudnego. Jest to – jak powtarzam sobie w kółko, zła na siebie – olbrzymia strata czasu i energii. A jednak nie potrafię przestać.

Choć pociesza mnie nieco, że nie jestem jedyna, że są i byli inni, jak Proust, to wiem też, że moje doświadczenia z własnym ciałem i świadomość wszystkiego, co może z nim być nie tak, zostały ukształtowane przez czasy, w których żyję. Historia medycyny i hipochondrii są ze sobą na zawsze złączone, jak drzewo rosnące wraz z bluszczem, który je oplata. Z każdym postępem, każdym nowym odkryciem hipochondria także robi krok do przodu. W miarę jak nauka ujawnia kolejne procesy zachodzące w organizmie i coraz lepiej je wyjaśnia, my znajdujemy kolejną pożywkę dla strachu.

W II wieku naszej ery grecki lekarz[1] Galen z Pergamonu zaobserwował osobliwą przypadłość, istniejącą prawdopodobnie tylko w głowie, ale odczuwalną w ciele: „Melancholikom zawsze towarzyszy strach, nie wszyscy jednak posiadają ten sam rodzaj nienaturalnych fantazji. Na przykład taki, że się uważają za gliniane naczynie, i unikają kontaktu z innymi, aby się nie stłuc”15. Więcej medyków pisze o tym zjawisku, próbując je tłumaczyć zgodnie z ówczesną wiedzą. Inny żyjący w II wieku lekarz i uczony, Rufus z Efezu, podpowiada, że pacjenci o usposobieniu chłodnym i suchym częściej nabierają przeświadczenia, że ciało ich jest zrobione z suchej gliny, i ten sam pogląd przejmuje później z entuzjazmem bizantyjski lekarz z przełomu V i VI wieku16, Aecjusz z Amidy. Pisze, że ów lęk przed byciem zrobionym z gliny – obok wiary, że zostało się przemienionym w kurę, i śmiertelnego strachu o to, że zawali się niebo – pozostał jednym z najpowszechniej występujących niewyjaśnionych urojeń jeszcze kilkaset lat po odkryciu go przez Galena.

Pod koniec XIV wieku ta obsesja na punkcie ceramiki nagle ustała. Pacjenci czuli się równie delikatni i łamliwi, tyle że glinę zastąpiła nowa substancja: szkło. Choć różne formy szkła służyły ludziom od tysięcy lat, szklarstwo stało się w Europie fachem rozpoznawalnym i powszechnym dopiero za sprawą gomółek, wytwarzanych metodą opracowaną w Wenecji pod koniec XIII wieku. W miarę jak zapoznawano się z procesem i jego wytworami, symboliczny potencjał szkła zaczął działać na wyobraźnię osób ulegających złudzeniu kruchości.

Takie złudzenie to nie hipochondria w najściślejszym znaczeniu, choć jest dobrym probierzem skłębionej masy emocji i wrażeń, którą dziś kojarzymy z tym zaburzeniem. Tamtych ludzi nie dotknęła żadna znana choroba, lecz doświadczyli całościowej transformacji ciała w substancję całkiem do niego niepodobną. Uważani zwykle za cierpiących na manię lub melancholię, „ludzie ze szkła” przyjmowali różne postacie. Część była przekonana, że przybrała kształt konkretnego szklanego przedmiotu, na przykład lampy naftowej czy słoja, a zdarzało się też, choć rzadko, że czyjaś cała istota ulegała transformacji w szkło. Czasem cierpiały pojedyncze części ciała, kiedy reszta pozostawała nietknięta. Ktoś mówił o kończynach ze szkła, jednak dużo częściej zdarzały się szklane serca albo głowy. Miejsca, w których stykają się umysł i ciało, w których, można by rzec, mieści się jestestwo, były na to najbardziej podatne. Z relacji, może naciąganej, francuskiego nadwornego medyka z początku XVII wieku wynika, że u pewnego paryskiego szklarza urojenie to koncentrowało się na pośladkach. Miał on chodzić z przypiętą z tyłu poduszeczką, żeby móc bezpiecznie usiąść. Uleczył go ponoć pewien lekarz – bił go brutalnie, aż bity przyjął do wiadomości, że to, co tak bardzo boli, to ciało, i że się nie stłukło. Ta sama historia pojawia się w kilku różnych źródłach – w szesnastowiecznym traktacie pewnego holenderskiego lekarza, w książce o czterech humorach z początku XVII wieku autorstwa angielskiego duchownego i w alegorycznej sztuce Lingua, or the Combat of the Tongue and the Five Senses for Superiority [Lingua, czyli walka języka z pięcioma zmysłami] z 1607 roku, w której jedna z postaci oznajmia: „Jam jest urynał, lękam się poruszyć / aby od zadniej strony się nie skruszyć”. Myślę, że przypadek ten powraca tak często, bo jest zabawny i absurdalny, co wskazuje, że hipochondrię traktowano jak niedorzeczny dowcip, „chorobę” wymagającą cudzysłowu.

Pierwszą osobą, która uważała się za zrobioną ze szkła, był francuski król Karol VI17 (o nim przynajmniej wiemy; urojenia mniej ważnych postaci są gorzej udokumentowane). W 1392 roku, podczas działań wojennych w północno-zachodniej części kraju, dwudziestoczteroletniego Karola opętała mania i zdaniem osób z jego otoczenia nagle zmienił się w kogoś zupełnie innego18. Zaczął gadać od rzeczy, nie dało mu się przemówić do rozsądku i próbował atakować własnych rycerzy. Dworzanie obezwładnili go i zabrali z powrotem do Paryża, gdzie z królewskiego bełkotu wyłonił się jeden konkretny lęk. Karol twierdził, że jest cały ze szkła i pod dotykiem może się rozbić w drobny mak. Kazał sobie wszywać w ubrania metalowe pręty i zawsze poruszał się ostrożnie. Doprowadziło to do bitwy o regencję, a później do wojny domowej między armiami braci króla a jego żony. Przekonanie monarchy, że jest ze szkła, w pewnym sensie rozbiło Francję.

Szklane urojenia kwitły w najlepsze, gdy w 1613 roku Cervantes wydał nowelę Licencjat Vidriera. Opowiada ona o losach Tomasza Ruedy, studenta prawa, któremu pewna kobieta podała trujący afrodyzjak. Tomasz miesiącami jest na granicy życia i śmierci, ale lekarzom w końcu udaje się wyleczyć jego fizyczne dolegliwości. Bohater zdrowieje jednak tylko częściowo, bo jego umysł jest pogrążony w „najdziwniejszym ze wszystkich obłędów, o jakich kiedykolwiek do owego dnia zasłyszano”19.

Tomasz, tak jak Karol VI, wierzy, że od stóp do czubka głowy jest zrobiony ze szkła. Przeraża go myśl, że pod najlżejszym dotykiem roztrzaska się na kawałki. Znajomi i lekarze próbują przemówić mu do rozsądku – był w końcu prawnikiem – i obejmują go na siłę, żeby mu udowodnić, że się nie stłucze. Tomasz mdleje ze strachu, a obudziwszy się po kilku godzinach, nie pamięta nic z eksperymentu. Prosi rozmówców, by na wszelki wypadek stawali w pewnej odległości od niego, a latem śpi pod gołym niebem, żeby nie wpaść na nic po ciemku. Zimą zakopuje się na noc w słomie aż po brodę, tak jak cenne naczynie pakuje się przed podróżą. Rok po publikacji noweli pewien nadworny lekarz[2] pisał o anonimowym francuskim księciu, który przyjął tę samą taktykę i ze strachu przed obtłuczeniem nie opuszczał swojego słomianego łoża. Wyleczono go, podkładając ogień w zamkniętej komnacie, w której gnił20 – szklany człowiek w samą porę odzyskał dawne ciało, załomotał w drzwi i ocalił życie.

W szaleństwie Tomasza następuje ciekawy zwrot, gdy odkrywa on, że jako człowiek ze szkła, które „jest rzeczą subtelną i delikatną”21, nabrał większej wrażliwości wobec natury świata i problemów innych ludzi. Staje się pożądanym doradcą i nawet „najbieglejszych […] profesorów medycyny i filozofii”22 ogarnia zdumienie, że człowiek cierpiący na tak fundamentalne urojenie może być zarazem tak przenikliwy.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

[1] Galen był Grekiem, ale zasłynął jako lekarz w Rzymie (jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy dolne pochodzą od tłumaczki).

[2] Chodzi o André du Laurensa, lekarza hiszpańskiego króla Filipa II i króla francuskiego Henryka IV.

Przypisy końcowe

Wstęp | Ludzie ze szkła

1 H. Nunberg, E. Federn (eds.), Minutes of the Vienna Psychoanalytic Society,Vol. II, 1908–1910, New York 1967, s. 210.

2 F. Jabr, The Newest Edition of Psychiatry’s “Bible,” the DSM-5, Is Complete, scientificamerican.com, bit.ly/45gitR2.

3Kryteria diagnostyczne zaburzeń psychicznych DSM-5, red. P. Gałecki i in., Wrocław 2018, s. 382–383.

4 Tamże, s. 383.

5 Tamże.

6 Tamże.

7 J. Bailer i in., Health Anxiety and Hypochondriasis in the Light of DSM-5, „Anxiety, Stress, & Coping” 2016, 29 (2), s. 219–239.

8 P. Fink i in., A New, Empirically Established Hypochondriasis Diagnosis, „American Journal of Psychiatry” 2004, 161 (9), s. 1680–1691.

9 F. Oyebode, Sims’ Symptoms in the Mind. An Introduction to Descriptive Psychopathology, London 1988, s. 171–196.

10 R. Mayou i in., Somatoform Disorders. Time for a New Approach in DSM-V, „American Journal of Psychiatry” 2005, 162 (5), s. 847–855.

11 V. Starcevic, Somatoform Disorders and DSM-V. Conceptual and Political Issues in the Debate, „Psychosomatics” 2006, 47 (4), s. 277–281.

12 C. Belling, A Condition of Doubt. The Meanings of Hypochondria, New York 2012, s. 13.

13 M. Proust, Korespondencja 1887–1905, tłum. D. Dzienniak-Pulina, K. M. Jaksender, Kraków 2018, s. 294.

14 Tenże, Strona Guermantes, cz. 1, t. 2, tłum. T. Żeleński (Boy), Warszawa 1938, s. 258–259.

15Galen on the Affected Parts, Book 3, Ch. 20, cyt. za przekładem P. E. Pormanna, New Fragments from Rufus of Ephesus’ “On Melancholy”, „The Classical Quarterly” 2014, 64 (2), s. 653.

16 P. E. Pormann, Rufus of Ephesus’ “On Melancholy”, Tübingen 2008, s. 33.

17 G. Speak, An Odd Kind of Melancholy. Reflections on the Glass Delusion in Europe (1440–1680), „History of Psychiatry” 1990, 1 (2), s. 191–206.

18 L. C. Gabel (ed.), Memoirs of a Renaissance Pope. The Commentaries of Pius II, tłum. F. A. Gragg, London 1951, s. 425.

19 M. de Cervantes, Licencjat Vidriera [w:] tegoż, Nowele przykładne, t. 2, tłum. Z. Karczewska-Markiewicz, Z. Milner, Kraków 1976, s. 187.

20 G. Speak, An Odd Kind of Melancholy…, dz. cyt., s. 193.

21 M. de Cervantes, Licencjat Vidriera, dz. cyt., s. 187.

22 Tamże.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2025

Wydanie I