Ciało obce - Rafał A. Ziemkiewicz - ebook

Ciało obce ebook

Rafał A. Ziemkiewicz

3,0

Opis

Jest to opowieść o miłości, ale nie jest to historia romantyczna, bo miłość przegrywa tu z niedojrzałością, rodzinnymi obciążeniami i codziennością. Jest to historia pełna obscenów, ale nie jest to powieść erotyczna, bo seks uczyniony neurotycznym przymusem nie daje spełnienia ani radości. Jest to historia upadku człowieka, ale nie moralitet, bo bohater do końca nie rozumie, co w życiu zrobił źle. Jest to wreszcie dzieło znanego komentatora politycznego, bezlitośnie pokazujące prawdę o III RP − ale zarazem Ciało obce to ostatnia rzecz, jakiej czytelnik spodziewał się po „prawicowym” publicyście.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (113 oceny)
14
24
38
22
15
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
witella

Całkiem niezła

Przeczytana w 2 wieczory. Dość życiowa. Moja pierwsza książka Pana Ziemkiewicza.
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Rafał A. Ziemkiewicz

Ciało obce

Strona redakcyjna

Copyright © by Rafał A. Ziemkiewicz, 2012

All rights reserved

Projekt okładki

Olga Reszelska

Opracowanie graficzne i techniczne

Jarosław Szumski

ISBN 978-83-7785-026-8

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67

[email protected]

www.zysk.com.pl

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

Cóż to jest sumnienie? Mieszkanie jedno z wierzchu ciemne, zewnątrz jasne: w którym bez okien wszystko widać, choć bez drzwi, pełno przychodzących i odchodzących.

Wtem mieszkaniu dobrym – dobra i ulubiona ojczyzna: przeciwnym sposobem złym – złe i uprzykrzone mieszkanie.

Wespazjan Kochowski,

Psalmodia polska XXIX

Pan Kurtz… on umrzeć.

Joseph Conrad, Jądro ciemności

Ciało obce

Cały problem, mówię do Magdy, sam nie wiem, który już raz to mówię, cały twój problem polegał na tym, że tego człowieka, za którego wyszłaś, nigdy nie było. Ja go tylko udawałem. Dobry w tym byłem, tak dobry, że przez większość czasu sam niewzruszenie wierzyłem, że nim jestem. I gdybyś tylko trochę chciała mi pomóc, naprawdę nie trzeba było wiele, gdybyś tylko odrobinę mi poluzowała – udawałbym do dziś. I wciąż bylibyśmy ze sobą. Oczywiście, taki jaki jestem teraz, nie wyobrażam sobie, jak byśmy mogli ze sobą być, mówię, ale gdybym cię nie stracił, nie zdarzyłaby się żadna z tych rzeczy, które się zdarzyły, więc nie byłbym taki. Gdybyśmy się nie rozstali, powtarzałbym sobie dalej, że mam tyle szczęścia, ile rozsądny człowiek może od życia wymagać, i przy odrobinie obłudy z obu stron moglibyśmy do końca życia grać, ja – porządnego ojca rodziny, który kocha żonę i troszczy się o córkę, a ty – kobietę mającą dla męża tę niezbędną do życia odrobinę szacunku.

Ale ty oczywiście się na to nie mogłaś zgodzić, mówię do niej, ty zawsze – albo wszystko, albo nic. No więc musiało się skończyć na niczym.

Tak, bo, słuchajcie, główny problem z Magdą pole gał na tym, że nic nigdy nie było dla niej wystarczająco doskonałe. Na wszystkim potrafiła wypatrzyć jakąś rysę, skazę, to nieważne, że widoczną tylko dla niej jednej, jej to wystarczało, czepiała się tego niedoskonałego szczegółu z całej siły, nawracała do niego bezustannie, oglądała ze wszystkich stron i już nic innego się nie liczyło. Z niczego nie umiała być zadowolona, niczym się cieszyć. Całe nasze wspólne życie, kiedy patrzy na nie dzisiaj ten człowiek, którym jestem, całe to nasze życie było jednym wielkim stresem, ciągłym problemem, nieustannym napięciem i rozpaczliwą ucieczką. Ucieczką Magdy przed nieuporządkowaniem świata. Wtedy nie rozumiałem, że ona ucieka. Że ta ciągle stwierdzana niedoskonałość wszystkiego wprawia ją w przerażenie, w histeryczny popłoch. A przecież to było logiczne. Oczywiste. Jeśli świat nie jest doskonały, to znaczy, że w każdej chwili może się zmienić – a jeśli może się zmienić, to może się i rozpaść. Chciała znaleźć przed tym jakąś obronę, ale wszystko, w czym się próbowała ukryć, z bliska też okazywało się niedoskonałe, rozczarowywało ją, zawodziło. I z tych wszystkich rozczarowań i zawodów największym, najbardziej bolesnym byłem ja. Bo zamiast ideału, który udawałem, okazałem się – jak każdy człowiek – kawałkiem mięsa, nasączonego krwią, żółcią i limfą, wydzielającego z siebie śmierdzący pot, szczynę, bździnę i gówno, z kałdunem pełnym flaków i głową zapchaną myślami o załatwieniu swoich biologicznych potrzeb. Tego właśnie nie umiałaś mi wybaczyć, mówię do Magdy.

Mówię do Magdy, ciągle do niej mówię, ciągle się przed nią tłumaczę. Rzeczpospolita Polska ustami ondulowanej sędzi ogłosiła, że z uwagi na niezgodność charakterów tych kilkanaście lat było tylko nieporozumieniem, którego skutki anuluje się niniejszym za pomocą stempla, podpisu i znaczków skarbowych. Minęły od tego czasu, od chwili, gdy ostatni raz zmuszeni byliśmy zamienić ze sobą parę słów, już prawie dwa lata – a ja ciągle do niej mówię, ciągle się przed nią usprawiedliwiam albo oskarżam, albo coś tłumaczę. Widocznie to jeszcze jedna rzecz, której się nie można oduczyć, tak jak spania na swojej połowie łóżka – nawet jeśli pamiętasz, żeby zasnąć na środku, to i tak twoje ciało skorzysta z sennej nieuwagi, żeby naprawić niedopatrzenie i ulokować się po właściwej stronie.

A łóżko mam wielkie jak pastwisko. To był pierwszy mebel, na jaki się w swoim nowym życiu szarpnąłem. Naprawdę się szarpnąłem – po tych wszystkich pieniądzach, jakie wirowały wokół mnie przez ostatnie miesiące, nie jestem w stanie przypomnieć sobie sumy, w porównaniu z nimi śmiesznej, ale wtedy to była dla mnie straszna kasa. Dopiero co udało mi się wynająć mieszkanie, cały mój dobytek wciąż ograniczał się do kilku par dżinsów, swetra, podróbki amerykańskiej kurtki wojskowej i sterty gaci, skarpet, koszulek, ręczników, czego tam jeszcze, wszystko wala się po podłodze w torbach z supermarketu albo wisi na klamkach, gołe ściany, goła podłoga – i w środku tej pustki tragarze ze sklepu skręcają gigantyczne łoże jak z Hollywood, dwa czterdzieści na dwa, z wyzłoconą, ozdobną balustradą z obu stron i grubym, podwójnie resorowanym materacem. Nie ma Magdy? I bardzo dobrze. Wreszcie jestem wolny, w pełni sił, ledwie skończyłem czterdziestkę, a świat jest pełen towaru, tylko brać. Od dziś istnieją tylko trzy żelazne zasady, trzy jedyne rzeczy, które sobie przysięgam: zero wyrzutów sumienia wobec kobiet, zero uczuć dla którejkolwiek i zero onanizmu.

Nie ma Magdy. Ale mojego pomałżeńskiego łoża też już nie ma. W ogóle nie ma już niczego, tylko drwiąca pewność siebie Buchaltera i ten niespecjalnie czysty przedział w pociągu pośpiesznym do Suwałk, od stacji Białystok jako osobowy. Bolesny skurcz w gardle i słona bania w żołądku, kiedy pociąg szarpie nagle, kołysze się i rusza. Perony Centralnego zostają w tyle i w mroku tunelu nagle dopada mnie atak strachu. Gadam do siebie, żeby go zagłuszyć.

Właśnie wyruszyłem po swoją śmierć.

Sięgam po butelkę. Muszę uważać, by nie upić się za szybko, więc tylko trochę, na początek. Byle zagłuszyć ten strach. Głupi strach. Przecież to jeszcze tyle godzin.

Wszystko naraz. Ojciec, Magda, doktor Hans, Kreszczyński, Groszek, agencja Artura, dziennikarze, dziewczyny z pijaru, kobiety z… Niech będzie najpierw Danka. Jakoś właśnie o niej mam teraz ochotę myśleć i mówić. Danka, mój punkt dojścia i, jak mi się przez dłuższy czas zdawało, optymalne rozwiązanie moich problemów. A teraz – jedyne wspomnienie, z którym nie wiążą się żadne wyrzuty sumienia ani gorycz. Przeciwnie, na samą myśl o niej w spodniach robi się twardo, a śmierć wydaje się dalsza. Beztroski, radosny seks bez żadnych konsekwencji, czyli dokładnie to, co sobie nawzajem obiecaliśmy.

Danka. Kobieta z ogłoszenia w pornolu. „Mam ochotę na niezobowiązujący seks z superfacetem z Warszawy” – i numer oferty. Superfacet, rozśmieszyło mnie to określenie, może z tego powodu wybrałem to właśnie ogłoszenie z całej kolumny. Napisałem parę słów o sobie, że wolny, z własnym mieszkaniem, gwarantuje dyskrecję oraz higienę i tak dalej. Tydzień później znalazłem na komórce esemesa.

Nigdy nie odważyłem się zapytać, ile ma lat, mogła być ode mnie trochę starsza, ale na oko nie więcej niż dwa, góra trzy lata. Dla kobiety, w każdym razie dla pewnego typu kobiety, takiej właśnie jak Danka, to kapitalny wiek. Wie już wszystko, czego mogła się nauczyć, i używa tej wiedzy z nieopanowaną zachłannością, żeby wykorzystać coraz bardziej ograniczony czas. Imponował mi jej seksualny apetyt, może nie tyle nawet imponował, ile leczył z kompleksów; po każdym rżnięciu czułem się uspokojony i dowartościowany jak rzadko w życiu. Szła prosto od drzwi do łazienki, zawsze w pośpiechu, bo praca, dzieci, mąż, zresztą ja też nie miałem ochoty na przydługie powitania – a potem od razu klękała przed moim kutasem. Przysysała się do niego zgłodniała, bezwstydnie, radośnie i ze znawstwem pozwalającym jej nieomylnie wyczuć, w którym momencie przerwać obciąganie i nadstawić się, tak żebym, zanim się spuszczę, jak najdłużej pozostał twardy. Przy całym okazywanym podnieceniu, posapywaniu, wszystkich tych krzykach i wbijaniu mi paznokci w pośladki, gospodarowała moją erekcją jak skrzętna gospodyni mężowską pensją, żeby nie zmarnować ani jednego pchnięcia. Bardzo rzadko trafiał się jej na tyle gorszy dzień, że odpuszczała i w którymś momencie dokańczała mnie na zewnątrz, pozwalając trysnąć sobie na piersi.

No dobra: nie były to cycki z rozkładówki „Playboya”, wolałbym odrobinę jędrniejsze. Ale mogły być. Właściwie można to samo powiedzieć o całej Dance. Wszystko w niej było takie: może być. Mogłaby mieć odrobinę smuklejsze uda, odrobinę węższą talię, parę centymetrów więcej wzrostu, ale na każdy z tych braków swobodnie dawało się przymknąć oczy. Zwłaszcza że po początkowych obiekcjach, wygłoszonych bardziej dla dopełnienia rytuału niż z rzeczywistej obawy, dość szybko pozwoliła się związać. Nawet przed kneblem się zbyt długo nie broniła. Może ją też to podniecało. Ale chyba raczej przekonała się, jak bardzo to podnieca jej „superfaceta” i podnosi jego wydolność.

Bo rzeczywiście, mimo całej wypijanej gorzały i nerwów organizm jakoś mi wtedy nie nawalał – o, przeciwnie, mogłem być z siebie bardzo dumny. A już najbardziej tego dnia, kiedy Danka przyniosła zabawki od siebie z redakcji. Długo się do tego zbierała. Mówiła wcześniej co raz, to by ci się spodobało, ale, cholera, żeby mnie nie przycięli, no sam wiesz, chyba nic z tego, no, nic z tego – a za jakiś czas znowu, ale może mi się uda, wiedziałem, że w końcu przyniesie, bo zaczęło ją to podniecać, aż pewnego popołudnia przyszła z wypchaną torbą i uśmiechając się tajemniczo, zabrała tę torbę do łazienki. Wyszła stamtąd w pończochach, szpilkach i skórzanym gorseciku odsłaniającym piersi, w grubej obroży, z naręczem akcesoriów. Niektóre były śmieszne i zupełnie bez sensu, jakaś imitacja bata z pasków czarnej flaneli czy łańcuszki jak przy klozetowej spłuczce, ale inne okazały się bardzo praktyczne, zwłaszcza knebel, twarda, skórzana kula na mocnym pasku z zapięciem na kark. Wsłuchiwałem się, jak przez ten knebel Danka pomrukuje aprobująco, gdy ją rżnąłem spętaną, pełen szczęścia i ulgi, że cokolwiek tam było z Groszkiem, minęło, że teraz już mogę tak bez końca, wydawało mi się, że zaraz pęknę z dumy – bezbrzeżnie zadowolony z siebie markizek de Zadek. Chyba już ostatni raz w życiu mi się wtedy zdarzyło, żeby być z siebie tak zadowolonym, więc zapamiętałem dokładnie. Kiedy Danka wyszła, usiadłem zaraz do komputera, jeszcze cały osłabły i rozmarzony, żeby pochwalić się udanym seksem mojej internetowej powiernicy. A przy okazji, racząc ją szczegółowym opisem, jeszcze raz to wszystko poprzeżywać. Czy może raczej upewnić się, że to naprawdę ja jestem tym facetem, któremu zaczęły się wreszcie takie rzeczy przydarzać. W każdym razie wyszyłem do Iris długiego mejla i potem kręciłem się z godzinę koło komputera, licząc, że odpowie i – jak tyle razy wcześniej – utniemy sobie podniecającą pogawędkę o wrodzonej uległości kobiet i rozkoszach, jakie daje im zniewolenie. Ale tego wieczoru najwyraźniej nikogo tam po drugiej stronie nie było, czekałem na próżno, popijając i puszczając sobie muzykę, aż w końcu udało mi się zasnąć.

A niewiele później, nie pamiętam, może parę dni, może tygodni, z adresu Iris przyszedł do mnie list od Kreszczyńskiego. Z kolorową fotką. A potem Kreszczyński krótko i brutalnie poinformował, że mają przeciwko mnie zeznania mojej własnej córki i jest tylko kwestią jego dobrego humoru, czy mnie zgnoi, czy nie. Pewnie, że się przestraszyłem. Ale wcale nie strach był najgorszy. Najgorsze było upokorzenie. Straszliwe poczucie upokorzenia, które przyszło wraz z bezradnością i rezygnacją, wraz ze świadomością, że muszę ulec, bo nie pozostawiono mi żadnego wyjścia – i że wszystko nagle poskładało się do kupy. Wszystkie zdarzenia, słowa, szaleństwa, zupełnie niezależne od siebie, nagle osaczyły mnie szczelną obławą, nagle wszystko zaczęło do siebie pasować, zmieniać się w jeden logiczny obraz, ktoś to wszystko długo mozolnie nizał i trzeba było takiego kretyna jak ja, żeby przez tyle czasu się nie spostrzec – a teraz nic już nie mogłem zrobić, nawet gdybym tego przeklętego pedała zamordował sto razy na wszystkie sposoby, jak to sobie bezsilnie roiłem. Zrozumcie, nie jestem żadnym zboczeńcem, nigdy w życiu przez myśl by mi nie przeszło, że można dotknąć własnej córki, nawet nie umiem sobie wyobrazić nic obrzydliwszego – ale on oczywiście miał rację, że nikt by w to nie uwierzył. Pamiętam jej oczy, z jaką odrazą na mnie patrzyły, pamiętam, z jaką nienawiścią moja Nusia cedziła, że nigdy nie wybaczy mi tego, co zrobiłem mamie, Magda tyle lat wychowywała ją w pogardzie do ojca, że już wiele nie było trzeba. I jeśli nawet pedał na swoją zgubę blefował, bo czasem myślę, że może, to w każdym razie lepiej blefować nie mógł. Wiedziałem, i on też musiał wiedzieć, że moja córeczka nie tylko jest gotowa zeznać przeciwko ojcu najpodlejsze kłamstwa, ale – gorzej – że jest w stanie w nie święcie uwierzyć.

Tak się wtedy czułem, pomyślałem, jak musiał się czuć przez te wszystkie lata mój ojciec. A w każdym razie, jak się musiał czuć w ostatnich tygodniach swojego życia. Tylko że ja jeszcze za głupi wtedy byłem, żeby cokolwiek zrozumieć. Wtedy to był mój czas zaprowadzania na świecie porządku. Czas, w którym ten świat był prosty, czarno-biały, i przy odrobinie wysiłku, na który byłem gotów, mogłem go urządzić jak należy, naprawiając błędy wszystkich poprzednich pokoleń. Ojciec musiał doskonale wiedzieć, co mnie rozpiera, bo gdy czasami mnie ponosiło i zaczynałem pleść jakieś rzeczy zupełnie już niemożliwe, nie unosił się, nie krzyczał ani nie użerał jak z Andrzejem. Uśmiechał się tylko. Ale uśmiechał się bez odrobiny politowania czy rozbawienia – ze smutkiem, którego wtedy nie umiałem zrozumieć, nie umiałem nawet zauważyć. A może z zazdrością.

– Dobierają się wreszcie łajdakom do dupy – mówię, czy coś w tym stylu, w każdym razie nie kryję swego gorącego zaangażowania w sprawę. – A ci twoi by się po prostu wstydzili, tato. Zachowują się haniebnie, ha-nieb-nie, tato.

Podbijam mocno każdą sylabę, patrzę na ojca prowokująco, niech zareaguje choć słowem, niech tylko da mi szansę wyrzucić z siebie z pasją całe moje święte oburzenie. „Ci twoi” to oczywiście jego przyjaciele, których przez całe moje dzieciństwo było pełno w tym samym zawalonym książkami i rocznikami gazet pokoiku, w którym teraz siedzimy. W mojej dziecięcej pamięci ojciec zawsze tkwi w tym pokoju, wciśnięty w kąt za swoim biurkiem i perorujący z papierosem w ręku, trzymał tego papierosa w bardzo charakterystyczny sposób, nie jak to robi większość ludzi, końcówkami palców, ale u samej ich nasady, jak robotnicy na zimowym zrębie, kiedy palą w grubych trójpalczastych rękawicach – tak że żar wydawał się wychodzić mu z dłoni niczym ostrze przebijającego ją od wewnątrz gwoździa. Wywijał tą dłonią z papierosem, podkreślając z pasją puenty, popiół sypał się na dywan i między serwety, bardzo złościło to matkę, że wszędzie pełno tego nawcieranego butami i łokciami popiołu. Zresztą wszyscy na tych spotkaniach u ojca palili, smród zastałego tytoniu nie dawał się wypędzić z jego gabinetu żadnym praniem ani trzepaniem. Znam ten zastały odór z mieszkań palaczy i serdecznie go nie znoszę, ale w moich wspomnieniach dym papierosowy nie jest przykry. Kojarzy się z niedostępnym dla dziecka wtajemniczeniem, z brodatymi twarzami i podchwytywanymi przez szparę w drzwiach strzępami rozmów o duchu Soboru, granicach kompromisu, upodmiotowianiu i budowaniu podstaw społeczeństwa obywatelskiego. Nie dam głowy, czy rzeczywiście padały tam takie określenia. Dawno już zauważyłem, że moja pamięć kłamie straszliwie, wciąż przyłapuję ją na uzupełnianiu po latach wyblakłych, gasnących kadrów szczegółami, których pierwotnie wcale tam być nie mogło. Moja pamięć tłucze wszystko na proszek i układa z okruchów mozaiki według linii, które wytycza w imię jakichś własnych, niezrozumiałych dla mnie kryteriów. I pewnie nie tylko moja. Nigdy nie mogłem się dogadać z Magdą co do najprostszych faktów. Latami skutecznie rozbijała się o to moja głupkowata wiara, rodem z amerykańskich poradników, że każdy małżeński konflikt można sobie racjonalnie wyjaśnić, przedyskutować i wspólnie znaleźć rozwiązanie. Akurat! O czym tu dyskutować, kiedy w chwilę po sprawie wersja zapamiętana przez Magdę była diametralnie sprzeczna z tą, którą doskonale pamiętałem ja?

Chociaż jeśli chodzi o Magdę, pamięć może nie miała tu nic do rzeczy. Ona po prostu słyszała co innego, niż się do niej mówiło. We wszystkim znajdowała od razu drugie dno, pomijając z lekceważeniem pozory, które może zwiodłyby kogo innego, ale nie ją – deszyfrowała bezustannie każde rzucone przy niej zdanie, rozłamywała je jak szpiegowski kod. Jeśli mąż mówi, że jest piękna pogoda i dobrze by było wyjść na spacer, to najwyraźniej dla jakichś podejrzanych celów chce się pozbyć żony z domu. A kiedy przy obiedzie poprosiłem: „Kochanie, mamy tu gdzieś sól?”, to moja Magda natychmiast odcyfrowywała, że naprawdę powiedziałem: „Nic nie umiesz, nawet zupy posolić jak należy”. Już ona wiedziała. Zresztą, powiedziałem to przecież „takim tonem” albo „z taką miną”. Ton i mina zawsze okazywały się „jakieś”, żeby już nie pozostała żadna wątpliwość.

Znajomi, kiedy chcieli być dla mnie mili, mówili coś w stylu: „Tak szczerze, wiesz, stary, dziwiłem się zawsze, że tak długo z nią wytrzymałeś”. Ludziom się wydaje, że jak chcą okazać życzliwość człowiekowi świeżo rozwiedzionemu, to nic lepszego, niż mówić źle o jego byłej żonie. Wkurzali mnie tylko i nigdy nie podejmowałem takiej rozmowy, ale gdybym podejmował, to odpowiedź brzmiałaby: wytrzymałem z Magdą tak długo, bo z czasem nauczyłem się uważać na każde wypowiadane przy niej słowo. Umiałem przewidzieć, czego się doszuka w niewinnym zdaniu, i zawczasu odpowiednio je ocenzurować. Nawet nieźle mi to czasami wychodziło. Ale też nic innego nie było trudniejsze do wytrzymania. Można jakoś wytrzymać seksualną oziębłość żony, dom wionący emocjonalnym chłodem, nawet ciągłe poniżanie w oczach córki – ale nie to, że każda prosta rozmowa jest chodzeniem po polu minowym i wymaga stałego natężenia uwagi. Latami.

Nie zawsze tak było. Dopiero od chwili, kiedy Magda dowiedziała się o moim drugim życiu.

Najgorsze z moją pamięcią nie jest to, że fałszuje ona zdarzenia, rozmowy i postaci, że z czasem żółknie i blaknie albo zatraca całe miesiące. Najgorsze jest to, że poza nią nie mam niczego innego i muszę, wiedząc doskonale, jak niewiele jest warta, ufać jej bezgranicznie. Przyjaciele mojego ojca przemawiają tu głosami, które na pewno zostały dograne potem, zgodnie z zasadami dedukcji: skoro ojciec był znanym i ważnym działaczem katolickim, a jego gabinet miejscem spotkań opozycyjnych elit, to na pewno musiały się tam toczyć ważkie dysputy o przyszłości kraju i Kościoła, o tym, czy wejdą Ruscy i kiedy samemu „wchodzić”, wierząc w sens pracy organicznej, a kiedy trwać w sprzeciwie.

Ale równie dobrze mój stary mógł tam sobie opowiadać z kumplami pieprzne kawały nasycone niezrozumiałymi dla mnie aluzjami. Dźwięki w moich wspomnieniach nie zasługują na zaufanie. Jedynym, w prawdziwość czego mogę wierzyć, jest obraz – ten oglądany przez szparę w drzwiach: ojciec za swoim biurkiem, szczupły, siwy, ze sterczącym spomiędzy palców papierosem i brodaci faceci w swetrach albo sztruksowych marynarkach, wtedy wydawało mi się, że strasznie starzy, wszyscy kopcący okrutnie z papierosów albo fajek – matka przeciskała się pomiędzy nimi, żeby otworzyć szerzej okno albo upchać gdzieś pośród papierów i szkła nowy talerz z kanapkami ozdobionymi na wierzchu kawałkiem pomidora, ogórka czy rzodkiewką i szczypiorkiem. Nawet później, kiedy już podrosłem, ojciec nigdy nie chciał przenosić na synów tych rozmów, które toczył ze znajomymi.

Naprawdę. Nie chcieli mi wierzyć, kiedy to mówiłem: mój ojciec nigdy nie rozmawiał z dziećmi o dziadku, wojnie, deportacjach ani o Wronkach, a już zwłaszcza nie rozmawiał z nami o polityce. O Katyniu najpierw dowiedziałem się od kolegów ze szkoły. Kiedy ojciec znalazł w moich rzeczach podziemne pisemka, był wściekły. Aż głos mu się łamał, gdy wygłaszał mi długie kazanie o głupocie dzieci, które nie zdają sobie sprawy, że ci bandyci potrafią zniszczyć każdego bez żadnych skrupułów, że trzeba rozsądku, rozsądku i jeszcze raz rozsądku i w moim wieku w żadnym wypadku nie mogę się dać sprowokować. Tak powiedział – „dać się sprowokować”. Teraz wiem, to wcale nie była wściekłość; on się bał. Bał się o mnie śmiertelnie, strachem, którego ja, szesnastolatek, po prostu nie mogłem pojąć. Udawałem, że słucham go z uwagą i w skupieniu, czekając, aż się zmęczy i przestanie chrzanić. Nie wiem, czy bardziej poruszyło go, że wbrew jego woli zadałem się z „polityką” i przynoszę do domu bibułę, czy że była to bibuła skupiona na demaskowaniu komuny jako żydowskiego spisku, okraszona rubryką humoru w stylu, czym się różni sejm peerelu od belgijskiego – że w belgijskim jest połowa Belgów, połowa Żydów, a w polskim nie ma Belgów. Może zresztą ten kawał słyszałem zupełnie gdzie indziej, ale moja pamięć przykleiła go potem do tego wspomnienia, bo poniewczasie tłumaczył niezrozumiały w pierwszej chwili gniew ojca – moja bibuła na kilometr śmierdziała mu ubecją, ale mnie to wtedy nie przyszło do głowy.

Ostatecznie wyszło na jego – ja w końcu dałem sobie z polityką spokój raz na zawsze, a brata w ogóle nigdy to nie zainteresowało, bo poszedł w sekciarstwo. Zastanawiam się czasem, który z nas bardziej skrócił ojcu życie. Ja, klarując mu, że Polska nie będzie naprawdę niepodległa, dopóki stanowczo i bezlitośnie nie rozliczy i nie ukarze wszystkich komunistycznych kolaborantów i kapusiów, czy Andrzej, wywrzaskując, że żądny bogactwa i politycznej władzy kler sfałszował nawet dekalog i zataja przed wiernymi to, że Jezus przez dwadzieścia lat podróżował po Indiach, ucząc się od tamtejszych mistrzów.

Nie, tak naprawdę wcale się nad tym nie muszę zastanawiać. Wiem, że ja.

Znacznie lepiej od ludzi, którzy pojawiali się w gabinecie ojca, zapamiętałem stojące tam książki. Pewnie każdy mężczyzna przechowuje w duszy to szczególne, niepowtarzalne wspomnienie odkrywania tajemnic ojcowskiego biurka i biblioteki. Wszystko w tym jest: oddech wielkiej tajemnicy uśpionej w szufladach z ciemnego drewna, egzotyczny zapach skóry i fajkowego tytoniu, fascynacja każdym walającym się drobiazgiem, czy to wielka, ozdobna zapalniczka, z której dawno wypadł kamień, kryształowa popielniczka wypełniona drobiazgami, nadrdzewiała puszka po prince albercie czy pudełko zapałek z trójwymiarową Japonką, w zależności od kąta patrzenia ubraną w koronkowy peniuar albo same majteczki. I do tego dreszcz emocji, czy w którymś momencie wdzierający się na zakazane lądy eksplorator nie zostanie przyłapany.

Zawsze było tam mnóstwo książek. Niektóre ustawione równo, jakby miało im to zrekompensować to, że nikt po nie nigdy nie sięga, inne w stosach, po naleganiach matki wdzierającej się do ojcowskiego królestwa z odkurzaczem przerzucanych z jednego miejsca w drugie. I te, o których sam ojciec najchętniej ze mną rozmawiał. Stevenson, Conan Doyle, polskie, rozlatujące się wydania w czarno-czerwono-niebieskich okładkach ze zwijającego się w rulon kartonu, podsuwane mi do czytania, i oryginały, które pozwalał oglądać tylko w swojej obecności; dostojne, oprawione w skórę, ze złoceniami i ilustracjami, część mu przysłano, ale większość sam przywiózł z Zachodu. Mówił, że kiedyś, gdy nie będzie już miał na głowie ważniejszych spraw, napisze esej o literaturze popularnej aż do czasów Sherlocka Holmesa. To, co było później, nie jest interesujące, mówił, amerykański „czarny kryminał” to tani sentymentalizm i rozwadnianie Hemingwaya, wszystko, co fascynujące, zdarzyło się wcześniej. Pan Lecocq i zbrodnia w Orcivall, Księżycowy kamień Collinsa, Doktor Jekyll i Mr. Hyde Stevensona. Zwłaszcza o tym ostatnim potrafił opowiadać, że nie znamy i zapewne nie poznamy już nigdy pierwotnej wersji utworu, którą żona pisarza spaliła, przerażona i zniesmaczona opisem tego, co uwolnić miał z szacownego doktora Jekylla jego eliksir. A tekst, który w końcu wydrukowano – ojciec łatwo się rozgadywał, gdy wchodził na ten temat – to blady cień tego, co być miało, w okropne skłonności Hyde'a musi czytelnik wierzyć na słowo, i nigdy się nie dowiemy, co tak zmroziło w mężowskiej powieści szacowną panią Stevenson.

Była tam jeszcze wielka pożółkła księga w bardzo grubych brązowych okładkach – wszystkie powieści i opowiadania o Sherlocku Holmesie w jednym wielkim tomie. Nie rozumiałem po angielsku, ale lubiłem oglądać ilustracje, oryginalne ryciny z „The Strand”, z wąsatym doktorem Watsonem, czasem dzierżącym grubą, staroświecką laskę z gałką, a czasem rewolwer, i z Holmesem w kraciastym płaszczu oraz podróżnej czapeczce z dwoma daszkami. Ojciec mówił, że nauczył się angielskiego właśnie na Holmesie, i kiedy miał rzadkie okazje spotkać się z Anglikami czy Amerykanami, wiktoriański styl, w jakim budował zdania, wzorując się na swoich ulubionych bohaterach – I dare say, that… – nieodmiennie budził rozbawienie rozmówców. Dla niego to nie był problem nauczyć się jeszcze jednego języka – mówił po francusku i niemiecku, płynnie radził sobie z hiszpańskim i włoskim, ja po latach nauki angielskiego ledwie potrafię rozmówić się w najprostszych sprawach, a on dla przyjemności czytał sobie wieczorami siedemnastowieczny romans pikarejski. Mówił, że kiedyś go przełoży. Tę książkę pamiętam najlepiej ze wszystkich. Pamiętam jej czerwoną oprawę i tłoczony tytuł Guzman de Alfarache. Pamiętam, bo któregoś dnia – parę lat później – miało się przez nią rozsypać całe moje życie.

Mówił o mnóstwie rzeczy, jakie jeszcze napisze, kiedyś, gdy wreszcie będzie miał trochę czasu. Ale kiedy umarł, nie znalazłem w jego papierach żadnego śladu, żadnej przymiarki do książki czy eseju o wszystkich sprawach, które mi opowiadał. Nie znalazłem w nich w ogóle prawie niczego. Choć umarł tak nagle, wszystko zostawił posegregowane, nie było w jego szufladach żadnych bezładnych szpargałów, jakby zawczasu pamiętał o ich przejrzeniu i zniszczeniu śmieci. Nie przyszło mi w związku z tym do głowy nic specjalnego.

Był wtedy potwornie upalny czerwiec, od trzydziestu dni nie padało i wokół Warszawy płonęły lasy. Czasem, szukając dla siebie usprawiedliwienia za to wszystko, co wygadywałem w naszych ostatnich rozmowach, nie wiedząc oczywiście, że to już ostatnie, myślałem sobie, że ojciec umarł, bo zabrakło mu wyobraźni. Nie jemu jednemu. Nikt sobie wtedy nie wyobrażał, że w wolnej Polsce tak to będzie wyglądać – spisane zostaną czyny i rozmowy, tylko nikomu się za chuj nie będzie chciało tego wszystkiego czytać.

Całe szczęście, że w tym pociągu jest tak pusto. Niby nic dziwnego – kto miałby tłuc się do Suwałk w piętnastostopniowym, lutowym mrozie? Ale chce mi się wierzyć – to sam Pan Bóg daje mi znać, że aprobuje moje zamiary. Chociaż od tylu już lat nie żyjemy ze sobą w przyjaźni. Bo niby jak? Nie byłbym w stanie się przemóc, żeby pójść do spowiedzi, opowiadać to wszystko jakiemuś Bogu ducha winnemu księżulowi, bo co on by mógł z mojego życia zrozumieć i jakim prawem miałby o nim wyrokować. Ale nie umiem też skrzesać w sobie heretyckiej buty mojego brata. Andrzej, gdyby znalazł się na moim miejscu, nie miałby żadnych rozterek – skoro księżowskie gadanie ma mnie unieszczęśliwiać, to do diabła z nim. Nikt mi nie będzie mówił, czego Bóg ode mnie chce, wiem to od niego samego, powiedział mi osobiście.

Może to dlatego, że choć jestem starszy zaledwie o kilka lat, świat, w którym dorastał on, był już zupełnie inny od tego, który zdążył jeszcze uformować mnie. Ja, zapisując się na oazę, miałem poczucie, że schodzę do katakumb, gdzie się spotykają ludzie prawi i prześladowani przez reżim. Oczywiście rozczarowałem się tym wszystkim strasznie, żadnej rojącej mi się antypaństwowej działalności, choćby nawet miała polegać tylko na gadaniu czy czytaniu zabronionych przez cenzurę książek, nie było w tych kościelnych ruchach ani śladu. Okazało się, że wdepnąłem w zwykłe kółko dewocyjne, ze śmiesznym księdzem-opiekunem, któremu mefistofeliczny profil i kozia bródka zyskały ksywę „Diabełek”. To przezwisko oddawało też manię naszego moderatora – która zresztą była jedynym odejściem od klepania zdrowasiek w stronę, jaką od biedy mógłbym uznać za bardziej interesującą. Manię demaskowania wszechogarniającego światowego spisku „szatanistów”, tak zawsze mówił, przez „sz”. Wystarczyło podpuścić Diabełka kilkoma pytaniami, a zaczynał, że „szatanistami” byli i Lenin, i Trocki, i Stalin, Marks z Engelsem zwracali się do siebie w nagłówkach listów „mój diable” i tak dalej, może i zdołałby mnie tym zarazić, gdyby dorzucił do listy Jaruzela, ale jego akurat oszczędzał, w zamian skupiając się na demaskowaniu gwiazdorów muzyki rockowej i Hollywoodu.

Skłamałbym, gdybym polegał na mojej pamięci, dlaczego dałem sobie wreszcie spokój z tą sodalicją; po prostu ze znudzenia czy też nie mogąc się już fizycznie zmusić do opowiadania Diabełkowi po raz kolejny w konfesjonale, że znowu dopuściłem się „nieskromnych uczynków względem ciała” – sam się zastanawiam, jak umiałem to wtedy mówić, nie parskając śmiechem, tonem okropnie pokutnym i zbolałym – i wysłuchiwania jego księżulowskich rad, żebym uprawiał sport, dużo się gimnastykował i brał zimne prysznice. Oczywiście, że uprawiałem sport, dużo się gimnastykowałem i brałem zimne prysznice. Gówno pomagało.

Zamknąłbym to w niepamięci jak tyle innych spraw, gdyby nie Danka – znowu o niej. Przy wszystkich zaletach jeden nawyk miała irytujący – uwielbiała mnie nazywać „niegrzecznym chłopczykiem”. Puszczałem to mimo uszu, żeby jej nie robić przykrości, bo widocznie myślenie o facecie, który ją rżnął, jako o małym chłopczyku musiało ją podniecać. A najbardziej podniecało ją patrzenie, jak się onanizuję. No wiesz, każdy facet to kiedyś robił, próbowałem z początku wybrnąć, ale już widzę, jak ją to kusi, aż piersi jej nabrzmiewają i robią się różowe: pokaż mi, niegrzeczny chłopczyku, jak to robiłeś, no pokaż. No wiesz, przysięgałem sobie, że już nigdy w życiu, mówię, ale ona: nie musisz tryskać, ja cię potem dokończę. No i pomyślałem, w końcu każdy ma swoje dziwactwa, Danka się nie opierała moim, to dlaczego ja mam jej odmawiać drobnej przyjemności. Strasznie ją to nakręciło i chciała potem powtarzać tę zabawę wiele razy – siadała po przeciwnej stronie łóżka albo na fotelu, rozkładała szeroko nogi i wpatrzona, jak walę konia, łapała się za łechtaczkę. Nacierała ją sobie tak mocno i szybko, że ja nigdy bym się nie odważył, w ogóle bym nie pomyślał, że można kobietę w tym miejscu miętosić tak bezceremonialnie. Sapała, jęczała i rzeczywiście dochodziła, zanim cokolwiek uroniłem – a potem, tak jak obiecywała, szło już normalnie.

Dopiero po tylu latach zrozumiałem, dlaczego Diabełek zawsze się upewniał, czy moje „nieskromne uczynki wobec ciała” popełniane były w samotności. Skoro w samotności, to mniejszy problem. Grzech nie jest aż tak straszny, dopóki udaje się go dobrze ukryć, dopóki nie gorszysz innych owieczek bożych – dzisiaj już tego księżowskiego żargonu dokładnie nie powtórzę, ale tyle mniej więcej wynikało z nauki, jaką mi serwowano od dzieciństwa: jak już jesteś grzeszny, to trudna rada, ale przynajmniej udawaj, grzesz w tajemnicy, żeby inny grzesznik myślał, że tylko on jeden jedyny odstaje od ogólnie wysokiego poziomu.

Niby to wiem, ale jakoś wewnętrznie nie potrafię się do końca zbuntować. Nie wiem dlaczego. Nigdy nie potrafiłem sobie powiedzieć, jak mój młodszy brat: taki właśnie jestem, jaki jestem, i już, mam swoje potrzeby i mam, jak każdy, prawo do ich zaspokojenia. Tak akurat jestem poskręcany, marzę o tym, żeby gwałcić kobietę, żeby być jej władcą, dominować, trzymać ją krótko przy pysku i zmuszać, by mi dogadzała – i moje dobre prawo znaleźć taką, która będzie chciała tego samego, a jeśli obojgu nam będzie to odpowiadać, to co komu do nas?! Dlaczego władowałem się w wieloletni, toksyczny związek z dziewczyną, cudowną, ale tą właśnie, której cieleśnie nigdy do mnie nie ciągnęło, a już do takich rzeczy zwłaszcza, i dlaczego, kiedy wreszcie zacząłem się z tego związku wyzwalać, dałem się wpędzić w tak straszne poczucie winy?

Odpowiedź na to pytanie jest banalnie prosta i bez trudu znalazłem ją już dawno: bo jestem żałosnym dupkiem.

Ale nawet nie mam o to do Boga wielkiego żalu. Tylko on jeden wie, przed zabrnięciem w jakie draństwa ta pierdołowatość mnie ocaliła.

Otwieram okno, mroźny wiatr tnie po twarzy, pozwala się uspokoić. Może to nie jest dobre miejsce ani odpowiedni moment, żeby rozpamiętywać takie rzeczy jak spotkania z Danką. Ale zawsze tak miałem, ilekroć zaczynałem myśleć o Bogu, śmierci i wszystkich tych sprawach, niepostrzeżenie schodziło mi na przyziemne sprawy płciowego niezaspokojenia. Widocznie one wcale nie są takie przyziemne.

Dla Magdy to wszystko było proste. Dla niej w ogóle wszystko było proste. Przysięgałem jej przed Bogiem i ludźmi miłość, wierność i to, że jej nie opuszczę aż do śmierci. Nie byłem wierny i opuściłem. O czym tu rozmawiać, powiedziałaby tym swoim nieopisanie zimnym tonem, dystyngowanym i pełnym zbolałości, którą wszyscy brali za wyższość. Ona się ze wszystkiego wywiązała, ona przecież nie zawiodła, nic nie można jej zarzucić.

Kto w ogóle, kurwa, wymyślił te słowa małżeńskiej przysięgi? Jak można komukolwiek przysięgać miłość? Uczciwość, wierność, no, to tak. Na pewno są tacy, co potrafią w razie czego wziąć na wstrzymanie i zalecaną przez księży metodą wysublimować popędy w twórczość artystyczną albo wyżyć się w bieganiu i zimnych prysznicach. Uczciwość, lojalność to są rzeczy, nad którymi możesz zapanować, a jeśli nie zapanujesz, może ci ktoś kazać czuć z tego powodu winę. Ale miłość? Nagle, pewnego dnia spotykasz inną kobietę, i okazuje się, że to jest właśnie ta, której szukałeś, całe twoje ciało wyrywa się do niej jak pies na łańcuchu – i co masz z nim zrobić? Nagle, pewnego poranka patrzysz na kobietę w swoim łóżku i uświadamiasz sobie, że od dawna już twoje ciało daje ci sygnały: nie, dość, pomyłka, zawracać! I co na to poradzi przysięga, choćby pod nie wiem jakimi kapłańskimi klątwami ją składano? W każdą sobotę i niedzielę tysiące par przed tysiącami ołtarzy pokornie powtarza za księdzem te bzdury, nie zdając sobie sprawy, że miłości sobie przysięgać nie można – a po paru latach i tak wszystko im się rozłazi, krzywdzą się nawzajem, nienawidzą, żrą jak pies z kotem, wciągają w to dzieci i nikt się nie zastanowi, że coś jest spieprzone w samym pomyśle.

Powiedziałem: lojalność? No, to użyłem wreszcie ulubionego słowa doktora Hansa. Rozmawiał ze mną, bo ja wiem, pięć, dziesięć minut, a powtórzył je kilka razy. Znaczy: poświęcił mi niesamowicie dużo czasu i uwagi jak na faceta, który nie jest premierem, ministrem ani nawet posłem i nie można z nim zrobić żadnego interesu.

Fajnie, chyba cały wagon pusty. To przynajmniej przez połowę drogi mamy spokój. Wracaj, chłopie, do przedziału, możesz już sobie pozwolić na następny łyk.

A więc doktor Hans – tu się zaczyna ścieżka, która skończy się za parę godzin u celu tej podróży. Wywyższenie. Oto zostałem zaproszony na osobistą rozmowę z człowiekiem z samych szczytów listy najbogatszych Polaków, z największym biznesmenem czy oligarchą, czy jak go tam zwać, Trzeciej Najjaśniejszej. Z facetem, który w swoich spółkach ma w pejrolu kilkunastu byłych ministrów i Bóg jeden wie, ilu przyszłych, jest głównym sponsorem partii politycznych, za ganc, prawicowych czy lewicowych, byle miały szansę dojść do władzy, i w ogóle – wiadomo. Przy okazji też powszechnie w kraju znienawidzonym. Wyjąwszy, nawiasem mówiąc, jego rodzinne miasteczko. Mówił mi Artur, że kiedyś Hans zlecił badania swojego wizerunku i tak właśnie wyszło: z całego kraju tylko w swoim mieście wzbudza więcej uczuć pozytywnych niż negatywnych. Co prawda tam też zdrowo naprzekręcał, ale u nas zawsze najważniejsze, czy kto jest swój. Po co mu zresztą te badania były? Może pluć z piątego piętra na to, co sobie ktokolwiek o nim myśli, a interesy prowadzi tego rodzaju, że rozgłos tylko w nich przeszkadza. Rozsądek nakazywałby każdemu na jego miejscu zamknąć się gdzieś i oganiać od dziennikarzy grubym drągiem. A już na pewno nie wsadzać swego nazwiska do nazwy każdej powoływanej na potrzeby holdingu spółki. Jeszcze zrozumiem, po co mu były te fotki w kolorowych pismach, sprowadzanie do Polski baletu z Moskwy czy strapariusa z Nowego Jorku. Pijar jest pijar, każdy biznesmen musi dbać o swój wizerunek, a że Hans dbał bardziej od innych, też da się zrozumieć, w końcu miał więcej od innych kasy. Zresztą dobrze, że wydawał ją na takie rzeczy, dzięki temu agencja Artura mogła załapać się na ich zlecenie, a przez nią z kolei i ja. Ale tej ostentacji z nazwami spółek nie rozumiał nikt. Co by to był za nius, że jakiś bank czy pakiet kontrolny w państwowej firmie mającej wyłączność na pośrednictwo w handlu gazem czy ropą, czy w sieciach energetycznych, wy kupiła, powiedzmy, spółka ABC Poland czy inny tam Przekręt SA? Żaden. Jakiś Maciek czy któryś z jego kolegów po fachu pewnie by za tym połaził, odkrył oczywiście, do kogo prowadzą powiązania kapitałowe, opublikował to u siebie, w dziale gospodarczym na siedemnastej stronie gazety, gdzie nikt nie zagląda, i tyle. Ale jeśli ta firma nazywała się Nowaczyk Tradex czy Nowaczyk Enterprise? Podnosił się krzyk, szajbusy krzyczały o tym z sejmowej mównicy, gazety pisały komentarze, a Hansowi pewnie to nic a nic nie szkodziło, ale po co?

– To psychologia – tłumaczyłem, kiedy rozmawialiśmy o tym właśnie z Maćkiem. – On musi podkreślać swoje znaczenie. Niech go sobie nienawidzą, byle podziwiali.

– A ja myślę, że to ta jego żona – odpowiedział. – To ją mają wszyscy podziwiać, a wiadomo, że istnieje tylko jako jego żona, więc go tak nakręca.

Nie, nie miał racji. U źródła wszystkiego musiała być zaburzona samoocena, kompleks zmuszający do stałego potwierdzania posiadanej władzy i mocy. Tłumaczyłem to Maćkowi, pamiętam tę rozmowę; a prywatnie, nie jako dziennikarza, prosiłem, żeby nigdy tego, co ode mnie usłyszy, nie pisał. Szpanowałem – już wtedy. Dla znajomych stałem się w sprawie Hansa kimś w rodzaju eksperta, skoro nie tylko dla faceta pracuję – niezależny audytor w holdingu, jak to brzmi – ale jeszcze on sam osobiście przekazywał mi to zlecenie. Nie wyprowadzałem Maćka z błędu. Nie rozgadywałem się, co konkretnie robię dla holdingu, niech wszyscy myślą, że to coś strasznie ważnego, odrobina tajemnicy przydaje człowiekowi znaczenia. Dlatego umiem rozszyfrować Hansa, że i mnie takie gierki nie są obce.

Ten „Hans” potwierdzał moje domysły. Ciekawe, czy to było jego przezwisko z podwórka, czy cinkciarska ksywa, może wzięło się z tego lewego paszportu, na którym robił za Jaruzela interesy w Niemczech, opisywane swego czasu w gazetach – jak to u nas, na opisaniu się skończyło. Na pewno podobało mu się, że tak go podwładni nazywają. Prezesów, dyrektorów czy szefów w holdingu było gdzie spluniesz, a przecież każdy wiedział, że nie pracuje dla nominalnego szefa firmy ani dla samej firmy, bo co to tam firma, zwykły szyld, formalna rejestracja potrzebna do wygodniejszego przelewania pieniędzy czy odpisywania VAT-u – tylko dla doktora Hansa. Jako jego osobisty lennik, choćby najniższej rangi. Bo Nowaczyk Holding to oczywiście nie jest żaden holding, tylko klan, podporządkowany w działaniu zasadzie silnych więzi osobistych bardziej niż służbowych podległości. To mogłem Hansowi powiedzieć nawet bez audytu, na podstawie tego, co wiedziałem z prasy i od znajomych, tylko niby w jakim celu. Nie po to mnie chciał zatrudnić.

Moja pamięć przechowała z tego spotkania żałośnie mało. Głównie to, że strasznie sapał i w ogóle wyglądał niezdrowo, jakiś taki opuchnięty, zupełnie nie jak na zdjęciach przepuszczonych przez cenzurę jego firmowego pijaru. I tych dwóch facetów bez szyi przy stoliku obok wejścia, każdy z igielitową rurką skręconą jak kabel od słuchawki telefonicznej, wychodzącą z ucha i chowającą się za kołnierzem. Wcześniej widziałem faceta z taką rurką z bliska tylko raz, na inauguracji roku akademickiego, którą raczył na naszym wydziale zaszczycić sam pan prezydent, dopiero potem mi się opatrzyli, jak zacząłem chodzić na biznesowe rauty.

Wyznaczył mi spotkanie nie w biurze, tylko w restauracji na dole, ale cała boczna sala była pusta, pewnie do osobistej dyspozycji prezesa. Ze mną był Artur, jako ten, który mnie rekomendował, a z nim facet, którego nazwisko usłyszałem wtedy przez łomoczące mi w uszach z wrażenia tętno jako „Leszczyński”, i długo potem tak go w myślach nazywałem, dopiero przy opracowywaniu ankiet okazało się, że Kreszczyński. I to oni dwaj zwracali się do mnie „panie doktorze”; po raz pierwszy, i na szczęście ostatni, od wielu lat ktoś tak do mnie mówił.