Choroba jako metafora. AIDS i jego metafory - Susan Sontag - ebook

Choroba jako metafora. AIDS i jego metafory ebook

Sontag Susan

4,1

Opis

Dwa słynne eseje, które weszły do kanonu humanistyki. Analizując źródła naukowe i utwory literackie od antyku po czasy współczesne (odwołując się choćby do Homera, Baudelaire'a, Manna, Joyce'a czy Audena) Susan Sontag rekonstruuje mitologię gruźlicy i choroby nowotworowej. Pokazuje przy tym sposoby, w jakie społeczeństwo stygmatyzuje chorych i demistyfikuje ideologiczne fantazmaty, które zmierzają do demonizacji niektórych chorób. Drugi esej, napisany pod koniec lat 80., jest pionierską analizą AIDS i społecznych wyobrażeń, jakie towarzyszyły pojawieniu się tej choroby.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 192

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (53 oceny)
22
19
7
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Cho­ro­ba jako me­ta­fo­ra

Cho­ro­ba jest noc­ną stro­ną ży­cia, na­szym bar­dziej uciąż­li­wym oby­wa­tel­stwem. Od dnia na­ro­dzin każ­dy z nas po­sia­da bo­wiem jak­by dwa pasz­por­ty – przy­na­le­ży za­rów­no do świa­ta zdro­wych, jak i do świa­ta cho­rych. I choć wszy­scy wo­li­my przy­zna­wać się tyl­ko do lep­sze­go z tych świa­tów, prę­dzej czy póź­niej, cho­ciaż­by na krót­ko, mu­si­my uznać rów­nież nasz zwią­zek i z tym dru­gim.

Nie chcę tu opi­sy­wać, jak to na­praw­dę jest, gdy się mi­gru­je do świa­ta cho­rych i jak się w nim miesz­ka, pra­gnę na­to­miast przed­sta­wić wy­obra­że­nia, któ­re czy­nią z cho­ro­by ro­dzaj kary bądź też na­da­ją jej treść sen­ty­men­tal­ną: chcę za­tem mó­wić nie o rze­czy­wi­stej geo­gra­fii kra­ju, lecz o pew­nych ty­czą­cych go ste­reo­ty­pach my­ślo­wych. Te­ma­tem tej książ­ki nie jest cho­ro­ba w sen­sie fi­zycz­nym, lecz spo­so­by jej wy­ko­rzy­sta­nia w for­mie fi­gu­ry czy me­ta­fo­ry. Twier­dzę przy tym, że cho­ro­ba to nie me­ta­fo­ra i że naj­bliż­szy praw­dzie spo­sób jej po­strze­ga­nia – jak rów­nież naj­zdrow­szy spo­sób cho­ro­wa­nia – jest w naj­wyż­szym stop­niu wol­ny od my­śle­nia me­ta­fo­rycz­ne­go i naj­bar­dziej nań nie­podat­ny. Nie­zwy­kle trud­no jed­nak żyć w świe­cie cho­rych, nie ule­ga­jąc uprze­dze­niom wy­wo­ła­nym przez po­nu­re me­ta­fo­ry, któ­ry­mi usia­ny jest jego kra­jo­braz. Za cel ni­niej­szych roz­wa­żań ob­ra­łam wła­śnie na­świe­tle­nie owych me­ta­for i po­moc w uwol­nie­niu się spod ich wpły­wu.

1

Dwie zwłasz­cza cho­ro­by zo­sta­ły po­dob­nie, w spo­sób spek­ta­ku­lar­ny spo­wi­te w ko­stium me­ta­fo­ry: gruź­li­ca oraz rak.

Fan­ta­zje, któ­rych źró­dłem w ubie­głym stu­le­ciu była gruź­li­ca, a dziś jest rak, to re­ak­cje na cho­ro­bę uwa­ża­ną za opor­ną na dzia­ła­nia czło­wie­ka i ka­pry­śną – a więc nie­zro­zu­mia­łą – w cza­sach gdy am­bi­cją me­dy­cy­ny sta­ła się ule­czal­ność wszyst­kich scho­rzeń. Taka cho­ro­ba jest ta­jem­ni­cza z sa­mej swej de­fi­ni­cji. Do­pó­ki nie po­zna­no przy­czyn gruź­li­cy, a za­bie­gi le­ka­rzy były nie­sku­tecz­ne, do­pó­ty cho­ro­bę tę uwa­ża­no za pod­stęp­ne­go, nie­ubła­ga­ne­go zło­dzie­ja ży­cia. W dzi­siej­szych cza­sach rak wziął na sie­bie rolę cho­ro­by-in­tru­za, któ­ry po­ja­wia się bez za­po­wie­dzi, cho­ro­by do­świad­cza­nej jako okrut­na, po­ta­jem­na in­wa­zja – i bę­dzie tę rolę od­gry­wał, do­pó­ki pew­ne­go dnia jego etio­lo­gia nie sta­nie się rów­nie oczy­wi­sta, a ku­ra­cja rów­nie sku­tecz­na jak w przy­pad­ku gruź­li­cy.

Cho­ciaż ta­jem­ni­czy cha­rak­ter cho­ro­by uze­wnętrz­nia się w zde­rze­niu ze zja­wi­skiem na wskroś no­wo­cze­snym, to zna­czy z wia­rą w nie­ogra­ni­czo­ne moż­li­wo­ści czło­wie­ka, lęk, jaki cho­ro­ba ta (nie­gdyś gruź­li­ca, dzi­siaj rak) wy­wo­łu­je, ma nie­zwy­kle dłu­gą hi­sto­rię. Każ­da cho­ro­ba, któ­ra kry­je w so­bie ja­kąś ta­jem­ni­cę i po­wo­du­je sil­ny strach, bę­dzie po­strze­ga­na rów­nież jako mo­ral­nie, je­śli nie do­słow­nie, za­kaź­na. Dla­te­go wła­śnie cho­rych na raka bar­dzo czę­sto uni­ka­ją człon­ko­wie ro­dzi­ny i przy­ja­cie­le, z tej też przy­czy­ny są oni pod­da­wa­ni czyn­no­ściom od­ka­ża­ją­cym, zu­peł­nie tak jak­by rak, ni­czym su­cho­ty, był za­raź­li­wy. Kon­takt z no­si­cie­lem cho­ro­by, któ­rą się uwa­ża za przy­pa­dłość ta­jem­ni­czą i zło­wro­gą, jest nie­uchron­nie od­czu­wa­ny jako prze­kro­cze­nie pew­nej gra­ni­cy, a na­wet zła­ma­nie tabu. Czę­sto ule­ga się wra­że­niu, że już same na­zwy cho­rób mają ma­gicz­ną moc. W Ar­man­cji (1827) Sten­dha­la mat­ka bo­ha­te­ra nie chce wy­mó­wić sło­wa „tu­ber­ku­lo­za”, oba­wia­jąc się, że może to przy­spie­szyć prze­bieg cho­ro­by jej syna. Karl Men­nin­ger za­uwa­ża (w Das Le­ben als Ba­lan­ce), że „po­dob­no samo sło­wo «rak» za­bi­ja pew­nych pa­cjen­tów, któ­rzy w in­nym przy­pad­ku nie pod­da­li­by się [tak szyb­ko] no­wo­two­ro­wi”. Ta­kie po­dej­ście ma być ar­gu­men­tem na rzecz po­staw an­ty­in­te­lek­tu­al­nych i ła­twe­go współ­czu­cia, któ­re czę­sto świę­cą trium­fy we współ­cze­snej me­dy­cy­nie i psy­chia­trii. „Pa­cjen­ci szu­ka­ją­cy u nas po­mo­cy z po­wo­du cier­pie­nia, za­ła­ma­nia czy ka­lec­twa – kon­ty­nu­uje Men­nin­ger – mają wszel­kie pod­sta­wy, by pro­te­sto­wać prze­ciw­ko przy­kle­ja­niu im ety­kie­tek no­szą­cych zna­mio­na wy­ro­ku”. Dok­tor Men­nin­ger do­ra­dza za­tem, by le­ka­rze uni­ka­li po­słu­gi­wa­nia się „na­zwa­mi” i „ety­kiet­ka­mi” („na­szym ce­lem jest nie­sie­nie tym lu­dziom po­mo­cy, a nie zwięk­sza­nie ich cier­pień”) – co pro­wa­dzi w prak­ty­ce do jesz­cze więk­szej ta­jem­ni­czo­ści i pa­ter­na­li­zmu w me­dy­cy­nie. To nie na­zwa cho­ro­by w ogó­le ma wy­dźwięk pe­jo­ra­tyw­ny albo „nosi zna­mio­na wy­ro­ku”, lecz jed­na, kon­kret­na na­zwa: „rak”. Tak dłu­go, jak bę­dzie on trak­to­wa­ny jako pod­ły, nie­zwy­cię­żo­ny dra­pież­nik, a nie po pro­stu jako cho­ro­ba, więk­szość lu­dzi cier­pią­cych na raka rze­czy­wi­ście bę­dzie upa­da­ła na du­chu, po­zna­jąc dia­gno­zę. Roz­wią­za­nie nie po­le­ga by­naj­mniej na ukry­wa­niu przed cho­ry­mi praw­dy, lecz na zmia­nie po­dej­ścia do sa­mej cho­ro­by, na jej de­mi­sty­fi­ka­cji.

Nie tak wie­le dzie­siąt­ków lat temu, kie­dy wia­do­mość, że ktoś cier­pi na su­cho­ty, rów­na­ła się prak­tycz­nie wy­ro­ko­wi śmier­ci – tak jak dzi­siaj, w świa­do­mo­ści mas, rak utoż­sa­mia­ny jest ze śmier­cią – ukry­wa­no po­wszech­nie na­tu­rę cho­ro­by przed su­chot­ni­ka­mi, a po ich śmier­ci rów­nież przed ich po­tom­stwem. Na­wet wów­czas, gdy pa­cjen­ci byli świa­do­mi, na co są cho­rzy, le­ka­rze i ro­dzi­na nie­chęt­nie mó­wi­li o tym otwar­cie. „W sen­sie wer­bal­nym nie do­wia­du­ję się ni­cze­go kon­kret­ne­go – pi­sał Kaf­ka w li­ście do przy­ja­cie­la w kwiet­niu 1924 roku z sa­na­to­rium, w któ­rym zmarł dwa mie­sią­ce póź­niej – po­nie­waż mó­wiąc o tu­ber­ku­lo­zie […] każ­dy po­pa­da w ja­kiś nie­śmia­ły, nie­ja­sny styl wy­po­wie­dzi”. Oby­czaj ukry­wa­nia praw­dy o raku jest jesz­cze bar­dziej ry­go­ry­stycz­ny. We Fran­cji i we Wło­szech le­ka­rze do dziś mają zwy­czaj ujaw­niać dia­gno­zę ro­dzi­nie pa­cjen­ta, lecz nie jemu sa­me­mu; za­kła­da­ją, że tyl­ko jed­nost­ki szcze­gól­nie doj­rza­łe, o wy­so­kim stop­niu in­te­li­gen­cji po­go­dzi­ły­by się z praw­dą. (Pe­wien zna­ny fran­cu­ski on­ko­log po­wie­dział mi, że nie­ca­łe dzie­sięć pro­cent jego pa­cjen­tów wie, że cier­pi na raka). W Ame­ry­ce – po czę­ści z po­wo­du lęku przed pro­ce­sa­mi o błąd w sztu­ce le­kar­skiej – spo­ty­ka­my się z więk­szą jaw­no­ścią, choć i tu­taj naj­więk­szy szpi­tal on­ko­lo­gicz­ny prze­sy­ła swym pa­cjen­tom ko­re­spon­den­cję i ra­chun­ki w ko­per­tach bez ad­re­su zwrot­ne­go, za­kła­da­jąc, że być może chcą oni utrzy­my­wać cho­ro­bę w ta­jem­ni­cy przed ro­dzi­ną. Po­nie­waż za­cho­ro­wa­nie na raka może znisz­czyć ży­cie oso­bi­ste czy szan­sę na ka­rie­rę za­wo­do­wą, a na­wet za­gra­żać utra­tą pra­cy, ci, któ­rzy zda­ją so­bie spra­wę ze swo­jej cho­ro­by, zwy­kle mó­wią o niej na­der ostroż­nie, a cza­sem wręcz ukry­wa­ją ją przed oto­cze­niem. Ame­ry­kań­ska usta­wa o jaw­no­ści in­for­ma­cji z roku 1966 „ku­ra­cję on­ko­lo­gicz­ną” umiesz­cza w ka­te­go­rii fak­tów, któ­rych ujaw­nie­nie sta­no­wi­ło­by „nie­uza­sad­nio­ne na­ru­sze­nie pry­wat­no­ści oby­wa­te­la”. Cho­ro­ba no­wo­two­ro­wa jako je­dy­na znaj­du­je się na tej li­ście.

Wszyst­kie te uni­ki sto­so­wa­ne wo­bec cho­rych na raka, a tak­że przez nich sa­mych, do­wo­dzą, jak trud­no jest czło­wie­ko­wi po­go­dzić się ze śmier­cią, gdy dane jest mu żyć w spo­łe­czeń­stwie prze­my­sło­wym. Po­nie­waż śmierć sta­ła się dla nas fak­tem upo­ka­rza­ją­co bez­sen­sow­nym, cho­ro­ba po­wszech­nie utoż­sa­mia­na ze śmier­cią od­bie­ra­na jest jako coś, co na­le­ży ukry­wać. Za­sa­da uni­ków w roz­mo­wach z cho­ry­mi na raka to wy­raz prze­świad­cze­nia, że le­piej oszczę­dzić umie­ra­ją­cym in­for­ma­cji, że umie­ra­ją, oraz że śmierć do­bra to śmierć nie­spo­dzie­wa­na, naj­le­piej w sta­nie nie­świa­do­mo­ści lub we śnie. Ta współ­cze­sna skłon­ność do od­rzu­ca­nia śmier­ci nie wy­ja­śnia jed­nak ska­li kłamstw oraz tego, jak chęt­nie znaj­du­ją one po­słuch; nie do­ty­ka naj­głęb­sze­go lęku. Ktoś, kto prze­żył za­wał ser­ca, ma nie więk­szą niż cho­ry na raka szan­sę prze­ży­cia na­stęp­nych kil­ku lat, ale nikt w tym wy­pad­ku nie my­śli o ukry­wa­niu praw­dy: za­wał to nic wsty­dli­we­go. Pa­cjen­tów z no­wo­two­rem okła­mu­je się nie tyl­ko dla­te­go, że cho­ro­ba jest (albo przy­naj­mniej tak się uwa­ża) wy­ro­kiem śmier­ci, lecz rów­nież dla­te­go, że wi­dzi się w niej coś ob­sce­nicz­ne­go – w pier­wot­nym zna­cze­niu tego sło­wa: coś zło­wro­gie­go, ohyd­ne­go, po­ra­ża­ją­ce­go zmy­sły. Cho­ro­ba ser­ca to sła­bość, ro­dzaj awa­rii me­cha­nicz­nej; nie ma w niej nic że­nu­ją­ce­go, nic z tabu, któ­re ota­cza­ło nie­gdyś gruź­li­ków, a dziś ota­cza cho­rych na raka. Me­ta­fo­ry­ka gruź­li­cy i raka przy­wo­łu­je pro­ce­sy bio­lo­gicz­ne szcze­gól­nie szo­ku­ją­ce i od­ra­ża­ją­ce.

3

Naj­bar­dziej ude­rza­ją­ce po­do­bień­stwo mię­dzy mi­to­lo­gią gruź­li­cy a mi­to­lo­gią raka po­le­ga na tym, że obie cho­ro­by są, lub były, poj­mo­wa­ne jako cho­ro­by na­mięt­no­ści. Go­rącz­kę to­wa­rzy­szą­cą gruź­li­cy trak­to­wa­no jako znak ognia we­wnętrz­ne­go: gruź­lik to ktoś „kon­su­mo­wa­ny”, „tra­wio­ny” ża­rem pro­wa­dzą­cym do roz­pa­du cia­ła. Wy­ko­rzy­sta­nie gruź­li­cy jako me­ta­fo­ry mi­ło­ści – ob­raz mi­ło­ści „cho­rej”, na­mięt­no­ści, któ­ra „tra­wi” – na dłu­go wy­prze­dza na­ro­dzi­ny ro­man­ty­zmu6. Wraz z jego na­dej­ściem ob­raz ule­ga od­wró­ce­niu i gruź­li­ca za­czy­na być tłu­ma­czo­na jako je­den z wa­rian­tów cho­ro­by mi­ło­snej. W przej­mu­ją­cym li­ście da­to­wa­nym na 1 li­sto­pa­da 1820 roku Ke­ats, na za­wsze roz­łą­czo­ny z Fan­ny Braw­ne, pi­sze z Ne­apo­lu: „Gdy­bym na­wet miał ja­ką­kol­wiek szan­sę wy­zdro­wie­nia [z gruź­li­cy], ta na­mięt­ność by mnie za­bi­ła”. Jed­na z po­sta­ci z Cza­ro­dziej­skiej góry wy­ja­śnia: „Symp­to­my cho­ro­by są za­ma­sko­wa­ny­mi prze­ja­wa­mi mi­ło­ści, a każ­da cho­ro­ba jest prze­kształ­co­ną mi­ło­ścią”.

Tak jak nie­gdyś są­dzo­no, że gruź­li­ca po­wsta­je z nad­mia­ru na­mięt­no­ści, do­ty­ka lu­dzi nie­po­ha­mo­wa­nych i zmy­sło­wych, tak samo dzi­siaj uwa­ża się, że rak jest cho­ro­bą nie­do­stat­ku na­mięt­no­ści i go­dzi w nie­za­spo­ko­jo­nych sek­su­al­nie, stłu­mio­nych we­wnętrz­nie, po­zba­wio­nych spon­ta­nicz­no­ści, nie­zdol­nych do wy­ra­ża­nia gnie­wu. Te po­zor­nie prze­ciw­staw­ne dia­gno­zy są w isto­cie dość zbli­żo­ny­mi wer­sja­mi tego sa­me­go po­glą­du (i za­słu­gu­ją moim zda­niem na taką samą po­dejrz­li­wość). Obie te psy­cho­lo­gicz­ne in­ter­pre­ta­cje cho­ro­by kła­dą bo­wiem na­cisk na nie­do­sta­tek bądź stłu­mie­nie ener­gii wi­tal­nej. Gruź­li­ca, ce­le­bro­wa­na jako cho­ro­ba na­mięt­no­ści, była jed­nak w ta­kim sa­mym stop­niu uwa­ża­na za cho­ro­bę stłu­mie­nia. Ide­ali­stycz­ny bo­ha­ter Im­mo­ra­li­sty Gide’a na­ba­wił się gruź­li­cy (tak wła­śnie au­tor ro­zu­miał swój wła­sny przy­pa­dek), po­nie­waż stłu­mił swą praw­dzi­wą ero­tycz­ną na­tu­rę; w chwi­li gdy Mi­chał ak­cep­tu­je ży­cie, cho­ro­ba prze­mi­ja. Dziś, zgod­nie z tym sa­mym sce­na­riu­szem, mu­siał­by on za­cho­ro­wać na raka.

Tak jak no­wo­twór przed­sta­wia­ny jest dziś jako za­pła­ta za tłu­mie­nie uczuć, tak samo gruź­li­ca ob­ja­śnia­na była nie­gdyś jako spu­sto­sze­nie wy­wo­ła­ne fru­stra­cją. To, co okre­śla­my obec­nie jako swo­bo­dę sek­su­al­ną, nie­któ­rzy lu­dzie uwa­ża­ją za naj­lep­sze an­ti­do­tum prze­ciw­ko ra­ko­wi, do­kład­nie z tych sa­mych przy­czyn, z ja­kich nie­gdyś prze­pi­sy­wa­no gruź­li­kom sto­sun­ki płcio­we. W Skrzy­dłach go­łę­bi­cy dok­tor za­le­ca Mil­ly The­ale ro­mans jako le­kar­stwo na gruź­li­cę; Mil­ly umie­ra w chwi­li, gdy do­wia­du­je się, że jej prze­wrot­ny amant, Mer­ton Den­sher, jest za­rę­czo­ny po­ta­jem­nie z jej przy­ja­ciół­ką, Kate Croy. W li­ście z li­sto­pa­da 1820 roku Ke­ats wy­krzy­ku­je: „Mój dro­gi Brown, po­wi­nie­nem był ją po­siąść, gdy by­łem zdro­wy, i po­wi­nie­nem zdro­wym po­zo­stać”.

Zgod­nie z mi­to­lo­gią gruź­li­cy atak cho­ro­by jest za­zwy­czaj skut­kiem lub ob­ja­wem ja­kie­goś na­mięt­ne­go uczu­cia. Ale na­mięt­ność musi zo­stać stłu­mio­na, na­dzie­je za­prze­pasz­czo­ne. Na­mięt­ność ta, choć naj­czę­ściej cho­dzi tu o mi­łość, może być rów­nież po­li­tycz­nej bądź mo­ral­nej na­tu­ry. Pod ko­niec po­wie­ści Tur­gie­nie­wa W przeded­niu (1860) mło­dy buł­gar­ski re­wo­lu­cjo­ni­sta In­sa­row zda­je so­bie spra­wę, że ni­g­dy już nie wró­ci do Buł­ga­rii. Na­ba­wia się gruź­li­cy i umie­ra w we­nec­kim ho­te­lu tra­wio­ny tę­sk­no­tą i fru­stra­cją.

Zgod­nie z mi­to­lo­gią raka cho­ro­bę wy­wo­łu­je za­zwy­czaj sys­te­ma­tycz­ne tłu­mie­nie uczuć. We wcze­śniej­szej, bar­dziej opty­mi­stycz­nej wer­sji tego wy­obra­że­nia tłu­mio­ne uczu­cia mia­ły cha­rak­ter ero­tycz­ny; obec­nie winę za po­wo­do­wa­nie raka prze­rzu­co­no – rzecz cha­rak­te­ry­stycz­na – na po­skra­mia­nie im­pul­sów agre­syw­nych. Zdła­wio­ną na­mięt­no­ścią, któ­ra za­bi­ła In­sa­ro­wa, był ide­alizm. Na­mięt­no­ścią, któ­ra dziś spro­wa­dzać ma raka, je­śli nie znaj­dzie gdzieś uj­ścia, jest złość. Nie ma współ­cze­snych In­sa­ro­wów. Są na­to­miast ra­ko­fo­bi, jak choć­by Nor­man Ma­iler, któ­ry wy­ja­śniał swe­go cza­su, że gdy­by nie pchnął swo­jej żony no­żem (roz­ła­do­wu­jąc w ten spo­sób „kłąb mor­der­czych pa­sji”), z pew­no­ścią do­stał­by raka i „sam umarł w cią­gu paru lat”. Oto ten sam prze­sąd, jaki wią­za­no nie­gdyś z gruź­li­cą, tyl­ko w jesz­cze bar­dziej po­nu­rej po­sta­ci.