Widok cudzego cierpienia - Susan Sontag - ebook + książka

Widok cudzego cierpienia ebook

Sontag Susan

4,7
32,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wydanie III

Rozwinięcie i uzupełnienie O fotografii. Autorka powraca do wielu kwestii poruszanych wcześniej, skupiając się jednak na zagadnieniu przedstawiania obrazów cierpienia w mediach, zwłaszcza w fotografii wojennej. Historyczny kontekst, w jakim powstawała książka (niedługo po ataku na World Trade Center), nie pozostał bez wpływu na charakter i temperaturę wywodu. W świecie, w którym codziennie jesteśmy zalewani potokiem obrazów pełnych okrucieństwa, w świecie po ludobójstwie w Rwandzie i po wojnie w byłej Jugosławii, a zarazem w świecie, w którym technika umożliwia prowadzenie wojny na odległość, przedstawianie obrazów cierpienia rodzi nowe pytania i problemy etyczne.

Sontag bezlitośnie tropi hipokryzję Zachodu i stosowanie podwójnych standardów w pokazywaniu nieszczęścia, bólu i śmierci. Zastanawia się nad rolą fotografii w kształtowaniu tak zwanej zbiorowej pamięci i stosunku do historii. W centrum rozważań stawia tym razem nie fotografa, lecz widza, który musi określić swoją postawę wobec widoku czyjegoś cierpienia; żadne spojrzenie nie jest niewinne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 121

Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

I

II

III

IV

V

VI

VII

VIII

IX

Podziękowania

Przypisy

Strona redakcyjna

Punkty orientacyjne

Cover

Tekst

Dedykacja

Przypisy

Prawa autorskie

Spis treści

Dla Da­vi­da

…aux va­in­cus!

Bau­de­la­ire

The dir­ty nur­se, Expe­rien­ce…

Ten­ny­son

I

W czerw­cu 1938 ro­ku Vir­gi­nia Wo­olf opu­bli­ko­wa­ła Trzy gwi­nee – śmia­łe, źle przy­ję­te prze­my­śle­nia nad przy­czy­na­mi wo­jen. Spi­sy­wa­ła je od dwóch lat, za­ab­sor­bo­wa­na, po­dob­nie jak jej bli­scy oraz śro­do­wi­sko li­te­rac­kie, po­stę­pa­mi fa­szy­stow­skiej in­su­rek­cji w Hisz­pa­nii. Książ­ce nada­ła po­stać bar­dzo spóź­nio­nej od­po­wie­dzi na list zna­ne­go lon­dyń­skie­go ad­wo­ka­ta, któ­ry za­py­tał kie­dyś: „Co, Pa­ni zda­niem, na­le­ży ro­bić, że­by za­po­biec woj­nie?”. Vir­gi­nia Wo­olf za­czy­na od cierp­kie­go za­strze­że­nia, że praw­dzi­wy dia­log mię­dzy ni­mi dwoj­giem mo­że nie być osią­gal­ny. Choć na­le­żą do tej sa­mej kla­sy, „kla­sy oświe­co­nej”, dzie­li ich prze­paść: ad­wo­kat jest męż­czy­zną, a ona ko­bie­tą. Męż­czyź­ni to­czą woj­ny. Męż­czyź­ni (w więk­szo­ści) woj­ny lu­bią, bo „Wal­ka naj­wi­docz­niej przy­no­si męż­czy­znom ja­kiś ro­dzaj chwa­ły i za­do­wo­le­nia, za­spo­ka­ja ja­kieś ich po­trze­by i aspi­ra­cje”1, cze­go ko­bie­ty (w więk­szo­ści) nie do­zna­ją i w czym nie znaj­du­ją przy­jem­no­ści. Co wy­kształ­co­na (czy­taj: uprzy­wi­le­jo­wa­na i za­moż­na) ko­bie­ta, ta­ka jak ona, wie o woj­nie? Czy jej wstręt dla uro­ków woj­ny mo­że być ta­ki sam jak je­go?

Zo­bacz­my, na czym po­le­ga ta „trud­ność w ko­mu­ni­ka­cji” – pro­po­nu­je Wo­olf – wspól­nie przy­glą­da­jąc się ob­ra­zom woj­ny. Te ob­ra­zy to nie­któ­re ze zdjęć wy­sy­ła­nych dwa ra­zy w ty­go­dniu przez ob­lę­żo­ny rząd hisz­pań­ski. W przy­pi­sie do­da­je: „na­pi­sa­łam zi­mą 1936–1937”. Sprawdź­my – pro­po­nu­je Wo­olf – „czy wi­dok tych sa­mych fo­to­gra­fii bu­dzi w nas te sa­me emo­cje”. Da­lej pi­sze:

Na jed­nym ze zdjęć przy­sła­nych dziś ra­no wi­dać ja­kieś zwło­ki – męż­czy­zny al­bo ko­bie­ty – któ­re są jed­nak tak zma­sa­kro­wa­ne, że rów­nie do­brze moż­na by je wziąć za tru­pa świ­ni. Na in­nych wi­dzi­my nie­wąt­pli­wie zwło­ki dzie­ci, a na ko­lej­nym – ru­inę do­mu. Bom­ba zmio­tła jed­ną ze ścian; z su­fi­tu, za­pew­ne daw­ne­go sa­lo­nu, zwi­sa jesz­cze klat­ka na pta­ki…

Naj­kró­cej, naj­bar­dziej su­cho od­dać moż­na we­wnętrz­ne po­ru­sze­nie na wi­dok tych zdjęć, za­uwa­ża­jąc, że nie za­wsze da się roz­po­znać ich przed­miot, tak zu­peł­na jest ru­ina przed­sta­wio­ne­go na nich cia­ła i ka­mie­nia. Stąd Wo­olf wy­snu­wa swój wnio­sek. Prze­cież re­agu­je­my tak sa­mo, „bez wzglę­du na wy­kształ­ce­nie i wy­cho­wa­nie”, oświad­cza ad­wo­ka­to­wi. Do­wo­dy? Za­rów­no „my” (w tym wy­pad­ku „my” to ko­bie­ty), jak i wy – wszy­scy mo­gli­by­śmy rów­nie do­brze za­re­ago­wać ty­mi sa­my­mi sło­wa­mi.

Pan pi­sze o uczu­ciu „zgro­zy i obu­rze­nia”, my też od­czu­wa­my zgro­zę i obu­rze­nie… Woj­na, pi­sze Pan, jest od­ra­ża­ją­cym bar­ba­rzyń­stwem, któ­re­mu trze­ba za wszel­ką ce­nę po­ło­żyć kres. My po­wta­rza­my jak echo: woj­na jest od­ra­ża­ją­ca; jest bar­ba­rzyń­stwem; trze­ba po­ło­żyć jej kres.

Kto dzi­siaj wie­rzy w to, że woj­nom da się po­ło­żyć kres? Nikt, na­wet pa­cy­fi­ści. Ma­my tyl­ko na­dzie­ję (na ra­zie da­rem­ną), że moż­na za­prze­stać lu­do­bój­stwa i wy­mie­rzyć spra­wie­dli­wość tym, któ­rzy w spo­sób ra­żą­cy ła­mią pra­wa wo­jen­ne (ist­nie­ją bo­wiem pra­wa, któ­rych po­win­ny prze­strze­gać wal­czą­ce stro­ny). Ma­my na­dzie­ję, że uda się za­prze­stać tej czy tam­tej woj­ny, na­rzu­ca­jąc wy­ne­go­cjo­wa­ną al­ter­na­ty­wę dla zbroj­ne­go kon­flik­tu. Dzi­siaj mo­że być trud­no dać wia­rę sza­lo­nej de­ter­mi­na­cji, ja­ką zro­dził wstrząs spo­wo­do­wa­ny przez pierw­szą woj­nę świa­to­wą, kie­dy to świa­do­mość, jak da­le­ce Eu­ro­pa sa­ma się zruj­no­wa­ła, sta­ła się po­wszech­na. Na fa­li ta­kich pa­pie­ro­wych fan­ta­zji, jak pakt Brian­da-Kel­log­ga z 1928 ro­ku, kie­dy to pięt­na­ście naj­waż­niej­szych państw, w tym Sta­ny Zjed­no­czo­ne, Fran­cja, Wiel­ka Bry­ta­nia, Niem­cy, Wło­chy i Ja­po­nia, uro­czy­ście wy­rze­kło się woj­ny ja­ko na­rzę­dzia pań­stwo­wej po­li­ty­ki, po­tę­pia­nie woj­ny ja­ko ta­kiej nie wy­da­wa­ło się ani tak da­rem­ne, ani nie­istot­ne. W 1932 ro­ku na­wet Freu­da i Ein­ste­ina wcią­gnię­to w dys­ku­sję i pu­blicz­ną wy­mia­nę zdań pod ha­słem „Dla­cze­go woj­na?”. Trzy gwi­nee Vir­gi­nii Wo­olf, za­my­ka­ją­ce nie­mal dwie de­ka­dy grom­kie­go po­tę­pia­nia wo­jen, by­ły ory­gi­nal­ne (co spra­wi­ło, że spo­tka­ły się z gor­szym przy­ję­ciem niż jej po­zo­sta­łe książ­ki), po­nie­waż sku­pi­ły się na czymś, co uzna­no za zbyt oczy­wi­ste lub zbyt nie­sto­sow­ne, by za­słu­gi­wa­ło na uwa­gę, nie mó­wiąc już o głęb­szej re­flek­sji: a mia­no­wi­cie na tym, że woj­na to mę­ska gra – że ma­chi­na do za­bi­ja­nia ma płeć i jest to płeć mę­ska. Nie­mniej jed­nak zu­chwa­łość owe­go „Dla­cze­go woj­na?” w wy­da­niu Vir­gi­nii Wo­olf nie czy­ni jej wstrę­tu wo­bec woj­ny mniej kon­wen­cjo­nal­nym w swo­jej re­to­ry­ce, w pod­su­mo­wa­niach, w któ­rych roi się od po­wtó­rzeń. A zdję­cia ofiar woj­ny też sta­no­wią ro­dzaj re­to­ry­ki. Po­wta­rza­ją. Uprasz­cza­ją. Agi­tu­ją. Stwa­rza­ją złu­dze­nie jed­no­myśl­no­ści.

Przy­wo­łu­jąc hi­po­te­tycz­ne wspól­ne prze­ży­cie („Pan i my […] wi­dzi­my te sa­me zwło­ki lu­dzi, te sa­me zbu­rzo­ne do­my”), Wo­olf wy­zna­je, że wie­rzy, że szok wy­wo­ła­ny ta­ki­mi zdję­cia­mi nie­uchron­nie zjed­no­czy lu­dzi do­brej wo­li. Czy na pew­no? Na­tu­ral­nie ani pi­sar­ka, ani bez­i­mien­ny ad­re­sat jej zaj­mu­ją­ce­go ca­łą książ­kę li­stu nie są przy­pad­ko­wi. Cho­ciaż dzie­lą ich sta­re jak świat uczu­cia i oby­cza­je wła­ści­we ich płciom – o czym Wo­olf mu przy­po­mi­na – to ad­wo­kat nie jest po­spo­li­tym wo­jow­ni­czym sam­cem. Je­go an­ty­wo­jen­ne po­glą­dy są rów­nie nie­wąt­pli­we jak jej wła­sne. Nie py­ta wszak: „Czy Panisą­dzi, że woj­nie da się za­po­biec?”. Py­ta­nie brzmi: „Co, Pa­ni zda­niem, na­le­ży ro­bić, że­by za­po­biec woj­nie?”.

To wła­śnie owo „my” Vir­gi­nia Wo­olf po­da­je w wąt­pli­wość już na sa­mym wstę­pie: nie po­zwa­la roz­mów­cy uznać te­go „my” za oczy­wi­ste. Ale w to „my”, po­świę­ciw­szy wie­le stron fe­mi­ni­stycz­nym po­glą­dom, osta­tecz­nie sa­ma się osu­wa.

Gdy cho­dzi o oglą­da­nie cu­dze­go cier­pie­nia, żad­ne­go „my” nie wol­no uzna­wać za oczy­wi­ste.

Kim je­ste­śmy „my”, do któ­rych ad­re­so­wa­no ta­kie szo­ku­ją­ce ob­ra­zy? Ci „my” to nie tyl­ko sym­pa­ty­cy nie­wiel­kich na­ro­dów al­bo lu­dów bez pań­stwa wal­czą­cych o prze­trwa­nie, ale znacz­nie więk­sza zbio­ro­wość, a mia­no­wi­cie wszy­scy lu­dzie po­zor­nie tyl­ko za­tro­ska­ni ja­kąś brud­ną woj­ną to­czą­cą się w in­nym kra­ju. Fo­to­gra­fie są środ­kiem uczy­nie­nia „rze­czy­wi­sty­mi” (lub „bar­dziej rze­czy­wi­sty­mi”) tych spraw, któ­re uprzy­wi­le­jo­wa­ni i po pro­stu bez­piecz­ni wi­dzo­wie mo­gli­by wo­leć zi­gno­ro­wać.

„Mam przed so­bą roz­ło­żo­ne na sto­le fo­to­gra­fie” – pi­sze Wo­olf o tym my­ślo­wym eks­pe­ry­men­cie, któ­ry pro­po­nu­je czy­tel­ni­kom, tak jak i wid­mo­we­mu ad­wo­ka­to­wi, na ty­le uzna­ne­mu, by po je­go na­zwi­sku wid­niał skrót: KC, King’s Co­un­sel2. Wy­obraź­my więc so­bie roz­rzu­co­ne zdję­cia wy­ję­te z ko­per­ty, któ­ra na­de­szła z po­ran­ną pocz­tą. Po­ka­zu­ją zmiaż­dżo­ne cia­ła do­ro­słych i dzie­ci. Po­ka­zu­ją, jak woj­na pu­sto­szy, nisz­czy, bu­rzy, rów­na z zie­mią zbu­do­wa­ny świat. „Bom­ba zmio­tła ścia­nę” – pi­sze Wo­olf o jed­nym ze zdjęć. Oczy­wi­ście kra­jo­braz miej­ski to nie cia­ło. A jed­nak roz­pła­ta­ne bu­dyn­ki są nie­mal rów­nie wy­mow­ne, jak zwło­ki na uli­cy (Ka­bul, Sa­ra­je­wo, wschod­ni Mo­star, Gro­zny, szes­na­ście akrów dol­ne­go Man­hat­ta­nu po 11 wrze­śnia 2001 ro­ku, obóz uchodź­ców w Dże­ni­nie…). Pa­trz­cie, mó­wią zdję­cia, tak to wy­glą­da. To dzie­ło woj­ny. I jesz­cze to, to też jej dzie­ło. Woj­na roz­ry­wa, roz­dzie­ra. Woj­na drze, pa­tro­szy. Woj­na wy­pa­la. Woj­na roz­człon­ko­wu­je. Woj­na ruj­nuje.

Nie cier­pieć, oglą­da­jąc te zdję­cia, nie wzdra­gać się na ich wi­dok, nie pró­bo­wać prze­ciw­sta­wić się przy­czy­nom tej ru­iny, tej rze­zi, mógł­by, zda­niem Wo­olf, tyl­ko mo­ral­ny po­twór. A my, twier­dzi Wo­olf, po­two­ra­mi nie je­ste­śmy, my, człon­ko­wie klas oświe­co­nych. Za­wio­dła na­sza wy­obraź­nia, em­pa­tia – nie po­tra­fi­li­śmy pa­mię­tać o tej rze­czy­wi­sto­ści.

Czy na­praw­dę jed­nak zdję­cia do­ku­men­tu­ją­ce rzeź cy­wi­li, a nie star­cie wojsk, za­wsze mu­szą po­bu­dzać do po­tę­pie­nia woj­ny? Rów­nie do­brze mo­gą za­grze­wać do wal­ki po stro­nie Re­pu­bli­ki. Czyż nie o to cho­dzi­ło? Po­ro­zu­mie­nie mię­dzy Vir­gi­nią Wo­olf a ad­wo­ka­tem zda­je się wy­łącz­nie do­mnie­ma­ne, zdję­cia po­twor­no­ści po­twier­dza­ją po­dzie­la­ny już przez obo­je po­gląd. Gdy­by py­ta­nie brzmia­ło: „Jak naj­sku­tecz­niej przy­czy­nić się do obro­ny Re­pu­bli­ki Hisz­pań­skiej przed si­ła­mi mi­li­ta­ry­stycz­ne­go i kle­ry­kal­ne­go fa­szy­zmu?”, zdję­cia w tym sa­mym stop­niu mo­gły­by wzmac­niać wia­rę oboj­ga w słusz­ność tej wal­ki.

Zdję­cia przy­wo­ła­ne przez Vir­gi­nię Wo­olf nie po­ka­zu­ją na­praw­dę te­go, co woj­na – woj­na ja­ko ta­ka – po­wo­du­je. Po­ka­zu­ją je­den ze spo­so­bów pro­wa­dze­nia woj­ny, w epo­ce au­tor­ki po­wszech­nie okre­śla­ny ja­ko „bar­ba­rzyń­ski”, kie­dy to cy­wi­le są ce­lem. Ge­ne­rał Fran­co uży­wał tak­ty­ki bom­bar­do­wań, ma­sakr, tor­tur oraz za­bi­ja­nia i oka­le­cza­nia więź­niów, któ­rą w la­tach dwu­dzie­stych do­sko­na­lił ja­ko głów­no­do­wo­dzą­cy w Ma­ro­ku. Wów­czas ofia­ra­mi by­li pod­da­ni z hisz­pań­skich ko­lo­nii, ciem­no­skó­rzy in­no­wier­cy, a to ła­twiej by­ło przy­jąć pa­nu­ją­cym mo­car­stwom. Tym ra­zem ofia­ra­mi by­li po­bra­tym­cy. Znaj­do­wać w tych zdję­ciach, tak jak Wo­olf, wy­łącz­nie po­twier­dze­nie uogól­nio­nej od­ra­zy do woj­ny, to co­fać się przed głęb­szym za­an­ga­żo­wa­niem w pro­ble­my Hisz­pa­nii ja­ko kra­ju z hi­sto­rią. To od­ci­nać się od po­li­ty­ki.

We­dług Vir­gi­nii Wo­olf, po­dob­nie jak we­dług wie­lu an­ty­wo­jen­nych po­le­mi­stów, woj­na jest uni­wer­sal­na, uogól­nio­na, a opi­sy­wa­ne ob­ra­zy są zdję­cia­mi ano­ni­mo­wych, uni­wer­sal­nych i uogól­nio­nych ofiar. Fo­to­gra­fii wy­sy­ła­nych z Ma­dry­tu naj­wy­raź­niej – o dzi­wo – nie pod­pi­sy­wa­no. (Mo­że zresz­tą Wo­olf po pro­stu za­kła­da, że zdję­cie po­win­no mó­wić sa­mo za sie­bie). Ale jej sprze­ciw wo­bec woj­ny nie wy­ma­ga in­for­ma­cji o tym, kto, kie­dy i gdzie. Przy­pad­ko­wość nie­ustan­nej rze­zi jest wy­star­cza­ją­cym ar­gu­men­tem. Dla lu­dzi prze­ko­na­nych, że ra­cję ma jed­na stro­na, a dru­ga jest spraw­cą uci­sku i nie­spra­wie­dli­wo­ści, oraz że wal­kę trze­ba to­czyć, istot­ne jest wła­śnie to, kto ko­go za­bi­ja. Dla Ży­da z Izra­ela zdję­cie dziec­ka ro­ze­rwa­ne­go na strzę­py w piz­ze­rii Sbar­ro w cen­trum Je­ro­zo­li­my jest przede wszyst­kim zdję­ciem ży­dow­skie­go dziec­ka za­bi­te­go przez Pa­le­styń­czy­ka w sa­mo­bój­czym ata­ku. Dla Pa­le­styń­czy­ka z Ga­zy zdję­cie dziec­ka ro­ze­rwa­ne­go na strzę­py po­ci­skiem wy­strze­lo­nym z czoł­gu jest przede wszyst­kim zdję­ciem pa­le­styń­skie­go dziec­ka za­bi­te­go pod izra­el­skim ostrza­łem. Dla bo­jow­ni­ka toż­sa­mość jest wszyst­kim. I wszyst­kie zdję­cia cze­ka­ją, aż pod­pis wy­ja­śni je lub za­fał­szu­je. Pod­czas starć mię­dzy Ser­ba­mi a Chor­wa­ta­mi na po­cząt­ku nie­daw­nych wo­jen na Bał­ka­nach te sa­me zdję­cia dzie­ci za­bi­tych w trak­cie ostrza­łu wio­ski krą­ży­ły w cza­sie za­rów­no serb­skich, jak i chor­wac­kich pro­pa­gan­do­wych kon­fe­ren­cji pra­so­wych. Wy­star­czy zmie­nić pod­pis i śmierć dzie­ci moż­na wy­ko­rzy­sty­wać wie­lo­krot­nie.

Ob­ra­zy mar­twych cy­wi­li oraz zbu­rzo­nych do­mów mo­gą roz­pa­lać nie­na­wiść do wro­ga, jak na przy­kład te przed­sta­wia­ją­ce znisz­cze­nia w obo­zie dla uchodź­ców w Dże­ni­nie z kwiet­nia 2002 ro­ku, któ­re co go­dzi­nę emi­to­wa­ła Al-Dża­zi­ra, arab­ska sa­te­li­tar­na sta­cja te­le­wi­zyj­na z sie­dzi­bą w Ka­ta­rze. Jak­kol­wiek pro­wo­ka­cyj­ne w od­bio­rze wi­dzów Al-Dża­zi­ry na ca­łym świe­cie, re­la­cje te nie mó­wi­ły im o woj­sku izra­el­skim ni­cze­go, w co nie by­li­by już wcze­śniej skłon­ni wie­rzyć. Tym­cza­sem ob­ra­zy, któ­re pod­su­wa­ją do­wo­dy prze­czą­ce naj­święt­szym prze­ko­na­niom, są nie­zmien­nie od­rzu­ca­ne ja­ko upo­zo­wa­ne przed ka­me­rą. Ty­po­wą re­ak­cją na wi­dok fo­to­gra­ficz­nych do­wo­dów po­twor­no­ści po­peł­nio­nych przez stro­nę wła­sną jest stwier­dze­nie, że zdję­cia sfa­bry­ko­wa­no, okro­pieństw tych wca­le nie po­peł­nio­no, a to są cia­ła przy­wie­zio­ne cię­ża­rów­ka­mi z kost­ni­cy i roz­rzu­co­ne na uli­cach przez dru­gą stro­nę kon­flik­tu; al­bo, ow­szem, do zda­rze­nia do­szło, ale zro­bi­ła to ta dru­ga stro­na, sa­ma so­bie. Na tej za­sa­dzie głów­ny pro­pa­gan­dy­sta na­cjo­na­li­stycz­nych re­be­lian­tów ge­ne­ra­ła Fran­co twier­dził, że Ba­sko­wie sa­mi znisz­czy­li wła­sne sta­ro­żyt­ne mia­stecz­ko i by­łą sto­li­cę, Gu­er­ni­kę, 26 kwiet­nia 1937 ro­ku, roz­miesz­cza­jąc dy­na­mit w stu­dzien­kach ka­na­li­za­cyj­nych (we­dług wer­sji póź­niej­szej – zrzu­ca­jąc bom­by wy­pro­du­ko­wa­ne na te­ry­to­rium ba­skij­skim), że­by wy­wo­łać obu­rze­nie na świe­cie i wes­przeć re­pu­bli­kań­ski ruch opo­ru. Po­dob­nie więk­szość Ser­bów, miesz­ka­ją­cych czy to w Ser­bii, czy za gra­ni­cą, utrzy­my­wa­ła aż do koń­ca ob­lę­że­nia Sa­ra­je­wa, a na­wet dłu­żej, że to sa­mi Bo­śnia­cy do­ko­na­li po­twor­nej „ma­sa­kry ko­lej­ki po chleb” w ma­ju 1992 ro­ku oraz „ma­sa­kry na tar­gu” w lu­tym 1994 ro­ku, wy­strze­li­wu­jąc po­ci­ski du­że­go ka­li­bru w kie­run­ku cen­trum wła­snej sto­li­cy al­bo roz­miesz­cza­jąc mi­ny, a wszyst­ko po to, by ka­me­ry za­gra­nicz­nych dzien­ni­ka­rzy mo­gły za­re­je­stro­wać wy­jąt­ko­wo po­twor­ne sce­ny i by zdo­być mię­dzy­na­ro­do­we po­par­cie dla stro­ny bo­śniac­kiej.

Fo­to­gra­fie oka­le­czo­nych ciał moż­na na­tu­ral­nie wy­ko­rzy­sty­wać tak jak Wo­olf, by do­dat­ko­wo oży­wić prze­kaz po­tę­pia­ją­cy woj­nę; mo­gą one przy­bli­żyć na chwi­lę ja­kąś cząst­kę tej rze­czy­wi­sto­ści lu­dziom, któ­rzy woj­ny ni­g­dy nie prze­ży­li. Jed­nak ktoś, kto przyj­mu­je, że we współ­cze­snym po­dzie­lo­nym świe­cie woj­na mo­że być nie­unik­nio­na, a na­wet spra­wie­dli­wa, mógł­by od­po­wie­dzieć, że fo­to­gra­fie te nie do­star­cza­ją żad­nych, ale to żad­nych pod­staw wy­rze­cze­nia się woj­ny – wy­jąw­szy tych od­bior­ców, dla któ­rych po­ję­cia mę­stwa i ofia­ry utra­ci­ły sens i wia­ry­god­ność. Nisz­czy­ciel­skość woj­ny (po­za to­tal­ną de­struk­cją, któ­ra nie jest woj­ną, lecz sa­mo­bój­stwem) sa­ma w so­bie nie sta­no­wi ar­gu­men­tu prze­ciw­ko pro­wa­dze­niu wo­jen, o ile się nie są­dzi (a nie­wie­lu jest te­go zda­nia), że prze­moc jest za­wsze nie­uza­sad­nio­na, że si­ła jest zła za­wsze i we wszel­kich oko­licz­no­ściach; jest zła, po­nie­waż – jak twier­dzi Si­mo­ne We­il w swo­im nie­zrów­na­nym ese­ju o woj­nie Ilia­da, czy­li po­emat o si­le (1940) – prze­moc uprzed­mio­ta­wia wszyst­kich, któ­rzy są jej pod­da­wa­ni3. Nie­praw­da – od­po­wia­da­ją ci, któ­rzy w da­nej sy­tu­acji nie wi­dzą al­ter­na­ty­wy dla wal­ki zbroj­nej – prze­moc mo­że wy­nieść ko­goś, kto jest jej pod­da­wa­ny, do ran­gi mę­czen­ni­ka al­bo bo­ha­te­ra.

Tak na­praw­dę moż­na róż­nie ko­rzy­stać z licz­nych oka­zji, ja­kich do­star­cza współ­cze­sne ży­cie, by na od­le­głość, za po­śred­nic­twem fo­to­gra­fii, oglą­dać cu­dze cier­pie­nie. Zdję­cia okru­cieństw mo­gą spro­wo­ko­wać skraj­nie róż­ne re­ak­cje. Wo­ła­nie o po­kój. We­zwa­nie do ze­msty. Lub po pro­stu obu­dze­nie się nie­ja­sne­go po­czu­cia, nie­ustan­nie kar­mio­ne­go fo­to­gra­ficz­ny­mi in­for­ma­cja­mi, że dzie­ją się rze­czy po­twor­ne. Kto mógł­by za­po­mnieć trzy barw­ne zdję­cia au­tor­stwa Ty­le­ra Hick­sa, któ­re 13 li­sto­pa­da 2001 ro­ku „The New York Ti­mes” za­mie­ścił w gór­nej czę­ści pierw­szej stro­ny co­dzien­ne­go do­dat­ku po­świę­co­ne­go no­wej woj­nie Ame­ry­ki, pod ty­tu­łem A Na­tion Chal­len­ged [„Wy­zwa­nie dla na­ro­du”]? Tryp­tyk uka­zy­wał los ran­ne­go umun­du­ro­wa­ne­go żoł­nie­rza ta­li­bów, któ­re­go zna­leź­li w ro­wie żoł­nie­rze So­ju­szu Pół­noc­ne­go ma­sze­ru­ją­cy na Ka­bul. Część pierw­sza: wle­czo­ny przez dwóch z tych, któ­rzy go schwy­ta­li – je­den trzy­ma go za no­gę, dru­gi za ra­mię – po wy­bo­istej dro­dze. Część dru­ga (uję­cie z bar­dzo bli­ska): oto­czo­ny, roz­glą­da­ją­cy się z lę­kiem, sta­wia­ny na rów­ne no­gi. Część trze­cia: w chwi­li śmier­ci, bez­wol­ny, na ko­la­nach, z roz­po­star­ty­mi ra­mio­na­mi, na­gi i za­krwa­wio­ny od pa­sa w dół, do­bi­ja­ny przez tłum żoł­nie­rzy, któ­ry ze­brał się, by go za­ka­to­wać. Trze­ba nie la­da sto­icy­zmu, by co­dzien­nie ra­no prze­drzeć się przez ogrom­ną, li­czą­cą się ga­ze­tę, zwa­żyw­szy na praw­do­po­do­bień­stwo uj­rze­nia zdjęć, któ­re mo­gą do­pro­wa­dzić czło­wie­ka do pła­czu. A li­tość i obrzy­dze­nie wy­wo­ły­wa­ne fo­to­gra­fia­mi ta­ki­mi jak te zro­bio­ne przez Hick­sa nie po­win­ny nas od­wieść od py­ta­nia, ja­kich zdjęć, czy­ich okru­cieństw i czy­ich śmier­ci się nie po­ka­zu­je.

Przez dłu­gi czas wie­le osób są­dzi­ło, że gdy­by po­twor­ność woj­ny da­ło się uka­zać do­sta­tecz­nie wy­ra­zi­ście, więk­szość lu­dzi w koń­cu by po­ję­ła, jak obu­rza­ją­ca i sza­leń­cza jest woj­na.

Czter­na­ście lat przed opu­bli­ko­wa­niem przez Wo­olf Trzech gwi­nei, w ro­ku 1924, w dzie­sią­tą rocz­ni­cę po­wszech­nej mo­bi­li­za­cji w Niem­czech przed pierw­szą woj­ną świa­to­wą, pa­cy­fi­sta Ernst Frie­drich opu­bli­ko­wał al­bum Krieg dem Krie­ge! [„Woj­na woj­nie!”]. Wy­ko­rzy­stał fo­to­gra­fię ja­ko te­ra­pię szo­ko­wą. Książ­ka za­wie­ra pra­wie sto osiem­dzie­siąt zdjęć, prze­waż­nie z nie­miec­kich ar­chi­wów woj­sko­wych i me­dycz­nych, z któ­rych wie­le cen­zo­rzy rzą­do­wi w cza­sie woj­ny uzna­li za nie­na­da­ją­ce się do pu­bli­ka­cji. Al­bum otwie­ra­ją zdję­cia oło­wia­nych żoł­nie­rzy­ków, ar­ma­tek i in­nych za­ba­wek cie­szą­cych chłop­ców na ca­łym świe­cie, a za­my­ka­ją zdję­cia z cmen­ta­rzy woj­sko­wych. Mię­dzy za­baw­ka­mi a gro­ba­mi czy­tel­nik od­by­wa bo­le­sną fo­to­gra­ficz­ną wę­drów­kę przez czte­ry la­ta ru­iny, rze­zi i upodle­nia: ca­łe stro­ni­ce znisz­czo­nych i splą­dro­wa­nych ko­ścio­łów i zam­ków, zrów­na­nych z zie­mią wio­sek, po­wa­lo­nych la­sów, stor­pe­do­wa­nych pa­row­ców pa­sa­żer­skich, strza­ska­nych po­jaz­dów, po­wie­szo­nych pa­cy­fi­stów, pół­na­gich pro­sty­tu­tek w żoł­nier­skich bur­de­lach, żoł­nie­rzy w śmier­tel­nych drgaw­kach po ata­ku ga­zo­wym, wy­chu­dzo­nych jak szkie­le­ty or­miań­skich dzie­ci. Trud­no pa­trzeć na więk­szość z tych fo­to­gra­fii, a zwłasz­cza na zdję­cia gni­ją­cych w sto­sach na po­lach, dro­gach i we fron­to­wych oko­pach mar­twych żoł­nie­rzy róż­nych wojsk. Naj­trud­niej jed­nak znieść wi­dok za­miesz­czo­nych w tej książ­ce – w ca­ło­ści ma­ją­cej prze­ra­zić i osła­bić mo­ra­le – zdjęć w roz­dzia­le za­ty­tu­ło­wa­nym „Twarz woj­ny”: są to dwa­dzie­ścia czte­ry zbli­że­nia żoł­nie­rzy z roz­le­gły­mi ra­na­mi twa­rzy. Frie­drich nie łu­dził się, że roz­dzie­ra­ją­ce, wy­wo­łu­ją­ce mdło­ści zdję­cia prze­mó­wią sa­me za sie­bie. Opa­trzył je peł­ny­mi pa­sji pod­pi­sa­mi w czte­rech ję­zy­kach (po nie­miec­ku, fran­cu­sku, ho­len­der­sku i an­giel­sku), ob­na­ża­jąc nik­czem­ność mi­li­ta­ry­stycz­nej ide­olo­gii i drwiąc z niej na każ­dej stro­nie. Wy­po­wie­dze­nie woj­ny woj­nie przez Frie­dri­cha spo­tka­ło się z na­tych­mia­sto­wym po­tę­pie­niem ze stro­ny rzą­du, związ­ków we­te­ra­nów i or­ga­ni­za­cji pa­trio­tycz­nych – w nie­któ­rych mia­stach po­li­cja urzą­dza­ła na­lo­ty na księ­gar­nie, wy­ta­cza­no pro­ce­sy za pu­blicz­ne po­ka­zy­wa­nie zdjęć – ale wy­wo­ła­ło aplauz le­wi­co­wych pi­sa­rzy, ar­ty­stów i in­te­lek­tu­ali­stów, a tak­że zwo­len­ni­ków licz­nych sto­wa­rzy­szeń an­ty­wo­jen­nych, któ­rzy wiesz­czy­li ogrom­ny wpływ al­bu­mu na opi­nię pu­blicz­ną. Do ro­ku 1930 al­bum wzno­wio­no w Niem­czech dzie­sięć ra­zy, a po­za tym wy­da­no w licz­nych prze­kła­dach.

W ro­ku 1938, kie­dy Wo­olf wy­da­ła Trzy gwi­nee, wy­bit­ny fran­cu­ski re­ży­ser Abel Gan­ce po­ka­zał w zbli­że­niu nie­któ­rych z po­zo­sta­ją­cych na co dzień w ukry­ciu od­ra­ża­ją­co oka­le­czo­nych we­te­ra­nów (po fran­cu­sku prze­zwa­no ich les gu­eu­les cas­sées, zbi­te py­ski) w kul­mi­na­cyj­nym mo­men­cie swo­je­go fil­mu J’ac­cu­se