Chłopstwo. Historia bez krawata - Wyżga Mateusz - ebook

Chłopstwo. Historia bez krawata ebook

Wyżga Mateusz

0,0
60,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Chłopstwo, wieś, praca na roli, rytm pór roku. Czym są? Dla nas i w nas.

Jak się zmieniają i w czym są niezmienne?

Aby je zrozumieć właściwie i do końca, aby poczuć ich zapach, aby zachwycić się ich kolorami, trzeba człowieka, który byłby i naukowcem badającym temat dogłębnie, i samorządowcem potrafiącym wsią zarządzać oraz znającym jej problemy, i wreszcie chłopem, który się na wsi rodził i dla niej pracował. Takiego człowieka, który rozumie wieś i jej mieszkańców prawdziwie.

I oto jest.

Profesor Mateusz Wyżga, historyk, wieloletni sołtys rodzinnej wsi Dziekanowice, działacz społeczny i autor wielu książek, chłopskie dziecko, zdejmuje krawat i profesorską togę, ale odrzuca też politykę, ideologię i historię wydarzeniową. Pisze historię chłopstwa na laptopie, lecz nie przy swoim profesorskim biurku w Krakowie, a wśród pól i łąk. W przerwach zakasuje rękawy, wsiada do traktora lub chwyta widły. Pokazuje nam prawdziwy obraz polskiego chłopstwa i polskiej wsi, wolny od mód, polityki i stereotypów. Dociera do istoty tego, czym jest wieś w nas, jak wpływa na nasze życie i czego nas uczy. W pogoni za ekoświatem pozwala nam spojrzeć za siebie. Tam, na polskiej wsi, to za czym gonimy, mają od wieków.

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 783

Data ważności licencji: 9/17/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Cieniom

WSTĘPŚWIT. PIERWSZE PIANIE KOKOTA

W 2150 roku – jak zwykle jesienią – na sine kapuściska wytoczyły się drony rolnicze pomrukujące silnikami atomowymi. Obłe, celowo pokryte przez konstruktorów warstwą ziemi i stepowej trawy, wyglądały jak ruchome kopce pradziejowe. Z lekkim chrzęstem wybierały z równo obsadzonych zagonów główki kapusty i odcinały korzenie. Kiedy zbiornik na warzywa był już pełen, podjeżdżał inny bezzałogowy pojazd, przypominający podłużny głaz poroś­nięty chaszczami. Jego wysokie burty były poznaczone liszajami pleśni i zielonkawymi zaciekami mchu. Panowała cisza, mżyło, lekki wiatr wdmuchiwał mgłę w zagłębienia terenu.

Dron zebrał mackami obrobione warzywa, a po zapełnieniu pojemnika powoli oddalił się w kierunku składowiska. Znad ruchomego kopca uniosły się ospale trzy drony-wrony. Przeleciały koło kapliczki z drewnianym świątkiem, przed którym poruszały się hologramy ludzi ubranych w odświętne szaty. Z trzeszczącego głośnika przytwierdzonego do lipy dobiegał szeleszczący zaśpiew słowiański.

Przed „głazem” dostawczym sunącym poboczem umykały awatary krasnoludków, rechoczące wniebogłosy. W oddali majaczyło ogromne wzgórze pełne parujących wykrotów. Pętały je korzenie wyniosłych dębów, akacji i lip, między którymi ciągnęły się urokliwe ścieżki. Część z tych dróżek skręcała do wnętrza góry, jakby do ula. Kilkoro spacerujących ludzi pokazywało sobie wijącą się opodal rzekę Wisłę, w której tafli odbijały się promienie jesiennego słońca. Z wentylatorów ukrytych w jamach wzgórza, pokrytych liśćmi łopianu, dolatywał miły zapach wypiekanego chleba. Dało się słyszeć pianie kokotów. To Warszawa…

Załóżmy, że ten opis to fragment starej kroniki historyka pokroju Koszałka-Opałka – bohatera baśni O krasnoludkach i sierotce Marysi Marii Konopnickiej. Kroniki napisanej w 11 320 roku, opisującej Ziemię w czasach, w których ludzkość (jakimś cudem mądrzejsza) dała planecie naprawdę odetchnąć. Zachowały się również pokłady kultury lokalnej, której nie wchłonęła postępowa globalna wioska, ale która została zaadaptowana do nowych warunków. Chciałbym bardzo ocalić te wiejskie mikroświaty, w których sam dorastałem, dla przyszłych pokoleń.

Niniejsza książka jest historią polskiego chłopstwa (uznaję „chłopstwo” za lepszy termin niż „chłopi”, bo wydaje się uczciwszy – obejmuje baby i chłopów, dziewki i parobków, a także dzieci), napisaną dla każdego, bez krawata. Dotyczy głównie ludności z ziem etnicznie polskich i całej historii Polski, a w miarę potrzeby sięga do czasów prasłowiańskich. Skąd właściwie to chłopstwo wzięło się w Polsce? Pomyśleć można, że ludzie pierwotnie polowali na zwierza, zbierali jagódki… i nagle bach! Pszenica, żyto, uprawy i przeklęty los, a po kilku stuleciach – wioska globalna i popkulturowość. To pole trzeba przeorać. Za mną, czytelniku!

Co wiemy o historii chłopstwa? Niektórzy gospodarze – mimo że nie pieczętowali się herbem – mieli własnych poddanych. Żyli bowiem wśród służby, niekiedy zatrudniali do pracy ubogą szlachtę. Trudno o chłopach powiedzieć również, że byli tylko niewolnikami, skoro nierzadko dorabiali się fortun i awansowali w hierarchii stanowej. To oni stworzyli nasze miasta. I do dziś je żywią.

W tygodniu chodzili w szarych roboczych ubraniach. W święta mienili się kolorami. Ich stroje ludowe wyróżniały poszczególne osady i regiony, tak jak dziś stroje kibiców wyróżniają kluby sportowe.

Bali się upiorów, ale często pierwsi atakowali zbliżające się wojska. Regularnie ćwiczyli w karczmie – jakbyśmy to dziś nazwali – mieszane sztuki walki. Dorabiali jako kurierzy i dostawcy (docierali również za granicę). Znali się na off-roadzie, bo pokonywali konnymi zaprzęgami największe błotne topiele, a w lesie czuli się równie swobodnie, jak tolkienowskie elfy.

Ktoś mógłby powiedzieć, że chłopi byli fit. Chłonęli witaminę D ze słońca i uziemiali się, gdy chodzili na bosaka. W niedziele i święta popołudniami odwiedzali krewnych i znajomków albo leżeli bezczynnie na murawie, jakby medytowali. Z konieczności stosowali dietę lekkostrawną, prawie wegańską, i pili wodę. Stosowali okresowe posty. Zamiast jeść na okrągło mięso, woleli je sprzedać.

Działali w bodaj najstarszym warsztacie pracy, który nie miał ścian, a jego podłogą była działka rolna. Nierzadko razem mieszkały całe pokolenia rodzin. W dawnych czasach nie wszyscy musieli odrabiać pańszczyznę (czyli pracować w polu pana ziemskiego w zamian za możliwość użytkowania gospodarstwa), ale niektórzy woleli to niż uganianie się za groszem.

Czego jeszcze nie wiemy o polskim chłopstwie, o jego codzienności, zmaganiach z przyrodą, głodem i rzeczywistością? Czego nie wiemy o sobie? Jak poznać tożsamość wsi, z której wywodzi się większość z nas? Jak odtworzyć drzewo genealogiczne albo opracować zarys historii rodzinnej wsi? Wreszcie – dlaczego kiełbasa czy chleb ze wsi mają tak niepowtarzalny smak? I co na to wszystko miałby do powiedzenia mój prapraprapraprapraprapradziad Krzysztof Bąk, mieszkający w 1647 roku niemal dokładnie tam, gdzie ja teraz mieszkam?

Los chłopski to nie film sensacyjny. Nie ma początku ani końca. Snuje się po polach, wąwozach, czai się we mgle łąk i bagnisk. Przez stulecia pokolenie za pokoleniem wstawało co rano, by zadawać w stajni strawę gadzinie, przewracać skiby ziemi bądź tkać. Co roku wiosną ludzie zdobili kapliczki, przegrzewali się w słońcu w czasie procesji z okazji Bożego Ciała, podczas jesiennych wykopków wyjadali gorące ziemniaki z ogniska (od XIX wieku, kiedy te warzywa się rozpowszechniły), czasem obgryzali kość koguta z niedzielnego rosołu – tego samego koguta, co to jeszcze wczoraj jak indyk z przysłowia myś­lał… Ta historia jest drobna i równa jak paciorki w różańcu. Tu upływ czasu jest mierzony inaczej, na chłopski sposób. Ma swoje cykle jak ruchy planet, jest kolisty i powraca z każdym porankiem, każdym poniedziałkiem, każdą wiosną. Chłopski czas wiecznych powrotów.

Historia polskiej wsi jest prosta jak konstrukcja cepa. Mijały pożogi dziejowe, rewolucje i zarazy, niszczały albo przepoczwarzały się miasta, ale wsie na ogół przetrwały ze swymi mieszkańcami. To opowieść o wsi wczoraj i dziś, przy kawie zbożowej z mlekiem oraz pajdzie chleba ze smalcem i kiszonym ogórkiem. Czy rację miał Stanisław Wyspiański, że chłop potęgą jest i basta?

Sołtys i profesor

Gdy miałem 23 lata, zostałem sołtysem rodzinnej wsi Dziekanowice w gminie Zielonki. W wieku 40 lat objąłem stanowisko profesora na Uniwersytecie Peda­gogicznym w Krakowie. Jestem dzieckiem wsi i historykiem, dlatego część duszy oddałem przyrodzie, rolnictwu i społecznictwu, drugą – dociekliwości badawczej. Połączyła je historia lokalna, czyli przeszłość najbliższej okolicy, i chęć zgłębienia dziejów mojej chłopskiej rodziny. W jakiś sposób spoił to wszystko Jan Długosz, wybitny średniowieczny historyk i kronikarz. Jako kanonik kapituły katedralnej, czyli możny urzędnik Kościoła, był uposażony wsią Raciborowice, leżącą jedenaście kilometrów od krakowskiego rynku. Dziś taka odległość to dla mnie idealny dystans na półmaraton: dobiec na rynek, kupić obwarzanka i wrócić. W tej osadzie Długosz – którego imię nadano miejscowej szkole – prowadził ponoć swoje zapiski, tam tuż przed śmiercią ukończył budowę gotyckiego kościoła parafialnego. Kontur świątyni, wyłaniający się zza mgieł na łąkach, widywałem jeszcze jako dziecko, kiedy o poranku uganiałem się za babim latem czy latawcami po polach na przeciwległym wzgórzu, w mojej rodzinnej wsi. To tam zaczęło się moje życie.

Historia to nauka o czasie przeszłym, który – ilekroć go dotkniemy – staje się niedokończony. Regionalizm i genealogia rodzinna okazały się dla mnie wytrychem, którym otworzyłem wrota do dziejów chłopów, popularnego ostatnio zagadnienia. Jako sołtys i historyk zajmowałem się dwiema stronami chłopskiej rzeczywistości: minioną i obecną. Pozwoliło mi to – jestem o tym przekonany – głębiej wniknąć w tożsamość bohaterów tej opowieści. To trochę tak, jakbym widział cmentarz w dzień Wszystkich Świętych: pod ziemią umarłe, a nad ziemią żywe części poszczególnych rodzin, genów, sekwencji DNA. Awers i rewers.

Może nie znam wsi lepiej niż pisarz Władysław Reymont, który przez kilka lat mieszkał na stancji u chłopów w Krosnowej koło Lipiec, znanych z jego powieści Chłopi1. Reymont, syn organisty urodzony we wsi Kobiele Wielkie, był jednak nieco z zewnątrz, ja natomiast wsi doświadczałem od środka i na rozmaitych płaszczyznach. Warto przy tym podkreślić, że to właśnie książka Reymonta – poświęcona chłopstwu polskiemu, opublikowana niemal w tym samym czasie co dramat Stanisława Wyspiańskiego Wesele – została uhonorowana Noblem w 1924 roku. Powieść drugiego z pięciu polskich literatów wyróżnionych tą nagrodą uznano za epos narodowy. A to właśnie wtedy trwał proces unaradawiania się chłopów na ziemiach polskich, które w 1918 roku na powrót znalazły się w granicach niepodległej Rzeczypospolitej. W tym też czasie chłop Wincenty Witos, urodzony w Wierzchosławicach, rozwijał swoją karierę polityczną – w latach dwudziestych XX wieku trzykrotnie został premierem. Gdy to piszę, mam pod ręką Chłopów oraz Wesele. Akcja drugiego utworu toczy się na faktycznym weselu poety Jana Rydla i chłopki Jadwigi Mikołajczykówny w Bronowicach, raptem kilka wiosek od mojej osady. Takich rozgrzanych nocy ludowych, chocholich tańców, pradawnych zwyczajów, zaśpiewów i przechodzenia rzeczywistości w świat nadzmysłowy (przy użyciu płynów równie mocnych co rosół wołowy), włóczęg między kopami siana w noce księżycowe, gubienia się w otulonych mgłą październikowych sadach na obrzeżach wsi doświadczyłem i ja.

Funkcję sołtysa we wsi Dziekanowice sprawowałem przez osiem lat. Pozna­łem przez ten czas mniej więcej pół tysiąca jej mieszkańców, słuchałem ich próśb i uwag, radziłem, pomagałem, a jednocześnie uczyłem się ludu, pośredniczyłem w mediacjach z gminą, bawiłem się na imieninach, weselach, chodziłem na pogrzeby, dojrzewałem. Wiedziałem ze starych zapisek, że duża część tamtejszych rodzin mieszka tu może i od pięciuset lat, przez co lepiej rozumiałem ludzkie wybory i zachowanie. Dziedziczne nazwiska chłopskie zaczęły się stabilizować w Polsce mniej więcej w XVI wieku, kiedy rozwinęły się administracja oraz fiskalizm i zaistniała potrzeba lepszej identyfikacji. Kto wie jednak, czy przodkowie moich współmieszkańców nie żyli w okolicy jeszcze wcześniej.

Taki okres to bez mała połowa dziejów Polski. Długo. Co więcej, te wszystkie nazwiska Rożków, Wójcików, Bąków, Bochenków są starsze niż okoliczne zabudowania – nie licząc długoszowego gotyckiego kościoła. A jednocześ­nie owe nazwiska są gałęziami mojego własnego „drzewa” genealogicznego. W lustrze widzę swą twarz, która jest przecież w jakiejś mierze skanem przodków, patrzę na dłonie spreparowane genem z innych pracowitych dłoni, które przewalały skiby okolicznej ziemi. Gdyby ziemia miała zmysł czucia (może ma), to mój dotyk byłby dla niej muśnięciem skrzydeł Feniksa, który wiecznie się odradza. Byłby chałupnikiem Marcinem Wyżgą z Olszanicy, moim prapraprapraprapradziadkiem z XVIII wieku. Chodzę po ziemiach, po których i on stąpał. Może patrzył, jak dokazuje jego dwóch synów, w tym trzyletni Kazimierz, w przyszłości sołtys rodzinnej wsi Olszanica (dziś w obrębie Krakowa). Mam w pamięci wspaniałą książkę Oriany Fallaci o genealogii rodzinnej, Kape­lusz cały w czereśniach, i pytam się odbicia w lustrze: jestem bardziej sobą czy sumą wszystkich moich poprzedników?

W tym samym czasie, gdy zawiadywałem sołectwem, przygotowywałem rozprawę doktorską poświęconą miejscowej społeczności parafialnej w dawnych wiekach. Wizyty w archiwach, bibliotekach i muzeach przeplatały się z uprawą warzyw i wystawaniem z nimi na targu w mieście. Potem, już po zerwaniu z domem rodzinnym i samorządem, przez kolejne dziewięć lat (czyli w latach 2010-2019) przygotowałem rozprawę habilitacyjną poświęconą mobilności chłopów staropolskich. Zjeździłem połowę świata, by uczestniczyć w konferencjach naukowych. Były to podróże zarówno dalekie, za Atlantyk, jak i blis­kie, do sąsiedniego miasteczka. Najmocniej poczułem wspólny rynek nauk o chłopach – czy też jeden rytm ich ponadlokalnej historii – na Światowym Kongresie Historii Gospodarczej w Bostonie w 2018 roku. Kiedy po obradach wychodziliśmy przed stojący w centrum miasta wieżowiec, widziałem targowisko, na które dojeżdżali okoliczni rolnicy – o różnym kolorze skóry i etnosie – sprzedający swoje płody rolne. Sposób wyłożenia towaru i hand­lu okazał się niemal identyczny jak na targowisku chłopskim w polskim mieście, na stoisku, jakie ja sam rozkładałem. Podobne były nawet zapachy, kolory warzyw.

W poszukiwaniu natchnienia do prac badawczych jeździłem też rowerem, z laptopem w plecaku, między polami, które sam uprawiałem za młodu, a którymi zajmowali się przed wiekami bohaterowie moich opracowań. Wiedziałem, że chociaż tamtych ludzi już nie ma, pozostały wytwory ich pracy, płaty ziemi uprawnej, drogi obsadzane topolami, wierzbami i jesionami, wąwozy drążone przez całe stulecia zaprzęgami, a przede wszystkim żywy ślad tamtego istnienia – współcześni potomkowie, którzy wciąż uprawiają te same grunty oraz kultywują tradycje. Niektóre z tych obyczajów, jak wkładanie do dziecięcego wózka czy zakładanie cielakowi czerwonej wstążki chroniącej przed urokiem, mogą trwać od czasów pogańskich. Tego wszystkiego, jak i archiwaliów, śmierć i zapomnienie nie mogły zupełnie strawić. Olga Tokarczuk napisała w Czułym narratorze: „Coś, co się wydarza, a nie zostaje opowiedziane, przestaje istnieć i umiera”. Tej opowieści nie pozwolę umrzeć.

Lubię biegi długodystansowe, bo pozwalają mi ułożyć myśli w głowie. Od kilku lat moje publikacje powstawały w taki sposób: najpierw zaczytywanie się w literaturze i źródłach historycznych, a potem bieg. To w polach i przy gminnych drogach, jakbym był jakimś pararolnikiem, powstawała narracja. Dosłownie tłoczyła się od stóp przez płuca do głowy. Zwykle mijam cmentarz parafialny, zwany dawniej przez lud mogiłkami. Tam zawsze mam ochotę biec szybciej, bo wiem, że wciąż mogę kreować otaczającą mnie rzeczywistość – w przeciwieństwie do umarłych. I zawsze jestem zafrapowany, że nie poznam odpowiedzi na pytanie, czy w całej historii świata więcej osób umarło, czy dopiero się urodzi… By ułożyć sobie w głowie to wszystko, co tu napisane, biegałem ćwierć- i półmaratony lub jeździłem na rowerze po asfaltowych i polnych drogach gminnych oraz pływałem na tysiąc pięćset metrów w lokal­nej pływalni – podejmując się pierwszych treningów triathlonowych. Ale nie sądzę, że ten lekkoatletyczny wysiłek był większy niż pośpieszna, niemalże gwałtowna – w obawie przed sierpniowymi burzami – praca przy żniwie. Zaczynaliśmy z moją rodziną walkę z pogodą i czasem jeszcze przed świtem, a kończyliśmy dopiero po zmroku. Powtarzaliśmy rytuał uprawy zbóż, który człowiek zaczął kilka tysięcy lat temu.

Targowisko w Bostonie (2018)

Przeczuwałem, że znajdę natchnienie podczas krótkich podróży po okolicy, więc zatrzymywałem rower, przysiadałem to tu, to tam – przy kapliczce, za stodołami, przy sadzie – i słowami odbudowywałem nieistniejący już świat. Lubię pracować tak jak kiedyś, gdy jako młodzian uczyłem się zadanego w szkole materiału w polu, na targu, wśród rolników, budowlańców, ludu. Dziś zaszywam się w takich gwarnych miejscach i czerpię z nich inspirację. To moja ulubiona pracownia naukowa, swoista czytelnia ludowa, w której trawnik jest parkietem, wolno rosnące akacje – ścianami, a nieboskłon – sufitem. Cóż z tego, że zamiast motyki dzierżę myszkę od komputera, a zamiast patrzeć na brunatną glebę, patrzę w ekran pełen liter? Przecież te wszystkie stare rękopisy o wsi nie powstały w archiwach, bibliotekach i muzeach, gdzie dziś z nich korzystamy. One były pisane wśród pól, w karczmie albo dworku, wśród chłopskiej czeredy, której najstarsi członkowie świadczyli w danej sprawie.

Czym jest historia chłopstwa i dla chłopstwa, pisanie o ludzie i dla ludu? Jak daleko sięgnie nasza wyobraźnia, niesiona na husarskich skrzydłach z powieści Sienkiewicza, pobudzona serialem o agencie Hansie Klossie czy Koroną królów? Ku zamkom, kolumnom dworków czy ku siermiężnej codzienności ludzi pracujących fizycznie? Z kim – poza własną rodziną, wsią czy parafią – chłopstwo może dzielić przeszłość i się jednoczyć? Nie chodzi tu o pisanie bez tezy. Chodzi o oddanie sprawiedliwości wszystkim aktorom sceny historycznej, danie głosu i twarzy całemu społeczeństwu: zarówno szlachcie, mieszczanom czy chłopom, jak i Żydom oraz innym nacjom tworzącym opowieść o tej ziemi. Historyku, umarłeś dla żywych, żyj dla umarłych. Inaczej rzecz ujmując, historyk to sprzedawca czasu minionego. Oferuje towar w postaci narracji, skrojony i poważony na tomiszcza i artykuły, tak jak cukiernik sprzedaje makowce i drożdżówki.

W czasie, kiedy piszę ten rozdział, wykonuję bodaj ostatnie prace rolne na ojcowiźnie. Kończy się gospodarka, a na ziemi zostanie wybudowana autostrada. Ja żem teraz chudopachołek i biegun na zagrodzie siedzący, czasem tylko jeszcze do ojców postchłopów na odrobek chodzę. I wracam zaraz na pańskie pole inszą robociznę czynić. Ten z lustra, od maleńkości wyuczony samemu se batem przez plecy chlastać, już czeka przy karbowym – laptopie…

Podróż do przeszłości

Jak dostać się do przeszłości? Historyk w jakimś sensie jest nekromantem, czyli czarownikiem ożywiającym umarłych. Przywołuję w wyobraźni znany obraz Rembrandta Lekcja anatomii doktora Tulpa – wokół rozkrojonych zwłok gromadzą się adepci medycyny. Przecież my, historycy, symbolicznie podnosimy truchło czasu i opowiadamy życie niegdysiejszych ludzi. Dzięki narracji znów rozniecamy iskrę życia w tym, co jest już dawno zapomniane. Najbardziej zaś fascynuje ożywianie tych, którzy wszelką nadzieję na powrót już porzucili (pomijam aspekty religijne). Nie interesuje mnie – jak mawiał jeden z moich mistrzów – pisanie trzydziestej łzawej monografii o pogrzebie sznurówki Lenina. Moimi bohaterami są ci, którzy kurczą się na swych wysepkach wieczności albo w skrawkach informacji w księdze metrykalnej, inwentarzu dworskim czy wiejskiej księdze sądowej. Wiemy, że żyli. Ludzie prości, niepiśmienni odcisnęli na dokumencie trzy krzyże podczas sprzedaży pola albo po aferze z sąsiadem. Wielkie niemowy historii są jak powietrze – jest ich pełno w dziejach, ale trudno je dostrzec i opisać. Bez nich dziedziczka chodziłaby w brudnych trzewikach, a ekonom zarósłby jak cap.

Los chłopów polskich zasługuje na świeże spojrzenie, kompletną opowieść przystępną dla każdego. By słowo badacza dotarło pod strzechy, musi być nieco obkruszone z naukowej ornamentyki, z uczonej fasadowości i powagi, która w mojej dyscyplinie jest niesłychanie istotna – jest rusztowaniem, po którym zstępujemy w odmęty dziejów. Wybaczą mi znajomi po piórze, z przezacnym Janem Długoszem na czele, że tym razem uszyję sukmanę bez odpowiednich dla niej nici, a cekiny na gorset będą może inne, ale za to bardziej błyszczące. Oczywiście pisanie bez krawata nie znaczy zarazem bez przypisów. Odsyłacz do materiału o jakimś lokalnym zwyczaju, nawet zapomnianym, może pomóc wspólnocie zebrać dokumentację potrzebną do odtworzenia źródeł swej tożsamości.

Długoszowi ojciec opowiadał o udziale w bitwie pod Grunwaldem, a mnie mój ojciec mówił o dawnych wykopkach. Jest to zarazem podróż dorosłego już Piotrusia Pana do dawno prześnionej Nibylandii.

Z Długoszem, naszym wybitnym dziejopisarzem, mam osobliwą relację, ale absolutnie nie stawiam między nami znaku równości. Nawet formalnie, bo zapewne jestem potomkiem raciborowickich poddanych kronikarza. Patrzymy na siebie w kościele parafialnym w Raciborowicach – oto dwóch his­toryków i kronikarzy (przed laty prowadziłem kroniki działalności zuchów i miejscowej orkiestry dętej) jak rewolwerowcy naprzeciw siebie gdzieś przed saloonem na Dzikim Zachodzie. Mój doktorat o rodzinnej parafii być może stoi gdzieś w bibliotece koło Roczników Długosza. Mój obraz olejny, kopia fotografii przedstawiającej papieża Jana Pawła II, wisi na ścianie świątyni, a nieco dalej, w zwieńczeniu jej stropu, widnieje herb rodu Długoszów – Wieniawa. Dodam, że brat kronikarza – również Jan (imię dostali po tacie) – był księdzem kanonikiem i posiadał dwór w mojej wsi Dziekanowice.

Właśnie taką nazwę – Wieniawa – zaproponowałem przed laty tutejszej orkiestrze dętej jako jej wiceprezes, klarnecista i saksofonista tenorowy. I przyjęło się. Papież ze wspomnianego obrazu, malowanego podczas przerw od roboty w polu, patrzył na mój ślub i chrzciny moich dzieci. Kiedyś zapewne popatrzy na ostatni akt sztuki życia. A na dawne chłopstwo spoglądały ze ścian w ich domostwach malunki różnych świętych, nabywane od wędrownych obraźników w Częstochowie czy innych miejscach pielgrzymkowych. W XIX wieku wizerunki te kładziono w drewniane ramy i osłaniano szkłem2. W Chłopach, pięknie sfilmowanych przez Jana Rybkowskiego, sparaliżowany gospodarz Boryna właśnie pod takimi malowidłami leżał w łóżku.

Historia chłopstwa jest dla mnie historią wiejskiej codzienności, tradycji i zwyczajów mało podatnych na prądy cywilizacyjne i kulturowe. To tak, jakby tysiąc lat było bez mała jednym dniem, od poranka w średniowieczu po wieczór we współczesności. Tutaj nie obowiązuje czas linearny, który ciągnie się od urodzenia Chrystusa ku niepewnej przyszłości. Rządzi tu niepodzielnie czas rolniczy – doroczny, odradzający się, wyznaczany przez słońce i księżyc. Z grubsza wiadomo, co wiosna przyniesie po zimie, po utopieniu w rzece Marzanny, pradawnej bogini śmierci. Zauważmy, zabijano śmierć! Poza tym chłopi raczej nie mieli zegarków aż po XX wiek. Czas odmierzały im pianie koguta, ruch słońca i kościelne dzwony. Mało tego! Miarą odległości były: rzut kamieniem, zasięg wołania, dystans między kolejnymi postojami koni, a nawet długość orki wołem kolejnych zagonów. Z budowy ludzkiego ciała i otaczającej przyrody wywodziła się większość dawnych systemów metrycznych. Takie to proste – kosmos zawarty w ludzkim ciele. Mikrokosmos.

Zdyszany współczesny świat, rozpędzony niczym auto wyścigowe, próbuje wrzucić luz. Szukamy powolności, kołczy, medytacji, hygge, a coraz więcej Polaków w weekendy rozdeptuje Tatry. W życiu codziennym promuje się slow life, a w nauce slow science. Dlatego też marzę o książce, którą otworzycie w wiejskim ogrodzie, między glebogryzarką a pasieką, wśród rozłożystych jabłoni posadzonych przez pradziadków. Ale myślę i o tych, którzy otworzą ją w podmiejskiej zabudowie szeregowej, w miejscu, które kiedyś było częś­cią wsi, a dziś jest częścią aglomeracji. Sięgną po nią też współcześni mieszczanie, stanowiący połowę polskiej populacji, w większości przybysze ze wsi lub dzieci i wnuki takich migrantów. Taka oto Nowa Huta – bodaj największa wieś w mieście – powstała w miejscu bogatych średniowiecznych osad i została zaludniona przez chłopstwo migrujące z Podkarpacia, Kielecczyzny i innych ziem polskich3.

Celem książki jest zwrócenie uwagi na to, co tracimy w czasach wioski globalnej – na naszą polską wieś, lokalną i samorodną w jej trwaniu, długim jak samotne, całodzienne, nużące obieranie krzaków czerwonej porzeczki. Inaczej bowiem w 2150 roku, kiedy na polach będą się uwijać drony rolnicze, tylko awatary chłopów będą śpiewać pod umajonymi figurkami dawne pieś­ni, tylko hologramy żeńców będą tańczyć pospołu z boginkami w przypołudniowej porze. Co będzie wtedy grać w ludziach?

Nosiłem tę książkę w sobie od dawna. Wydaje mi się, że zawsze chciałem ją napisać. Chociaż uświadomienie sobie głębi i wartości własnej genealogii było niejako po drodze badań regionalistycznych, to nie spodziewałem się, że można uzyskać aż tyle wiadomości. Książka dojrzewała we mnie latami, a sam proces pisania przypominał obrywanie dojrzałych malin. Palce miałem na oślep skrwawione ich sokiem, jakby powiedział Bolesław Leśmian. Książka ta narodziła się też z potrzeby zabrania głosu w dyskusji o „ludowej historii” Polski, rzucenia nowego światła na smutne niekiedy opisy życia ludzi prostych, pracowników fizycznych, mieszkańców wsi, naszych przodków. Nie można zaprzeczyć temu, że ich życie było pełne znoju, niepewności i niesprawiedliwości, że przypominało niedolę niewolników w antycznym Rzymie, imperium osmańskim czy na amerykańskich plantacjach bawełny. Moglibyśmy jednak odnieść wrażenie, że na wsi polskiej było tak źle, że trudno wejść będzie do muzeum etnograficznego bez tabletki na uspokojenie… Czy jednoznacznie pojmowana pańszczyźnianość lub folwarczność muszą być naszymi cechami narodowymi? Zapytajmy więc za Tomaszem Wiśliczem o inne konteksty chłopskiej przeszłości Polaków, o zbliżenie się do osi symetrii w opowieści o historii chłopstwa4.

Poszczególne rozdziały są jak worki ze zbożem. Upycham w nich wiedzę o dawnych chłopach, mieszam pszenicę z żytem, owies z jęczmieniem. Mój ojciec chrzestny miał w zwyczaju mawiać: „Oho, ten wie, jak się miesza kukurydzę z prosem”. Czasem jednak sypię ostrożnie, by ziarenka danych nie rozsypywały się po klepisku albo by wór nie pękł od nadmiaru ładunku. Ale sypię sprawiedliwie, chociaż z pewnością – jak każdy – subiektywnie, i nie wszystkie połacie przeszłości znajdą tu godny siebie opis. Jako badacz przez blisko dwie dekady ślęczący po nocach nad rękopisami opisującymi dawną wieś polską nie mogę się zgodzić na martyrologiczny obraz chłopstwa. Pisanie o ludzie to też zarazem ciekawe laboratorium badawcze, bo pozwala his­torykowi poznać reakcje żyjących osób, które w zdecydowanej większości są potomkami bohaterów tej książki.

Czy świat był aż tak zły, niesprawiedliwy, spolaryzowany i czarno-biały? Praca chłopów przez stulecia była podstawą gospodarki całego kraju i wyżywienia miast. Piszę to jako nie tylko historyk, lecz także „stary ludowiec”, który spędził długie lata na pracy społecznej w samorządzie terytorialnym i w ruchu regionalistycznym. Dzięki temu miałem kontakt z opowieścią zwyk­łych ludzi i mogłem wysłuchać najstarszych mieszkańców, którzy jeszcze pamiętali jaśniepanów. Obserwowałem tradycyjną wieś, procesy społeczne, więź mieszkańców z przyrodą. Poznawałem archiwa rodzinne, parafialne, szkolne czy strażackie oraz – tak jak młody Wincenty Witos – na własnej skórze doświadczałem pracy w rolnictwie i tradycji chłopskiej przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Czuję się prawie jak beczka pełna kapusty. Kiedy jako dziecko ugniatałem kapustę, mając na nogach gumiaki, a ojciec wciąż dorzucał kolejne porcje, byłem pod wrażeniem, ile może się zmieścić w beczce. Co chwilę tylko garnuszkiem odlewaliśmy goryczkowaty sok.

Zrozumiałem, że w dyskusji o tożsamości historycznej ludu polskiego nie chodzi jedynie o silenie się na argumenty podparte teorią i przypisami, którymi będziemy się okładać jak pięściarze w ringu. Szanuję poglądy badaczy innych dyscyplin humanistycznych i społecznych, także głosy publicystyki, ale szukam też swojego miejsca. Ten przekaz ma być wypowiedzią rdzennego mieszkańca wsi, który trafił na akademię i doskonali rzemiosło historyczne. Ma być narracyjną wędrówką po obszarach bliskich wielu z nas. Nie chciałbym, by nową atrakcją na wsi było przebieranie gości w lniane gacie i okładanie ich bykowcem albo przymusowe pojenie ich dworską (i – o zgrozo – ciepłą) gorzałką.

Jak dotrzeć słowem do ludu? Czy historia to tylko śmiertelnie poważna opowieść, nabita przypisami do starych tomiszczy, których autorzy, tak jak ich idee, nie żyją od dekad? Czy chłopstwo w XVI wieku się nie uśmiechało? Nie śpiewało, nie robiło plebanowi czy dziedzicowi psikusów (choćby prus­kiemu albo Pruskiemu, jak chce reżyser Misia)? Pytam sam siebie zatem, czy w świetle powyższych argumentów wolno mi zejść na chwilę z uniwersyteckiej katedry, przybić zgromadzonym parę piątek jak lider zespołu rockowego czy wokalista disco polo na gminnych dożynkach? Chcę słuchać ludzi wokół siebie, poczuć rytm ich serc i rozumieć ich zainteresowania, mówić ich językiem, zrobić sobie selfie z ludem jak kiedyś prezydent, przetłumaczyć tekst źródłowy na nasze. O tej potrzebie słuchania współczesnego społeczeństwa informacyjnego ciekawie wypowiedziała się Anna Brzezińska5. Wciąż staje mi przed oczami niezapomniana sztuka Teatru Ludowego w Krakowie na podstawie powieści Przemysława Jurka Kochanowo i okolice o lokalnym amatorskim zespole deathmetalowym, który trafił na powiatowe dożynki.

Wybrałem się kiedyś rowerem do Ojcowa. Minąłem szereg wsi, by poszukać rytmu przeszłości wśród wyniosłych skał, co dybią bladym licem zza zielonych ścian wąwozu rzeki Prądnik. Zamówiłem podwójne espresso w miłej ojcowskiej kawiarence i wyjąłem laptop z plecaka. Wcześniej, gdy mijałem rodzinną osadę, spotkałem starego gospodarza. Kiedyś wbijał kijki do pomidorów, a dziś spaceruje z kijkami do nordic walkingu. Oparł się o swój sprzęt i powiedział: „Jedź, Mateusz, i pisz, pisz ło nos. Któz nos łopisze, zwykłych ludzi?”. Mój rower ruszył z kopyta.

Wincenty Witos, premier Rzeczypospolitej Polskiej i chłop z Wierzchosławic, nie nosił krawata i miał buty z cholewami. Po chłopsku. Było w tym coś prowokującego, a zarazem prostego, mocnego. Krawata też pewnie nie miał na sobie Jaroslav Hašek, gdy w praskiej gospodzie Pod Kielichem snuł opowieści o przygodach dobrego wojaka Szwejka. Sam zresztą pisał swe dzieło we wsi Lipnica nad Sazawą, dokąd wybył z Pragi6.

Jedno jest pewne. Zawsze znajdą się muchy, które portret jakiegoś wielmożnego pana lekko pobrudzą. Ja do tej opowieści wolałbym założyć glany i koszulkę rockowego zespołu Metallica, najlepiej z okładką albumu Master of Puppets (Władca marionetek).

Kimże, jak nie władcą marionetek, jest historyk, ściskający w rękach żywoty chłopskie zawieszone na sznurkach swej opowieści, dawno już przebrzmiałe, pokropione przez księdza i przyklepane przez grabarza? Nie pamięta o nich już prawie nikt. Nawet na wypominkach przed mszą ksiądz nie czyta nazwisk większości z parafian żyjących między XVI a XIX wiekiem, bo też nikt nie zamawia wspomnienia Katarzyny Łosowiczówny z Małus koło Częstochowy, o której wiadomo jedynie, że jako samotna matka została wpisana sto kilometrów dalej przy chrzcie noworodka w 1747 roku. Nie ma na ogół mogił takich ludzi ani ich wspomnień, są za to archiwalia. I rosnąca potrzeba ich wykorzystania.

Wincenty Witos, chłop z Wierzchosławic i premier Polski

Pomyślmy o świecie bez historii i bez pamięci. To tak, jak gdyby każdego dnia budzić się bez wiedzy, gdzie i kim jestem, co robiłem wczoraj (jak dawniej co poniektórzy chłopi po dniu targowym w miasteczku). Tymczasem szara codzienność z wolna odchodzi w przeszłość, odkłada się, nawarstwia, aż wreszcie ulatuje z głowy. Sami to widzimy, kiedy sprzątamy co tydzień dom, upychamy segregowane śmieci i po raz ostatni przypominamy sobie, że mieliśmy w rękach ten karton z mlekiem, gdy nasze dziecko podbiegło pod lodówkę, by nas mocno i spontanicznie przytulić. Drobinki wydarzeń oklejają uczucie, którym darzymy najbliższych, tak że potem wystarczy sama ich obecność, a to, co szumiało wokół, cichnie.

Nie obawiajmy się jednak wspominania dawności jak ten chłopiec z anegdoty, co to przyszedł do kościoła z babcią, a kiedy ksiądz przed nabożeństwem odmawiał modlitwę za zmarłych („za duszę Jana Kowalskiego, za duszę Piotra Nowaka…”), przerażone dziecko wychrypiało do ucha babci: „Uciekajmy, on nas zaraz wszystkich zadusi!”. W Kieleckiem w dzień wypominek pieczono chleb i krojono go na tyle kawałków, o ilu zmarłych domownikach jeszcze pamiętano. Następnie kromki te rozdawano babom i dziadom żebrzącym pod kościołem7. My też będziemy kroić chleb pamięci, smarować go masłem orzechowym wydarzeń i obficie polewać miodem pasji życia.

Historia bez krawata to historia nieograniczona konwencją, chronologią, użytkowa, tak jak wszystko, do czego zabierze się chłop, niezdominowana polityką. I „to nie są tanie rzeczy, panie Paździoch”, chciałoby się powtórzyć za Ferdynandem Kiepskim. Bo chłopskie musi przynieść wymierną korzyść, musi być opłacalne, bez abstrakcji i głębokich wywodów (nie wiem, na ile temu sprostam, zważywszy na moją skłonność do dygresji, metafory i poezji). Historia użytkowa widzi mi się jako bukiet zasuszonego rumianku podtykany krowie na trawienie, pajda pulchnego ciasta drożdżowego z kruszonką i rodzynkami, worek kartofli pachnący rozkopaną ziemią czy droga na skróty przez łąki i miedze. Nie jest pstrągiem bez ości, sztucznie wyhodowanym w laboratorium, który rozpadłby się na pierwszym zakolu Dunajca. Ujęcie oddolne – albo raczej odrolne – dziejów Polski daje niezwykły komfort his­torykowi akademickiemu, przywiązanemu do swojej epoki metodami i źródłami. Umożliwia prawie nieskrępowaną, acz ryzykowną galopadę między rokiem 1000 a 2000, nurkowanie w przeszłości i śpiewanie za Orkiestrą Męs­kiego Grania: „Jestem wolny, już mnie porwał wiatr”.

W XX wieku trwał „zdobywczy marsz młodych nauk humanistycznych”, które zakwitły wokół historii, z dawien dawna interesującej się człowiekiem8. I zaczęły się spory, kto ma klucz otwierający wrota do przeszłości. Dziś znów, jak przed laty (albo jak zwykle), toczą się boje o historię, teorie, dyscypliny naukowe i ideologie – od prawa do lewa spierają się i kopią jak wściekłe konie pod karczmą. Wkłada się w usta nieżyjącym od stu czy czterystu lat chłopom wielce uczone frazesy, łzawe skargi na dworski ucisk, na niewolę, chociaż oni sami nie pozostawili prawie żadnego śladu po tym, co myśleli. Chyba że dyktowali wędrownemu skrybie skargę, którą ten jeszcze podrasował na swój sposób. Dobrze ukazał to Radek Rak w powieści poświęconej Jakubowi Szeli. Kiedy tytułowy bohater przybył w czasie rabacji do starosty tarnowskiego Józefa Breinla, usłyszał odeń: „Ale dobrze by było, byś na Boguszów jaką denuncjację złożył. Że was we wsi gnębią, pańszczyznę ponad miarę nakładają, że serwituty […]. Coś wymyślisz”. Odnoszę się tu do sytuacji sprzed XX wieku – bo potem chłopi zaczęli już pisać pamiętniki i listy – a samym ludem coraz powszechniej zainteresowano się w 2. połowie XIX wieku, zaczęto spisywać jego obyczaje i piosnki, a papier przyjmie wszystko. Wreszcie ludzie, wieś i czasy się zmieniły, wraz z automatyzacją gospodarki rosła liczba robotników, system folwarczno-pańszczyźniany odchodził do lamusa, szlachta zamieniała się w burżuazję i inteligencję. A transformacja społeczna, drodzy państwo, boli jak dorastanie9.

Ale o tym, jak było wcześniej, opowiedzieć nie jest łatwo.

Po pierwsze chłopstwo na ogół nie umiało pisać i ta umiejętność nie była mu potrzebna. Oni pisali pługiem na kartach pól albo ściegiem tkackim na materiale. Mieszkańcy dawnej wsi kojarzą się przede wszystkim z kulturą oralną, w której tradycję i wiedzę o świecie przekazuje się słowem mówionym. W urzędzie zwykle wystarczali im świadkowie lub zakreślone krzyżyki do potwierdzenia transakcji (choć rachować umieli, inaczej niektórzy nie dorobiliby się fortun na przykład na handlu świniami). Kiedy chłopi już nauczyli się pisać, naginali nieraz – co logiczne – rzeczywistość do bieżących potrzeb swoich i rodziny, do celów gromady. Wobec tego wszystkiego historyk musi zachować wstrzemięźliwość w osądzie „wielkiego niemowy”. Włożyć teorię walki klas niby żabę między grabie a siano próbowali już historycy w powojennej Polsce, zindoktrynowani lub zmuszani. Ale żaba zdechła. Czy warto, by obfity plon ideologiczny tamtych wszystkich książek – niekiedy rzetelnych pod względem źródeł – ożył i straszył zza grobu? Rozumiem jednak, że niezadowalający stan nowych badań nad historią chłopstwa zachęca do sięgania po starszą literaturę naukową, miejscami nacechowaną ideologicznie, a miejscami solidną.

Po drugie chłopi zwyczajnie nie mieli na to wszystko czasu. Byli zajęci wożeniem zboża do młyna, kochaniem się w stogu siana, drzemaniem w przerwie od roboty na polu własnym czy folwarcznym (któż z nas dziś ma, jak oni, dwie godziny przypołudniowej przerwy w pracy?), opieką nad potomstwem, żmudnym tkactwem, imprezami w karczmie, wojażami po okolicy, regularnym odwiedzaniem rodziny i przyjaciół w innych wsiach czy w okolicznych miasteczkach, gdzie porównywali smak piwa warzonego w ich osadzie ze smakiem obcych trunków. Niepokorni zaś spędzali czas zakuci w dyby. Polityka chłopów kończyła się najczęściej na ilości zboża wysiewanego wiosną. I na tym, które dziecko, gdzie i kiedy pójdzie z domu na służbę. Lub czy już czas na małżeństwo potomstwa i z kim. W późniejszych czasach, po rozbiorach Polski, pojawiła się kwestia, czy jechać „do tej całej Hameryki”. Cała reszta była bardziej w rękach losu niż państwa, dziedzica, księdza czy gromady.

Dopiero kiedy pogorszyło się na całego, przemyśliwano, czy nadeszła pora, by spakować się i czmychnąć ze wsi, poszukać szczęścia gdzie indziej. Ale w pierwszej kolejności wszystkie ręce na pokład. Siła w jedności, w honorze. Za pan brat z dziedzicem przeciw suszy, przeciw powodzi, przeciw wrogowi. Jak w roju pszczół – jeden owad znaczy niewiele, ale siła tkwi w grupie. Dopiero gdy te pracowite owady wyginą, skończą się miód, zapylanie, przyroda i świat. A może tak jak ja, drogi czytelniku, masz na ich jad uczulenie? To przykre, zwłaszcza że jestem wnukiem pszczelarza. Niczym jednak było długie oczekiwanie podczas wstrząsu anafilaktycznego na przyjazd karetki w porównaniu do kary, jaką w dawnych czasach wymierzano w okolicach Tarnowa złodziejom pszczół. Schwytany winowajca miał ponoć wycinany pępek i dotąd był ganiany wokół ula, aż pogubił wnętrzności i zmarł10. Pszczelarze nie lubili się między sobą, a inni uznawali ich za czarowników. Ale mieli ciekawe sposoby na usunięcie jadu: nacieranie się zielem zwanym rojnikiem, przykładanie stali lub wcieranie w obolałe miejsce gnojówki11. Zresztą ekskrementy znajdywały też inne zastosowanie w medycynie ludowej – własny mocz lub odchody używano jako lekarstwo na łuszczącą się skórę, zajęczą urynę na głuchotę, a odchody świni na problemy żołądkowe12.

Każda opowieść ma swój czas. Od ostatnich dużych syntez naukowych dziejów chłopów polskich Kazimierza Tymienieckiego czy Stefana Inglota mija pięćdziesiąt lat. Wiele rzeczy nie tylko w historiografii się przestarzało, ale i zmienił się język, formy wyrażania. Historię można przedyskutować w podcaście, wyrapować ją albo wytańczyć, można nagrać o niej audiobook. Można się nią zafascynować podczas gry komputerowej, planszowej, karcianej albo terenowej. Mam na myśli bitewne utwory zespołu Sabaton czy wdzięczne rymowane utwory T-raperów znad Wisły, serwowane z przymrużeniem oka, w stylu: „Chrobry, Chrobry, byłeś dobry”. Przeszłość można też namalować na muralu. Ale do niedawna w tych opowieściach rzadko pojawiali się chłopi. Jednym z wyjątków był album muzyczny Gore – Pieśni buntu i niedoli XVI–XX wieku supergrupy R.U.T.A, traktujący o ludowym oporze i ciężkim losie. Dawne pieśni wiejskie zostały zrealizowane przez artystów na tradycyjnych instrumentach i w iście pierwotnym stylu.

Nie dostrzegałem nigdzie bohaterów naszej opowieści w takiej reprezentacji i kreacji, na jakie zasłużyli. Do niedawna. Zgodnie ze światowym trendem uwaga w polskiej humanistyce znów mocno zwraca się w stronę ludu, grup podporządkowanych, zwłaszcza ku dziedzictwu nierówności społecznych. Można wymienić tu opublikowane niedawno dzieła literackie, popularyzatorskie czy naukowe, takie jak: Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli Radka Raka, Pióropusz Mariana Pilota, Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej Andrzeja Ledera, Ludowa historia Polski Adama Leszczyńskiego, Bękarty pańszczyzny Michała Rauszera, Zapomniani. Chłopi w Wojsku Polskim Piotra Korczyńskiego, Służące do wszystkiego Joanny Kuciel-Frydryszak, Chamstwo Kacpra Pobłockiego, Niewolnicy modernizacji. Między pańszczyzną a kapitalizmem Michała Narożniaka, Bez Pana i Plebana. 111 gawęd z ludowej historii Śląska Dariusza Zalegi, Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa Kamila Janickiego czy Był dwór, nie ma dworu. Reforma rolna w Polsce Anny Wylegały. To, że powstają i cieszą zainteresowaniem, oznacza, że warto zajmować się polskim ludem. Podoba mi się, że wielu wspomnianych autorów wskazuje na przemilczane dotąd wątki, nie boi się stawiać pytań nowych i trudnych, że – jak Adam Leszczyński – z przekonaniem staje po stronie słabszych13. Tym niemniej jako historycy, badacze innych dyscyplin humanistycznych i publicyści pamiętajmy, że jesteśmy jak lustra – odbijamy w sobie przeszłość, ale nigdy nie jest to dokładnie ten sam obraz. Zawsze w jakiś sposób zostaje on zdeformowany, tak jak w gabinecie luster. W moim przekonaniu istnieje potrzeba zniuansowania minionej rzeczywistości. Gdy wychodzimy naprzeciw przeszłości, nie każmy jej doszlusowywać do naszych wymogów i wyobrażeń. Ważmy wiadomości archiwalne, patrzmy na fakt historyczny z różnych stron jak rzeźbiarz na powstające dzieło. Dlatego też tak trudno o obraz całościowy. Wydaje się, że w ujęciu syntetycznym dzieje chłopów polskich nie wypracowały jeszcze swojej nowoczesnej metodologii, czyli – w uproszczeniu – tego, jak je badać i jak o nich pisać dla współczesnych czytelników.

Historycy jednak nie milczą. Opublikowano ciekawe nowe studia nad problematyką poddaństwa i chłopek pióra Małgorzaty Kołacz-Chmiel, badania chłopskiej religijności i życia intymnego Tomasza Wiślicza, studium nad samo­rządnością i dokumentacją gromad wiejskich Janusza Łosowskiego, analizę chłopskiego stosunku do pieniędzy Piotra Guzowskiego, badania nad rodziną Michała Kopczyńskiego i Mikołaja Szołtyska, refleksje Jaśminy Korczak-Siedleckiej nad chłopskim honorem, wreszcie mój skromny materiał dotyczący demografii i mobilności chłopskiej. A ileż studiów szczegółowych, problemów wielkich i małych, historii lokalnej i regionalnej! Do tego studia etnograficzne i etnologiczne: wspomnijmy tu chociaż o książkach Murzynowo. Znaki istnienia i tożsamości kulturalnej mieszkańców wioski nadwiślańskiej XVIII–XX wieku Jacka Olędzkiego, Chłopskie źródła kultury Józefa Burszty, a także Wieś polska 1918–2018. W poszukiwaniu źródeł teraźniejszości socjolożki Marii Halamskiej. Historia chłopstwa pisze się na nowo na naszych oczach i to napawa radością.

Dlaczego jednak brakuje nowych podstawowych badań poświęconych na przykład pańszczyźnie i poddaństwu? Prace takie oznaczają setki, tysiące godzin, które wprawna historyczka czy wprawny historyk muszą spędzić nad soczystymi źródłami archiwalnymi odnoszącymi się do mas społecznych. Muszą przepuścić je przez aparaturę, metody i narzędzia analizy, przekazać do dalszej obróbki, czyli przedyskutować na seminariach i konferencjach naukowych, a następnie wnioski w formie artykułów przekazać do oceny anoni­mowych recenzentów. Źródła historyczne jednak nie wysychają, jak mawiał wybitny badacz Jerzy Topolski. Nawet jeżeli były już kiedyś opracowane, należy je przeinterpretować, jak to ma miejsce z uciskiem czy niewolnictwem. To wszystko trwa.

W niniejszej opowieści zrezygnowałem na ogół z przypisów tam, gdzie posłużyłem się wynikami własnych badań lub korzystam z archiwaliów. Ich zestawienie umieściłem w bibliografii na końcu książki. Nie używam ich również przy cytatach z literatury pięknej. Większość użytych źródeł archi­walnych stanowią księgi metrykalne, księgi sądowe wiejskie i miejskie, a przede wszystkim nieznane szerzej wypisy ze szlacheckich urzędowych ksiąg grodzkich i ziemskich – zwłaszcza setki tomów zalegających do niedawna na zamku wawelskim, w Oddziale I Archiwum Narodowego w Krakowie, a dziś przeniesionych do jego nowej siedziby, usytuowanej w dawnej wsi Rakowice. Szczęś­liwie zawierają one te wypisy – tysiące tekturowych fiszek z tak zwanej Kartoteki materiałów do dziejów wsi, zainicjowanej odgórnie w całej Polsce w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku14.

W ramach popularyzacji badań narracja chłopstwa została również uzupełniona o ważniejsze, moim zdaniem, osiągnięcia polskiej i zagranicznej literatury naukowej. Uznałem też za właściwe odnieść się w przypisach do wielotomowej monografii Lud. Jego zwyczaje, sposób życia, mowa, podania, przysłowia, obrzędy, gusła, zabawy, pieśni, muzyka i tańce Oskara Kolberga, ojca polskiej etnografii. Ten człowiek instytucja opisał w XIX wieku lud na ziemiach polskich i sąsiednich, które przed rozbiorami wchodziły w skład Rzeczypospolitej. Całe życie był w połowie drogi między czasami dawnymi a współczesnością. A to, że objął badaniem większość ziem polskich, umożliwia porównanie regionów. Nawet jeżeli uznamy, że kolekcjonował wybiórczy materiał etnograficzny, że opisał głównie wieś śpiewającą i kolorową, to te przebogate zbiory, opublikowane w kilkudziesięciu tomach, nie tylko umożliwiły mi uchwycenie trwałych cech polskiej wsi, kultury mówionej ludzi prostych, lecz także były materiałem źródłowym. Te konteksty (nie tak wyraziste) znam z rękopisów z wcześniejszych epok i teraz mogły zapłonąć jaśniejszym blaskiem. Kolberg był bowiem świadkiem mijającej epoki pańszczyźnianej. Pierwsze wyprawy terenowe na wieś odbył już u schyłku lat czterdziestych XIX wieku i kontynuował je przez pół stulecia. W tym czasie trwało uwłaszczanie chłopów, znoszono pańszczyznę i dziesięcinę. Trzeba podkreślić, że historyk musi ostrożnie korzystać z dawnych materiałów etnograficznych, gdyż nie do końca wiadomo, ile rzeczy ludoznawcy pomijali lub przetwarzali15. Uważam jednak, że znajomość źródeł i realiów poszczególnych epok daje nam spore szanse na nową interpretację.

Opowieść ta zrodziła się również z pytań o to, jak dawniej bywało na naszej wsi, napływających do mnie coraz liczniej z całej Polski i zza granicy. A także dzięki studentkom i studentom, którzy po zajęciach z takich przedmiotów jak dziedzictwo kulturowe wsi polskiej albo podstawy genealogii zaczęli pisać prace dyplomowe o wsiach i rodzinach chłopskich, z których się wywodzą. Wystarczyło bowiem znaleźć klucz do interpretacji ich tożsamości i ośmielić ich, dowieść, że ich małe ojczyzny są ważne dla nauki i dla Polski. Stwierdziłem zatem, że nadszedł czas na zabranie głosu w dyskusji powszechnej. A kim jest i był człowiek zwykły? Pytanie pozostaje bez odpowiedzi, chociaż wierzę, że wciąż widzę go w lustrze.

Celem książki jest wreszcie opowiedzenie w możliwie przystępny sposób o rzeczach niekoniecznie łatwych, o ludziach, którzy nie pozostawili po sobie typowej historii wydarzeniowej, chociaż byli jej bardzo ważną częścią. Ich rękami powstał krajobraz kulturowy, który widzimy, kiedy przemierzamy wzdłuż i wszerz Polskę: pieszo, na rowerze, w aucie dostawczym czy w opasłym SUV-ie, w autobusie, pociągu albo samolocie. Widzimy więc pasy pól uprawnych, zabudowę wsi i kształty lasów. Historia ta nie zawsze łatwo wkomponowuje się w tradycyjną chronologię. Podkreślę tu, że pola uprawne to jeden z najstarszych warsztatów pracy, użytkowany na ziemiach nadwiślańskich nieprzerwanie od kilku tysięcy lat. Pracy zresztą niełatwej. Te bogate plony i śliczne pasy upraw, kolorowe jak z obrazka, nie pojawiały się same. Jak mawiał mój znajomy rolnik: „Tę zimię ceba cuć”.

Oskar Kolberg, ojciec polskiej etnografii (1814–1890)

Moda na ludowość co jakiś czas wybucha na nowo. Chłopska tradycja i pobożność budzą się w najmniej oczekiwanym momencie, chociaż zmieniły nas czas, świat i globalizacja. Widzimy folklorystyczne ściegi i tasiemki na odzieży i galanterii w mieście, kapelusik ludowy na głowie tego czy owego człowieka biznesu, ornamenty w muzyce (jak w piosenkach z rockowym zadziorem zespołu Tulia). Nie są to więc tylko sklepy z cepeliami, których nazwa wywodzi się od organizacji do dystrybucji sztuki ludowej powołanej przez komunistyczną władzę. Kobieta biegnąca za mną w siódmym Cracovia Półmaratonie Królewskim w 2021 roku miała na czarnych getrach miniówkę w ludowe kwiaty. Od razu przypomniał mi się teledysk do utworu Donatana i Cleo My, Słowianie, zwłaszcza koszulka wokalistki z wymownym zdaniem: „Don’t forget where you come from” (Nie zapomnij, skąd pochodzisz). To jest właśnie lokalna tożsamość i jej siła.

Twórca i tworzywo w jednym

Przez wiele lat współpracy z mieszkańcami wsi wchłonąłem dużo lokalnych opowieści. Poznałem wielu wspaniałych ludzi, czerpiących dochód z pracy tak fizycznej, jak umysłowej, którzy jednak z dumą używali gwary i lokalnych odniesień, chociaż trzymali się aktualnej mody i sposobów kreacji. Kpiąco patrzyli na rozpędzonego ogiera nowoczesności. Nie jestem opętany chłopomanią. Rzemiosło historyka nauczyło mnie ważyć sądy i wysłuchiwać wszystkich stron. A co do szlachty, miałem przyjemność współpracować z potomkiem właścicieli jednej z wsi w mojej rodzinnej okolicy. Obaj byliśmy świadomi, że w jakimś sensie patrzymy na siebie oczami naszych praprzodków, chłopa i pana. Z kolei mój kolega wywodzi się z Czartoryskich, jednego z najmożniejszych rodów arystokratycznych dawnej Rzeczypospolitej, i po prostu jest dobrym kumplem. Lubimy przejażdżki rowerowe po wsiach i brzmienie muzyki grunge z Seattle.

Donatan i Cleo, My, Słowianie

Sam czuję się już – po tych wszystkich latach pracy rolniczej, organizacyjnej i samorządowej (jako zarówno sołtys i działacz na szczeblu gminy i parafii, jak i referent w urzędzie marszałkowskim), jako muzyk orkiestry dętej, członek lokalnej grupy działania i różnych stowarzyszeń związanych z kulturą chłopską, sekretarz i współredaktor rocznika regionalnego „Małopolska” – jak „stary ludowiec” (przypomina mi się film Antoniego Krauzego Party przy świecach z 1980 roku, zwłaszcza dyskusja Niuńka i starego Gańki o inseminacji krów). Miasto wywarło na mnie wpływ, ale mimo to moja mowa i akcent ciążą ku wsi, ku gwarze. Nie przyswoiłem infantylnego, szczebioczącego, pełnego zdrobnień sposobu mówienia, uznawanego może za typowy dla miasta. Nie umiem mu zaufać.

To zarówno historia osobista, jak i historia dla każdego. Jako zawodowy his­toryk, ale i jako dziecko chłopskie, czuję wieś na swój własny sposób, jes­tem z nią zszyty ściegiem – z jej mentalnością, obyczajowością, przyrodą i przestrzenią. Z każdym tematem badawczym, z każdym zagłębieniem się w źródła historyczne czuję, że jestem tego wszystkiego żywotną częścią. Z drugiej strony, jak tylu przede mną – profesorów wyrosłych z chłopskich dzieci: Franciszek Bujak z Maszkienic, Jan Ptaśnik z Wyżyc, Stefan Inglot z Albi­gowej, Franciszek Ziejka z Radłowa – jedną nogą tkwię w świecie intelektualistów. Śmiesznie musiała wyglądać ta moja intelektualność, kiedy za młodu sprzedawałem na targowisku miejskim warzywa, a pod pachą trzymałem poezje Andrzeja Bursy czy Rafała Wojaczka.

Tym razem zanim zasiadłem do pisania, odwiesiłem krawat jak Wincenty Witos (czy kosę, co by może zrobił Wojciech Bartos vel Głowacki, bohater bitwy pod Racławicami). To dla mnie symboliczne odwieszenie także przemożnej i kłótliwej polityki, ideologii i historii wydarzeniowej. Jeżeli polityka już tu jest, to ta lokalna, samorządowa, parafialna lub rodzinna. Interesuje mnie sam środek, ciepłota życia: więź historyczna człowieka z przyrodą, na której lud oparł swoje pracę i życie, więź z ziemią uprawną, wodami, łąkami, lasami, zwierzętami. Taka ekohistoria albo raczej historia zielona. Chociaż doświadczyłem tej zieloności aż nadto: gdy zbierałem kłujące ogórki gruntowe, gdy przewracałem grabiami siano pośród parujących w spiekocie lata łąk czy w kurzawie żniwnej albo gdy nie mogłem domyć rąk po całodziennym obieraniu łodyg bobu.

Łączą się we mnie dwie tożsamości niczym yin-yang, dlatego w filharmonii czuję się tak samo dobrze jak na zabawie wiejskiej. To jest jakby swobodne poruszanie się w dwóch rzeczywistościach – jak indiańscy żołnierze w armii amerykańskiej, skierowani do walki z nacierającymi niemieckimi dywizjami pancernymi Waffen-SS zimą 1944 roku w Ardenach, kiedy musieli używać swojego narzecza, by wróg, wytypowany z anglojęzycznych żołnierzy i przebrany w amerykańskie mundury, nie psuł szyków ich armii. Wskazuje się, że to nierówność społeczna prowadziła do dwoistości chłopskiego zachowania i tożsamości16.

Dziadek, nieobyty z tekstami naukowymi, czytał mój doktorat – wydany jako książka o ludności naszej rodzinnej parafii w dobie staropolskiej – w taki oto sposób: kartka po kartce, od góry do dołu, czyli najpierw narrację zasadniczą, a następnie przypisy (których na każdej stronie było przynajmniej kilka). Mówił potem: „Chłopie (sic!), ale od połowy kożdy strony to jakoś gupio pises”. Czytałem z pasją Chłopów Reymonta kilkanaście razy, odnajdywałem w opisie Lipiec moją własną wieś i życie. Do dziś nie wiem, czy więcej razy przeczytałem Przygody dobrego wojaka Szwejka Jaroslava Haška, Mistrza i Małgorzatę Michaiła Bułhakowa czy Księgę urwisów Edmunda Niziurskiego. Pochłaniałem te książki, gdy sprzedawałem nowalijki na placu Imbramowskim w Krakowie, w zimnym żuku na targu Rybitwy, nawet w świetle nocnej latarni, bo stało się tam całe noce i czekało na hurtowników. Oddawałem się lekturze, zagubiony gdzieś na polu pełnym fasoli szparagowej – symulowałem pracę, jak to czasem mieli w zwyczaju chłopi podczas pańszczyzny (ale nie wiem, co wówczas robili, skoro nie mieli książek pod ręką). Wreszcie zachęciłem babcię i dziadka do przeczytania Chłopów Reymonta. Oboje mieli już wówczas około osiemdziesięciu lat. Byli zgodni, że autor wniknął głęboko w chłopski świat, jaki sami pamiętali i nosili w sobie.

Trudno będzie mi ujarzmić prezentyzm, czyli odnoszenie się do opisywanych wydarzeń przez pryzmat własnych doświadczeń życiowych (zwłaszcza jeżeli historia wydarzyła się na moim podwórku i była udziałem ludzi, z których się bezpośrednio wywodzę), skoro zamierzam opowiadać nie tylko o własnych korzeniach, lecz także o korzeniach większości współczesnych Polaków – potomków chłopów, mieszczan i Żydów (ale też zdegradowanej do poziomu chłopów ubogiej szlachty). Czuję się jak miasto Gdańsk, zbierające wiślane wody z szerokich przestrzeni Polski. Pięknie pisał ostatnio Andrzej Nowak o wsi Świlcza: „[…] wsi, z której wywodzi się mój ród po mieczu (chyba powinienem napisać: po pługu, który teraz pod moją ręką jest zastąpiony przez komputer)”17. Nie boję się prezentyzmu i refleksji nad przeszłością jako linią długiego trwania, jako bardzo długim wczoraj. Chciałbym pisać tak, by współcześni mi ludzie zrozumieli kontekst. To jest dla mnie popularyzacja historii.

Jako nowożytnik, czyli dokładnie rzecz ujmując, badacz wydarzeń z lat 1501–1800, jedną nogą tkwię w średniowieczu, a drugą – w nowoczesności. Dlatego nie pozwolę wydarzeniom z XIX–XXI wieku zawładnąć narracją tylko dlatego, że działy się niedawno, że ich łoskot jeszcze nie przebrzmiał i łatwiej się z nimi identyfikować. Albo dlatego, że zachowało się więcej źródeł archiwalnych lub więcej źródeł wytworzyły kancelarie i osoby prywatne (często na papierze celulozowym, kwaśnym i złej jakości, a nie – jak wcześniej – na czerpanym). Dla odmiany mediewistyka, opierająca się nieraz na okruchach źródeł, bywa zajęciem niesłychanie trudnym, odpowiedzialnym i wymagającym nietuzinkowej wiedzy.

Czasy wczesnonowożytne są ważne, bo to długi okres między średniowieczem a epoką industrialną, pełen niewykorzystanych źródeł, nieprzebadanych odpowiednio, trudnych w odczycie i w analizie. To też ważny okres dla korzeni współczesności, z nadużywaniem dziś takich określeń jak: „poddaństwo”, „pańszczyzna”, „ucisk” czy w gruncie rzeczy związany z rycerstwem średniowiecznym, „feudalizm”. I kiedy ożywiamy albo tworzymy demony przeszłości, warto pamiętać myśl Fryderyka Nietzschego, że jeśli zbyt długo patrzysz w otchłań, to ta zaczyna patrzeć w ciebie.

Opowieść rodzi się ze mnie i jest mną. W pisaniu o chłopstwie jestem zarówno twórcą, jak i tworzywem. Sam stanowię część tej materii, moje geny, moja twarz, nazwisko, używany język i system wartości. Ukrywanie się za narratorem piszącym w trzeciej osobie, pomijanie własnych doświadczeń nie służy opowieści, która ma trafić wprost do serc i umysłów czytelników. Nie jest to bowiem Pismo Święte, tekst nie ma powagi i suchości aktów normatywnych, ale nie jest też kabaretem. Snuje się jak życie, w którym zmęczeni szarością obowiązków, próbujemy się ogrzać słońcem, wiosną, ogniskiem jesiennym. Historia jest nie tylko nauczycielką życia i terapeutką, lecz także przewodnikiem po mikroświatach. Opowiada nam o tym, co działo się we wsiach i miastach, w których mieszkamy, kochamy i jesteśmy kochani. Pokazuje, że mimo wszystko udawało się przeżyć w każdej z około trzydziestu tysięcy polskich wsi – w średniowiecznych Strzygach, osadzie istniejącej do dziś w województwie kujawsko-pomorskim czy w podkarpackich Wielkich Oczach. Od czasów Długosza tu i tam ktoś co rano budził się, jadł śniadanie, chodził drogą, oglądał okolicę. Interesuje mnie, jak radzili sobie z codziennością ci, którzy dali nam życie, a robakom ciało. Teraz wieją z wiatrem, osiadają w wyobraźni poetów jak pierzaste nasiona dmuchawców na zasychających w ogródku grochowinach, szepczą: „Byliśmy, byliśmy, opowiadaj o nas…”. Życie niegdysiejszych ludzi – naszych przodków – składało się z półcieni. Przeszłość polskiej wsi nie jest czarno-biała. Doświadczyłem tego bardzo mocno. I o tym jest ta książka.

1 H. Markiewicz, Reymont Władysław, w: Polski słownik biograficzny, red. E. Rostworowski, t. 31, Wrocław 1988, s. 223.

2 O. Kolberg, Radomskie, red. J. Gajek, M. Sobieski, cz. 1, Dzieła wszystkie, red. J. Krzyżanowski i in., t. 20, Wrocław–Poznań 1964, s. 59, 60.

3 A. Gryczyński, Świadkowie minionego czasu, w: Czas Zatrzymany 2. Suplement, red. A. Gryczyński, Kraków 2008, s. 3.

4 T. Wiślicz, Rebelie chłopskie na ziemiach polskich od statutu toruńskiego do rabacji galicyjskiej. Podstawowe zagadnienia badawcze i interpretacyjne, w: Chłopi na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej do czasów uwłaszczenia, red. D. Michaluk, Ciechanowiec–Warszawa 2019, s. 289–302.

5 A. Brzezińska, Historyk profesjonalista i społeczeństwo. O potrzebie słuchania, „HISTORYKA. Studia Metodologiczne” 2021, t. 51, s. 41–61.

6 A. Kaczorowski, Hašek w Galicji, w: O Podhalu, Galicji i… Piłsudskim. Szkice nieznane, tłum. A.D. Kamińska, Warszawa 2013, s. 17.

7 O. Kolberg, Kieleckie, cz. 1, Dzieła wszystkie, red. J. Krzyżanowski i in., t. 18, Wrocław–Poznań 1963, s. 53, 54.

8 F. Braudel, Historia i trwanie, tłum. B. Geremek, Warszawa 1971, s. 38, 39.

9 F. Ziejka, Złota legenda chłopów polskich, Warszawa 1984, s. 16.

10 O. Kolberg, Tarnowskie–Rzeszowskie, oprac. J. Burszta, B. Linette, red. J. Burszta, Dzieła wszystkie, red. J. Krzyżanowski i in., t. 48, Wrocław–Poznań 1967, s. 55.

11Ibidem, s. 55, 58.

12 L. Stomma, Antropologia kultury wsi polskiej XIX w., Warszawa 1986, s. 152–153.

13 A. Leszczyński, Ludowa historia Polski, Warszawa 2020, s. 15.

14Przewodnik po kartotece materiałów do dziejów wsi, oprac. W. Maciejewska, Warszawa 1959, s. 3–16.

15 E. Wilczyńska, Możliwości wykorzystania tekstów folkloru w dociekaniach historycznych. Uwagi badacza kultury wsi polskiej XIX i początku XX wieku, „Rocznik Antropologii Historii” 2017, nr 10, s. 107–130.

16 M. Rauszer, Siła podporządkowanych, Warszawa 2021, s. 60–78. Por. K. Pobłocki, Chamstwo, Wołowiec 2021, s. 68–71.

17 A. Nowak, Dzieje Polski. Tom 5. Imperium Rzeczypospolitej, Kraków 2021, s. 449.

ROZDZIAŁ 1PRZESTRZEŃ. HISTORIA Z PERSPEKTYWY PODWÓRKA

Plansza do gry

Wszystko zaczyna się od naszego podwórka. Wszyscy mamy jakichś przodków i jakąś historię. Jeśli zaczniemy od własnego gospodarstwa czy działki rolnej, czegoś namacalnego, łatwiej będzie nam zrozumieć tysiące lat rolnictwa na ziemiach polskich. Odpowiedź na pytanie o los najbliższej studni czy o nasze geny bywa równie interesująca, co najostrzejsze spory ideologiczne, kulinarne czy muzyczne. W wielu przypadkach (także w moim) to poznanie dziejów własnej rodziny jest pierwszym krokiem do poznania dziejów Polski. Siedzę akurat w piwnicy w domu rodzinnym obok nieużywanego już pieca chlebowego. Zastanawiam się, jaka historia wiąże się z klepiskiem, kto wpoił podkowę w zaprawę betonową sufitu? Innym razem plewię kapustę za stodołą i myślę, ilu takich jak ja uprawiało już tę ziemię? Ruszam rytmicznie motyką, ostrożnie plewię chwasty, by nie pociupać sobie palców w sandałach, i nagle znajduję krzemienny odłupek, stworzony ludzką ręką. Tysiące lat temu gdzieś tu może odcinano tłuszcz od skóry ubitego zwierzęcia. Może to była część grotu osadzonego w łuku z rogu mamuta?

Wichry archeologii mieszają się z monsunem historii. Wiem, kto na tej samej działce, na której stoi mój dom, siedemdziesiąt lat temu zabił człowieka. Znam ze zdjęcia oprawcę oraz okoliczności tego zdarzenia. A ile osób zabito wcześniej? Kto nieświadomie kupił działkę z pradziejowym lub wczesno­średniowiecznym cmentarzyskiem czy mogiłą epidemiczną? Nierzadko koparka czy sztychówka, gdy zagłębia się w ziemi, trafia przypadkowo na kości nieznanych żołnierzy, wędrowców, ofiar przemocy lub egzekucji. O takim znalezisku opowiadał mi pewien stary grabarz. Kiedy w międzywojniu pogłębiano wąwóz pod budowę torów Warszawa–Kraków, natknięto się na ludzkie szczątki i elementy uzbrojenia. Pod wodzą ojca mojego rozmówcy, także grabarza, na obrzeże miejscowego cmentarza zwieziono ponoć dwa wozy worków z kośćmi. Niektóre ze szczątek miały ponoć resztki ostróg.

Czy spacerujemy po parku, czy zmierzamy osiedlową drogą na przystanek, chodzimy po dachu historii. Prahistorii – doda celnie archeolog. Pod powierzchnią ziemi znajdują się pozostałości po jej dawnych użytkownikach, od których pochodzimy. Dostrzegam w ziemi, w jej zapachu wieczny wyścig narodzin i zgonów, który jest jak szyderstwo życia ze śmierci. To archiwum życia – ziemia daje je i pochłania zarazem. Perpetuum mobile. Archeolog czyta przeszłość z zabytków kultury materialnej, historyk – ze źródeł pisanych. Przeszłość to dziwna obca kraina. Wchodzimy jak do siebie, jak do dawno opuszczonego pokoju, jak na własne podwórko, tyle że w nocy, w świetle księżyca, ostrożnie. Otoczenie niby znajome, a jednak inne. Jest ciemno i tylko z pozoru wszystko się zgadza.

Powoli otwieramy pudełko z grą, której plansza to obszar naszej wsi i podwórka. Pionkami są tutejsi mieszkańcy, rodowici i przyjezdni (wżenieni, nowi nabywcy działek, a nawet pracownicy sezonowi), a kostką – słońce. Sam zaczynałem odkrywanie historii od wypytywania dziadka o to, jak nazywają się okoliczne wsie, widziane z naszego pola na pagórku – ziemi, która wchłonęła litry mojego potu, a wraz z nim moje marzenia i złudzenia, mgliste wyobrażenia o świecie. Gleba była żółta, nieurodzajna, wcześniej rósł na niej dworski las. Pradziadkowie odkupili działkę po jej wykarczowaniu przez zaborcę. Drewno wykorzystano do budowy rowów strzeleckich podczas wojny. Dziadek opowiadał: „A tam to już Wiktorowice. Znołem tam takigo jednygo chłopoka”. Dziadku, a za tą wsią? „A tam to już Luborzyca, a dalej hań Bierków i zaś miasteczko Proszowice”. I dalej, dalej… Aż chciało się rzec za Poetą z Wesela: „Polska to jest wielka rzecz”.

Zrozumiałem wówczas, że ogrom świata składa się z puzzli, sześciokątów w plastrze miodu, które przez całe wieki przylegają do siebie. To my boimy się albo kpimy z odległości, geografii1. Od genealogii i historii lokalnej przeszedłem do historii totalnej. Od zagrody do katedry. Czy zatem mogę napisać historię wsi z perspektywy podwórka? A czy mogę napisać historię Krakowa z perspektywy Rynku Głównego? Mogę.

Topografia

Zaczynam pisać ten rozdział w samym środku średniowiecznej części mojej rodzinnej wsi, Dziekanowic. To tak zwana stara wieś, w jarze, dokąd zeszło osadnictwo z pagóra. Należała do każdego dostojnika krakowskiej kapituły katedralnej, który pełnił funkcję dziekana (tak jak w sąsiednich Kantorowicach zapewne urzędowali kantorzy). Wyobrażam sobie, jak dla odczynienia uroku i ściągania piorunów w trakcie lokacji wytyczano obszar pod nową zabudowę i orano jego linie wołami – bliźniakami2. Jak na środku placu wbito słup nadziany kołkami. Ich liczba była równa liczbie lat wolnizny od obciążeń dla osadników, lat potrzebnych na przetrzebienie zalesień pod domostwa i uprawę. Co roku jeden kołek ze słupa usuwano, aż w końcu, jak w innych wsiach, w Dziekanowicach można było rzec: „płać i płacz”3.

Świadectwem dawnego życia na wyżynie we wsi pozostały szczątki zabudowy mieszkalnej, jam gospodarczych i cmentarza wczesnośredniowiecznego z czasów, kiedy nie było jeszcze zwyczaju zakładania nekropolii wokół świątyń chrześcijańskich. Znaleźli je i przebadali archeolodzy. Jako dziecko bawiłem się na terenie późniejszych wykopalisk niczego nieświadomy, a gdy rozmawiałem z badaczami, czułem się jak żywa skamienielina, jak ostatni element wykopanej z ziemi układanki. Nad starą wsią do dziś widnieją dawny dwór i folwark. W czasach Polski Ludowej działał tam PGR, a potem firma nasiennicza. Droga, ostro opadająca od dworu aż na łąki, przed trzema dekadami była rewelacyjnym torem saneczkowym, długim na pół wsi.

Centrum wsi Dziekanowice, 1848 rok

W starowiejskim jarze kurczy się jeszcze kilka stuletnich chałup. Stoją blis­ko siebie, a ich okna zieją nostalgią. Zapewne przez stulecia domy były pełne życia, narodziny kolejnych dzieci pchały starców ku śmierci, tak jak mleczaki zostają zastąpione przez zęby trzonowe. Wieś była jednym organizmem, oddychała tym samym powietrzem przepojonym dymem drzewnym, zapachem gotowanej strawy, wonią stajen i obór. Chałupy, co widać na austriackiej mapie katastralnej z 1848 roku, układały się kaskadowo wzdłuż drogi. Za wsią stała karczma Zielona, którą przed drugą wojną światową zawiadywał Żyd, zwany przez miejscowych Pinkiesem (zapewne chodziło o Pinkusa). Opodal karczmy zlokalizowany był cmentarz dla zwierząt. Teraz nie panuje tam taki gwar jak dawniej. Osadnictwo wyniosło się znów na wyżyny, tam budują się nowe domy – dumne, ceglane, docieplone styropianem, odporne na wiatr czy spiekotę. Nie muszą już przytulać się do siebie.

Na rodzinną wieś spojrzałem przez mikroskop. A teraz biorę do ręki lunetę, byśmy wyobrazili sobie wiejskie mikroświaty w kosmosie ziem polskich. W samolocie lecącym z Gdańska do Krakowa można się przekonać, ile mija się tych osad i jak szybko. To plansze, na których historia popycha pionki. Tym się teraz zajmijmy.

Skąd się wzięło chłopstwo w Polsce?

Jeżeli wierzyć w ustalenia badaczy, jakieś czternaście miliardów lat temu miał miejsce Wielki Wybuch i zaczął się nasz świat. Przed czterema miliardami pojawiły się na nim żywe organizmy, a dwa i pół miliona lat temu – stworzenia podobne do ludzi. Istoty zaliczane do rodzaju homo dzieliły się na kilka gatunków. Badacze dopatrują się śladów gatunku homo erectus w Kończycach Wielkich, śląskiej wsi, w której rośnie pięćsetletni dąb, bodaj najstarszy w regionie4. Około trzystu tysięcy lat temu człowiek opanował ogień. Wiadomo, że współcześni ludzie pojawili się sto tysięcy lat później5. Kiedy wszystko już zostało przeorane przez lądolód, napłynęły nowe fale osadnicze. Jedna z nich parała się rolnictwem. Około dziesięciu tysięcy lat temu większość ludzi żyła już z rolnictwa oraz pasterstwa. Rewolucja agrarna oznaczała zatrzymanie się człowieka, dotąd prowadzącego koczowniczy tryb życia. Można powiedzieć, że ziarna zbóż osiedliły człowieka, znacząco wpłynęły na wzrost zaludnienia oraz pojawienie się różnic społecznych6.

Rolnictwo oraz hodowla, a także poprzedzające je łowiectwo, to najstarsze prace człowieka, a rola wydaje się najstarszym zakładem pracy. Wciąż dają nam chleb, i to dosłownie. Na ziemiach polskich i w Europie Środkowej ludzie zajmują się tym od siedmiu–ośmiu tysięcy lat. Kulturę społeczności trudniących się rolnictwem, przybyłych na późniejsze ziemie polskie z okolic dzisiejszych Węgier, archeolodzy nazwali kulturą ceramiki wstęgowej rytej – od wytwarzanych naczyń. Pojawiło się osadnictwo, a z nim takie neolityczne zajęcia jak garncarstwo czy tkactwo. Świat pozornie się zatrzymał.

Osadników przyciągały zwłaszcza żyzne ziemie nadrzeczne, gdzie namuliska były porośnięte przez lasy łęgowe z lipą, grabem czy jesionem. Takich lokalizacji poszukiwali rolnicy i hodowcy z dorzecza Dunaju przekraczający Karpaty i Sudety. Wczesnorolnicze społeczności zasiedlały ziemie nad Wisłą i Odrą. Ludzie szukali również złóż krzemienia oraz słonych wód7. Wspólnoty te różniły się więc od łowców i zbieraczy żyjących wcześniej na tych terenach – mówiąc oględnie, myśliwych, wędkarzy i grzybiarzy (dziś możemy też sobie wyobrazić takich zbieraczy, patrząc na ludzi chodzących cierpliwie z wykrywaczem metalu po nadbałtyckiej plaży). Oczywiście zbieractwo to nie tylko grzyby, lecz także rośliny. Ludzie jedli bulwy, owoce, dzikie zboża. Ważny element diety stanowiły kasze. Wyżej położone tereny, po wykarczowaniu lasu, stawały się atrakcyjne pod coraz bardziej zaawansowane rolnictwo czy pasterstwo. Zamiast gonić za zwierzyną, udomowiono ją. Działalność człowieka trwale zmieniła przyrodę. Taki kraj – żyzny, pełen pól, bogaty w roślinność, miody i mięsa – pod panowaniem Mieszka I zobaczył Abraham ben Jakub, Żyd pochodzący z Hiszpanii, który w latach 965–966 podróżował po terenach słowiańskich8.

Ludzie zaczęli ręcznie uprawiać ziemię, co się nazywa kopieniactwem. Wysiewano różne gatunki pszenicy na zradlonej glebie. Sam w taki sposób uprawiałem zagon – obracałem i spulchniałem ziemię pod pomidory sztychówką, a pewne swego dżdżownice lazły na boki, zanim kury i dzikie ptaki je wyżarły. W hodowli pradawnych ludzi znajdowały się: świnie, bydło, owce i kozy. Wcześniejsze ryzykowne zapuszczanie się w knieje na polowania i zbieranie owoców lasu zeszły na dalszy plan. Mobilne obozowiska łowców – jak samobieżne wiejskie sklepy spożywcze i piekarnie pojawiające się o stałych porach w danej miejscowości – przemieniały się w osady9.

Uprawiano poletka w pobliżu pierwocin osad, których nazw nigdy nie poznamy, więc możemy śmiało pożonglować pomysłami: Neolitowice, Paleolewo, Mezolitówek czy bardzo szwejkowe Muchyzeżryjciemniewice. Kręcenie się bliżej wioski zmniejszało ryzyko zostania pożartym przez wilka, demona czy mieszkańców innej osady, gustujących akurat w ludzkim mięsie. Kiedy dziś spaceruję po górujących nad Krakowem stokach Zwierzyńca, przez porastający je Las Wolski, w kierunku zoo, słyszę z dala nietutejsze porykiwania gadziny przywiezionej z całego świata. Wtedy opieram się o stuletnie drzewo i przymykam oczy, odczuwam grozę pradawnych kniei.