39,00 zł
Inspirowana współczesną historią poruszająca powieść o odwadze, poświęceniu i przyjaźni między syryjskim uchodźcą i amerykańskim nastolatkiem
Ojciec Ahmeda zaginął, gdy płynęli nocą łodzią przemytników, starając się dotrzeć do wybrzeży Grecji. Wcześniej, w czasie bombardowania, stracił mamę, siostry i resztę rodziny. Gdy jakimś cudem w końcu dociera do Belgii, okazuje się, że czeka go życie w przepełnionym ośrodku lub deportacja. Postanawia ukryć się, a potem uciec o Anglii.
Trzynastoletni Max Howard przeprowadził się z rodziną do Brukseli. Mimo nieznajomości języka rodzice zapisali go do francuskiej szkoły, w której ma same kłopoty. Nie znajduje zrozumienia ani u rodziców, ani u starszej siostry. Jest źle na wszystkich frontach. Sytuacja zmienia się, gdy pewnego dnia schodzi do piwnicy i odkrywa ukrywającego się młodego syryjskiego uchodźcę… Postanawia mu pomóc, zainspirowany historią o belgijskim bohaterze ruchu oporu z czasów II wojny światowej.
Niestety wraz z rodzącą się przyjaźnią rośnie zagrożenie – w Paryżu i Brukseli doszło do ataków terrorystycznych, policja i wojsko urządzają blokady, a nastroje antyimigracyjne rosną. Chłopcy wymyślają szalony plan, by uratować Ahmeda, ale utrzymanie tajemnicy okazuje się bardzo trudne…
Chłopiec znikąd z wrażliwością i umiarem, podejmuje temat odwagi i zaufania w świecie, w którym zaczynają dominować stereotypy i strach przed nieznanym. Nawiązuje do historii Europy i może być przyczynkiem do podjęcia w domu czy w szkole dyskursu dotyczącego kryzysu imigracyjnego i narastającej islamofobii.
>> Najlepsza książka dla dzieci 2018 wg. „Washington Post” i jedna z 10 najlepszych powieści dla nastolatków 2018 wg. „New York Times“.
>> #1 w plebiscycie blogerów Lokomotywa 2019 w kategorii fabuła.
>> Nominacja do nagrody na najlepszą książkę dziecięcą 2019 w konkursie Przecinek i Kropka.
Część dochodu z książki wspiera działania Polskiej Akcji Humanitarnej na rzecz syryjskich uchodźców.
Książkę polecają:
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 368
Rok wydania: 2019
Dla Sashy, Natalii i wszystkich dzieci świata
À Sasha, à Natalia et aux enfants du monde
إلى ساشا وناتاليا و أطفال العالم
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Celowo zaczekali na chmurną, bezksiężycową lipcową noc. Przemytnicy powiedzieli, że może w taką pogodę grecka straż przybrzeżna ich nie zauważy.
Lecz teraz ta ich niewidzialność okazała się problemem. Górna część pontonu kołysała się już tylko dziesięć centymetrów nad powierzchnią wody, kilka centymetrów niżej niż w chwili, gdy wypływali na Morze Egejskie. W zasięgu wzroku nie było żadnego lądu. Kapitan bezskutecznie próbował ponownie uruchomić silnik. Pasażerowie – osiemnastu mężczyzn, trzy kobiety i czworo dzieci – stłoczyli się w szarą gromadę na pokładzie. Niektórzy mieli na sobie niedopasowane kapoki; tylko kilka osób umiało pływać.
– Jeżeli silnik nie zaskoczy, wszyscy się potopimy – powiedziała jedna z kobiet głosem piskliwym od paniki.
Nikt nie zaprzeczył.
Ahmed Nasser przycisnął do siebie kamizelkę ratunkową, za małą dla czternastoletniego chłopaka, który prawie dorównywał wzrostem ojcu. Przypomniał sobie zasłyszane w Turcji opowieści o przemytnikach sprzedających uszkodzone kamizelki, które zamiast ratować, pozwalały ludziom utonąć.
Nagle poczuł na ramieniu dotyk dłoni.
– Ahmed, serduszko moje, nie bój się.
Ahmed spojrzał na potężną sylwetkę ojca, wciśniętą w ścianę nadmuchiwanej łodzi. Mężczyzna miał przewieszoną przez ramię dętkę. Uśmiechał się spokojnie, jakby wiedział, że wszystko dobrze się skończy. Lecz odór niemytych i spoconych ciał, przerażone spojrzenia i mdlący ruch lekko wzburzonych fal podpowiadały Ahmedowi coś zupełnie przeciwnego.
– Ta pani ma rację – szepnął Ahmed. – Z pontonu uchodzi powietrze. Jeśli silnik nie odpali...
– Cicho już – przerwał mu ojciec.
Powiedział to zdecydowanym, lecz zarazem łagodnym tonem, jakby uspokajał dziecko. Ale Ahmed był dość duży, aby dostrzec bezsilność, która się za tym kryła. Pomyślał o swojej matce, siostrach, dziadku – czy czekała go gorsza śmierć niż ich? Ojciec zapewnił go, że umarli bez bólu. Z pewnością szybciej niż tutaj. Wtedy nie było czasu na złudne pocieszenia.
Od greckiej wyspy Lesbos wybrzeże Turcji dzieliło mniej niż dziesięć kilometrów. Ahmed wypatrywał świateł z lądu, czy choćby z innej łodzi, lecz bez powodzenia. Gdzie jest Europa? Gdzie jest reszta świata? Na niebie nie było ani jednej gwiazdy, która zwiastowałaby istnienie lepszego miejsca na ziemi. Niebo było równie ciemne co woda w dole. Ahmed ledwie widział tarczę zegarka z nierdzewnej stali, który jego ojciec nosił do tego wieczoru, kiedy to włożył go na jego nadgarstek. Należący niegdyś do pradziadka Ahmeda zegarek nosił nazwę Omega Seamaster, „władca mórz”, która teraz brzmiała przewrotnie.
– Przecież wiesz, że nie umiem pływać – szepnął Ahmed.
– Nie będziesz musiał – odparł jego ojciec.
Ale sportowe buty Ahmeda zaczęły już przemakać. Czuł, jak woda chlupocze na dnie łodzi. Ludzie wyrzucali bagaże do morza, starając się zmniejszyć balast. Ahmed przyglądał się torbom unoszącym się na powierzchni; niektóre odpływały, inne tonęły. Kilka osób próbowało wylewać wodę plastikowymi butelkami, lecz na niewiele się to zdało. Siedząca przed nimi kobieta rozpłakała się. Ahmed dopiero teraz zauważył, że trzyma w chuście niemowlę.
– I po co te łzy – zwrócił się do niej ojciec Ahmeda. – W tej łodzi jest już dość mokro – zażartował.
Na te słowa rozpłakała się jeszcze bardziej.
– Allahu Akbar! – modlili się niektórzy.
– Baba...
– Ona ma rację – przerwał mu ojciec. – Musimy ruszyć tę łódź. Ale nie utoniesz. Inni też nie.
Ahmed zauważył, że ojciec zerknął na kobietę i jej dziecko, a potem na pozostałych zdesperowanych, przerażonych obcych ludzi w przepełnionej łodzi. Baba ściągnął z ramienia dętkę i wsunął ją synowi przez głowę na pierś. Potem pochylił się i szepnął mu do ucha:
– Wybacz mi, serduszko. Muszę cię na chwilę opuścić.
– Opuścić? Dokąd idziesz?
Ale jego ojciec już zdążył się odwrócić.
– Baba!
Ahmed chciał go zatrzymać, gdy zorientował się, że dętka przyciska mu ręce do ciała. Zanim je wyswobodził, jego ojciec był już jedną nogą za burtą.
Ahmed rzucił się, aby go złapać. Za późno. Jego ojciec zsunął się już do ciemnej wody niczym węgorz. Chwilę później wyłonił się znów, pływając w miejscu.
– Co robisz? – zawołał Ahmed.
– Musimy pociągnąć łódź. – Jego ojciec przyglądał się badawczo pasażerom. – Czy ktoś jeszcze umie pływać?
Pochodzili z przeróżnych miejsc – Syrii, Afganistanu, Iraku – lecz z bezradnych spojrzeń, które wymieniali, Ahmed wywnioskował, że jedno ich łączyło: nikt nie potrafił pływać.
Nagle za jego plecami odezwał się po arabsku głos z irackim akcentem:
– Ja umiem.
Ahmed się odwrócił. Drobny żylasty mężczyzna zdjął kurtkę, potem koszulę. Podał je kobiecie obok, która złożyła ubranie starannie, jakby chciała pokazać, że oczekuje jego powrotu. Pomiędzy nimi siedziała mała dziewczynka, której prawie nie było widać spod kapoka.
– Ja też umiem – powiedział kapitan. Wydawał się zawstydzony awarią silnika, choć Ahmed nie widział w niej jego winy. Mężczyzna nie był nawet prawdziwym kapitanem, tylko zwykłym studentem inżynierii z Homs, którego przemytnicy wybrali spośród uchodźców do niewdzięcznego obowiązku sterowania łodzią. Dzięki temu zasłużył na podłużną pomarańczową boję, którą teraz wrzucił do wody i wskoczył za nią.
Ahmed próbował oddać ojcu dętkę, lecz ten nie chciał jej wziąć, twierdząc, że tylko go spowolni. Mężczyźni podpłynęli do przedniej części łodzi, a gdy jeden z pasażerów oświetlił latarką ciemną wodę, przewiązali boję liną holowniczą. Ahmed próbował dosłyszeć, co mówią, ale naradzali się zbyt cicho. Potem każdy z nich chwycił linę jedną dłonią i zaczął młócić wodę nogami, wiosłując wolną ręką. Ojciec Ahmeda popłynął przodem, dwaj mężczyźni za nim.
Łódź szarpnęła i ruszyła, jakby popchnęła ją gigantyczna dłoń.
Pasażerowie wznieśli wiwaty i okrzyki: „Chwalić Boga!”. Ci na środku łodzi nabierali wodę z dna do butelek, które następnie przekazywali do wylania tym przy ściankach. Opróżniając butelki, Ahmed czuł, jak opuszcza go lęk, a jego miejsce zajmuje duma, że to właśnie jego ojciec prowadzi pływaków. Przypomniały mu się dawno minione weekendy sprzed wojny, gdy całą rodziną grillowali i piknikowali z przyjaciółmi pod Aleppo. Późną nocą ojciec prowadził dabke[1], kręcąc sznurem trzymających się za ręce tancerzy, przytupujących do rytmu bębna i tamburynu. Ahmed wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo i pozwalał ponieść temu szaleństwu, wiedząc, że Baba dowodzi.
Lecz pół godziny później ze wspomnień wyrwał go wiatr, który nagle się wzmógł, a wzburzone fale zakołysały pontonem. Co pewien czas przelewały się ponad wiotczejącymi ścianami łodzi. Ahmed słyszał chlupot wody na dnie. Zerkał z niepokojem na promień światła oświetlający jego ojca i pozostałych pływaków. Grzywy fal rozbijały się nad ich głowami, spowalniając ich, lecz wolnymi rękami mężczyźni niestrudzenie młócili wodę.
Lunął deszcz. Po kilku minutach Ahmed był już całkiem przemoczony. Pocieszał się, że letnia ulewa nigdy nie trwa długo, lecz ona jeszcze bardziej wzburzyła morze. Pływacy wciągnęli łódź prosto w fale. Miotała się i podskakiwała, naprężając linę, ale nadal unosiła się na powierzchni wody.
Nagle przyszła boczna fala.
Ahmed nie widział jej, ale ją poczuł. Przechyliła ponton na bok i zdawała się trzymać go w tej pozycji, jakby zastanawiała się, ile warci są ci w środku. Ahmed nabrał powietrza w oczekiwaniu na wywrotkę, lecz fala pozwoliła pontonowi zsunąć się po jej boku i zamiast tego zalała pływaków, którzy zupełnie zniknęli. Następnie zerwała boję z liny i cisnęła ją w mrok.
Wszyscy zamilkli, zaskoczeni, lecz po chwili zaczęli krzyczeć i omiatać latarkami telefonów powierzchnię morza.
– Gdzie oni są? Ktoś ich widzi?
Pierwszy pojawił się kapitan. Irakijczyk wypłynął po nim, łapiąc powietrze wielkimi haustami. W dłoni nadal ściskał linę.
Ale gdzie był Baba?
Ahmedowi wydawało się, że w oddali, w strugach zacinającego deszczu, dostrzegł głowę ojca, wynurzającą się z morza.
– Baba! – krzyknął.
Lecz nie usłyszał odpowiedzi, a gdy znów spojrzał w tamtą stronę, zobaczył tylko niekończące się spienione grzbiety fal.
ROZDZIAŁ DRUGI
Max Howard niemal zadławił się gofrem.
– Co niby zamierzacie?!
Powinien zacząć coś podejrzewać, kiedy rodzice zaproponowali drugiego tego dnia gofra. Zeszli właśnie z Grand-Place, rynku w centrum Brukseli, gdzie turyści gapili się na budynki zdobione na złoto. To był ich trzeci dzień w Belgii i mama Maksa chciała zrobić im tu rodzinne zdjęcie. Pewnie zamierzała wrzucić je potem na Facebooka z głupkowatym podpisem w stylu: „Rozpoczynamy nasz ekscytujący rok w Europie!”.
Max znalazł się w Europie po raz pierwszy i Grand-Place, podobnie jak wszystko inne, co do tej pory tu zobaczył, wydawał mu się nierzeczywisty. Odchodzące od niego wąskie brukowane uliczki otaczały sklepy z czekoladą, stoiska z goframi i kioski z pamiątkami, w których można było kupić ozdobne kufle do piwa i breloczki z Manneken Pis, rzeźbą przedstawiającą małego siusiającego chłopca, brukselską maskotkę. Ich stolik przed budką z goframi mijali turyści rozmawiający we wszystkich językach świata i chociaż Max miał wrażenie, że nadal jest rano, kelnerzy zaczynali już kredą wypisywać na tablicach menu obiadowe. Nawet przez mgłę jet lagu Max był w stanie zrozumieć, że jego rodzice powiedzieli właśnie coś okropnego.
– Myślałem, że pójdę do amerykańskiej szkoły. Razem z Claire. – Rzucił spojrzenie starszej siostrze, która siedziała po drugiej stronie metalowego stolika. Czy ona też o wszystkim wiedziała? Ale Claire potrząsnęła tylko długimi blond włosami i nadal pisała esemesa do kogoś z miliona przyjaciół, których zostawiła w domu. Max miał ochotę wyrwać jej telefon z ręki i wrzasnąć, że jest zdrajczynią. W Waszyngtonie zawsze mówiła mu o wszystkich planach ich rodziców, a nawet doradzała, jakich strategii może użyć, żeby ich uspokoić, kiedy znowu robili aferę z powodu jego stopni w szkole. Ale gdy ich rodzice oświadczyli, że przeprowadzają się na rok do Brukseli, by ich tata podjął pracę jako konsultant NATO, sojuszu wojskowego, którego celem była obrona Europy przed Rosją, Claire wściekła się bardziej od Maksa. Najwyraźniej chciała mu pokazać, że teraz może liczyć wyłącznie na siebie.
Mama pochyliła się w jego stronę. Była niska, niewiele wyższa od niego, lecz mimo to umiała sprawić, że Max czuł się schwytany w pułapkę.
– Claire jest w liceum. W przeciwieństwie do ciebie nie ma już czasu na przygody.
Ale Max nie dał się zwieść słowu „przygoda”. Wiedział, co jego mama tak naprawdę ma na myśli: „Claire jest wzorową uczennicą i ma szanse dostać się na Harvard albo do Yale. Ty natomiast ledwo zdałeś do siódmej klasy i obawiamy się, że resztę życia spędzisz, wegetując w naszej piwnicy”.
Max zwrócił się do ojca. Ten popijał malutką, europejską kawę, ale jego opalona twarz, krótkie bojówki i koszulka z maratonu marines jasno wskazywały jego amerykańskie pochodzenie. Poza Grand-Place Max nie widział w Belgii ani jednego mężczyzny w szortach.
– Tato?
Wiedział, że jego rodzice rzadko się ze sobą zgadzali. Ale ojciec tylko się uśmiechnął, jakby przejrzał na wylot sztuczki syna, i potrząsnął głową.
– To dobry pomysł, Max.
Max spojrzał na swoich rodziców z obrzydzeniem. Takie samo spojrzenie posłałby też Claire, gdyby ta łaskawie oderwała wzrok od telefonu.
– Ale wiecie, że nie znam francuskiego?
– Nauczysz się – odpowiedział mu ojciec.
– Pani Krantz mówiła, że masz ucho do języków – dodała matka.
Max miał wrażenie, że jej „wewnętrzna prawniczka” czaiła się z tym materiałem dowodowym już od jakiegoś czasu. Prawie wykrzyknął, że nie dosłyszał, ale byłby to głupi żart i Max czuł się zbyt zdołowany, żeby sobie na niego pozwolić.
Pani Krantz była pedagożką, którą rodzice zatrudnili w Waszyngtonie, gdy Max prawie zawalił wszystkie przedmioty prócz historii. Powiedziała im, że powinien popracować nad umiejętnością systematycznego uczenia się i koncentracją, a zwłaszcza nad kontrolą impulsów. Ale to ostatnie miało zapewne związek z incydentem z rowerem: szurnięty typek z ósmej klasy zabrał rower jego przyjaciela Kevina i Max ruszył za nim w pogoń. Nic wielkiego by się nie stało, gdyby ósmoklasista nie stracił panowania nad kierownicą, gdy Max wreszcie go złapał, i nie przewrócił się, łamiąc sobie rękę. Jego rodzicie obarczyli winą za całe zdarzenie Maksa i nawet Kevin się na niego wściekł, bo po wypadku rower wrócił do niego w opłakanym stanie.
Ale całe tamto zamieszanie było niczym wobec tego, co działo się teraz. Oto stał się rozbitkiem w dziwnym, obcym kraju, gdzie ludzie jedli koninę (mama pokazała mu ją w sklepie, więc wiedział, że to na pewno prawda) i porozumiewali się językiem, który brzmiał jak mokry kaszel, Maksowi zaś odmawiano jego niezbywalnego prawa do nieuważania na lekcji w języku, który rozumiał. Gimnazjum po angielsku było wystarczająco straszne. Wiedział, że mógł zapomnieć o poznaniu nowych przyjaciół. Miał ich kilku w Waszyngtonie, takich jak Kevin i Malik, którzy lubili gry RPG i komiksy, tak jak on. Ale jak niby miał znaleźć sobie nowych znajomych, jeśli nie umiał się z nimi dogadać?
Nawet pogoda jakby sprzysięgła się przeciwko niemu. Kilka minut temu świeciło słońce, ale teraz niebo zasnuły szare chmury.
Czuł nadciągający od strony mamy burzowy front wymuszonego entuzjazmu.
– Będziesz mógł dłużej spać! Szkoła jest tuż za rogiem. Claire będzie musiała wstawać wcześniej, żeby zdążyć na autobus...
– On nie jest zupełnym idiotą – przerwała jej Claire.
Max pomyślałby, że siostra go broni, gdyby nie nacisk, jaki położyła na słowo „zupełnym”.
– Słucham? – Matka posłała Claire znaczące spojrzenie.
– Max wie, że to nie zabawa. Wszyscy o tym wiemy.
– Claire – powiedział ojciec ostrzegawczym tonem.
Max ją rozumiał. Była szczęśliwa w Waszyngtonie, otoczona tłumem przyjaciół. Kochała Walls, superekskluzywne liceum, w którym ukończyła właśnie dziewiątą klasę. Ale traktowała Maksa, jakby to z jego winy przeprowadzili się do Europy, co nie było przecież prawdą. Teraz nie umiał jej współczuć. Claire będzie przynajmniej mogła chodzić do szkoły, gdzie uczą po angielsku.
Max odsunął od siebie gofra.
– Nie idę tam.
– Nie masz wyboru, Max – jego matka powiedziała łagodnie, ale stanowczo.
– Jak niby mam zdać do ósmej klasy w szkole, gdzie mówi się tylko po francusku?
Grupa turystów spojrzała w ich stronę. Max zdał sobie sprawę, że krzyczy. Nienawidził tego, że w Brukseli wszyscy chodzili po mieście tak cicho i z tak ponurym wyrazem twarzy, jakby ktoś przed chwilą ich zbeształ. Nawet małe dzieci były spokojniejsze niż w Ameryce.
– I znowu się zaczyna – mruknęła pod nosem Claire.
– Zamknij się – rzucił do niej Max.
– Nie idziesz do siódmej klasy – uświadomiła go Claire, oderwawszy wzrok od telefonu.
Jego rodzice wymienili nerwowo porozumiewawcze spojrzenia i Max natychmiast zrozumiał, że jego siostra nie skłamała.
– Słucham?!
– Uznaliśmy, że łatwiej ci będzie nauczyć się francuskiego, jeśli powtórzysz szóstą klasę – powiedział jego ojciec.
Nie zatrzymali się tu na kawę i gofry. Max zdał sobie sprawę, że rodzice zwabili go w pułapkę. Zerwał się z krzesła.
– Chcecie, żebym powtarzał klasę?
– Pomyśl lepiej, jak płynnie będziesz mówił po francusku, gdy wrócimy do Stanów – rzekła jego mama. – Będziesz najlepszy w klasie!
Wyniki w nauce. Tylko one obchodziły jego rodziców. Podniósł ze stolika rozmiękłe resztki gofra i przecisnął się obok krzesła matki do kosza na śmieci. Wrzucił wszystko do środka.
– Max! – zawołała go matka, ale Max nawet się nie obejrzał. Stał z rękami skrzyżowanymi na piersi. Otarł wierzchem dłoni kroplę wody, która spadła mu na twarz. Fantastycznie. Zaczynało padać. Znalazł się w Brukseli dopiero siedemdziesiąt dwie godziny temu i już miał jej dosyć – małych samochodów, kłębów papierosowego dymu, poprzycinanych, rachitycznych drzew, które wyglądały, jakby amputowano im kończyny, śmierdzących olejem barów z frytkami i kebabami, nieuprzejmych kelnerów, którzy pracowali w żółwim tempie. W ciągu jednego popołudnia prawie przejechał go tramwaj, a potem niemal wdepnął w psią kupę (całe to miasto było jakimś fekalnym torem przeszkód, bo chyba nikt w Brukseli nie sprzątał po swoim psie). Niektóre miejsca wyglądały tu tak, jak Max je sobie wyobraził, z wielkimi oknami, doniczkami pełnymi kwiatów i spadzistymi dachami rodem z bajki, a inne wyglądały inaczej (Max nigdy wcześniej nie widział tylu kobiet w chustach). Ale nigdzie w Brukseli nie czuł się jak w domu.
Ogarnęła go tęsknota. Miał ochotę na prawdziwego hamburgera, a nie na dziwny kawałek na wpół surowej wołowiny, który Belgowie określali mianem „filet américain”. Wyobraził sobie, jak Kevin i Malik zajadają tłusty kawał mięsa w barze przy Connecticut Avenue. Czego by nie oddał, by usiąść z nimi przy jednym stoliku, porozmawiać o nowym filmie z Avengersami i planować, u którego z nich zostaną następnym razem na noc. Chciał wysłać im esemesa, ale był zbyt zażenowany, by przyznać się, że rodzice zmuszają go do powtórzenia szóstej klasy. Czy po jego powrocie nadal będą się przyjaźnić, jeśli znajdą się w innych klasach?
Max nigdy nie czuł się tak bardzo samotny.
Usłyszał za sobą kroki i po chwili ktoś ścisnął go za ramię. Jego ojciec nie był szczególnie postawnym mężczyzną, ale miał mocną, stanowczą rękę, wytrenowaną przez lata gry w golfa i uścisków dłoni w Waszyngtonie.
– Wiem, że cię zaskoczyliśmy.
– Co masz na myśli? Przeprowadzkę do Belgii? Francuską szkołę? Czy powtarzanie szóstej klasy?
– Wszystko, co wymieniłeś – przyznał ojciec Maksa. – Ale mama miała rację, kiedy mówiła, że to świetna okazja. I wreszcie będziesz mógł trochę odetchnąć. Musisz tylko nauczyć się francuskiego i...
– Muszę tylko nauczyć się francuskiego? Tylko całego języka. Rany, dziękuję. Naprawdę mi ulżyło.
Ojciec zaśmiał się i Max mimo wszystko poczuł, że opuszcza go gniew. Mężczyzna pochylił się do syna, mrużąc oczy.
– Na razie wystarczy, że zapamiętasz cztery francuskie słowa.
Max nie zamierzał pozwolić ojcu wywinąć się tak łatwo. W milczeniu wpatrywał się w brukowaną ulicę. Na rogu stała kobieta w chuście na głowie, z kubkiem po kawie w dłoni. Max nie rozumiał napisu na kawałku tektury, który miała w drugiej ręce poza słowami faim, „głodny”, i réfugié, „uchodźca”. Pożałował, że zamówił gofra. Mógłby teraz dać jej te pięć euro.
– Max, proszę cię – powiedział łagodnie jego ojciec. – Przynajmniej spróbuj.
– Nie mam za bardzo wyboru, prawda? – mruknął Max.
– Zuch chłopak! A te cztery słowa... – Jego ojciec rozejrzał się dokoła, jakby chciał się upewnić, że nikt ich nie podsłuchuje. – Où est la toilette – wyszeptał.
– „Gdzie jest toaleta”? Zwariowałeś? – jęknął Max.
Ojciec wesoło poczochrał jego brązowe kręcone włosy.
– No popatrz. Już wszystko rozumiesz!
ROZDZIAŁ TRZECI
Ahmed słuchał Ibrahima, ale nie patrzył na niego. Dzięki temu łatwiej mu było ukryć, co czuł w związku z ostatnimi złymi wieściami.
Już dawno przestał widzieć w Ibrahimie Malakim Irakijczyka. Dla niego był to przyjaciel jego ojca, mimo iż ta więź zadzierzgnęła się w niecałą minutę w zimnej morskiej wodzie, gdy mężczyźni przyrzekli sobie: „Gdyby coś mi się stało, zaopiekuj się moją rodziną”.
Lecz teraz, po prawie miesiącu nocowania w namiocie w parku Maksymiliana w centrum Brukseli, Ibrahim wyjaśnił, że belgijski Urząd ds. Cudzoziemców odmówił jemu i jego rodzinie przyznania statusu uchodźcy.
– Chcą nas zmusić do powrotu do Iraku – powiedział.
Ahmed spojrzał na morze namiotów kempingowych rozciągające się za tym, który dzielił z Ibrahimem i jego rodziną. Uchodźcy nie mieli prawa do zakwaterowania, dopóki nie zarejestrowali się w Urzędzie ds. Cudzoziemców po drugiej stronie ulicy. Przez całe lato kolejki były tak długie, że ludzie czekali na to wiele dni, a nawet tygodni, nie mieli więc wyboru i koczowali w parku, w obozie Czerwonego Krzyża. Ahmed lubił wolontariuszy, którzy prowadzili obóz i przynosili im wszystko, od ubrań i koców po gorące posiłki i pieluszki dla dzieci. Założyli nawet małą szkołę. Ahmed wybrał się do niej raz z czteroletnią córką Ibrahima, Baną, i nauczył kilku zwrotów po francusku.
Lecz niedawno Ministerstwo Spraw Wewnętrznych ogłosiło, że zamierza zamknąć obóz. Lato chyliło się ku końcowi, ale Ahmed wiedział, że to reakcja na coś więcej niż zmianę pogody. Drewniane skrzynki zamiast krzeseł i stołów, pranie wiszące na sznurach rozciągniętych pomiędzy drzewami, namiot pierwszej pomocy z ogromnym czerwonym krzyżem, stosy podarowanych ubrań – to wszystko stanowiło niepokojący kontrast wobec lustrzanych biurowców otaczających park. Władze nie mogły dłużej usprawiedliwiać istnienia miasteczka namiotów w centrum stolicy Unii Europejskiej.
Teraz żona Ibrahima, Zainab, tłumaczyła, że mieli nadzieję, iż zatrzymają się u krewnych, którzy mieszkali w pobliskiej dzielnicy Molenbeek, podczas gdy Ibrahim złoży odwołanie od decyzji urzędu.
– Jako nieletni bez opieki, do czasu rozpatrzenia twojej sprawy musisz pozostać pod opieką państwa – wyjaśniła łagodnym tonem.
Ahmed poczuł ucisk w żołądku. Od kiedy łódź greckiej straży przybrzeżnej uratowała ich i przewiozła na brzeg Lesbos, nie wypowiedział więcej niż kilka koniecznych słów. Teraz jednak sięgnął po te, które przerażały go najbardziej.
– Sam?
Po Europie wędrowały samotnie tysiące dziecięcych uchodźców. Spotkał kilkoro po drodze. Wysłuchał plotek i informacji, którymi się wymieniali: którym przemytnikom ufać, które szlaki są najbezpieczniejsze. Część z nich była sierotami jak on; inne dzieci wysłano przodem w nadziei, że później sprowadzą krewnych; kilkoro oddzielono od ich rodzin po drodze. Ahmed zakładał, że zostanie z Ibrahimem w Belgii przynajmniej do ukończenia szkoły średniej. Nigdy nie brał pod uwagę możliwości, że Ibrahim i jego rodzina sami nie dostaną pozwolenia na pobyt.
– Bez nas będzie ci łatwiej – dodał Ibrahim. – Jesteś Syryjczykiem, nie Irakijczykiem. Syryjczyków biorą...
Ahmed nawet nie chciał mieszkać w Belgii. Praktycznie nic nie wiedział o tym małym kraju tkwiącym między Francją a Holandią niczym kamyk w bucie. Jego ojciec zamierzał wyjechać do Anglii lub Kanady, gdzie przynajmniej znaliby język. Ahmed pojechał do Belgii tylko za Ibrahimem.
– Ale dokąd pójdę?
– Jest taki ośrodek, który przyjmuje właśnie nieletnich bez opieki. Będziesz miał dach nad głową...
Ahmed się skrzywił. Mieszkał już w innych ośrodkach dla uchodźców w Grecji i na Węgrzech; były to praktycznie zagrody dla ludzi. Panował tam nieznośny tłok, do tego jedzenie było przeterminowane, a zniecierpliwieni strażnicy ciągle wrzeszczeli. Poprzysiągł wtedy, że nigdy już nie trafi do żadnego z tych miejsc. Dość się nasłuchał, co miały do zaoferowania takim chłopakom jak on: bójki, nocne koszmary, dziwne jedzenie, badania lekarskie i zajęcia językowe. Do tego przeciążeni dorośli. Zajmie im wiele miesięcy, zanim wymyślą, co z nim zrobić, miesięcy, gdy będzie pod opieką osób, których nie znał i którym nie ufał. Poza tym jakie miał szanse na znalezienie innej rodziny? To prawda, było wielu życzliwych Belgów, którzy przynosili żywność i odzież do parku Maksymiliana. Ale kilkugodzinny wolontariat to jedno, a adopcja nastolatka to zupełnie inna sprawa. Zostanie pod opieką państwa do pełnoletniości.
– Jutro pójdziemy razem do urzędu, który zajmuje się nieletnimi bez opieki, i cię zarejestrujemy – powiedział Ibrahim.
– Nie martw się, Ahmedzie – dodała Zainab. – Będziemy codziennie w kontakcie. Pomożemy ci, gdybyś miał jakieś problemy.
Lecz Ahmed wiedział, że z Iraku raczej mu nie pomogą. A gdy już zarejestruje się w Belgii, nie będzie miał prawa ubiegać się o azyl w Anglii ani w żadnym innym kraju. Takie były zasady. Utknie w Belgii na zawsze.
Ogarnął go jeszcze gorszy lęk. Jedynym dowodem na to, że w ogóle był Syryjczykiem, był podrobiony paszport. Jego ojciec kupił go na czarnym rynku w Turcji po ich ucieczce z Syrii. Ich prawdziwe paszporty uległy zniszczeniu tamtego strasznego dnia. A jeśli władze nie uwierzą, że jest Syryjczykiem? W końcu podróżował z iracką rodziną. Lepiej by na tym wyszedł, gdyby przybył tu sam.
Do tego dochodził jeszcze jego wiek. Niedawno skończył czternaście lat, ale wszyscy zawsze myśleli, że jest starszy. Policja mogła zobaczyć twarz nie chłopca, lecz ponurego młodego mężczyzny, potencjalnego terrorysty. Czy nie był to ten sam strach, który czaił się w oczach tak wielu Europejczyków? Wyobraził sobie przymusowy powrót do Turcji – te wszystkie z trudem pokonane kilometry w drugą stronę, daremna śmierć jego ojca.
Ahmed przypomniał sobie życie, które wyobrażali sobie z Babą w Anglii: naukę w szkole w języku, który przynajmniej częściowo rozumiał, grę w drużynie piłkarskiej, jedzenie ryby z frytkami podczas oglądania genialnej obrony Davida De Gea, bramkarza Manchesteru United. Może los podpowiadał mu, aby nie rezygnował z Anglii, mimo śmierci ojca. Z plotek w obozie wiedział, że najlepiej było się tam dostać przez miasto Calais na północnym wybrzeżu Francji. Znajdował się tam inny duży obóz, zwany Dżunglą, gdzie uchodźcy czekali na szansę przedostania się podmorskim tunelem dla pociągów i samochodów do Anglii. Wokół parku Maksymiliana zawsze kręciło się kilku przemytników, oferujących transport do Francji.
Czy powinien pojechać do Calais i tam zaryzykować, czy zostać sam w Belgii i spróbować się zarejestrować? Zostało mu niecałe czterdzieści osiem godzin na dokonanie wyboru, który miał zadecydować o reszcie jego życia. Pogładził tarczę zegarka, zastanawiając się, co doradziłby mu ojciec. Ale „władca mórz” nie podsunął żadnych odpowiedzi. Ahmed połaskotał Banę, aby jej chichot odwrócił jego uwagę od tych rozmyślań.
PRZYPISY
[1]dabke (a. dabka) – tradycyjny korowodowy taniec arabski (przyp. tłum.)