Chcę wierzyć w waszą niewinność - Magda Louis - ebook + książka

Chcę wierzyć w waszą niewinność ebook

Magda Louis

4,4

Opis

Magdalena Louis towarzyszyła przestępcom od momentu aresztowania do dnia ogłoszenia wyroku. Czasami jeszcze dłużej – do chwili gdy zamknęła się za nimi brama więzienia.

W trakcie swojej kilkuletniej pracy tłumacza, którą wykonywała dla brytyjskiego wymiaru sprawiedliwości, spotykała morderców, gwałcicieli, pedofilów, przemytników, handlarzy ludźmi, pospolitych złodziei. Stykała się z alkoholikami, mężami i ojcami, którzy katowali swoje żony i córki, a także z ofiarami tej okrutnej przemocy. Pracowała po obu stronach barykady: z policją tropiącą przestępców i z adwokatami, którzy później tych najgroźniejszych i tych pospolitych oskarżonych bronili przed sądem. Po latach trudnych doświadczeń zdecydowała się o tych ludziach i ich dramatach napisać książkę. Przeprowadziła czytelnika przez miejsca zbrodni, cele izby zatrzymań, i sale sądowe. Dzięki tej relacji naocznego świadka możemy zajrzeć do świata, którego istnienie przeraża, i poznać ludzi, którzy znaleźli się na samym dnie piekła.

Magdalena Louis – urodziła się w Rzeszowie w 1966 roku. Po maturze wyjechała najpierw do USA, gdzie spędziła dwa lata, potem wyemigrowała do Wielkiej Brytanii. Spędziła w Anglii 23 lata. Zanim podjęła pracę tłumacza w służbie publicznej, była promotorem w klubie żużlowym Ipswich Witches. Jej debiut literacki poprzedziła praca dziennikarza – publikowała felietony i relacje sportowe w „Tygodniku Żużlowym”, „Tempie”, magazynie „Żużel”, także w angielskich czasopismach „Speedway Star” oraz „Evening Star”.

W 2005 roku w ogólnopolskim konkursie „Pisz do Pilcha” jej opowiadanie „Studnia” zostało przez Jerzego Pilcha wybrane spośród trzech tysięcy nadesłanych i ukazało się drukiem w zbiorze wyróżnionych opowiadań. W 2015 roku jej książka „Kilka przypadków szczęśliwych” została nagrodzona główną nagrodą jury na Festiwalu Literatury Kobiet „Pióro i Pazur”. Autorka wydała również powieści „Ślady hamowania”, „Pola”, oraz „Zaginione”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 330

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (11 ocen)
5
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mifufu

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała.
00
JagaPapaj

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00

Popularność




Copyright © Magdalena Zimny-Louis, 2018

Projekt okładki

Zbigniew Larwa

Zdjęcie na okładce

© Armanda Colson/Arcangel Images

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Kinga Szajruga

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8123-700-0

Warszawa 2018

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28

www.proszynski.pl

Od Autora

Na obrzeżach każdego społeczeństwa, bogatego czy biednego, żyją ludzie złączeni w rodziny, gangi, kręgi towarzyskie, pary sąsiedzkie, o których istnieniu dowiadujemy się tylko z kronik kryminalnych lub interwencyjnych programów telewizyjnych. Pokazuje się nam w godzinach wieczornych, w sposób mniej lub bardziej drastyczny, ostro lub przez zamazane szkło, kto jedzie w „ostatnim wagonie” pociągu społecznego. Uchylają przed nami drzwi tego wagonu tylko po to, żebyśmy się mogli z niedowierzaniem i zgrozą przyjrzeć tym ludziom, poznać ich dramat, przerazić się tym, w jakich warunkach żyją, porównać, bez zbytniej empatii, ich sytuację ze swoim poukładanym życiem. Potem jak najszybciej pragniemy te drzwi zamknąć w obawie, że od samego patrzenia będziemy mieć koszmary.

Kiedy rozpoczynałam pracę dla brytyjskiego wymiaru sprawiedliwości, wiedziałam, że przyjdzie mi pokornie służyć pasażerom „ostatniego wagonu”, nie wiedziałam jednak, w jaki świat wchodzę i co najbardziej mniej dotknie.

Pierwszym zleceniem, jakie przyjęłam od policji, było poinformowanie polskiej rodziny o śmierci bliskiej osoby. Bez przygotowania, bez doświadczenia, bez znieczulenia. Policjantka poprosiła, żebym przekazała tragiczne wieści własnymi słowami. Pani mąż nie żyje, wasz ojciec nie żyje… policja hrabstwa wyłowiła wczoraj w nocy jego zwłoki z lodowatej wody w porcie. Koroner na razie nie zezwala na zabranie ciała. Aresztowano dwóch mężczyzn, trwają przesłuchania…

„Własne słowa” brzmiały jak cudze, nie spodziewałam się, że wyjdą ze mnie tak łatwo.

Psychika zaczynała się bronić dopiero kilka godzin po zdarzeniu, w domowym zaciszu, odbywało się drobiazgowe analizowanie tego, czego byłam świadkiem i w czym uczestniczyłam. Tak pozostało do końca mojej profesjonalnej drogi – wszystko, co smutne, traumatyczne i niewyobrażalnie trudne, zabierałam ze sobą do domu. Przez blisko siedem lat kilka razy w tygodniu zderzałam się czołowo z „lokomotywą”: na korytarzach posterunków policji, w celach więziennych, szpitalach, sądach, kuratorskich biurach czy prosektorium. Jeszcze długo po odejściu z pracy i powrocie do Polski leczyłam te emocjonalne złamania, niestety nie wszystko się zagoiło.

Do Anglii wyemigrowałam w 1991 roku. Zanim uzyskałam dyplom tłumacza w służbie publicznej ze specjalizacją prawo angielskie, byłam menedżerem w klubie sportowym Ipswich Witches. Promowałam speedway, a jedyni Polacy, z którymi miałam kontakt, to byli świetni żużlowcy oraz zagorzali kibice czarnego sportu. Sami zwycięzcy.

W październiku 2007 roku uzyskałam uprawnienia tłumacza w służbie publicznej, kwalifikacje bezwzględnie wymagane do podjęcia pracy dla organów brytyjskiego wymiaru sprawiedliwości – policji i sądów. Do dyplomu dołączyłam świadectwo o niekaralności i moje nazwisko umieszczono w Krajowym Rejestrze Tłumaczy. Pierwsze zlecenie od policji w Ipswich przyjęłam z początkiem grudnia.

Pierwszego maja 2004 roku Polska stała się członkiem Unii Europejskiej. Anglicy szacowali, że po otwarciu brytyjskiego rynku pracy dla obywateli nowego państwa członkowskiego, co nastąpiło automatycznie wraz z akcesją, z Polski przyjedzie około siedemdziesięciu–siedemdziesięciu pięciu tysięcy osób chętnych do pracy i nauki. W ciągu pierwszych trzech lat na Wyspy Brytyjskie przybyło około czterystu tysięcy Polaków. Już w 2007 roku coraz odważniej na temat olbrzymiej liczby emigrantów z Polski, która stawała się problemem, zaczęła wypowiadać się prasa, używając magicznej liczby: jeden milion. Milion Polaków w Anglii! Niemożliwe było zweryfikowanie tej liczby, ale brzmiała zatrważająco. Na stałe albo na krótki pobyt do Anglii przyjechały całe polskie rodziny, z dzieckiem na ręku, z dziećmi w wieku szkolnym, z dziećmi przed maturą. Samolotami tanich linii lotniczych Ryanair przylecieli single i singielki, emeryci, emerytki, studenci i profesjonaliści, budowlańcy, lekarze, sprzątaczki, weterynarze, rolnicy, kierowcy, księża, ale także alkoholicy i przestępcy uciekający przed polskim wymiarem sprawiedliwości. Ogromna armia ludzka, której część nie władała językiem angielskim. Oprócz Polaków „kierunek angielski” wybrały setki tysięcy Litwinów i Słowaków, potem Rumunów i Bułgarów. System zdrowotny, szkolnictwo i opieka socjalna, a przede wszystkim angielski system prawny, ugięły się pod ciężarem masy nowo przybyłych, nieznających języka angielskiego obywateli Unii Europejskiej oraz wielu innych krajów świata, których przyciągnęła na Wyspy opinia państwa niezwykle hojnego w sektorze socjalnym.

Jeśli w szkole nauczyciel nie mógł porozumieć się z uczniem, prosił o pomoc jego kolegów, przychodnie rodzinne również musiały sobie radzić na własną rękę, ale policja i sądy nie mogły wykorzystywać do swoich procedur osób bez uprawnień. Do każdej sprawy: wykroczenia czy przestępstwa popełnionego przez emigranta niemówiącego po angielsku, policja wzywała tłumacza. Najpopularniejszym językiem posterunków policji przed 2004 rokiem był język portugalski, potem wszystko się zmieniło i pierwsze miejsce zajął język polski.

Znakomita większość Polaków, którzy przyjechali na Wyspy, znalazła tam pracę oraz dom, swoje miejsce na ziemi pomiędzy rodowitymi Anglikami i przybyszami z biedniejszych krajów niż oni sami. Zaczęli od nowa, choć nie było to łatwe, biorąc pod uwagę, że wśród emigrantów znalazło się wiele osób w średnim wieku. Przyjechali z jedną walizką. W poszukiwaniu wyższego zarobku, bezpieczniejszego życia oraz lepszej przyszłości dla swoich dzieci porzucili to, co znali i kochali. Ci, którzy nie mieli nic do stracenia, oraz ci, którzy poświęcili bardzo wiele, wybrali się w podróż za małą wodę w poszukiwaniu „ziemi obiecanej”. Dopiero na miejscu, po krótkim czasie okazało się, że obietnicy, którą sami sobie złożyli, nie potrafią dotrzymać. To o nich jest ta opowieść.

Wszystkie nazwiska osób opisanych w tych reportażach, większość dat i miejsc zdarzeń zostało zmienionych. Opisywane wydarzenia wydarzyły się naprawdę, z bohaterami tych historii miałam osobisty kontakt, jednak, aby nikt nie mógł się w mojej opowieści odnaleźć, przemieszałam fakty z fikcją literacką. Nie szukajcie się w tutaj.

Źródło: House of Commons Library, Briefing paper opublikowany 4.07.2016.

Statystyki więzienne. Marzec 2016 roku.

Liczba więźniów obcokrajowców odbywających karę na terenie Anglii i Walii

Polacy

9659

Irlandczycy

7627

Rumuni

7027

Jamajczycy

5325

Albańczycy

4924

Litwini

4524

Pakistańczycy

4244

Somalijczycy

3813

Hindusi

3733

Nigeryjczycy

3683

Źródło: The Migration Observatory, Uniwersytet Oksfordzki.

W Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii i Irlandii mieszka około 65 milionów ludzi.

8,7 miliona – to osoby, które urodziły się poza Wielką Brytanią.

Miejsce urodzenia

% populacji UK

Polska

9,5

Indie

9,0

Pakistan

5,9

Irlandia

4,5

Niemcy

3,3

Rumunia

2,6

Nigeria

2,3

Bangladesz

2,3

RPA

2,2

Włochy

2,1 

Lincoln

WPeterborough trzeba było się przesiąść. Tylko jeden wagon zabierał pasażerów do oddalonego o osiemdziesiąt kilometrów Lincoln, odjeżdżał z pierwszego toru. Jechałam trzeci raz na wizytę prawną do więzienia, jednak to nie więzienie w mieście Lincoln, lecz dworzec kolejowy w Peterborough zawsze będzie mi się kojarzyć z brutalnym i bezmyślnym zabójstwem dokonanym w Kings Lynn, w Wielką Sobotę 2010 roku.

Na tym dworcu, na tym peronie, kilka miesięcy wcześniej stał ten, którego jechałam odwiedzić w więzieniu. Uciekał.

Adwokat Tomasza Dragonia, podejrzanego o zabójstwo kolegi, telefonicznie umówił się ze mną na dworcu w Peterborough, mieliśmy razem odbyć podróż do Lincoln. Przyjechał z Londynu pociągiem Great Northern, czekałam na niego ponad godzinę, przy kawie, wodzie i ziarnistych ciasteczkach. Nie udało się lepiej zgrać przyjazdów pociągów, ktoś na kogoś musiał chwilę poczekać. Wypadało, żeby na adwokata ławy królewskiej czekała tłumaczka, a nie odwrotnie. Wagon do Lincoln podstawiony na dworcu kolejowym w Peterborough wyglądał, jakby pełnił funkcję taboru naprawczego. Konduktor zerknął na okazane bilety bez cienia uprzejmości.

– Tak, to jest pociąg do Lincoln, odjeżdżamy.

Zaczekał, aż wejdziemy do wagonu, zagwizdał i sam wskoczył do środka. Przeszliśmy w głąb wagonu, nieliczni pasażerowie nie śledzili nas spojrzeniami, wszyscy na moment skupili się na wyglądaniu przez okno, potem wyciągnęli z kieszeni telefony komórkowe. Kiedy składaliśmy okrycia na siedzeniu, pociąg ruszył. Elegancki granatowy płaszcz ze złotą metką przyczepioną łańcuszkiem do wnętrza kołnierza wylądował na mojej kurtce, dopiero wtedy QC Benjamin Campbell (QC – Queen’s Counsel), adwokat ławy królewskiej, podał mi nakrapianą piegami dłoń.

– Mów do mnie Ben.

Usiedliśmy przy stoliku naprzeciwko siebie. Ben zapytał, czy nie przeszkadza mi jazda tyłem, zaoferował zmianę miejsc, ale grzecznie odmówiłam, nie chciałam nadużywać jego uprzejmości. Wyjął z torby dokumenty przygotowane przez kancelarię prawną Salomon & Bolt Solicitors. Początkowo Tomasza Dragonia oraz współoskarżonego Arkadiusza Olechowskiego reprezentowała ta sama kancelaria, jednak kiedy Olechowski zmienił zeznania, obciążając winą Dragonia, konieczne było rozdzielenie obrony między dwie różne firmy prawnicze.

Ben otworzył skoroszyt w miejscu, które było zaznaczone żółtym papierkiem. Zeznania najważniejszych świadków, oświadczenia policjantów, ekspertyzy laboratoryjne, fotografie zwłok i miejsca, w którym znaleziono ciało. Wszystko spięte w jeden opasły tom.

Przez chwilę patrzył w okno. Obserwowałam go ukradkiem, miał wesołe, mądre oczy. Przed ośmioma laty jego nominację na QC zaaprobowała królowa Elżbieta II, tym samym uzyskał prawo do noszenia czarnej, jedwabnej togi na salach sądowych. O asach palestry, którzy dostali tytuł QC, mówiło się kolokwialnie, że wzięli jedwab. Prawie wszyscy – ponad tysiąc ośmiuset adwokatów nosi ten tytuł – pracowali jako wolni strzelcy, nie byli zatrudnieni przez żadną instytucję na stałe, można ich było wynająć. Większość stanowili mężczyźni. Pracowałam z kilkoma adwokatami ławy królewskiej, dwóch było niezwykle miłych i oszałamiająco inteligentnych, jeden do szaleństwa zakochany w sobie, jeszcze inny zachowywał się tak, jakby nie chodził po tej samej ziemi, co zwykli ludzie.

– Mister Dragoń, jaki on jest? – Ben oparł obie dłonie na blacie stołu. – Jeszcze nie miałem okazji go poznać.

– Nie wiem, o co pytasz?

Ben się uśmiechnął.

–Zrobi dobre wrażenie?

– Bardzo go chwalą w więzieniu.

– O! To już coś.

Tomasz Dragoń to Polak od pięciu lat zamieszkały w Wielkiej Brytanii. Ma sto osiemdziesiąt dziewięć centymetrów wzrostu, trzydzieści jeden lat, oczy niebieskie jak jeziora mazurskie, jest ogolony na łyso. W miejscu, gdzie kark przechodzi w plecy, wytatuował sobie pajęczynę. Na muskularnych przedramionach pływają sine delfiny zaplątane w kwiaty i tribale. Na każdym palcu, u nasady, kropka. Nosi buty rozmiar czterdzieści cztery. Jest uprzejmy, choć nie ma wątpliwości, że w innych okolicznościach byłby chamski i twardy. Na wszystkich spotkaniach ze swoim zespołem obrońców zachowywał się spokojnie. Nie podnosił głosu, patrzył rozmówcy prosto w oczy, nie uśmiechał się, panował nad emocjami. Jak większość osadzonych w tym więzieniu, przychodził na widzenia ubrany w szare spodnie dresowe i T-shirt lub koszulę w drobną kratkę. Na pożegnanie ściskał wszystkim dłoń, uprzejmie dziękował za poświęcony mu czas.

Mordercy, których poznałam w czasie wykonywania pracy tłumacza, wyglądali i zachowywali się zwyczajnie: niewyróżniający się młodzi mężczyźni, za którymi nikt by się nie obejrzał na ulicy. Niewzbudzający podejrzeń. Tomasz Dragoń stanowił wyjątek. Patrząc na niego, z łatwością można było sobie wyobrazić, jak znęca się nad słabszym kolegą, bije twardą pięścią, jak zgniata głowę butem, jak wynosi zwłoki do samochodu, próbuje rozebrać, potem rzuca do rzeki bezwładne ciało, z którego nie udało mu się zedrzeć spodni, więc zostawia je opuszczone do kolan. Nie trzeba było zamykać oczu, żeby to zobaczyć.

– Jestem trochę przeziębiony, przepraszam. – Ben wyciągnął chusteczkę.

Odwrócił głowę w stronę okna i zaczął smarkać. Wyprostował nogę, upychał zawiniątko w kieszeń spodni.

– Lubię pracować z tłumaczami, można się czegoś nowego o świecie dowiedzieć. Ostatnio broniłem mężczyzny z Bangladeszu, poznałem świetną tłumaczkę, może ją znasz, na imię ma Sharina.

– Niestety.

– Słyszałem od Johna, że ty też jesteś świetna!

– Nie przesadzajmy.

Kiedy znajomy adwokat, John Salomon, zadzwonił do mnie z propozycją pracy przy sprawie o zabójstwo, bardzo się ucieszyłam. John był starej daty, uroczo staroświecki, skrupulatny i powolny. Miał nienaganne maniery świadczące o solidnym wychowaniu w tradycyjnym domu, starannie farbował włosy i nosił jasne garnitury. Dżentelmen i erudyta bez cienia poczucia humoru. Zaprosił mnie do swojego biura w centrum miasta. Przy kawie opowiedział o kliencie – Tomaszu Dragoniu – i okolicznościach, w jakich przejął jego sprawę. Podkreślił, że będziemy musieli działać w pośpiechu, aby zdążyć przygotować się do procesu. Wręczył mi zestaw dokumentów, uprzedził, że część została przetłumaczona przy użyciu programu komputerowego. Był równie podekscytowany jak ja. Mieć u siebie sprawę o zabójstwo to nie tylko wielkie wyzwanie zawodowe, ale także spory zarobek dla kancelarii. Dla nas wszystkich, ponieważ rządowa skarbonka – Legal Aid – po wypełnieniu wniosków formalnych otwierała się przed tymi wszystkimi, którzy mieli bronić w sądzie podejrzanego o popełnienie przestępstwa. Brytyjski podatnik fundował adwokata tak swojemu rodakowi, jak i emigrantowi, bez różnicy. John zapewnił mnie, że wszelkie formalności związane z finansowaniem procesu Dragonia zostały dopełnione i mogę spokojnie brać się do pracy.

Przywiozłam do domu setki stron posegregowanych dokumentów zajmujących dwa tomy. W grubej księdze przygotowanej przez prokuraturę znalazłam zeznania świadków, oświadczenia policjantów, techników, lekarzy, tłumaczek i specjalistów od telefonii komórkowej – całą długą historię, od momentu znalezienia zwłok po raport z sekcji. Drugi tom, równie opasły, wypełniały tłumaczenia. Przeczytałam pobieżnie to, co mieli do powiedzenia świadkowie, którzy jako ostatni widzieli ofiarę – trzydziestoletniego Adama Miśkowiaka. Wypowiedziały się osoby znające Dragonia, jego dziewczynę, a także współoskarżonego Olechowskiego. Oświadczenia spisywały polskie tłumaczki, niektóre opowieści były bardzo rozwlekłe, inne zwięzłe. Znajomi podejrzanych i ofiary kręcili się na tej samej towarzyskiej karuzeli, trudno było liczyć na ich całkowitą szczerość czy obiektywizm. Ludzie bali się powiedzieć zbyt wiele, a jednocześnie nie chcieli robić wrażenia, że coś przed policją ukrywają.

Czytając raport z sekcji zwłok, natrafiłam na określenie, którego człowiek, w przeciwieństwie do programu komputerowego, nigdy by nie użył. Próbki z dupy. Przeczytałam opis miejsca zbrodni, raport eksperta medycyny sądowej i oświadczenia techników policyjnych zabezpieczających dowody. Większość zdań przetłumaczonych na język polski bez angażowania człowieka brzmiała zabawnie:

Jestem rzeczoznawcą płynów cielnych i DNA i dotyczących rzeczy…

Jest sugestia, że ktoś, możliwie zmarłego dziewczyna, wypróżniła wszystkie jego rzeczy z pokoju do składnicy.

Rozkład plam na chodniku sugeruje, że osoba krwawiąca odpoczywała na podłodze w paru miejscach w pokoju, choć nie widziałem żadnych oczywistych zamiarów, aby wyczyścić chodnik.

Rozpuszczona krew w tym miejscu i inny płyn może wynikać, gdy osoba ponosi rany na twarzy. Zmazy na ścianie mogą sugerować dotykania się ściany, jak jeszcze krew była mokra, jak człowiek się poruszał przez tą część ściany.

Także możliwe próbki skóry i włosów na skutek rozbierania zmarłego.

Zapis z przesłuchania Dragonia i Olechowskiego niewiele wniósł do mojej wiedzy o sprawie. Dragoń nie udzielił odpowiedzi na żadne pytanie zadane przez śledczych, Olechowski, przeciwnie, był bardzo rozmowny, opowiedział historię wymyśloną przez Dragonia. Od momentu zabójstwa do chwili aresztowania minęły dwa tygodnie, koledzy mieli więc czas, żeby uzgodnić wersję wydarzeń.

Tomasz Dragoń partiami otrzymywał przetłumaczone na język polski dokumenty. Czytał je wielokrotnie, szczególnie te fragmenty, które najbardziej go interesowały. To był jego czas. Na kilka tygodni przed procesem Dragoń czuł się najważniejszą postacią na nieboskłonie, wielką gwiazdą, wokół której kręciły się małe planety, łącznie ze mną. Adwokaci słuchali uważnie jego wypowiedzi, traktowali go z szacunkiem i honorami, stwarzali wrażenie, jakby tylko jemu wierzyli. Cokolwiek mister Dragoń wymyślił, wchodziło do akt. Potem role się odwracały. W trakcie trwania procesu każdy oskarżony kurczył się do rozmiarów małego ludzika siedzącego za szybą na tyłach sali sądowej. Bez prawa głosu. Przed sędzią sądu koronnego i członkami ławy przysięgłych występować zaczęli prawdziwi aktorzy: oskarżyciele i obrońcy.

Zabójstwa ekscytują, bez względu na to, czy jest się policjantem, tłumaczem czy adwokatem. Gdy trafia się sprawa o zabójstwo, natychmiast rodzą się zdrowe i niezdrowe emocje. Wyczekiwanie na pierwsze spotkanie z podejrzanym o morderstwo wywołuje dreszcze u każdej osoby zaangażowanej w śledztwo i proces. Kim jest ten, który odebrał życie? Co powie? Jak będzie wyglądał? Jeszcze wczoraj Nikt, dziś już Morderca. Kiedy zwyczajny, szary człowiek popełnia zbrodnię, wdziera się na sam środek sceny wielkiego medialno-prawnego przedstawienia. Rzadko onieśmiela go blask złej sławy, przez chwilę czerpie z niego moc i czuje się jak VIP. Może opowiedzieć policji nieprawdopodobne przygody, godzina po godzinie zdawać relację ze swoich czynów, prowadząc narrację tak, żeby policja nie trafiła na trop. Będą go uprzejmie słuchać, udawać zainteresowanie, pilnie notując podawane informacje, jakby te wszystkie drobiazgi z życia, które nikogo wcześniej nie obchodziły, zyskały teraz niezwykłą wagę.

Olechowskiemu rozwiązał się język w trakcie drugiego przesłuchania. Mimo że adwokat z całą stanowczością mu to odradzał, opowiedział policji wersję wydarzeń przygotowaną przez Dragonia. Nauczył się na pamięć tego scenariusza. Przesłuchiwano go cztery razy w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, zwiodło go skupienie na twarzach policjantów, którzy słuchali jego opowieści niemal z nabożnym milczeniem. Niesłusznie uznał ich spokój za znak, że mu wierzą. Podczas kolejnych przesłuchań dozował informacje, cała sprawa opierała się na tym etapie dochodzenia na jego zeznaniach, i to go ekscytowało. Nie skorzystał z prawa odmowy składania zeznań, nie chciał być pionkiem, pragnął grać główną rolę. Adwokat był niepocieszony, każde wypowiedziane przez Olechowskiego zdanie miało zaszkodzić planowanej linii obrony. Wielu przestępców w trakcie wielogodzinnych przesłuchań walczyło z pokusą powiedzenia prawdy, przyznania się, zrzucenia tego ciężaru, którego dźwiganie odbierało im sen i mąciło rozum, ale adwokat zawsze czuwał, żeby tak się nie stało. Kiedy w trakcie przesłuchania adwokat wyczuł, że klient się łamie i istnieje realne ryzyko, że powie za dużo, po prostu przerywał policjantom. Pod pretekstem ochrony praw klienta brał go na stronę i przypominał:

– Składanie zeznań przed policją nie leży w twoim interesie! Co mamy do powiedzenia, powiemy sądowi. Teraz jest za wcześnie.

My powiemy, my. Podejrzany przestawał czuć się samotny po takich konsultacjach.

My oznaczało spółkę z mózgiem prawniczym, z osobą, która stanęła po drugiej stronie sądowej barykady, aby błyszczeć, zarabiać i wygrywać. Oskarżyciele przeważnie wykazywali mniej determinacji niż obrońcy i byli mniej błyskotliwi niż koledzy, z którymi walczyli na słowa. Odwrotnie niż w futbolu, gdzie atak przyciąga uwagę i budzi podziw, a obrona jest ledwo zauważalna.

Z dworca do więzienia pojechaliśmy taksówką. Ben zapłacił.

Więzienie w Lincoln funkcjonowało nieprzerwanie od 1872 roku. Ostatniej egzekucji dokonano tu w 1961 roku. Wasyla Gnypiuka, emigranta o polsko-ukraińskich korzeniach, za zamordowanie właścicielki domu, w którym mieszkał, skazano na śmierć przez powieszenie. Przebywali tu wyłącznie mężczyźni, więzienie miało kategorię B, Tomasz Dragoń został umieszczony w skrzydle C – przeznaczonym dla tych, którzy nie zostali jeszcze skazani.

Taksówka zatrzymała się przed bramką obok wejścia. Do więzienia w Lincoln wchodziło się prosto z głównej ulicy, budynek zbudowano niemalże w samym sercu miasta. W kolejce do rejestracji stało dwóch adwokatów, ponieważ tego dnia odbywały się wizyty prawne, i tylko po wcześniejszym umówieniu można było się spotkać z oskarżonym. Ben ustawił się w kolejce za moimi plecami.

– Name?

– Magda Louis, legal visit.Interpreter for Salomon & Bolt, visiting Tomasz Dragoń.

Przez maleńką szczelinę w szybie wsunęłam prawo jazdy. Mundurowy znalazł moje nazwisko na liście osób zgłoszonych jako odwiedzające, porównał z dokumentem i kazał przechodzić dalej. Ben dołączył do mnie w poczekalni minutę później. W metalowych szafkach zamykanych przy użyciu jednofuntówki zostawiliśmy wszystkie rzeczy, których nie można było wnieść na teren więzienia. Torebkę, telefon, zegarek, laptop, nawet szalik. Podczas pierwszej wizyty chciałam wejść za kraty owinięta cienką chustą, ale mi ją odebrano na drugim punkcie kontroli. Mundurowy objaśnił przepraszająco, że to dla mojego bezpieczeństwa, przecież taki szaliczek łatwo można zacisnąć na mojej cienkiej szyjce.

Przeszliśmy do drugiej poczekalni, skąd za chwilę miał nas eskortować na teren świetlicy pracownik służb więziennych. Podczas trwającego piętnaście minut czekania na przewodnika rozmawialiśmy o pogodzie, ten temat nigdy się nie wyczerpywał. Bena interesowało, jak surowe są polskie zimy, czy w miastach zamiera ruch, kiedy spadnie śnieg i chwyci mróz. Tutaj do paraliżu miast wystarczały minus dwa stopnie i trzy centymetry śniegu. Strażnik bez zbędnych uprzejmości wypuścił naszą czteroosobową grupę na dziedziniec, a następnie przeprowadził milczący pochód do sąsiedniego budynku. Drzwi od wewnątrz otworzyła kobieta w mundurze, głośna i radosna. Wszyscy nagle odzyskali mowę, Ben zaczął żartować, adwokaci stojący przed nami się zaśmiali. Równie swobodnie, jak poruszają się w gąszczu przepisów, potrafią prowadzić small talk, teraz też gawędzili przez kilka minut, przerzucając się uwagami na neutralne tematy. Nikt nie pytał o klienta czy o rodzaj sprawy, zupełnie jakby spotkanie miało charakter towarzyski. Cierpliwie czekaliśmy na to, aż nas skontrolują. Ben położył na taśmie długopis i notatnik, ja nie miałam nic do prześwietlenia, więc przeszłam w głąb korytarza. Przed wejściem do poczekalni, przed świetlicą więzienną, zostaliśmy poddani jeszcze jednej wyrywkowej kontroli. Wyżeł niemiecki obwąchał każdego z nas z osobna. Usiadł przede mną, na komendę pana wstał i uniósł się na tylnych łapach. Bez dotykania pyskiem obwąchał mnie od głowy, poprzez ramiona, tułów, aż po kostki. Potem położył się na podłogę i zamerdał ogonem. Na ścianie w kolorze piasku pustyni zawieszono tablicę informacyjną z ruchomymi cyferkami. W tym miesiącu przyłapano już jedenaście osób na próbie wniesienia narkotyków na teren więzienia.

Żadne z nas nie miało przy sobie narkotyków, wpuszczono nas do świetlicy.

W wielkiej sali, z daleka od siebie, siedziało kilku więźniów w towarzystwie adwokatów. Eleganccy panowie w garniturach rozsiedli się wygodnie na kanapach naprzeciwko młodych i starych mężczyzn ubranych w jednakowe koszule. Nie zwrócili uwagi na nasze wejście. W rogu sali, odgrodzony niskim płotkiem, znajdował się mały plac zabaw dla dzieci, obok stała maszyna wydająca kawę i druga wypluwająca batony. Tanie i niesmaczne. Na słupach podtrzymujących sufit wisiały wyblakłe zdjęcia przedstawiające sceny z zajęć resocjalizacyjnych.

Tomasz Dragoń przyszedł do nas w chwili, kiedy jego drugi adwokat, QC Mark Roberts, wszedł do świetlicy. Poznałam go podczas poprzedniej wizyty. Mężczyzna potężnej postury przywitał się i zaprosił do zarezerwowanego wcześniej prywatnego pokoju. Roberts pełnił honory gospodarza spotkania, czuł się bardzo swobodnie, zagadywał do mundurowych, jego głos słychać było w promieniu kilku metrów. Prywatny pokój spotkań okazał się cuchnącym, niewysprzątanym, małym pomieszczeniem wyposażonym w cztery krzesła i duże biurko. Podczas mojej poprzedniej wizyty w Lincoln również rozmawialiśmy w tym pokoju. Gdy wcześniej przyjeżdżałam do Tomasza Dragonia z młodziutką adwokatką z kancelarii Johna Salomona, zawsze wybierałyśmy miejsce do rozmów w ogólnej sali, jak najbliżej pulpitu, przy którym siedzieli strażnicy. Usiadłam obok Tomasza Dragonia, a adwokaci zajęli miejsca naprzeciwko swojego klienta, żeby mieć z nim kontakt wzrokowy. Ja nie czułam potrzeby patrzenia klientom w oczy, czasami to wręcz przeszkadzało w tłumaczeniu. Żeby się nie rozpraszać, kiedy tłumaczyłam, znajdowałam na ścianie punkt, wbijałam w niego wzrok i przekładałam z angielskiego na polski, z polskiego na angielski – słowo po słowie, zdanie po zdaniu – niczym robot.

Dragoń, zazwyczaj małomówny, miał tym razem sporo pytań do swoich obrońców. Dlaczego jego kumpla Olechowskiego, współoskarżonego o zabójstwo, przeniesiono do innego więzienia? Czy prawdą jest, że tamten zmienił zeznania? Co to oznacza? Czy zbadaliście trop, który wam podsunąłem miesiąc temu? Znaleźliście człowieka o pseudonimie Goebbels? Prawdziwego zabójcę Miśka! Goebbelsa widują na mieście, chodzi sobie ulicami bezkarnie i bezczelnie się afiszuje, kiedy go wreszcie aresztują?

Adwokaci Dragonia jak na komendę zaczęli przeglądać notatki. Mark chrząknął znacząco, Ben uniósł lekko brew i uśmiechnął się, zapadła cisza. Rolą adwokata nie było bieganie po mieście w poszukiwaniu osoby, którą jego klient chce obarczyć winą, ani proszenie policji o wszczęcie takich poszukiwań. Jedynym jego zadaniem było przeprowadzenie skutecznej obrony klienta w sądzie, z wykorzystaniem dowodów i informacji zawartych w dokumentach, perfekcyjnej znajomości prawa oraz prawnych luk, które wciąż się pojawiały. Skuteczna obrona w dużej mierze zależała od wytropienia błędów popełnionych przez prokuraturę w trakcie przygotowywania aktu oskarżenia, a tych nie brakowało w żadnym procesie. Tomasz Dragoń wyobrażał sobie to jednak trochę inaczej. Bardziej jak w filmach, gdzie energiczny i ambitny obrońca na własną rękę prowadził ryzykowne działania, by za wszelką cenę pozyskać niezbity dowód niewinności swojego klienta, w czym bez przerwy przeszkadzał mu prokurator.

– Jeśli chodzi o tego Goebbelsa, to niestety policja nie znalazła go jeszcze, ale szukają…

QC Roberts przybrał stanowczy ton, a kiedy wyrażał się w ten sposób, wszyscy mu wierzyli, nawet ja.

– Wystarczy popytać na mieście – podsunął Dragoń.

– Tak, prawdopodobnie tak się stanie.

Ben nie był zainteresowany tym wątkiem rozmowy. Wyjął z teczki przetłumaczone przeze mnie oświadczenie Dragonia, który na czterech stronach formatu A4 opisał swoją wersję wydarzeń z tego feralnego dnia i nocy. Zatrzymał wzrok na zdaniach zaznaczonych żółtym flamastrem, zastanawiał się przez chwilę, jak zadać pytanie klientowi.

– Jak wiesz, współoskarżony Olechowski został przeniesiony do innego więzienia. Czy domyślasz się, z jakich powodów?

Dragoń poprawił się na krześle.

– Nie mam pojęcia, ale na pewno kłamie. Będzie krył Goebbelsa.

– Aha. Dobrze.

Adwokaci porozumieli się wzrokiem, zgodnie uznali, że szkoda marnować czas na dociekanie, czy Dragoń znęcał się psychicznie nad współoskarżonym Olechowskim i zastraszał go w więzieniu, bezwartościowa była też informacja o tajemniczym Goebbelsie. Bez komentarza przeszli do innych tematów. Ben spojrzał na zegarek, do końca wizyty pozostało czterdzieści minut.

– Skupmy się nad naszym oświadczeniem skierowanym do sądu, które będziemy musieli złożyć w ciągu dwóch tygodni. Magda – Ben wskazał na mnie ostrzem ołówka – była łaskawa przetłumaczyć na angielski to, co napisałeś.

Tomasz Dragoń, pseudonim Dogi, napisał na swoją obronę miniopowiadanie, popełniając zaledwie kilka błędów ortograficznych: „Wzioł się za składanie życzeń”, „Wśród Polaków z naszej grupy istnieje takie chasło”. Przedstawił w nim siebie, Olechowskiego i Miśkowiaka jako najlepszych kumpli, trzymających się razem na dobre i na złe. Konsekwentnie zaprzeczał, jakoby w Wielką Sobotę 2010 roku zamordował swojego przyjaciela Adama Miśkiewicza, choć ten „oddalił się od naszej paczki z powodów różnych”.

Tomasz Dragoń pisał: Niestety Misiek wpadł niedawno w bardzo złe towarzystwo i zajął się handlem narkotyków, może i popychał ludzi, przed czym go ostrzegałem, bo za to gruba odsiadka grozi. Chwalił się na mieście, że ma dostęp do prawdziwych bossów i dla nich będzie pracował. Podczas przyjęcia urodzinowego mojego zorganizowanego wraz z wielkanocnymi świętami w moim domu, który wynajmowałem, Misiek nadużywał alkoholu, wciągał, zachowywał się głośno i kozakował. Ciągle do niego ktoś dzwonił i nawet śmieliśmy się z Olechem, że ma strasznie busy. Było wiele osób, każda poświadczy, jak się Misiek zachowywał. Kiedy wszyscy już się rozeszli do domów, zostałem tylko ja, Olech i Misiek, który chciał się dopić. Podobno zerwał z dziewczyną, jej pytajcie, czy to prawda, ale słyszałem, że zaraz po jego zaginięciu wyjechała do Polski. Wtedy właśnie do drzwi przyszedł Goebbels, znany mi z ulicy i opowiadań innych ludzi, którzy mieli z nim do czynienia. Był z nim jeszcze jeden mężczyzna niemówiący po polsku. Wywołali Miśka przed dom i się kłócili. Misiek wrócił do środka blady, ale nie powiedział, o co chodzi. Jakąś godzinę potem Goebbels wtargnął do mojego domu i bez dania racji pobił Adama Miśkiewicza. Zrozumieliśmy z Olechem, że Misiek był im winny kasę. Ja próbowałem ich rozdzielić. Około 3.00 rano wyszli razem z mojego domu. Miśkiewicz o własnych siłach szedł. Udali się w niewiadomym kierunku. Co się potem stało, tylko Goebbels może wyjaśnić. Oni często „dawali sobie po razie”, ciągle się o coś kłócili, więc nikogo nie zdziwiło, kiedy padły ciosy. Nigdy więcej nie widziałem Miśka, ale nie byłem całkowicie zaskoczony, jak się odnalazł w rzece.

Prokuratura. Zarzuty. „O godzinie 11.12 dnia 17 kwietnia 2010 roku policja Norfolk odebrała zgłoszenie od osoby, która podczas spaceru z psem zauważyła w rzece Yare ciało. To były zwłoki Adama Miśkiewicza, obywatela Polski. Sekcja przeprowadzona przez doktora Briggsa wykazała, że denat doznał przed śmiercią rozległych obrażeń głowy, twarzy, klatki piersiowej, podbrzusza, pleców i ramion. Przyczyną śmierci były obrażenia głowy.

(…)

W nocy z 3 na 4 kwietnia 2010 roku w domu oskarżonego odbywało się przyjęcie, wszyscy jego uczestnicy potwierdzili, że gdy opuścili dom numer 332 przy ulicy Duke około godziny 23.30, pozostali w nim tylko obydwaj oskarżeni Dragoń i Olechowski, a także denat Miśkiewicz. Dwóch świadków zeznało, że Miśkiewicz i Dragoń pokłócili się podczas przyjęcia i z tego powodu panowała tam ciężka atmosfera. Osoby te zdecydowały się wyjść wcześniej, bały się o swoje własne bezpieczeństwo. Świadkowie zeznali, że Dragoń otwarcie groził denatowi słowami: «Zajebię cię gołymi rękami».

Umowa najmu tego domu podpisana jest przez oskarżonego Dragonia i on tam mieszkał. Analiza krwi zabezpieczonej w tym domu potwierdziła, że należała do Miśkiewicza. Analiza rozmów telefonicznych wykazała, że wszyscy trzej pozostawali w stałym kontakcie ze sobą przez miesiące poprzedzające zabójstwo. Ostatni raz oskarżony telefonował do denata 3 kwietnia o godzinie 17.55, potem już nie.

(…)

Od dnia 4 kwietnia 2010 nie zarejestrowano żadnej aktywności z telefonu należącego do denata aż do dnia 9 kwietnia 2010. Telefon należący do denata został na chwilę włączony w Peterborough”.

Ben nie miał dla swojego klienta dobrych informacji.

– Twój kolega Arkadiusz Olechowski zmienił zeznania, właściwie odwołał wszystko to, co powiedział podczas przesłuchania… Jego adwokat przygotował już oświadczenie obrony dla sądu koronnego, w którym za dwa miesiące zacznie się twój proces. Na zarzut pierwszy: morderstwo, odpowiadają, że Arkadiusz Olechowski nie miał nic wspólnego ze śmiertelnym pobiciem Adama Miśkiewicza. Jeśli chodzi o zarzut drugi: mataczenie, przyznają, że Olechowski brał udział w pozbyciu się zwłok Miśkiewicza oraz pomagał w pozbyciu się ubrań denata, ale wszystkie te czynności wykonywał pod presją ze strony pana, mister Dragoń. Twierdzi, że groził pan nie tylko jemu, ale również jego rodzinie. W jedenastu punktach obrońcy Olechowskiego przedstawili nową wersję wydarzeń, przyznając, że ich klient podczas przesłuchań kłamał ze strachu.

Ben odczekał kilka sekund, zanim zaczął odczytywać nowe zeznania Olechowskiego. Tłumaczyłam symultanicznie.

Olechowski pisał: Dogi, czyli Tomek Dragoń, przez cały wieczór chciał konfrontacji z Miśkiem i czekał tylko, aż wszyscy goście wyjdą. Mnie kazał pozostać do końca, mówiąc groźnie, że będę mu potrzebny. Miśka zatrzymał w domu siłą, jego złe oczy niby się śmiały, ale tak naprawdę były jak gwoździe. Misiek udawał, że się nie boi, choć miał pełne portki. Kiedy wszyscy się rozeszli, Dogi i Misiek nadal spożywali alkohol przy kuchennym stole, ja siedziałem w salonie, ale wszystko słyszałem, bo ściszyłem telewizor. Rozmawiali o narkotykach i pieniądzach. Misiek od dawna chwalił się na prawo i lewo, że jak przyjedzie z Trójmiasta „boss”, to on będzie miał przy nim robotę, wtedy zaczną się prawdziwe interesy, wykończą Dragonia i jego gangsterkę. Te jego przechwałki doszły do Tomka, więc się wściekł. Misiek zaprzeczał, chyba prawie płakał, jak Tomkowi mówił, że nie ma żadnego bossa z Trójmiasta, że to nieprawda, ale Dogi mu nie wierzył. Darł się. Dogi rządził Polakami w naszym mieście, zabierał ludziom pieniądze, wchodził do domów i brał gotówkę od kogo popadło. Albo kazał iść do bankomatu i wypłacić. Ludzie mu dawali kasę, bo się go bali. Ja też. Po tej imprezie wielkanocnej, która też była jego urodzinami, dzwonił do frajerów, których do domu zaprosił, i kazał im zapłacić za tą imprezę, że niby im stawiał jedzenie i alkohol. Z tego, co wiem, wszyscy mu w zębach przynieśli po trzydzieści funtów. Ostatniego kieliszka Misiek już nie podniósł, chciał iść do domu, wstał, zaczął szukać kurtki. W pewnym momencie Tomek uderzył Miśka tłuczkiem do mięsa w głowę. Kiedy ten upadł, ukląkł nad nim i bił dalej, potem go kopał. Kiedy się zmęczył, zrobił sobie przerwę, znów wypił trochę wódki. Poszedłem zbadać puls Miśkowi, ale nie bardzo wiedziałem, jak to zrobić, więc tylko przewróciłem go na bok, bo zdawało mi się, że oddycha coraz słabiej. Poprosiłem Tomka, żeby do Miśka wezwać pogotowie, ale nie pozwolił, mówiąc, że policja szuka go w innej sprawie i nie będzie im ułatwiał roboty. Zabrał mi telefon komórkowy i kazał sobie nalać. Powiedział też: Niech zdycha, jak nie wie, kto tu rządzi. Około 3.00 nad ranem Tomek poszedł po samochód. Kiedy wrócił po paru minutach, kazał mi przenieść Miśka do auta. On już się wtedy nie ruszał i nie oddychał. Usiadłem na tylnym siedzeniu, a Tomek posadził nieżywego Miśka obok mnie. Podczas jazdy głowa Adama cały czas opierała się o moje ramię i okropnie się bałem. Było mi też niedobrze od żołądka. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, zaczynało świtać. Tomek zarządził, żeby szybko rozebrać Miśka do naga, bo na jego ubraniu mogą być nasze odciski palców i inne ślady. Kazał mi ciało wrzucić do wody. Byłem tak zdenerwowany, że nie miałem fizycznej siły, aby rozebrać mu spodnie, więc tylko ściągnąłem je do kolan i rozwiązałem oba buty, tylko jeden udało się zsunąć. Tomek zdjął z Miśka koszulę, po czym wspólnym wysiłkiem zepchnęliśmy ciało do wody. Wróciliśmy do miasta, Tomek się przebrał w domu i kazał mi pozbyć się ubrań Adama, a także jego spodni, skarpetek i bluzy, bo obawiał się, że mogą tam być jakieś ślady krwi, chociaż krwi było mało na wykładzinie. Potem napisał na kartce, co mam w razie czego powiedzieć policji, mówił, że jest bardzo ważne, żebyśmy mieli tą samą wersję wydarzeń. Że niby przyszli ludzie z Gebelsem i Misiek z nimi poszedł. Ja sobie zdawałem sprawę, że mam współudział i pójdę siedzieć razem z Tomkiem. Potem Tomek zarządził, że musimy zmienić otoczenie, i pojechaliśmy do Peterborough jego autem, które sprzedał na złom. Jakiś Anglik to auto faktycznie od niego zabrał pod dworcem. Pociągiem pojechaliśmy do Londynu do jego znajomych i oni nas zadekowali.

Ben odłożył oświadczenie współoskarżonego i rozsiadł się wygodniej na krześle. Położył notatnik na kolanie, oparł długopis tuż nad pierwszą linijką czystej kartki. Teraz oni, Ben i Dragoń, musieli przygotować swoje oświadczenie obrony przeznaczone dla sądu koronnego.

Tomasz Dragoń nie golił już głowy przy samej skórze, na jego czaszce pojawił się zarost, jego głowa, oglądana pod światło, przypominała kiwi z tym delikatnym meszkiem na skórce. Im bardziej się denerwował, tym częściej używał słowa „oczywiście”. Oczywiście ktoś próbuje go wrobić, podczas gdy prawdziwy zabójca jest na wolności. Oczywiście Olechowski kłamie, bo kryje Goebbelsa. Oczywiście Goebbels to groźny przestępca, za którym wysłano europejski nakaz aresztowania, bo ma w Polsce dwa wyroki do odsiadki. Oczywiście to są bzdury, jedyną prawdziwą wersję wydarzeń nocy 3 kwietnia 2010 roku przedstawił on, niesłusznie oskarżony o morderstwo kolegi.

– Mister Dragoń… – Ben skorzystał z chwili przerwy w monologu i gładko przeszedł do najistotniejszych spraw. – Mamy kilka problemów, o których powinien pan wiedzieć. Pomińmy na chwilę obciążające zeznania Olechowskiego. Pojawiły się nowe dowody w sprawie… Mianowicie, znaleziono na śmietnisku miejskim całą rolkę wykładziny pochodzącej z pana mieszkania, a we włóknach tejże rozliczne ślady krwi. Ekspertyza DNA wykazała, no cóż… niestety… jest to krew zmarłego Adama Miśkiewicza i pańska. Dalej… po powtórnym zbadaniu połączeń telefonicznych, jak pan wie, wnioskowaliśmy o to, niestety wynik jest ten sam. Pański telefon łączył się z innym numerem w dniu i godzinie oraz miejscu, gdzie porzucono ciało zmarłego Miśkiewicza… co może wskazywać na to, że pan tam był. Oczywiście to można podważyć, bo prokuratura nie jest w stanie określić dokładnej daty, kiedy zwłoki znalazły się w wodzie.

Tomasz Dragoń poprawił się na krześle. Powolnym ruchem obciągnął dresy na kolanach.

Ben kontynuował.

– Pana dziewczyna, Ilona Paszczot – policja niestety nie ujawnia, w jakich okolicznościach – przekazała niedawno należący do pana zegarek. Być może nie przekazała, a został on znaleziony u niej w domu w trakcie rewizji, ona tylko potwierdziła, że zegarek należy do pana. Obdarowała nim pana na urodziny. Pomiędzy żeberkami bransolety zegarka znaleziono minimalne ślady krwi, niewidoczne gołym okiem. Luminol to niezwykle wrażliwa substancja chemiczna, która wchodzi w reakcję z krwią i po prostu świeci w ciemności niebiesko-zielonym odcieniem. Takiej metody używają wszystkie laboratoria, aby sprawdzić obecność drobinek krwi na różnych przedmiotach. Nawet najdokładniejsze czyszczenie powierzchni z krwi nie ma szans z luminolem. Krew znaleziona na pana zegarku należała do zmarłego Miśkiewicza i w chwili kontaktu z zegarkiem… była świeża. Pamięta pan też o śladach krwi denata znalezionych na pana butach.

Ben założył nogę na nogę, spod nogawki spodni wysunęła się kolorowa, wzorzysta skarpetka. Zatrzymałam na niej wzrok. Bohater kreskówki, wielkogłowy Homer Simpson, stał na baczność na obu kostkach. Ben uśmiechnął się do mnie, nie podnosząc głowy.

– Prezent od wnuka… – wyjaśnił.

Przez chwilę wertował kartki w skoroszycie, wypiął kilka stron z opasłego tomu i podał mi je.

– Może tak na gorąco przetłumaczysz panu Dragoniowi ten fragment…

– Profilowanie DNA to bardzo dokładna technika analizowania próbek DNA. Profil DNA pozyskany na przykład z krwi może był porównany z profilem nieznanej osoby…

Ben przerwał mi grzecznie.

– Dalej… proszę dalej, druga strona.

Wyniki badań.

Przedmiot badany nr 643/DRAGOŃ/Kurtka

Przedmiot badany nr 556/DRAGOŃ/Buty

Nie znaleziono śladów krwi na kurtce.

Buty. Para granatowych mokasynów na gumowej podeszwie.

Znaleziono ślady krwi w szwie łączącym język z bokiem prawego buta. Krew została pobrana zarówno ze szwu, jak i języka prawego buta i przekazana do analizy profilowania DNA.

Pełny profil DNA był identyczny na obu próbkach krwi pobranych z buta i zgadzał się z profilem DNA MIŚKIEWICZA, więc krew mogła należeć do niego.

Ben przez chwilę nie odbierał ode mnie dokumentu.

Patrzył swojemu klientowi w oczy tak uważnie, że ten przez chwilę wstrzymał oddech. Ale nic się nie stało, kilkanaście sekund trwała drętwa cisza.

– A więc tak… – Tomasz Dragoń oparł się łokciami na krawędzi stołu i zaplótł palce. – Telefon mi skradziono dzień wcześniej, to ktoś mógł z niego sobie dzwonić z jakiegoś miejsca. Na pewno to nie byłem ja. Logiczne, prawda? Oczywiście krew na zegarku to też jest proste. Misiek miał częste krwotoki z nosa, praktycznie cały czas coś mu z kinola leciało. Raz mu pomogłem, ręcznik przyniosłem z łazienki, żeby sobie zatamował. Wtedy też mogło nakapać na wykładzinę. Dom nie jest mój, trzeba właściciela pytać, dlaczego wyrzucił wykładzinę. A buty, w których mnie aresztowano… powiem tak, stały w przedpokoju. Misiek często mnie odwiedzał i tak jak mówiłem, miał częste krwotoki z nosa, więc może wtedy gdzieś kropla kapnęła na mój but. Nie wiem, nie jestem ekspertem. Co jeszcze macie? Ja oczywiście wniosę skargę na pracę policji, bo to nie może być tak, żeby Polaka wrabiać w morderstwo. Teraz jest Unia i tak łatwo ze mną im nie pójdzie…

Adwokaci pokiwali głowami. Ben się zamyślił. Poczułam kwaśny zapach potu, Tomasz Dragoń był zdenerwowany.

– Jestem pewny, że policja wymusiła na Olechu takie zeznania. Może mu coś obiecali, może go bili…

Mark zareagował pierwszy.

–Mister Dragoń, policja nie stosuje takich metod…

– Stosuje, oczywiście, że stosuje! – Głos Dragonia stał się piskliwy.

– Gdzie? W Polsce? – Ben uniósł brew.

– W Polsce, w Anglii, wszędzie!

Ben zamknął oczy, zastanawiał się, jak uspokoić klienta.

– Obawiam się, że policja nie miała z tym nic wspólnego.

Tomasz Dragoń wiedział swoje, ale wiedział też – bo aresztowanie za zabójstwo Miśkiewicza nie było jego pierwszym kontaktem z wymiarem sprawiedliwości w Anglii – że policja angielska nagrywa wszystkie przesłuchania podejrzanych. Nawet te banalne i krótkie dotyczące jazdy pod wpływem alkoholu czy kradzieży butelki wina ze sklepu.

Od 1984 roku w Anglii zaczął obowiązywać kodeks postępowania policji, nazwany w skrócie PACE (Police and Criminal Evidence Act 1984). Określał jasno uprawnienia policji w walce z przestępczością, ale też wprowadzał pewne ograniczenia. PACE stanął na straży praw obywatelskich, wyznaczył granicę kompetencji policji, miał zapewnić równowagę pomiędzy uprawnieniami policji a prawem obywateli do wolności. Tą ustawą wprowadzono między innymi obowiązek nagrywania audio wszystkich przesłuchań przeprowadzanych na posterunkach w Anglii i Walii. Pierwsze analizy nagranych przesłuchań ujawniły, jak wielu policjantów po prostu nie umiało przeprowadzać przesłuchań zgodnie z regulaminem. Anglicy zareagowali we właściwy sobie sposób, wszystkich policjantów operacyjnych odesłano na szkolenia, aby poprawić ich umiejętności.

Zmiany w zakresie uprawnień policji wzbudziły kontrowersje wokół metod używanych przez policję w celu pozyskania zeznań. Aresztant z góry uznawany był za winnego, a przesłuchanie miało być tylko formalnością potwierdzającą przeświadczenie policji o jego winie. Najgłośniejszym sygnałem alarmowym, że organy ścigania w Anglii nie działają zgodnie z prawem, a obywatel pozbawiony jest podstawowych praw po przekroczeniu progu posterunku policji, były dwa wydarzenia z połowy lat siedemdziesiątych.

Najsławniejsza z nich to sprawa „szóstki z Birmingham”.

Dwudziestego pierwszego listopada 1974 roku w pubach w centrum Birmingham wybuchły dwie bomby, które zabiły dwadzieścia jeden osób i raniły sto osiemdziesiąt dwie. Ten najbardziej krwawy akt terroryzmu od czasów II wojny światowej natychmiast przypisano organizacji IRA (Irlandzka Armia Republikańska), a ściślej jej paramilitarnej frakcji Provisional IRA, której celem było oderwanie Irlandii Północnej od Wielkiej Brytanii.

Tego dnia, na krótko przed wybuchem, pięciu Irlandczyków kupiło w Birmingham bilety na pociąg do portowego miasteczka Heysham, leżącego na trasie do Belfastu. Wzbudziło to podejrzenia kasjera. Mężczyzna, po usłyszeniu tragicznych wiadomości o wybuchu, poinformował policję o transakcji dokonanej w jego kasie, bo przypuszczał, że mężczyźni byli zamieszani w zamach. Kasjer rzucił podejrzenie na niewinnych mężczyzn, ponieważ mówili z irlandzkim akcentem, a jeden z nich miał na sobie fioletowy garnitur ze śladami pyłu z gruzu. Irlandczycy pobiegli peronem do pociągu, co utwierdziło kasjera w przekonaniu o ich winie. Skoro biegli, to najpewniej przed kimś uciekali.

Callaghan, Hill, Hunter, McIlkenny, Power i Walker przeszli do historii jako szóstka z Birmingham. Sześciu mężczyzn zostało skazanych na wieloletnie więzienie na podstawie zeznań, które na nich wymuszono fizycznymi i psychicznymi torturami. Podczas trwających kilka dni przesłuchań, pozbawieni możliwości snu, przypalani papierosami, głodzeni i bici (najpierw Power, potem pozostali) złożyli zeznania satysfakcjonujące policję, przyznając się na piśmie do udziału w zamachu. Początkowo nie chcieli wyjawić policji swojego prawdziwego powodu podróży do Belfastu – w rzeczywistości jechali na pogrzeb Jamesa MacDadena, aktywnego bojownika IRA, który zginął podczas podkładania bomby w Coventry. To jeszcze pogorszyło ich sytuację. Policja, a potem sąd założyli, że skoro mężczyźni mieli zamiar uczestniczyć w pogrzebie terrorysty IRA, sami również są terrorystami.

Czternastego kwietnia 1975, po czterdziestopięciodniowym procesie, Irlandczyków skazano na dożywocie. Głównym dowodem w poszlakowym procesie był wynik testu Greissa, przedstawiony przez kryminologa Franka Skuse’a, który stwierdzał, że na dłoniach dwóch oskarżonych, Hilla i Powera, znaleziono ślady cząsteczek nitrogliceryny, co wskazywało, że mężczyźni dotykali materiałów wybuchowych. Ekspert obrony, specjalista z Królewskiego Instytutu Chemii, próbował obalić tę teorię, argumentując, że obecność cząsteczek nitrogliceryny na skórze można wytłumaczyć na wiele sposobów, niekoniecznie muszą one pochodzić z kontaktu z materiałem wybuchowym. Jednak sędziego Bridge’a, prowadzącego proces w sądzie koronnym w Lancaster, przekonała wersja eksperta powołanego przez oskarżycieli, Franka Skuse’a. W roku 1985 roku w programie World in Action zademonstrowano, że nawet czynność tak banalna jak tasowanie kart do gry może pozostawiać na dłoniach ślady wystarczające do tego, by testy Greissa wypadły pozytywnie. A skazani Irlandczycy podczas jazdy pociągiem grali w karty.

Dziennikarz, później parlamentarzysta, Chris Mullin postanowił na własną rękę prowadzić kampanię mającą przede wszystkim zwrócić uwagę opinii publicznej na liczne uchybienia, pomyłki, niezgodne z prawem działania policyjno-sądowe. Wskazały one niewłaściwych podejrzanych, których w niechlubnym procesie skazano na dożywocie, aby zaspokoić żądanie ludu, by ukarać kogoś za tę tragedię. Mimo zaangażowania Mullina, mediów i wielu bezstronnych ekspertów przez całe lata nie udawało się wnieść apelacji. Przełomem w tej smutnej historii okazały się zeznania byłego policjanta, który wraz z dziennikarzem Mullinem wystąpił w programie World in Action. Opowiedział o skandalicznych metodach policyjnych, jakimi zostały od podejrzanych wymuszone zeznania, o przykładanych do głowy pistoletach, o straszeniu egzekucją w celi i szczuciu psami. W 1988 roku udało się skierować sprawę do sądu apelacyjnego, ale i tam nie znaleziono podstaw do zmiany wyroku. Minęły jeszcze trzy lata, podczas których pisano na ten temat książki, artykuły, emitowano programy w telewizji, zanim sędzia sądu apelacyjnego przyznał rację obrońcom Irlandczyków, stwierdził, że popełniono błąd. Każdy z bezpodstawnie więzionych mężczyzn otrzymał odszkodowanie w wysokości około miliona funtów. Prawdziwych sprawców zamachów bombowych w Birmingham nie znaleziono, winą za śmierć dwudziestu jeden osób obarczono ogólnie IRA.

Wymuszone przez policję zeznania nie miałyby w dzisiejszych czasach wartości przed sądem. Bardzo wiele się zmieniło w systemie prawnym, prawnicy reprezentujący obie strony, zarówno oskarżyciel, jak i obrońca, to grupa uwrażliwiona na uchybienia i zaniechania ograniczające prawa obywatelskie. Dla jednych i dla drugich – klient (ofiara czy sprawca) jest najważniejszy. Wokół najbardziej nawet absurdalnych czy pozornie mało istotnych praw każdego obywatela do uczciwego procesu adwokaci nieraz podnosili wielkie larum. Nagranie z przebiegu policyjnego przesłuchania było żelaznym dowodem w sprawach kryminalnych rozpatrywanych przez sądy.

Olechowskiego nie poddano torturom podczas przesłuchania, policja nie zaoferowała mu też żadnej nagrody za powiedzenie prawdy. Do zmiany zeznań nakłonił go adwokat, który w trakcie długich rozmów uświadomił mu, że powinien troszczyć się tylko i wyłącznie o swoją przyszłość, a siedzący z nim w celi Dragoń zostanie od niego odseparowany, nie będzie musiał się go bać.

Na dworzec kolejowy dotarliśmy przed czasem. Ben i ja mieliśmy pół godziny, żeby wypić razem kawę. Przyniósł dwa papierowe kubki, a do nich plastikowe patyczki i cukier w saszetce.

Kolejną wizytę w więzieniu mieliśmy złożyć za dwa tygodnie. Jeżeli zajdzie taka potrzeba, zostaniemy w Lincoln cały dzień. Ben uważał, że poranna wizyta nie wystarczy, trzeba będzie zjeść lunch w mieście i wrócić o 14.00 do więzienia na drugą rundę konsultacji. Czasu mieliśmy coraz mniej, a było jeszcze mnóstwo do zrobienia.

– Obok katedry jest takie miejsce, gdzie serwują najlepsze w mieście zasmażane kółka z cebuli. Sama katedra w Lincoln jest wspaniałym obiektem wartym odwiedzenia, wiem, że trwa tam remont, ale może uda się wejść do środka choć na chwilę. Budowana w czasach średniowiecza ogromnym wysiłkiem, przez dwieście trzydzieści osiem lat była najwyższym budynkiem świata. Wiedziałaś o tym? Lincoln to bardzo interesujące miasto, trzeba trochę pozwiedzać, oczywiście jeśli pogoda pozwoli, bo w taką pluchę to człowiek jak najszybciej chce wracać do domu. Może następnym razem się uda.

– Gdzie odbędzie się proces? – zapytałam na pożegnanie.

– Prawdopodobnie w Peterborough. Mam nadzieję, że przydzielą ciebie do sprawy?

– Nie wiem, to zależy od administracji sądu.

– Na przedwstępnej rozprawie poproszę sędziego, żeby kontynuować z tym samym tłumaczem. Oskarżonemu to się należy.

– Dziękuję.

Pożegnaliśmy się mocnym uściskiem dłoni. W poczekalni panowała cisza. Wyjęłam telefon i zaczęłam przeglądać informacyjne strony internetowe. Wpisałam nazwisko zamordowanego. Chciałam zobaczyć, jak wyglądał ten trzydziestolatek, zanim woda rozdęła jego ciało, kiedy jeszcze miał całą czaszkę i gałki oczne w oczodołach. Znalazłam w sieci jedno zdjęcie Adama Miśkiewicza. Ubrany w białą koszulę z małym kołnierzem, uśmiechał się prosto w obiektyw i nie pokazywał przy tym zębów. Natrafiłam na artykuł sprzed kilku tygodni i apel jego matki, Teresy Miśkiewicz, która nie posiadała środków, aby sprowadzić zwłoki syna do Polski. Kobieta miała umierającego na nowotwór mózgu męża i jedynie sześćset złotych oszczędności. Firma pogrzebowa chciała dwadzieścia pięć tysięcy złotych za przywiezienie zwłok Adama z Anglii do wsi Partyce. Pani Miśkiewicz znalazła tańszą firmę, która zadeklarowała w telefonicznej rozmowie gotowość przywiezienia ciała jej syna za dziesięć tysięcy złotych. To także była dla niej suma z kosmosu. Polski konsulat kiedyś pomagał w takich sytuacjach, ale rosnące w szybkim tempie zapotrzebowanie na tego rodzaju finansową pomoc szybko przekroczyło ich możliwości. Pomóc próbowała angielska policja, która zwracała się o sfinansowanie transportu zwłok do kilku organizacji charytatywnych. Niestety, odzewu nie było. Takich przypadków jak ten odnotowywali po kilka tygodniowo, nie byli w stanie pomóc wszystkim rodzinom. Wyrazili szczere ubolewanie, wiedzieli doskonale, jak bardzo Polacy dbają o swoich zmarłych i jak ważne jest dla nich miejsce pochówku najbliższych. Pod artykułem widniało kilka wpisów anonimowych komentatorów.

„Gdyby to był mój brat, tobym go kazał skremować w Anglii i po cichu bym go przywiózł w walizce do domu, bez niczyjej łaski”.

„Rodzinka żeruje na trupie, nieładnie…”.

„Co chwila ludzie o coś żebrzą na Internecie, jak nie na umierającego, to na umarłego, zwariować można od tego skamlenia”.

„Chętnie bym posłała parę groszy, ale nie wiem gdzie, ktoś, coś?”.

Pociąg wtoczył się na peron. Zaczekałam, aż pasażerowie przyjeżdżający do Lincoln wysiądą. W kolorowym tłumie przeważały młode matki pchające wózki dziecięce, do których przytroczone były siatki pełne zakupów. Na większości widniało logo taniej sieciówki Primark. Wysiadających było znacznie mniej niż nas, uciekających z Lincoln.

Tomasz Dragoń w styczniu dostał wyrok dożywocia, będzie musiał spędzić w więzieniu minimum dwadzieścia lat. Ława przysięgłych po dwutygodniowym procesie w dziewięćdziesiąt minut uznała go za winnego zabójstwa Adama Miśkiewicza.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

Od Autora

Lincoln

Nina

Pan Tadeusz

Miesiąc lekkich obyczajów

Miłość

Seksmisja

Tajemnicze zniknięcie Anety

Świat w oczach dziecka

Woda zabrała mi męża

Jeszcze gorszy dotyk

Po siódme, nie kradnij

Podziękowania

Table of Contents
Od Autora
Lincoln