Charlie Chan. Za kurtyną - Earl Derr Biggers - ebook + audiobook

Charlie Chan. Za kurtyną ebook i audiobook

Earl Derr Biggers

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W „Za kurtyną”, Earla Derr Biggersa, czytelnicy ponownie spotykają się z niepowtarzalnym detektywem Charlie Chanem. Tym razem Chan staje przed zagadką morderstwa, które wstrząsnęło elitą San Francisco. W świecie pełnym zdrady, ukrytych motywów i sekretów, Chan musi wykorzystać swój bystry umysł i niezachwiane poczucie sprawiedliwości, aby odsłonić prawdę skrywaną za kurtyną pozorów. Ta pełna napięcia powieść kryminalna zabierze czytelników w mroczną podróż przez labirynty ludzkiej psychiki, demonstrując mistrzostwo Biggersa w kreowaniu trzymających w napięciu fabuł.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 5 min

Lektor: Artur Ziajkiewicz

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ICzłowiek ze Scotland Yardu

Bill Rankin siedział nieruchomo przed maszyną, siląc się nad ułożeniem wstępu do artykułu. Czarny cień przesunął się koło jego łokcia i nagle zmaterializował w głuchym oddźwięku na biurku. Serce Rankina zabiło mocniej, doznał dławiącego uczucia lęku.

Lecz był to tylko kot Egbert, stanowiący własność redakcji. Bill Rankin obrzucił go niechętnym spojrzeniem. To absurd denerwować się bez powodu, lecz gdy przez całą godzinę rozmawiało się z wielkim człowiekiem, a tematem rozmowy były morderstwa, nic dziwnego, że jest się wytrąconym z równowagi.

Bill wyciągnął rękę i zrzucił kota na podłogę.

– Precz! – Będziesz mnie tutaj straszył? Czy nie widzisz, że jestem zajęty?

Egbert, obrażony w swojej godności, oddalił się, przeskakując przez puste stoły i krzesła. Bill Rankin odprowadził go wzrokiem aż do drzwi.

Było wpół do szóstej. Niższe piętra wypełniał gwar ludzi śpieszących się do domu, ale tu na górze, w redakcji „Globe”, panowała bezwzględna cisza. Spomiędzy wielu zielonych lamp paliła się tylko jedna nad maszyną Rankina, rzucając upiorny blask na niezapisany arkusz papieru. Nawet przy stole korektora nikt nie siedział. W głębi, w zacisznym kąciku, spoczywał redaktor „Globe”, jedyna ludzka istota w sali prócz Billa, która jednak młodemu reporterowi nie wydawała się tak bardzo ludzka.

Bill Rankin wrócił myślami do wywiadu, który miał napisać. Przez krótką chwilę siedział bez ruchu, po czym długie wprawne palce dotknęły klawiszy.

Pisał:

 

Zdobycze naukowe i cuda wiedzy, które w powieściach detektywistycznych są najpoważniejszym atutem przy rozwiązywaniu najtrudniejszych zagadnień w dziedzinie kryminalistyki, nie mają w rzeczywistości nic wspólnego z pracą detektywa – tego zdania jest sir Fryderyk Bruce, były inspektor wydziału śledczego Scotland Yardu.

Sir Fryderyk Bruce odbywa obecnie podróż dookoła świata i chwilowo zatrzymał się w San Francisco. Przez siedemnaście lat stał na czele najsłynniejszej organizacji śledczej i jego wszelkie poglądy na kryminologię są oparte na głębokim doświadczeniu. Obecnie porzucił to stanowisko, niemniej jednak żywo interesuje się wykrywaniem zbrodni.

Sir Fryderyk Bruce jest wysokim mężczyzną o pogodnym wyrazie szarych oczu, lecz oczy te ukazują błysk stali, który potrafi wyprowadzić z równowagi… Gdybym popełnił jakieś morderstwo, gdybym zabił starego hrabiego Featherstonehaugha na jego cennym perskim dywanie, to naprawdę wolałbym nie mieć na swoim tropie sir Fryderyka. Wielki detektyw jest prawdziwym Szkotem, któremu obce jest niepowodzenie i który nigdy nie zgubi śladu przestępcy.

– Czytam mnóstwo powieści detektywistycznych – rzekł sir Fryderyk. – Interesują mnie i bawią, ale nie można się z nich niczego nauczyć. Prócz systemu daktyloskopii i pracy w laboratoriach chemicznych przy rozpoznawaniu planu, badania naukowe nie wpłynęły nigdy na rozwikłanie tajemniczych morderstw i zagadkowych zbrodni. Wszystko to rozwiązujemy dzięki wrodzonej inteligencji, wytrwałej pracy i przy pomocy szczęśliwego trafu. Ale teorie, tak drogie naszym autorom…

Nagle Bill Rankin przerwał pisanie i wyprostował się na niewygodnym krześle. Słowa, które nakreślił przed chwilą, były mu dziwnie znajome i brzmiały jak echo niedawno prowadzonej rozmowy z kimś innym. Ależ tak, te same poglądy, tylko nie tak piękną, wygładzoną angielszczyzną wypowiedział Charlie Chan. Uśmiechnął się, przypominając sobie małego grubego człowieczka, z którym rozmawiał w przedsionku hotelu Steward.

Reporter wstał i zapalając papierosa, zaczął przemierzać pokój dużymi krokami, mówiąc głośno do siebie:

– Naprawdę! Że też o tym wcześniej nie pomyślałem! Rzecz zadziwiająca, od razu rzuca się w oczy! A ja byłem ślepy – ślepy. Chyba tracę inteligencję.

Spojrzał ze strachem na zegarek. Usiadł przy maszynie i, skończywszy zdanie, które urwał w środku, ciągnął:

 

Na pytanie, jaką pracę na polu śledczym uważa za najdoskonalszą, sir Fryderyk Bruce odrzekł: – Jak już powiedziałem, w większości wypadków śledztwo i praca detektywistyczna osiągały pomyślne wyniki albo dzięki wielkiej pracowitości i inteligencji, albo też dzięki szczęściu. Z żalem dodaję, że z tych trzech czynników największą rolę odgrywało szczęście. Ciężka metodyczna praca dawała jednak również w wielu wypadkach wyniki pomyślne. To jej zawdzięczamy rozwiązanie znanej sprawy Crippenów. Pierwsze podejrzenia nasunęły się nam, gdy kasjerka teatru…

Bill Rankin pisał coraz szybciej i z coraz większą łatwością. Pragnął skończyć jak najprędzej. Zresztą wywiad przestał go interesować. Znacznie ciekawsze myśli przewijały mu się przez głowę. Palce biegały po klawiszach, a gdy przerywał czasem robotę, to po to tylko, aby spojrzeć na zegarek.

Wyciągnął ostatnią kartkę z maszyny, złożył cały artykuł i pobiegł do redaktora, który nie ruszył się z zacisznego miejsca.

Korektor wrócił właśnie po gwałtownej sprzeczce z łamaczem i obrzuciwszy Billa Rankina kwaśnym spojrzeniem, usiadł przy stole i zaczął ostrzyć granatowy ołówek.

– Co to jest? – zapytał redaktor, wskazując artykuł, który Bill położył na biurku.

– Wywiad z sir Fryderykiem Bruce’em – przypomniał Bill.

– A więc trafił pan do niego?

– Wszyscy do niego trafili, pokój był pełen reporterów.

– Gdzie go pan znalazł?

– Mieszka u Barry’ego Kirka, w jego domu. Kirk zna jego syna z Londynu. Szukałem sir Fryderyka po wszystkich hotelach; nogi mnie bolą ze zmęczenia.

Redaktor chrząknął:

– Pańska wina. Żaden Anglik nie wprowadzi się do hotelu, jeżeli będzie mógł znaleźć lokum u kogoś ze znajomych. Chyba dosyć często miewał pan wywiady z brytyjskimi autorami, którzy przyjeżdżają tu z odczytami. Powinien pan już ich poznać.

– Wywiad to głupstwo – rzekł Rankin – każdy dziennik w mieście da wywiad. Lecz podczas pisania wpadł mi do głowy doskonały pomysł. Jeżeli tylko uda mi się przekonać sir Fryderyka, będzie to coś rewelacyjnego! Najlepiej zrobię, gdy udam się do niego natychmiast i spróbuję szczęścia.

– Coś rewelacyjnego? – powtórzył redaktor, wzruszając ramionami. – Jeżeli uda się panu zdobyć coś ciekawego, to nie mam nic przeciwko temu. Prowadzę poważny dziennik, a moi współpracownicy zasypują mnie literackimi wypracowaniami. Mam wrażenie, że wszyscy łudzicie się nadzieją, że złapią was do „Atlantic Monthly”.

– Ale mój pomysł jest doskonały! – zapewnił Rankin – muszę się śpieszyć.

– Jeszcze chwilkę! Jestem tylko pańskim redaktorem i nie chcę się wtrącać do pańskich planów, ale…

Rankin się roześmiał. Był zdolnym i lubianym dziennikarzem.

– Przykro mi, panie redaktorze, lecz nie mam chwili do stracenia. Mógłby mnie ktoś uprzedzić. Gleason z „Heralda” był razem ze mną u sir Fryderyka i niewątpliwie przyjdzie mu ta sama myśl do głowy. Więc jeżeli pan redaktor pozwoli…

Redaktor wzruszył ramionami.

– Dobrze, niech pan idzie. Niech się pan śpieszy, i niech pana nie opuszcza ten nagły przypływ energii. Niech pan wraca jak najszybciej.

– Dobrze, panie redaktorze – zgodził się dziennikarz – ale muszę wstąpić na obiad.

– Ja nigdy nie jadam obiadu – mruknął czarujący zwierzchnik.

Gdy Bill Rankin wychodził pośpiesznie z redakcji, jego koledzy wracali właśnie z popołudniowych zajęć i redakcja nabierała życia.

Czarny jak noc Egbert przeciął drogę Billowi i oddalił się majestatycznie.

Dziennikarz zatrzymał się na ulicy. Był niezdecydowany, czy jechać, czy też iść do Kirka. Nie było daleko, lecz mógł przyjść za późno; przypuśćmy, że powiedzą mu, że Fryderyk przebiera się do obiadu, a przecież wytworny Anglik nie przerwie tego poważnego zajęcia, aby przyjąć dziennikarza. Nie, musi się z nim widzieć, nim słynny detektyw zacznie zakładać spinki z czarnych pereł.

Bill zatrzymał przejeżdżającą taksówkę. Gdy samochód zajeżdżał przed redakcję, rumiany chłopaczek, jeden z najmłodszych reporterów „Globe”, wysunął się z tłumu i, składając czołobitny ukłon, otworzył drzwi samochodu:

– Do Opery Królewskiej, panie szoferze. Otrzyma pan sowity napiwek, jeżeli wyprzedzi pan samochód księcia.

Rankin odepchnął figlarza i zawołał:

– Nie pozwalaj sobie, mój drogi. – Do szofera zaś rzucił: – Na ulicę Kalifornijską, do Kirk Building.

Taksówka wyjechała na ulicę Rynkową, dążyła przez chwilę za sznurem samochodów, a następnie skręciła w Montgomery.

Po chwili Rankin znajdował się już w dzielnicy handlowej San Francisco, pogrążonej obecnie w wieczornej ciszy. Olbrzymie gmachy syndykatów, towarzystw akcyjnych i banków uroczyście górowały w wieczornym zmroku, a ich wspaniałe odrzwia z brązu przeważnie były pozamykane. Przed oczami Rankina przewijały pozłacane napisy: „Jokohama Bank” – dalej „Towarzystwo handlowe w Szanghaju” – w tym miejscu nie można zapomnieć o wschodzie. Wreszcie samochód zatrzymał się przed dwudziestopiętrowym budynkiem.

Gmach Kirka był prawdziwym arcydziełem techniki budowlanej, a w dodatku odznaczał się wybitnym smakiem, który charakteryzował tę rodzinę od chwili, gdy stary Dawson Kirk zarobił swój pierwszy milion. Barry Kirk był rozmiłowany w swoim budynku, mieszkał we wspaniałym kawalerskim apartamencie na samym szczycie. Wewnątrz gmachu panowała niepokalana czystość; dziewczęta obsługujące windy wyglądały ślicznie w swoich błyszczących mundurkach. Windy wznosiły się dumnie niczym admirałowie floty. O tej godzinie gorączkowa praca dnia ustała i kręciły się już sprzątaczki, myjąc marmurowe posadzki. Jedna winda była jeszcze w ruchu; do niej wsiadł Bill Rankin.

– Na samą górę – rzekł do dziewczyny obsługującej windę.

Zatrzymał się na ostatnim, dwudziestym piętrze. Do mieszkania Kirka prowadziły wąskie schody i reporter przeskakiwał po kilka stopni naraz. Zatrzymał się przed imponującymi drzwiami i zadzwonił.

Drzwi otworzyły się i ukazał się w nich Paradis, dostojny służący Kirka, rodowity Anglik.

– Jestem… z powrotem – rzekł Rankin.

– Widzę – mruknął Paradis, zagradzając drogę do mieszkania.

Sprawiał wrażenie wysokiego dostojnika, ale jego zachowanie nie było nazbyt uprzejme. Wprowadził już tego dnia wielu reporterów, a w ogóle żywił do nich pewną pogardę.

– Muszę się natychmiast widzieć z sir Fryderykiem. Czy jest w domu?

– Sir Fryderyk znajduje się w biurze piętro niżej. Zdaje mi się, że jest zajęty, ale zawiadomię go, że…

– Nie, proszę się nie trudzić – rzekł szybko Rankin, zbiegając na niższe piętro.

Odnalazł drzwi, na których była przybita tabliczka z napisem „Barry Kirk”. Gdy podchodził, drzwi otworzyły się nagle i wyszła z nich młoda kobieta.

Rankin się zatrzymał. Co za uroda. Była widoczna nawet w zmroku. Jedna z tych najpiękniejszych blondynek, w uwielbianym przez mężczyzn typie. Miała drobną twarzyczkę. Ubrana była w zieloną suknię z trykotu. Niezbyt wysoka, ale…

Cóż to miało znaczyć? Młoda kobieta płakała. Cicho, spokojnie spływały łzy. I – o ile Rankin mógł to osądzić – nie były to jedynie łzy rozpaczy, ale również gniewu i rozdrażnienia. Obrzuciwszy reportera zdumionym spojrzeniem, przebiegła szybko przez korytarz i zniknęła w drzwiach, na których widniała tabliczka z napisem: „Towarzystwo Importu z Kalkuty”.

Bill Rankin pchnął drzwi prowadzące do biura Kirka. Wszedł do poczekalni, która okazała się pusta. W głębi znajdowały się drugie otwarte drzwi. Tam młody dziennikarz udał się spokojnym i równym krokiem.

W drugim pokoju, przy wielkim biurku, siedział sir Fryderyk Bruce, były naczelnik departamentu śledczego Scotland Yardu. Odwrócił się; przeszywające spojrzenie szarych oczu było niebezpieczne.

– Ach – rzekł – to pan.

– Muszę pana przeprosić, sir Fryderyku, że narzucam się po raz drugi – zaczął Bill Rankin – ale – ale – czy mógłbym usiąść?

– Owszem, bardzo proszę.

Znany detektyw rzucił wzrokiem na leżące na biurku papiery.

– Rzecz się ma… – Rankin stracił pewność siebie. Miał wrażenie, że miły, czarujący swą uprzejmością człowiek, który udzielił mu wywiadu tego samego popołudnia, zniknął nagle, a zamiast niego zjawił się zimny, niebezpieczny i wzbudzający lęk sir Fryderyk Bruce z policji śledczej. – Rzecz się ma – ciągnął niepewnie – otóż uderzyło mnie coś…

– Doprawdy?

Ach te oczy! Przenikały na wylot!

– To, co pan mówił po południu, pańskie poglądy na znaczenie wiedzy przy rozpoznawaniu zbrodni oraz na pracę i szczęście… – urwał Rankin. Zdawało się, że nie jest w stanie skończyć zdania. – Pisząc artykuł, przypomniałem sobie nagle, że słyszałem już te same poglądy kilka dni temu.

– Tak? Starałem się nikomu nie mówić, że są to wyłącznie moje i oryginalne poglądy.

Sir Fryderyk wrzucił papierosy do szuflady.

– Ależ nie przyszedłem tutaj, aby stawiać panu tego rodzaju zarzuty. – Uśmiechnął się Rankin, odzyskując nieco swobodę i humor. – W innych warunkach byłoby to najzupełniej bez znaczenia, ale zdanie pańskie, sir Fryderyku, słyszałem z ust bardzo oryginalnego człowieka. Jest to skromny pracownik – detektyw, ale teorie jego wyrosły z dala od Scotland Yardu. Jest to sierżant Charlie Chan z policji śledczej w Honolulu.

Gęste brwi sir Fryderyka się uniosły.

– Doprawdy? A więc bez względu na to, kim jest ów Chan, muszę przyklasnąć jego zapatrywaniom.

– Chan jest detektywem, cenią go na wyspach za jego dzielność. Obecnie jest w San Francisco, a w najbliższych dniach wraca do domu. Dano mu kiedyś drobne zlecenie, ale wywiązał się z niego tak znakomicie, że sprawa stała się głośna i zyskał sobie ogólne poważanie. Nie sprawia zbyt korzystnego wrażenia, ale…

Sir Fryderyk przerwał.

– Chińczyk?

– Tak jest.

Wielki człowiek się pochylił.

– Czemu by nie? Chińczyk powinien być doskonałym detektywem. Cierpliwość ludzi wschodu jest zdumiewająca.

– Właśnie – zgodził się Bill Rankin – jest cierpliwy i skromny.

Sir Fryderyk uczynił gest przeczący.

– Skromność nie jest rzeczą cenną dla detektywa. Pewność siebie, głęboka wiara w swoje umiejętności – to pomaga. Ale czy sierżant jest istotnie skromny?

– Czy istotnie? Nie wiem. Ten, który lata nisko, najmniej cierpi przy upadku… tak mi tłumaczył. A sierżant Chan lata tak nisko, iż skrzydłami dotyka niezapominajek.

Sir Fryderyk wstał i zatrzymał się przy oknie. Spojrzał w dół na błyszczące światła, które jak gwiazdy, rozsiane po niebie, połyskiwały nad miastem otulonym w mroku.

Milczał chwilę, następnie zwrócił się do reportera.

– Skromny detektyw – rzekł, uśmiechając się ironicznie – jest w każdym razie dla mnie nowością. Chętnie bym poznał tego Chana.

Bill Rankin odetchnął z ulgą. Zadanie okazało się niezbyt trudne.

– Właśnie w tym celu pozwoliłem sobie przyjść do pana – rzekł wesoło. – Pragnąłbym zaznajomić pana z Charliem Chanem i być świadkiem waszej rozmowy na temat metod i doświadczeń z dziedziny kryminalistyki. Być świadkiem fachowej dyskusji. Czy uczyni mi pan, sir Fryderyku, ten wielki zaszczyt i pozwoli się zaprosić na jutro na śniadanie razem z Charliem Chanem?

Były inspektor wydziału śledczego zawahał się.

– Dziękuję serdecznie, lecz jestem zależny od mojego gospodarza, pana Kirka. Wydaje jutro wieczorem obiad na moją cześć i zdaje mi się, że wspominał też o śniadaniu. Ale mam wielką ochotę przyjąć pańskie zaproszenie natychmiast i najlepiej będzie, gdy porozumiemy się od razu z panem Kirkiem.

– Chodźmy do niego. Gdzie jest obecnie? – Bill Rankin był szczerze przejęty.

– Zdaje mi się, że u siebie na górze.

Sir Fryderyk odwrócił się, mocno zatrzasnął drzwi wielkiej wmurowanej kasy i przekręcił zamek.

– Uczynił to pan jak typowo amerykański przemysłowiec. – Uśmiechnął się Bill Rankin.

Sir Fryderyk się pochylił:

– Pan Kirk był tak uprzejmy, iż pozwolił mi korzystać ze swojego biura, dopóki jestem jego gościem.

– Więc podróżuje pan nie tylko dla przyjemności? – zapytał szybko Bill Rankin.

Szare oczy spochmurniały.

– Tylko dla przyjemności – ale są rzeczy – natury osobistej – piszę pamiętniki.

– Rozumiem, rozumiem – przepraszał Bill.

Do pokoju weszła sprzątaczka. Sir Fryderyk zwrócił się do niej:

– Dobry wieczór. Proszę pamiętać, że podczas sprzątania nie wolno ruszać papierów z biurka ani szuflad.

– Wiem, proszę pana.

– Doskonale; a teraz panie, panie…?

– Rankin.

– Przepraszam, ale pańskie nazwisko wypadło mi z pamięci. Za tym pokojem znajdują się wewnętrzne schody, prowadzące do prywatnego mieszkania. Niech pan pozwoli za mną.

Weszli do trzeciego, ostatniego pokoju. Bill Rankin biegł szybko za smukłą postacią Anglika. Schody kończyły się ciemnym korytarzem, który sir Fryderyk oświetlił, po czym, otwierając najbliższe drzwi, wprowadził reportera do wielkiego gabinetu. W pokoju znajdował się tylko Paradis. Przyjął Billa chłodno i lekceważąco. Widocznie Barry Kirk przebierał się do obiadu i lokaj udał się niechętnie do swojego pana, ażeby go zawiadomić o niepożądanych odwiedzinach dziennikarza.

Kirk zjawił się natychmiast w kamizelce i z niezawiązanym krawatem. Barry Kirk był przystojnym młodym mężczyzną blisko trzydziestki, a jego zachowanie świadczyło o wielkiej znajomości życia i ludzi. Objechał cały świat, zajrzał do najdalej położonych zakątków, starając się odkryć, co jeszcze może powiększyć majątek Kirków. Był doświadczony i życie nie miało już dla niego żadnych niespodzianek.

– Pan Rankin z „Globe”? Czym mogę panu służyć? – rzekł uprzejmym tonem.

Paradis wiązał krawat swojego chlebodawcy, więc poprzez ramię służącego Bill Rankin wyjaśniał mu swoją misję. Kirk pochylił głowę.

– Wspaniała myśl – zauważył. – Mam mnóstwo przyjaciół w Honolulu i słyszałem już o Charliem Chanie. Chętnie bym go poznał.

– Będę niezmiernie szczęśliwy, jeżeli zechce się pan do nas przyłączyć – rzekł reporter.

– Nie, tego nie da się zrobić. Panowie przyjmą moje zaproszenie.

– Ale to był mój pomysł, więc ja proszę na śniadanie – upierał się Rankin.

– Wykluczone. – Kirk uczynił gest przerywający dyskusję. – Ale zaprosiłem już na jutro gościa. Jakiś jegomość z sądu okręgowego napisał do mnie, że interesuje się kryminologią i pragnie poznać sir Bruce’a. Wytłumaczyłem sir Fryderykowi, że musi to dla mnie uczynić i zawrzeć znajomość z tym panem. Nigdy nie wiadomo, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, czy nie przyda się nam przyjaciel z sądu.

– Czy to prawnik? – zapytał Rankin.

– Tak. Jego nazwisko Morrow – J.V. Morrow. Zna go pan?

– Owszem, znam go – odparł Rankin.

– A więc świetnie się składa. Mamy spotkać się z nim jutro o pierwszej w St. Francis. Tematem rozmowy będą morderstwa i jestem przekonany, że pański przyjaciel z Honolulu będzie miłym dodatkiem. Musi pan wstąpić po Chana i spotkać się z nami w restauracji.

– Dziękuję serdecznie – rzekł Rankin – jest pan doprawdy niezwykle uprzejmy. Z pewnością się pojawimy. Nie będę pana dłużej zatrzymywał.

Paradis otworzył pośpiesznie drzwi i wyprowadził dziennikarza. Na progu dwudziestego piętra Rankin spotkał swojego rywala, Gleasona z „Heralda”.

Bill uśmiechnął się triumfalnie.

– Wracaj, mój drogi – rzekł – spóźniłeś się, ja pierwszy wpadłem na ten pomysł.

– Na co wpadłeś, mój kochany? – zapytał Gleason z udaną naiwnością.

– Sir Fryderyk i Charlie Chan spotkają się na rozmowę; prawo przedruku zastrzeżone. Daj więc temu spokój i wracaj do domu.

Pan Gleason z ponurym wyrazem twarzy wszedł do windy. Prawie jednocześnie wyszła z biura Towarzystwa Importu z Kalkuty młoda dziewczyna w zielonej sukni, również wsiadając do windy. Zjechali razem. Łzy dziewczęcia zniknęły i na szczęście nie pozostawiły żadnych śladów. Niebieskie promienne oczy dopełniały obrazu – uroczego obrazu. Pan Gleason był również pod jej czarem i dopiero na ulicy zwrócił się do swego kolegi.

– Przyszło mi to na myśl dopiero podczas obiadu – rzekł kwaśno.

– Ja myślę o swojej karierze przed obiadem. – Uśmiechnął się Rankin. – Zdążyłeś chociaż skończyć?

– Owszem, ale jak widać nie miałem szczęścia, i nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć ci powodzenia. Udało ci się, masz niebywały temat, prawdziwą bombę! Sensację!

– Dziękuję serdecznie.

– I nie tracę nadziei, że nie będziesz mógł wydrukować ani jednego słowa na ten temat…

Rankin nie zdążył odpowiedzieć, gdyż jego kolega zniknął w mroku ulicy. Odprowadził wzrokiem dziewczynę w zielonej sukni, która skręciła w ulicę Kalifornijską. Zainteresowała go. Dlaczego płakała po wyjściu z biura sir Bruce’a? O czym z nim rozmawiała? Czy będzie mógł jutro zapytać o nią sir Fryderyka? Uśmiechnął się z politowaniem na myśl, że on lub ktokolwiek inny mógłby wtrącić się do prywatnych spraw słynnego detektywa.

IICo się stało z Ewą Durand?

Nazajutrz o pierwszej w przedsionku hotelu St. Francis stał sir Fryderyk Bruce – imponująca postać w szarym ubraniu, a obok niego, niemniej wytworny od swojego gościa, Barry Kirk, który przyglądał się przechodzącym tłumom z pogodną wyniosłością młodego mężczyzny, mającego wiele wolnego czasu i mało zainteresowań.

Kirk przewiesił laskę przez ramię i wyjął z kieszeni list.

– Właśnie otrzymałem ten list od J.V. Morrowa; przyszedł ranną pocztą. Autor dziękuje mi za zaproszenie i pisze, że poznam go po zielonym kapeluszu. Na pewno nosi taki okropny pilśniowy kapelusz. Nie przypuszczam, abym jako członek wysokiego sądu, mógł nosić zielony pilśniowy kapelusz.

Sir Fryderyk Bruce nie odpowiedział. Przyglądał się w tej chwili Billowi Rankinowi, który zbliżał się pośpiesznie. Obok reportera szedł zadziwiająco lekkim krokiem niski mężczyzna, dość tęgi, ze skupionym wyrazem na pucołowatej twarzy.

– Oto jesteśmy – rzekł Rankin. – Sir Fryderyku, czy mogę przedstawić panu detektywa sierżanta Chana z policji w Honolulu?

Charlie Chan złamał się w ukłonie jak scyzoryk.

– Zaszczyt, który mnie spotkał, przeszedł moje marzenia. Jestem niezmiernie szczęśliwy, iż znalazłem się w promieniu sławy sir Fryderyka. Tygrys zgadza się łaskawie spojrzeć na muchę.

Anglik z pewnym zakłopotaniem pogładził wąsy i uśmiechnął się do detektywa z Honolulu. Jako bystry znawca ludzi zauważył w tych świdrujących czarnych oczkach coś, co przykuwało uwagę.

– Rad jestem z poznania pana, sierżancie Chan – odpowiedział. – Wydaje mi się, że mamy podobne poglądy na niektóre ważne sprawy. Zrozumiemy się doskonale.

Rankin przedstawił Chana Kirkowi. Barry przywitał małego Chińczyka z widocznym uznaniem.

– To bardzo miło z pańskiej strony, że pan przyszedł.

– Pojazd zaprzężony w cztery rumaki nie odciągnąłby mnie w przeciwnym kierunku – upewniał go Chan.

Kirk spojrzał na zegarek.

– Jesteśmy już wszyscy prócz J.V. Morrowa. W dzisiejszym liście zaznaczył, że wejdzie przez bramę od strony ulicy Pocztowej. Panowie pozwolą, że udam się na jego spotkanie.

Blisko drzwi, na aksamitnej kanapie siedziała młoda kobieta uderzającej urody. Nie było wolnego miejsca w pobliżu, więc Barry Kirk, obrzucając nieznajomą pełnym podziwu spojrzeniem, usiadł obok niej, mówiąc półgłosem:

– Pani pozwoli, że usiądę.

– Ależ proszę – odrzekła miłym głosem, który harmonizował z całą jej postacią.

Siedzieli w milczeniu. Nagle Barry zauważył, że kobieta przygląda mu się z zainteresowaniem. Spojrzał na nią, a ona się uśmiechnęła.

– Ludzie zawsze się spóźniają – zaczął.

– Doprawdy?

– I to przeważnie bez powodu. Nic mnie nie gniewa bardziej niż niepunktualność.

– Podzielam pańskie zdanie.

Znowu milczenie. Śliczna nieznajoma uśmiechnęła się do niego.

– Człowiek zadaje sobie tyle trudu i zaprasza na śniadanie kogoś, kogo wcale nie zna – ciągnął Kirk – a ten nie jest nawet na tyle uprzejmy, by przyjść o wyznaczonej porze.

– Wstrętne – przyznała – współczuję panu z całego serca, panie Kirk.

– Pani mnie zna? – zapytał zdumiony.

Pochyliła głowę.

– Owszem, ktoś mi pokazał pana na jakimś raucie dobroczynnym – objaśniła.

– Nikt… – westchnął. – Nie był na tyle dobroczynny, żeby pokazać mi panią.

Barry Kirk spojrzał na zegarek.

– Osoba, na którą pan czeka… – zaczęła nieznajoma.

– Jakiś prawnik – odparł. – Nienawidzę prawników. Mówią zawsze coś takiego, czego wolałoby się nie słyszeć.

– Doprawdy?

– Grzebią się w cudzych zmartwieniach. Okropny zawód.

– Okropny!

I znowu milczenie.

– Mówił pan, że pan nie zna tego pana. Jakim sposobem panowie się poznacie?

– Napisał do mnie, że będzie w zielonym kapeluszu. Niech pani sobie to wyobrazi. Czemu nie od razu z różą za uchem.

– W zielonym kapeluszu?

Nieznajoma uśmiechnęła się jeszcze weselej.

Urocza – pomyślał Barry Kirk. Wtem spojrzał zdumiony.

– Boże wielki, pani ma zielony kapelusz! – wykrzyknął.

– Zdaje mi się, że tak.

– Niech pani nie mówi…

– Tak – to prawda. Jestem prawnikiem. Pan nienawidzi prawników, jaka szkoda.

– Ale nie przyszło mi na myśl…

– J.V. Morrow – kontynuowała – na imię mi June.

– A ja sądziłem, że John – zawołał – proszę mi wybaczyć.

– Nie zaprosiłby mnie pan, wiedząc, że jestem adwokatką – prawda?

– Wręcz przeciwnie. Nie zaprosiłbym nikogo innego. Ale chodźmy. Mnóstwo specjalistów z dziedziny kryminologii czeka na nas i umiera z pragnienia, żeby poznać panią.

Wstali i szybko weszli do przedsionka.

– Interesują panią morderstwa?

– Między innymi.

– Chyba też muszę się tym zająć – szepnął Barry Kirk.

Mężczyźni przechodzący obok niej, oglądali się, żeby przyjrzeć się tej uroczej postaci. Barry to zauważył. Miała bystre spojrzenie, które przypominało wyraz oczu Chana, ruchy jej były szybkie i zdecydowane, ale poza tym cechował ją wdzięk kobiecości.

Barry Kirk przedstawił jej zdziwionego sir Fryderyka, a następnie Charliego Chana. Wyraz twarzy małego Chińczyka się nie zmienił. Ukłonił się nisko.

– Ta chwila ma wielki urok – zauważył.

Kirk zwrócił się do Rankina.

– I przez cały czas – rzekł z wyrzutem – wiedział pan, kim jest J.V. Morrow.

Reporter wzruszył ramionami.

– Wolałem pozostawić panu rozwiązanie tej zagadki. Życie daje nam tak mało przyjemnych niespodzianek.

– Nigdy nie dało mi milszej – przyznał Kirk.

Przeszli do sali restauracyjnej i usiedli w zacisznym kącie.

Młoda dziewczyna zwróciła się do Kirka:

– Bardzo panu dziękuję za zaproszenie; to było bardzo uprzejme z pańskiej strony; sir Fryderyku, wiem również, jak pan jest zajęty.

Anglik ukłonił się.

– Na szczęście zdecydowałem się znaleźć czas na spotkanie z J.V. Morrow. Słyszałem, że w Stanach Zjednoczonych młode kobiety emancypują się nadzwyczajnie.

– Pan to oczywiście potępia.

– Ależ nie – szepnął sir Fryderyk Bruce.

– A pan Chan? Jestem przekonana, że pan tego nie pochwala.

Chan spojrzał na nią bladym wzrokiem.

– Czy słoń może potępiać motyla? I któż na to zwraca uwagę?

– To nie odpowiedź. – Uśmiechnęła się młoda dziewczyna. – Kiedy pan wraca do Honolulu, panie Chan?

Wyraz zachwytu opromienił bezbarwną twarz Chińczyka.

– Jutro w południe moja skromna osoba znajdzie się na okręcie Maui, by podążyć na Hawaje.

– Śpieszy się pan do domu? – zapytała panna Morrow.

– Najjaśniej widzące oczy są często ślepe – odparł Chan. – Nie mam na myśli pani. Przed trzema tygodniami przybyłem tutaj na ląd, sądząc, że zakosztuję rozkoszy wywczasów. Nim zdążę się zorientować, wydarzenia ciągną mnie za sobą i jak listonosz, który ma tylko dzień wypoczynku, udaję się na długą, uciążliwą przechadzkę. Rad jestem niezmiernie, że przechadzka ta się skończyła. Z szybciej bijącym sercem wracam do maleńkiego domku, położonego na wzgórku Punchbowl.

– Wiem, co pan odczuwa – rzekła panna Morrow.

– Przepraszam pokornie, że muszę pani zaprzeczyć. Waham się, czy mam zwierzyć pani uszom, co mnie wzywa do domu z nieprzepartą siłą. Niebawem zostanę szczęśliwym ojcem.

– Po raz pierwszy? – zapytał Barry Kirk.

– Jest to jedenasta uroczystość tego rodzaju – odrzekł Chan.

– Nie jest więc już nowością dla pana – podsunął Bill Rankin.

– Jest to jedyna rzecz, która się nigdy nie starzeje – odrzekł Chan – sam pan nabierze z czasem tego doświadczenia. Ale nie jest to pora ani miejsce na omawianie moich przyziemnych spraw. Zebraliśmy się, żeby uczcić naszego dostojnego gościa. – Spojrzał na sir Fryderyka.

Bill Rankin przypomniał sobie swój artykuł.

– Pragnąłem, aby panowie zawarli ze sobą znajomość, gdyż uderzyło mnie, że obydwaj panowie macie podobne poglądy. Sir Fryderyk podobnie pogardliwie jak sierżant Chan odnosi się do nauki jako czynnika pomocniczego przy prowadzeniu śledztwa.

– Do wniosku tego doszedłem na podstawie osobistych doświadczeń – zauważył sir Fryderyk.

– Wielka to dla mnie radość. – Chan promieniał. – Gdy słyszę, że wysoki umysł sir Fryderyka podąża tymi samymi drogami, co moja biedna głowa. Uczone koncepcje dobre są w książkach, ale nie w życiu. Moje doświadczenia uczą mnie wczuwać się przede wszystkim w dusze ludzkie, w ludzkie namiętności. Co jest zwykle przyczyną morderstwa? Nienawiść i zazdrość, zemsta, chęć czy potrzeba zamknięcia komuś ust raz na zawsze. Trzeba wciąż badać naturę ludzką.

– Naturalnie – potwierdził sir Fryderyk. – Czynniki natury ludzkiej – to tylko ma znaczenie. Nie miałem szczęścia do naukowych teorii i metod pracy. Choćby dyktafon – usunęliśmy go ze Scotland Yardu.

Sir Fryderyk mówił wiele podczas śniadania, wreszcie zwrócił się do Chana.

– I co zawdzięcza pan swoim metodom, sierżancie Chanie? Podobno wszystko się panu udaje.

Chan wzruszył ramionami.

– To tylko szczęście – ślepe szczęście.

– Jest pan zbyt skromny – rzekł Rankin. – Skromność do niczego pana nie doprowadzi.

– A czy w ogóle mam do czegoś dążyć?

– Ależ na pewno jest pan ambitny – zauważyła panna Morrow.

Chan zwrócił się do niej poważnym tonem.

– Skromne pożywienie, czysta woda, pięść pod głowę zamiast poduszki – oto stara definicja szczęścia w moim kraju. Czym jest ambicja? Rakiem, który toczy serce białego człowieka i nie dopuszcza radości życia. Czyżby ambicja chciała zatruć również serce białej kobiety? Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.

Młoda dziewczyna patrzyła w dal.

– Obawiam się – ciągnął Chińczyk – że jestem ofiarą surowej filozofii Wschodu. I czymże jest człowiek? Ogniwem zaledwie w wielkim łańcuchu wiążącym przeszłość z przyszłością. Nigdy nie zapominam, że jestem tylko drobnym ogniwem. Nic nieznaczącym ogniwem, wiążącym przodków, których prochy spoczywają na odległych wzgórzach, z dziesięciorgiem, a może już teraz jedenaściorgiem dzieci w moim domku na wzgórzu Punchbowl.

– Taka wiara wzmacnia – zauważył Barry Kirk.

– Zatem, czekając na koniec, spełniam swój obowiązek. Idę drogą, która stoi przede mną otworem. – Następnie, zwracając się do sir Fryderyka, dodał: – Jednej rzeczy jestem niezmiernie ciekaw. Z tego, co czytałem, widzę, że przy prowadzeniu śledztwa w Scotland Yardzie staracie się zawsze po jednej nitce dojść do kłębka. Po jakiej nici właściwie idziecie?

Sir Fryderyk Bruce uczynił potakujący ruch głowy.

– Istotnie, taki mamy zwyczaj. Jeżeli się nam nie udaje, nasi przeciwnicy przypisują nam niepowodzenie. Mówią na przykład, że nasz upór przy niewypuszczaniu z ręki nici przewodniej jest przyczyną, dla której nie rozwiązaliśmy nigdy problemu morderstwa na placu Ely.

Wszyscy słuchali z zainteresowaniem. Bill Rankin promieniał. W końcu miał usłyszeć coś ciekawego.

– O ile mi się zdaje, żaden z nas nie słyszał o tym morderstwie, sir Fryderyku – zauważył.

– Zazdroszczę wam, że nie słyszeliście o nim – odparł Anglik. – Było to moje pierwsze śledztwo po objęciu przeze mnie stanowiska naczelnika policji śledczej przed szesnastu laty. I z żalem przyznaję, że nigdy nie byłem w stanie go wyjaśnić.

Zjadł sałatę i odsunął talerz.

– Skoro powiedziałem tyle, muszę powiedzieć resztę. Hilary Galt był młodszym wspólnikiem biura adwokackiego „Pennock i Galt” w dzielnicy Holborn, przy placu Ely. Firma ta istniała już od kilku pokoleń i była jedyną w swoim rodzaju. Ludzie z najwyższych sfer towarzyskich, znajdujący się w kłopocie, udawali się tam po mądrą, zbawienną radę. Pan Hilary Galt oraz jego teść, pan Pennock, który umarł przed dwudziestu laty, znali więcej tajemnic i sekretów oraz cieszyli się większym zaufaniem niż inni adwokaci w Londynie; znali też ciemne sprawki wszystkich łotrów w Europie i uwolnili niejednego człowieka ze szponów szantażystów. Chwalili się tym, że nie przechowywali żadnych akt ani protokołów.

Podano deser, nastąpiła chwilowa przerwa, po czym sir Fryderyk Bruce ciągnął dalej.

– Szesnaście lat temu, pewnej mglistej styczniowej nocy do prywatnego biura pana Hilarego Galta wszedł posługacz. Wszystko znajdowało się we wzorowym porządku. Światło zgaszone, okna pozamykane. Lecz na podłodze leżał Hilary Galt z kulą w głowie. Znalazła się tylko jedna nić i jej śladem staraliśmy się przez długie męczące miesiące dotrzeć do kłębka. Hilary Galt był prawdziwym pedantem co do swego ubrania; cechowała go wytworność w najdrobniejszym nawet szczególe. I tym razem ubrany był doskonale – z wyjątkiem jednej rzeczy, która uderzyła wszystkich: jego piękne błyszczące lakierki stały na biurku na pliku papierów, a na nogach miał aksamitne pantofle, ozdobione dziwnym haftem. Te pantofle, oczywiście, wydały się nam kluczem do rozwiązania tajemniczego morderstwa i Scotland Yard zabrał się do pracy. Idąc śladem tych pantofli, trafiliśmy do chińskiego poselstwa na placu Portland. Pan Galt oddał jakąś drobną przysługę ambasadorowi Chin, który w dowód wdzięczności przysłał mu tego samego ranka ten upominek. Galt pokazał pantofle personelowi swojego biura; widziano je po raz ostatni jak, zawinięte nieszczelnie w jakiś papier, leżały obok jego kapelusza i laski. Nie dowiedzieliśmy się niczego więcej. Przez szesnaście lat zastanawiałem się nad tymi pantoflami. Dlaczego pan Hilary Galt zdjął obuwie i włożył pantofle, jak gdyby gotując się do jakiejś niezwykłej przygody – nie wiem do dnia dzisiejszego. Gdy wystąpiłem ze służby, zabrałem pantofle z naszego „Czarnego Muzeum” na pamiątkę mojej pierwszej sprawy – smutną pamiątkę niepowodzenia. Miałbym ochotę pokazać je pani, panno Morrow.

– Jakie to interesujące! – zawołała dziewczyna.

– Nie, jest to raczej przykre – poprawił sir Fryderyk ponurym głosem.

Bill Rankin spojrzał na sierżanta Chana.

– Jaki jest pański pogląd na tę sprawę? – zapytał.

Chan zmrużył oczy.

– Najuprzejmiej przepraszam za moje pytanie – odezwał się. – Sir Fryderyku, czy ma pan zwyczaj wyobrażać sobie siebie w roli danego mordercy?

– To dobra metoda – zauważył Anglik. – Jak pan to sobie wyobraża?

– Człowiek, który zabił, mądry człowiek oczywiście, wie, że Scotland Yard szuka klucza do rozwiązania zagadki, pragnie znaleźć tę nić przewodnią. Mądry zbrodniarz daje więc ludziom ze Scotland Yardu klucz, który żadnych drzwi nie otwiera; pozostawia za sobą ślad, który nigdzie nie prowadzi.

Sir Fryderyk spojrzał bystro na Chana.

– Doskonałe rozumowanie – zauważył. – I ma z pańskiego punktu widzenia jedną dodatnią stronę. Wyklucza z morderstwa pańskich współzawodników z ambasady chińskiej.

– Może to rozumowanie ma jeszcze inne dodatnie strony – podsunął Barry Kirk.

Sir Fryderyk jadł deser w głębokim zamyśleniu. Wszyscy milczeli przez chwilę. Lecz Bill Rankin pragnął zebrać jak najwięcej sensacyjnego materiału.

– Niezwykle interesująca rzecz, sir Fryderyku – zauważył. – Musi pan pamiętać mnóstwo podobnych historii, które dla Scotland Yardu skończyły się bardziej pomyślnie.

– Setki – rzekł słynny detektyw – lecz żadna nie zainteresowała mnie tak bardzo, jak tajemnicze morderstwo na placu Ely. Prawdę mówiąc, nigdy morderstwa nie przykuwały mojej uwagi w tym stopniu, co inne sprawy. Często zdarzają się sensacyjne morderstwa i szybko idą w niepamięć. Istnieje tylko jeden rodzaj tajemnicy, który był i jest dla mnie zagadką, zagadką nieprzeniknioną, lecz najbardziej fascynującą.

– Jaka to tajemnica? – zapytał Rankin.

Wszyscy czekali w najgłębszym skupieniu.

– Tajemnica osoby, która zniknęła – odparł sir Fryderyk. – Mężczyzna lub kobieta wychodzi niespodziewanie i cicho z ram swojego życia i nigdy nie wraca. Hilary Galt, nieżywy w swojej kancelarii, to też tajemnica. Ale jest w niej bądź co bądź coś uchwytnego, dotykalnego – ciało na podłodze. Lecz gdyby tej ponurej nocy Hilary Galt zniknął we mgle, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów, sprawa wyglądałaby inaczej. Od wielu lat interesuję się namiętnie tajemniczymi zniknięciami wtedy nawet, gdy zdarzają się daleko w prowincjach. Czasem rozwiązanie jest proste i oczywiste, lecz nie można zapomnieć tych, które pozostały niewytłumaczone. A ze wszystkich niewyjaśnionych najciekawszy jest dla mnie jeden przypadek zniknięcia. Czasem budzę się w nocy i pytam siebie samego – co się stało z Ewą Durand?

– Ewą Durand? – powtórzył Rankin.

– Tak się nazywała. Właściwie nie miałem z tą sprawą nic wspólnego. Działo się to daleko – bardzo daleko. Ale śledziłem rozwój wypadków z wielkim zainteresowaniem. I to od pierwszej chwili. Inni ludzie również nie zapomnieli tej sprawy. Przed wyjazdem z Anglii znalazłem w jakimś tygodniku króciutki artykulik, rodzaj sprawozdania… mam go tutaj – wyjął z portfela mały wycinek z gazety i podał pannie Morrow – może pani zechce przeczytać na głos?

Młoda dziewczyna wzięła wycinek i zaczęła czytać wyraźnym, czystym głosem:

 

Któregoś wieczora na wzgórzu za Peszawarem, zebrało się wesołe angielsko-hinduskie towarzystwo, aby przyjrzeć się wschodowi księżyca nad tym samotnym pogrążonym miastem. Działo się to przed piętnastu laty. Wśród towarzystwa znajdował się też kapitan Eryk Durand, oraz jego niedawno poślubiona żona. Ewa Durand była młodziutka, piękna i z bardzo dobrej rodziny – panna Mannering w Devonshire. Ktoś zaproponował, by przed powrotem do miasta zabawić się w chowanego. Nie skończono jednak tej gry, bowiem po dziś dzień szukają – Ewy Durand. Całe Indie wciągnięto w zabawę. Puszcze i bazary miasta, otoczone wałem obronnym, gęste lasy – wszystko przeszukano, ale daremnie. Zbadano tajemnicze przejścia, których nie zna żaden cudzoziemiec. Po pięciu latach daremnych poszukiwań mąż jej usunął się z życia towarzyskiego i Ewa Durand stała się legendą – straszną bajką, którą niańki opowiadają niegrzecznym dzieciom, o tym dalekim kraju duchów.

Młoda dziewczyna skończyła czytanie, spoglądając na sir Fryderyka szeroko otwartymi oczyma. Nastąpiła chwila napiętego milczenia.

Bill Rankin przerwał ten nastrój:

– Ciekawa zabawa w chowanego! – rzekł.

– Dziwicie się – zapytał sir Fryderyk – że od piętnastu lat zniknięcie Ewy Durand prześladuje mnie tak samo, jak pantofle Hilarego Galta? Niezwykłej urody kobieta, a raczej dziecko, bo miała osiemnaście lat, tej tajemniczej nocy w Peszawarze. Złotowłosa, niebieskooka, bezbronna istota, zgubiona w mroku tych tajemniczych wzgórz. Dokąd się udała? Co się z nią stało? Zamordowano ją? Co się stało z Ewą Durand?

– Chętnie bym się dowiedział – zauważył Barry Kirk miękkim głosem.

– Całe Indie, sądząc z gazet, brały udział w poszukiwaniach. Pocztą, telegrafem, przez ustnych wysłanników ogłoszono o jej zaginięciu. Zrozpaczony mąż wziął urlop i z narażeniem własnego życia szukał jej wszędzie, w najniebezpieczniejszych i najdzikszych zakątkach. Policja tajna uczyniła wszystko, co było w jej mocy. Niczego się nie dowiedziała. Jak kamień w wodę. Żadna wieść nie nadeszła do Peszawaru. Przepadła jak igła w stogu siana. Wreszcie ludzie przestali się tym interesować. Okrzyki zgrozy i przerażenia ucichły. Wszyscy, z małym wyjątkiem, zapomnieli o Ewie Durand. Gdy usunąłem się ze Scotland Yardu i postanowiłem odbyć podróż dookoła świata, zwiedzenie Indii było również w moim programie. I chociaż musiałem zboczyć z wytyczonej sobie drogi, postanowiłem dotrzeć do Peszawaru. Przed opuszczeniem Anglii wstąpiłem do Ripple Court w Devonshire, gdzie mieszka sir George Mannering, stryj Ewy Durand. Biedaczysko, zestarzał się przedwcześnie. Udzielił mi wszelkich informacji – bardzo skąpych niestety. Rozmawialiśmy ze sobą długo, i przyrzekłem mu, że postaram się w Indiach natrafić na ślad starej tajemnicy.

– Natrafił pan? – zapytał Rankin.

– Starałem się, ale czy ktoś z was zna Peszawar? Gdy dotarłem tam, beznadziejność mojego zadania uderzyła mnie, jakby to powiedział pan Chan, z nieprzepartą mocą. To Paryż Indii – tak nazywają Peszawar, a jego brudne ulice pełne są ludzi wszystkich ras Wschodu. To nie miasto, lecz karawanseraj, a mieszkańcy jego wciąż się zmieniają. Angielski garnizon zmienia się bardzo często, i znalazłem zaledwie kilka osób, które mieszkały tam jednocześnie z Ewą Durand. Peszawar przeraził mnie. Wszystko się mogło wydarzyć w tym mieście. Złe miasto – miasto grzechu, zbrodni, opium, nienawiści, zazdrości, intryg, morderstw, nagłych śmierci, oszukaństwa, spisków, zemsty. Któż wytłumaczy nikczemność wnikającą w pewnych miastach do duszy ludzkiej? Spacerowałem przez ulice i zastanawiałem się nad losami Ewy Durand. Nie, to nie było miasto, do którego można by przywieźć kobietę tak młodą, piękną, delikatną i niedoświadczoną.

– Dowiedział się pan czegoś o niej? – zapytał Barry Kirk.

– Czegóż można się było spodziewać? – Sir Fryderyk Bruce wrzucił kawałek cukru do filiżanki z kawą i ciągnął. – Piętnaście lat minęło od czasu, gdy gromadka ludzi wróciła z wycieczki do Peszawaru do samotnego garnizonu, prowadząc ze sobą konia Ewy Durand. A piętnaście lat, mogę wam to powiedzieć, jest na granicy Indii, grubą, bardzo grubą kurtyną, za którą niewiele można zobaczyć.

I znowu Bill Rankin zwrócił się do Charliego Chana:

– Co pan o tym myśli? – zapytał.

Chan zastanowił się przez chwilę.

– Miasto Peszawar znajduje się bardzo blisko Przełęczy Chajberskiej, która prowadzi do stepów Afganistanu – rzekł.

Sir Fryderyk potwierdził skinieniem głowy.

– Owszem, lecz wszystkie przejścia wąwozu strzeżone są dniem i nocą przez wojska brytyjskie, i żadnemu Europejczykowi nie wolno przejeżdżać drogą – chyba że ma specjalne pozwolenie. Nie, tą drogą Ewa Durand nie mogła opuścić Indii. Przypuśćmy nawet, że by się jej to udało, nie dałaby rady przeżyć nawet przez dzień pośród dzikich ludzi, mieszkających na pograniczu.

Chan spojrzał poważnie na człowieka ze Scotland Yardu.

– Nie można się dziwić – rzekł – że zainteresowało to pana tak głęboko. Przyznaję pokornie, iż pragnę z bezgraniczną tęsknotą spojrzeć za tę kurtynę, o której sir Fryderyk mówi.

– Sierżancie Chan, to jest wiecznym celem naszej pracy – odrzekł sir Fryderyk. – Bez względu na to, jak wielkie osiągamy powodzenie, zawsze pozostać muszą te kurtyny, za które z bezgraniczną tęsknotą pragniemy zajrzeć, a za które nigdy nie spojrzymy.

Barry Kirk zapłacił i wszyscy wstali od stołu. W przedsionku w chwili pożegnania towarzystwo rozbiło się na dwie grupy. Rankin, Kirk i młoda dziewczyna poszli przodem. Gdy znaleźli się na ulicy, reporter po kilku słowach podziękowania zniknął w tłumie.

– Panie Kirk, było mi niezwykle przyjemnie – odezwała się panna Morrow. – Dlaczego Anglicy są tak czarujący? Niech mi pan to wytłumaczy.

– Czyż istotnie są tak czarujący? – Wzruszył ramionami. – Skoro pani jest tego zdania… Zauważyłem, że wszystkie panny przepadają za Anglikami.

– Bo oni mają w sobie coś indywidualnego. Stwarzają odrębną atmosferę. Umysły ich są otwarte, a rozmowa z nimi zawsze interesująca. Sir Fryderyk wziął nas ze sobą w daleką podróż. Czyż nie? Londyn i Peszawar. Mogłabym godzinami przysłuchiwać się jego opowiadaniom. Niestety muszę już uciekać…

– Proszę zaczekać chwilkę. Mam do pani wielką prośbę. Czy spełni ją pani?

– Ależ po tym, co pan dla mnie uczynił… – Uśmiechnęła się. – Każda pańska prośba będzie rozkazem.

– Doskonale. Ten Chińczyk, Chan… Podoba mi się bardzo, jest doprawdy wyjątkowo interesujący. Pragnąłbym zaprosić go do siebie na dzisiejszy obiad, ale nie mogę tego uczynić, o ile nie będę miał jeszcze jednej damy. Czy pani zechce przyjść? Stary Blackstone zwolni panią na wieczór?

– Może zwolni.

– Będzie u mnie zaledwie kilka osób: moja babka oraz kilka pań i panów zaproszonych na życzenie sir Fryderyka. Skoro zachwyca się pani Anglikami, pozna pani u mnie Johna Beethama, słynnego podróżnika, który zwiedził całą Azję. Pokaże nam kilka zdjęć z Tybetu, co będzie dla mnie prawdziwą rewelacją, gdyż nie wiedziałem, że w ogóle jest tam coś do fotografowania.

– To wspaniałe. Widziałam portret pułkownika Beethama w gazetach.

– Wiem, że wy, kobiety, szalejecie za nim. A nawet moja kochana babcia ma zamiar poprzeć finansowo jego następną ekspedycję na pustynię Gobi. Zatem będę miał przyjemność widzieć panią u siebie. O wpół do ósmej.

– Miałabym ochotę… ale czy nie będzie to dowodem wielkiego zarozumialstwa z mojej strony? Po tym, co pan mówił o adwokatach.

– Przyznaję, że było to z mojej strony bardzo lekkomyślne. Postaram się zmienić zdanie. Niech mi pani to ułatwi. Zna pani mój adres…

June Morrow roześmiała się.

– Dziękuję. Przyjdę. A więc, do wieczora.

Tymczasem sir Fryderyk usiadł w towarzystwie Charliego Chana na kanapie w holu hotelowym i zaczął:

– Gorąco pragnąłem spotkać pana i to z wielu powodów. Zna pan dobrze dzielnicę chińską San Francisco?

– Owszem, mam tam nawet krewnego. Mój kuzyn Chan Kee Lim jest cenionym obywatelem Waverly Place.

– A może słyszał pan przypadkowo o pewnym Chińczyku, który znajduje się tam chwilowo? Jest to przyjezdny, nazwisko jego Li Gung.

– Bez wątpienia jest tam kilku ludzi tego nazwiska. Nie wiem, kogo pan ma na myśli.

– Ten człowiek jest gościem swoich krewnych na ulicy Jacksona. Mógłby mi pan, sierżancie Chanie, oddać wielką przysługę.

– Zostałaby zapisana złotymi zgłoskami w księgach wiecznej pamięci – rzekł Chan.

– Li Gung posiada pewne informacje, na których mi bardzo zależy. Starałem się coś od niego wydobyć, ale daremnie.

– Zaczyna mi coś świtać…

– Gdyby pan mógł nawiązać z nim bliższe stosunki, zdobyć jego zaufanie…

– Przepraszam pokornie, ale nie szpieguję moich współziomków, o ile nie mam ważnych powodów.

– W tym wypadku powody są bardzo poważnej natury.

– Tylko szaleniec miałby co do tego wątpliwości. Ale to, czego pan sobie życzy, wymaga sporo czasu. Rozumie się, że nie mogły zwrócić pańskiej uwagi moje skromne sprawy osobiste – więc nie wziął pan w rachubę, że w żaden sposób nie będę panu pomocny. Jutro w południe wyjeżdżam do domu.

– Mógłby pan zostać do przyszłego tygodnia. Postarałbym się, by się to panu sowicie opłaciło.

Wyraz uporu odbił się w oczach małego człowieka.

– Jedna tylko rzecz opłaci mi się sowicie. Powrót do mojego domku na wzgórzu Punchbowl.

– Wynagrodziłbym, zapłaciłbym…

– Najpokorniej przepraszam… ale nie brak mi pożywienia ani ubrania. Do czego więc służyć by mi mogły te pieniądze?

– Trudno. To była jedynie propozycja z mojej strony.

– Jestem zrozpaczony, że sprawiłem panu zawód – odparł Chan – ale byłem zmuszony odmówić.

Barry Kirk zbliżył się do nich.

– Panie Chan, zwracam się do pana z prośbą.

Chan nie chciał okazać zaciekawienia i udało mu się to w zupełności.

– Słucham z największym skupieniem – rzekł. – Winien panu jestem wdzięczność za mile spędzony czas.

– Zaprosiłem przed chwilą pannę Morrow na obiad i muszę mieć dla niej towarzystwo. Zechce pan przyjść?

– Pańskie zaproszenie jest dla mnie wielkim zaszczytem i tylko niewdzięcznik by z niego nie skorzystał. Mam po raz drugi być pańskim dłużnikiem… wprowadza mnie to w jeszcze większe zakłopotanie.

– Ależ, panie Chan. Oczekiwać będę pana o wpół do ósmej na poddaszu, w gmachu Kirka.

– Doskonale – rzekł sir Fryderyk. – Porozmawiamy jeszcze, sierżancie. Być może nie posiadam dostatecznej ilości atutów w ręku, ale kto wie, czy nie uda mi się pana przekonać.

– Chińczycy to śmieszni ludzie – zauważył Chan. – Gdy mówią „nie”, myślą – „nie”. Gdy mówią „tak”, również tak myślą. Za zaproszenie na obiad dziękuję i mówię „tak”.

– Dobrze! – zawołał Barry Kirk.

– Gdzie jest reporter? – zapytał sir Fryderyk.

– Uciekł – objaśniał Barry Kirk – zdaje się, do redakcji, aby jak najprędzej napisać swój artykuł.

– Jaki artykuł? – zapytał zdziwiony Anglik.

– O naszym śniadaniu, o pańskim spotkaniu i o rozmowie z sierżantem Chanem.

Na twarzy wielkiego detektywa odmalowało się przerażenie.

– Wielki Boże, czyli to wszystko pójdzie do druku?

– Ależ naturalnie. Przypuszczałem, że pan wie…

– Nie, nie wiedziałem. Nie znam amerykańskich stosunków. Zdawało mi się, że to jest pogawędka towarzyska. Gdybym przypuszczał…

– Nie życzy pan sobie, aby powtórzono naszą rozmowę w gazetach? – zdziwił się Barry Kirk.

Sir Fryderyk zwrócił się szybko do Charliego.

– Do widzenia, sierżancie. Było mi nad wyraz miło poznać pana. Zobaczymy się wieczorem.

Uścisnął dłoń Chanowi i wyszedł pośpiesznie, ciągnąc za sobą Kirka. Zawołał przejeżdżającą taksówkę.

– Dla jakiego dziennika pisze ten łobuz? – zapytał.

– Dla „Globe”.

– A więc nie tracę czasu, jedziemy do redakcji „Globe”. Niech się pan śpieszy – zwrócił się do szofera.

Przez chwilę jechali w milczeniu.

– Sądzę, że jest pan ciekawy – rzekł wreszcie sir Fryderyk.

– Nie powinno to pana dziwić. – Uśmiechnął się Barry Kirk.

– Wiem, że mogę polegać na pańskiej dyskrecji, drogi chłopcze. Otóż opowiedziałem zaledwie ułamek historii Ewy Durand, ale i to nie powinno dostać się do gazet. Nie tutaj, nie teraz…

– Co chce pan powiedzieć?! – zawołał Barry Kirk z zainteresowaniem.

– Chcę powiedzieć, że po długich poszukiwaniach jestem już prawie u celu. Ewy Durand nie zamordowano w Indiach. Uciekła. I wiem, dlaczego uciekła. Domyślam się nawet, w jaki sposób to zrobiła. Co więcej…

– Tak? – zawołał zelektryzowany Kirk.

– Na razie nie mogę powiedzieć panu nic więcej.

W milczeniu zajechali przed redakcję „Globe”.

W tej właśnie chwili Bill Rankin mówił z ożywieniem do redaktora, który siedział w swoim zacisznym kąciku.

– To będzie naprawdę interesujący, sensacyjny artykuł…

Wtem poczuł żelazny uścisk czyjejś ręki na swoim ramieniu.

– Co do…?

Odwrócił głowę i ujrzał twarz sir Fryderyka.

– Zaszło nieporozumienie – zaczął detektyw.

– Niech pan mi pozwoli wytłumaczyć – zaproponował Barry Kirk.

Wyciągnął rękę do redaktora, przedstawił mu sir Fryderyka, który kiwnął głową, nie wypuszczając z kleszczowego uścisku ramienia reportera.

– Panie Rankin, to bardzo przykre – ciągnął Kirk – ale nie da się zrobić inaczej. Sir Fryderyk Bruce nie zna zwyczajów przyjętych w amerykańskim dziennikarstwie, i nie wiedział, że rozmowa podczas śniadania posłuży panu za temat do artykułu. Sądził, że jest to pogawędka towarzyska, a nie wywiad. Przyszliśmy prosić pana, aby nic z tego, co pan usłyszał, nie przedostało się do prasy.

– Nie pisać… dlaczego?

– Z prośbą tą zwracamy się do obu panów – rzekł Kirk do redaktora.

– Moja odpowiedź zależeć będzie od przyczyn, dla których wyrażają panowie swoje życzenie – odparł z godnością redaktor.

– Te przyczyny były uszanowane w Anglii – odezwał się sir Fryderyk. – Nie znam tutejszych zwyczajów, lecz mogę panu powiedzieć, że jeśli nasza rozmowa będzie powtórzona w gazetach, stanie to na przeszkodzie wymiarowi sprawiedliwości.

Redaktor pochylił głowę.

– Nic nie wydrukujemy bez pańskiego pozwolenia, sir Fryderyku.

– Dziękuję panu – odrzekł detektyw, puszczając ramię Rankina. – Wobec tego, że sprawa jest załatwiona, pozwolę sobie panów pożegnać.

Odszedł, pogwizdując. Kirk po kilku uprzejmych słowach dogonił go.

– Co za przeklęty los! – jęknął Bill Rankin, padając na krzesło.

Sir Fryderyk szedł przez redakcję.

Wszak wolno i kotu spojrzeć na króla. Toteż Egbert przystanął, wpatrując się z zainteresowaniem w byłego inspektora policji śledczej. Anglik zatrzymał się u drzwi wejściowych, a Egbert, poruszając się powoli jak czarny cień, przeciął mu drogę.