Cesarzowa Sisi - Gigi Griffis - ebook + książka

Cesarzowa Sisi ebook

Griffis Gigi

3,7

Opis

Powieść Cesarzowa Sisi to olśniewające, nowe ujęcie historii miłości jednej z najbardziej znanych par: Sisi oraz cesarza Austrii Franciszka.

Jest rok 1853; bawarska księżniczka Elżbieta, nazywana Sisi, wie, czego chce: albo wielka, prawdziwa miłość, o jakiej piszą poeci, albo żadna. Helena, jej starsza siostra, gorliwie przestrzega rad matki i szykuje się do poślubienia cesarza Austrii Franciszka Józefa, lecz Sisi nie zamierza wieść podobnej, ofiarnej, uładzonej egzystencji. Wie, że w życiu chodzi o coś więcej niż obiady i gorsety – byle tylko pozwolono jej wszystkiego doświadczać.

Tymczasem w Austrii cesarz dochodzi do siebie po próbie zamachu na jego życie. Starając się utrzymać pokój, Franciszek wypełnia obowiązki – i obiecuje, że podczas zbliżających się uroczystości jak należy będzie zabiegał o względy układnej bawarskiej księżniczki Heleny. Czyż może być lepszy sposób zjednoczenia imperium niż ogłoszenie wiadomości o nowej cesarzowej?

Ale kiedy Sisi i Franciszek niespodziewanie spotykają się w pałacowych ogrodach, z dala od ciekawskich oczu i nieustających krytycznych ocen dworu, rodzi się między nimi więź, której nie mogą się oprzeć. A gdy ich potajemne rozmowy stają się czymś więcej, muszą wybierać między oczekiwaniami rodzin i wierności temu, w co naprawdę wierzą…

Pokazywany na Netfliksie serial Cesarzowa Sisi to urzekająca, żywa i niezwykle współczesna opowieść o zakochaniu i podążaniu za marzeniami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (46 ocen)
13
15
11
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jstefanska

Nie polecam

Szmirowate romansidło z minimalnym osadzeniem w realiach epoki. Połowa tekstu to egzaltowane opisy miłosnych uniesień w jakości Harlequinów.
20
Iwetka_1

Z braku laku…

Kolejny raz relacja Elżbiety i Franciszka została przedstawiona jako mdły romans, w lekko smuciarskim wydaniu. Szkoda.
10
jestemczytam

Całkiem niezła

Bardzo spłycona historia, luźno potraktowana i zupełnie bez akcji. Ale mimo wszystko była przyjemna, dobrze się ją czytało.
10
Aguleczek5

Dobrze spędzony czas

Zawsze mam pewne obawy i dystans do powieści inspirowanych czy to filmem czy serialem, bo bywa różnie z ich stylem i oddaniem tego co na ekranie. Chyba nawet obawiam się bardziej takich tytułów niż ekranizacji powieści. Bo słaby film jakoś łatwiej jest znieść niż słabą książkę. Tu na szczęście się nie zawiodłam, choć serialowej wersji nie znam. Po tytuł skusiła mnie postać Elżbiety. Książkowa wersja okazała się nad wyraz poprawna, wciągająca i angażująca. Lektura to naprawdę świetna przygoda i pozwala poznać życie Sisi z innej, nieco bardziej współczesnej i świeżej perspektywy. Całość opiera się na wątku romantycznym i autorka w wyważony, a przede wszystkim nieprzerysowany sposób ujęła tę historię. Krótko mówiąc, podobało mi się. Liczyłam może jedynie, że fabuła książki zawiera nieco dłuższy fragment życia cesarzowej Sisi. Z chęcią przeczytałabym dalsze jej losy, opisane spod pióra autorki. Polecam.
00
Wisliczanka136

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca lektura, skupiona na uczuciach kobiet. Nie można oderwać się od czytania i jest niebezpieczeństwo, że chce się przeczytać tę książkę w jeden wieczór. Polecam
00

Popularność




1853

1853

Część I

CZĘŚĆ I

Rozdział 1

ROZ­DZIAŁ 1

Matka niczym furia, w popło­chu, szu­miąc spód­ni­cami i wychy­la­jąc sznapsy, mknęła przez pokoje i grzmiała, jakby zamie­rzała obu­dzić umar­łego. – Sisi!

Elż­bieta nie­na­wi­dziła tego infan­tyl­nego zdrob­nie­nia. Matka o tym wie­działa, ale mogła dzięki niemu trak­to­wać ją jak dziecko.

– Sisi, gdzie jesteś? – głos był coraz bli­żej.

Elż­bieta scho­wała się za wytworną kotarą zwi­sa­jącą od sufitu do pod­łogi; błę­kitną, dopa­so­waną do inten­syw­nie nie­bie­skich plu­szo­wych foteli, które z kolei świet­nie kom­po­no­wały się z głę­boką orze­chową barwą par­kietu w salo­nie – wszystko zgod­nie z upodo­ba­niem matki do prze­py­chu. Reszta domu wyglą­dała podob­nie: drzwi i skle­pione przej­ścia w paste­lo­wych lazu­rach, mie­niące się głę­bo­kimi bar­wami narzuty, cie­płe, drew­niane pod­łogi przy­kryte dywa­nami, wszę­dzie chmury kwia­tów i sploty pną­czy.

Spatz, dzie­się­cio­let­nia sio­stra, wśli­znęła się kon­spi­ra­cyj­nie za kotarę tuż obok. Elż­bieta zmarsz­czyła czoło na widok drob­nej, wiel­ko­okiej dziew­czynki i przy­tknęła palec do ust. Ale Spatz nie trzeba było przy­po­mi­nać, że ma być cicho. Dosko­nale znała zabawę w cho­wa­nego przed matką. Wszyst­kie ją znały. Tylko Helena ostat­nio zro­biła się bar­dzo poważna i prze­stała się bawić.

Na myśl o tym Elż­bieta mimo woli zamknęła oczy. Wła­śnie wczo­raj Helena upo­mniała ją, że naj­wyż­szy czas doro­snąć. – Mówisz jak nasza guwer­nantka – odcięła się odru­chowo; nie potra­fiła się powstrzy­mać. Helena nie odzy­wała się teraz do niej przez pół dnia.

– Si – si! – wołała matka, jakby roz­dzie­la­jąc sylaby imie­nia, mogła wycią­gnąć córkę z ukry­cia.

Elż­bieta wie­działa, że matka chce zabrać się za jej włosy. Wyobra­ziła sobie dwie naj­bliż­sze godziny: – Siedź spo­koj­nie, Sisi! Nie wierć się! Pozwól, że będziemy szar­pać ci głową na wszyst­kie strony i dźgać cię szpil­kami! – Nawet kiedy sta­rała się wypeł­niać pole­ce­nia, zawsze było za mało. Jeśli wes­tchnęła, sły­szała, że się wierci. Nie mogła drgnąć, bo zna­czy­łoby to, że narzeka. Pró­bo­wała – naprawdę pró­bo­wała – ostatni raz, kiedy zja­wił się książę w spra­wie zarę­czyn, ale skoń­czyło się jak zawsze: matka wpa­dła w złość, a książę wyje­chał.

Dzi­siaj wolała się scho­wać.

Potarła kciu­kiem grubą, jedwa­bi­stą mate­rię kotary, na karku czuła lekki powiew z otwar­tego okna za sobą. Wszyst­kie trzy wiele razy wycho­dziły tędy, gdy bawiły się w cho­wa­nego, a także wtedy, kiedy trzeba było bły­ska­wicz­nie znik­nąć. Helena pew­nie nie zniży się już teraz, kiedy stra­ciła zain­te­re­so­wa­nie przy­go­dami, do zjeż­dża­nia w dół, na trawę, po tre­jażu. Teraz, gdy ma podobno poślu­bić cesa­rza.

Co gor­sza, uświa­do­miła sobie, Helena straci fan­ta­zję, nabie­rze dystansu i wyje­dzie. Ślub z cesa­rzem ozna­cza, że zamieszka w Wied­niu. I zostawi Elż­bietę z…

– Gdzie jesteś? – woła­nie i natych­miast po nim dźwięki świad­czące o iry­ta­cji i prze­ra­że­niu roz­le­gły się tak bli­sko, że Elż­bieta drgnęła, a Spatz zakryła usta, tłu­miąc chi­chot. Matce udało się wejść do salonu cicho; nie usły­szały jej – nie­mal cud, zwa­żyw­szy, że zwy­kle stą­pała ciężko.

Elż­bieta opa­no­wała się i mru­gnęła do sio­stry.

– Na litość boską, Sisi. Książę będzie tu lada chwila.

Książę. Wiel­kie roje­nia matki o przy­szło­ści Elż­biety i jeden z naj­bar­dziej napu­szo­nych ludzi na ziemi. Matka ma nadzieję, że się dziś oświad­czy; Elż­bieta chcia­łaby, żeby po dro­dze spadł z konia.

Kolejne szyb­kie kroki w salo­nie. Na pewno poko­jówka. Helena już ni­gdy nie zniży się do pośpie­chu.

– Jesz­cze nie­ubrana? Nie­moż­liwe! Książę może tu być za moment.

Elż­bieta wznio­sła oczy w górę. Za moment to gruba prze­sada. Książę nie pojawi się wcze­śniej niż za parę godzin. Uśmiech­nęła się do Spatz. Obie były nie­ubrane – w koszu­lach noc­nych, bose, z potar­ga­nymi wło­sami.

Ośmie­lone, zer­k­nęły zza kotary. Poko­jówka trzy­mała przy­go­to­waną na dziś suk­nię Elż­biety – wytworną, fal­ba­nia­stą, ozdo­bioną wstąż­kami i tak sztywno wykroch­ma­loną, że mogłaby stać o wła­snych siłach. Może to byłby spo­sób na dzi­siej­sze kło­poty: suk­nia w zastęp­stwie Elż­biety. Wąt­pliwe, by książę zauwa­żył jej brak w środku. A nawet kto wie, czy nie uznałby, że tak jest lepiej.

Widziały, jak matka dra­ma­tycz­nym gestem chwyta się za bok i ciężko opiera na bied­nej, udrę­czo­nej poko­jówce, z tru­dem utrzy­mu­ją­cej i ją, i sztywną kre­ację.

Mimo zde­ner­wo­wa­nia, w ciem­no­zie­lo­nej sukni z głę­bo­kim dekol­tem i bufia­stymi ręka­wami pre­zen­to­wała się jak zwy­kle per­fek­cyj­nie. Naszyj­nik z moty­wem kwia­tów pod­kre­ślał jej deli­katną szyję i dosko­nałą linię kości. Miała mio­dowo poły­sku­jące włosy i wytworne rysy, zupeł­nie inne niż ciemne loki i roz­ba­wione buzie Elż­biety i Spatz. To Helena odzie­dzi­czyła zło­tawą tona­cję i pełne wdzięku ruchy matki, a teraz prze­jęła po niej także wier­ność kon­we­nan­som.

Bły­ska­wicz­nie znik­nęły za kotarą, bo matka mogła w każ­dej chwili odwró­cić się i je przy­ła­pać. A kiedy oba kobiece głosy odda­liły się do sąsied­niego pokoju, Elż­bieta teatral­nym gestem chwy­ciła się za bok. – Wykrwa­wię się na śmierć przez to dziecko! Podaj mi sznapsa!

Spatz zachi­cho­tała z dło­nią na ustach.

Gdzieś z oddali wciąż sły­szały prze­ni­kliwy głos matki, tym razem skie­ro­wany do Heleny, która nie­for­tun­nie wybrała ten wła­śnie moment, by wyjść ze swo­jego pokoju do holu.

– Nie pozwolę, by cokol­wiek poszło nie tak – tym razem nie, nie w ostat­nim momen­cie.

Jed­nak na tym wła­śnie pole­gał pro­blem: książę źle tra­fił od samego początku, jego względy były nie­po­żą­dane, zanim jesz­cze prze­kro­czył próg. Ale nie­ważne jak uprzej­mie Elż­bieta o tym mówiła, i tak nikt jej nie słu­chał.

Spatz spoj­rzała na star­szą sio­strę z zacie­ka­wie­niem.

– Mama mówi, że on chce ci się oświad­czyć.

– Może się sobie oświad­czać do woli – Elż­bieta nachy­liła się kon­spi­ra­cyj­nie do małej – a ja i tak go nie chcę.

Uśmiech­nęła się drwiąco i zmierz­wiła dło­nią ciemne, potar­gane włosy Spatz, tak podob­nej do niej samej, gdy była w jej wieku: orli nos, blada cera, policzki zaró­żo­wione od doka­zy­wa­nia. Tylko oczy miały inne: Elż­bieta tajem­ni­czej barwy nie­bie­sko­zie­lo­nej, Spatz – ciemne, piwne i lśniące – jak dno lasu po desz­czu.

– Dla­czego?

Elż­bieta szturch­nęła sio­strę i szep­nęła z uda­wa­nym prze­ra­że­niem:

– Widzia­łaś, jak on się ubiera?

Przy pierw­szym spo­tka­niu, pod­czas bar­dzo krę­pu­ją­cej kola­cji, książę miał na sobie tak namarsz­czony koł­nierz, że wyglą­dał jak indyk. Co gor­sza, przez cały czas mówił w kółko tylko o sobie, po czym pew­nym ruchem wła­ści­ciela poło­żył pod sto­łem rękę na kola­nie Elż­biety. O tym jed­nak Spatz nie musiała wie­dzieć. Naj­młod­sza z księż­ni­czek miała zapa­mię­tać strój.

Spatz na to wspo­mnie­nie wywró­ciła oczy do góry.

Elż­bieta, już spo­waż­niała, odgar­nęła deli­kat­nie lok z twa­rzy sio­stry.

– Nie kocham go i chcę decy­do­wać sama.

Spatz z prze­ko­na­niem kiw­nęła głową, ale nim zdą­żyła zadać następne pyta­nie, przez otwarte okno dobiegł zna­jomy odgłos karety toczą­cej się po żwi­ro­wa­nym pod­jeź­dzie. Elż­bieta nie kryła zdu­mie­nia. Sądziła, że lamenty matki o „lada chwili” są prze­sadne. Jak zwy­kle. Teraz jed­nak książę już się poja­wił – wła­śnie wysia­dał. Mignął jej spoza drzew rosną­cych mię­dzy oknami i pod­jaz­dem. Jej mnie­many luby: blada cera, pod­krę­cone wąsy i mina komicz­nie zado­wo­lona, jak na czło­wieka noszą­cego na gło­wie kape­lusz z naj­więk­szym pió­ro­pu­szem, jaki Elż­bieta w życiu widziała. Patrzyła za nim, aż znik­nął za rogiem domu.

Odwró­ciła się od okna, ujęła w dło­nie twa­rzyczkę sio­stry i pochy­liła się, by spoj­rzeć głę­boko w jej zacie­ka­wione oczy.

– Chcę męż­czy­zny, który zaspo­koi moją duszę. Rozu­miesz?

Spatz kiw­nęła pota­ku­jąco, potem zaprze­czyła ruchem głowy i zachi­cho­tała.

– Dla cie­bie też tego chcę – kie­dyś. – Elż­bieta uca­ło­wała sio­strę w czoło, cie­płe, suche i pach­nące mio­dem i her­batą, z któ­rych zro­bione były ich mydła.

– Sisi! – głos matki znów był bli­sko. Zbyt bli­sko.

Uprze­dza­jąc zde­ma­sko­wa­nie i marsz na sza­fot, Elż­bieta unio­sła spód­nicę, prze­ło­żyła nogi przez para­pet i zesko­czyła na zimną od rosy trawę.

Jesz­cze za rogiem domu usły­szała prze­ni­kliwy pisk matki:

– Gdzie ona jest?

I Spatz, kochaną, cudowną Spatz, mówiącą poważ­nie:

– Powie­działa, że chce męż­czy­zny, który zaspo­koi jej duszę.

Tak, sio­strzyczko. Albo wielka miłość, albo żad­nego męż­czy­zny w ogóle. Taką gra­nicę wyzna­czyła sobie Elż­bieta i jej nie prze­kro­czy.

Rozdział 2

ROZ­DZIAŁ 2

Fran­ci­szek kochał wszystko, co miało zwią­zek z fech­tun­kiem: chłodny powiew wia­tru na szyi, napię­cie ramion jak cię­ciwy łuku, słodki zapach wil­got­nej trawy i zawę­ża­nie się świata aż do momentu, gdy pozo­sta­wało tylko natar­cie i przeciwnatar­cie. Jedy­nie w takich chwi­lach czuł się naprawdę dobrze i cał­ko­wi­cie pew­nie. Gdy nikt dookoła nie pro­sił, by pomy­ślał o takim czy owym soju­szu albo dygni­ta­rzu, albo o miłej dzie­weczce, która mogłaby zostać cichą i ule­głą cesa­rzową. Każdy cze­goś od niego chciał, a Fran­ci­szek był zmę­czony. Fech­tu­jąc się, mógł zapo­mnieć o wszyst­kim, mógł przez chwilę być po pro­stu sobą. Nie cesa­rzem. Nie Habs­bur­giem. Nie źró­dłem pie­nię­dzy, popar­cia, następ­ców. Po pro­stu męż­czy­zną, który wśród wyso­kich krze­wów i na śnież­no­bia­łych kamien­nych ścież­kach kró­lew­skich ogro­dów z bro­nią w ręku dowo­dzi swej inte­li­gen­cji, sprytu i spraw­no­ści. Sam jeden, tylko z prze­ciw­ni­kiem i oso­bi­stym słu­żą­cym Teo gdzieś z boku.

– Aa…ha! – prze­ciw­nik z okrzy­kiem triumfu zro­bił wypad i pchnię­cie, wyko­rzy­stu­jąc chwilę, gdy Fran­ci­szek się odsło­nił. Ale jak zwy­kle odsło­nię­cie było zamie­rzone. Fran­ci­szek odpa­ro­wał i zaata­ko­wał.

– Aa…ha! – odkrzyk­nął, pewien tra­fie­nia.

Ale nie. Prze­ciw­nik z łatwo­ścią zablo­ko­wał pchnię­cie i z werwą prze­szedł do prze­ciw­na­tar­cia.

– I co teraz? – dobiegł zza maski zna­jomy głos. – Nie zawsze się wygrywa, co?

Fran­ci­szek żach­nął się, zasko­czony i zły, napiął mię­śnie. Sądził, że tre­nuje z fech­mi­strzem; nie odzy­wali się do sie­bie, bo tak się mię­dzy nimi utarło, od kiedy uznał, że darują sobie for­mal­no­ści. Ale to, co usły­szał, nie było niskim, spo­koj­nym gło­sem tre­nera. Ostrzej­szy ton, tak ostry, że mógł nale­żeć tylko do bra­ciszka, Maksa.

Ale od kiedy to Maks jest znów w pałacu? Naj­mniej odpo­wie­dzialny z Habs­bur­gów prze­by­wał od mie­sięcy nie wia­domo gdzie, zajęty nie wia­domo kim. Fran­ci­szek wysłał go z misją roz­po­znaw­czą do Ita­lii, ale Maks jak zwy­kle zanie­dbał kore­spon­den­cję i nikt nie wie­dział, gdzie się aktu­al­nie obraca.

Zaci­snął szczękę. Maks oczy­wi­ście musiał się poja­wić, by mu doku­czyć w jedy­nym momen­cie, gdy Fran­ci­szek po pro­stu mógł być. Nie potra­fił zosta­wić go po pro­stu samego. I to wła­śnie dziś, kiedy bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek potrze­buje spo­koju.

Stopy poru­szyły się nie­cier­pli­wie same, jakby bez jego woli, gdy zro­bił wypad i pchnię­cie. Maks będzie nie do wytrzy­ma­nia, jeśli wygra. Zwy­cię­stwo stało się nagle waż­niej­sze od ety­kiety.

Broń szczęk­nęła; bra­cia zwarli się w skom­pli­ko­wa­nym tańcu: dwa kroki w przód, w tył, w tył, naprzód i w tył. Fran­ci­szek napie­rał, ata­ko­wał, omal się nie zachwiał. I nagle…

Dopadł go. W końcu szpada Fran­ciszka tra­fiła w serce Maksa, stę­piony czu­bek musnął ubra­nie na piersi brata.

– Jest! – Cof­nął się zdy­szany i pod­niósł maskę.

Maks opu­ścił ramiona, pozwo­lił masce opaść na trawę i nie­dbale prze­je­chał dło­nią po jasnych wło­sach. Wyda­wał się nie­po­ru­szony, Fran­ci­szek chciałby wyglą­dać tak bez­tro­sko jak on. Gdyby nie znał go tak dobrze, pomy­ślałby, że nie przej­muje się prze­graną. Ale Maks przej­mo­wał się zawsze. Byli tacy sami. Rywa­li­za­cja jest siłą napę­dową mło­dych męż­czyzn. Tak uwa­żała ich matka i tak ich wycho­wała. Żaden z nich nie był w sta­nie znieść porażki.

– Nie zanie­dby­wa­łeś tre­nin­gów, bra­cie. – Maks uśmie­chał się, ale wzrok miał poważny. – Widzę, że pogło­ski o twoim zej­ściu były prze­sa­dzone.

– Miło, że te pogło­ski i tro­ska o moje zdro­wie przy­gnały cię z powro­tem już parę mie­sięcy temu. – Odpo­wiedź była cięta. Fran­ci­szek nie mógł pozwo­lić, by Maks go ura­ził, znał jego non­sza­lan­cję aż za dobrze. Prze­cież był ranny. Leżał na łożu śmierci, a brat wcale wtedy się nie poja­wił.

Maks lek­ce­wa­żąco mach­nął ręką.

– Nie­stety, coś mnie zatrzy­mało, a zresztą odro­dzi­łeś się z popio­łów niczym cho­lerny Feniks, czego zresztą byłem pewny.

Istot­nie. Leka­rze patrzyli z nie­do­wie­rza­niem, jak szybko Fran­ci­szek wraca do zdro­wia. Przy­ło­żono mu nóż do szyi, a on wstał z łóżka, cho­dził, ćwi­czył i rzą­dził znacz­nie wcze­śniej, niż zakła­dali.

Rzecz w tym, że musiał. Gdyby nie pod­niósł się z łoża bole­ści, roz­kle­iłby się na dobre. Skóra na karku mogła z powro­tem się zro­snąć, ale rana w duszy się nie goiła. Lada dźwięk, zapach, błysk świa­tła wystar­czały, by pie­kło wró­ciło. Dzień w dzień czuł ostrze wci­na­jące się w ciało, ucho­dzące życie i nie­na­wiść, jaka się za tym czy­nem kryła. Jedy­nym lekar­stwem były cią­gły ruch i cał­ko­wite opa­no­wa­nie.

Roz­luź­nił barki, otrzą­snął się z myśli. Wła­śnie dziś nie mógł sobie pozwo­lić na roz­wa­ża­nia. Miał nadzieję, że wyglą­dało to, jakby się prze­cią­gał. Nie wolno było oka­zać przed Mak­sem ani cie­nia sła­bo­ści.

– Wasza Cesar­ska Mość. Już pora.

Odwró­cił się do Teo, w ostat­nich kilku mie­sią­cach powier­nika; jedy­nego czło­wieka w pałacu, który znał jego sekrety i śmiał się z jego żar­tów. Teraz zale­d­wie lekko ski­nęli sobie gło­wami, ale już to dało Fran­cisz­kowi poczu­cie pew­no­ści i wspar­cia. Nie wia­domo, jak prze­trwałby te minione mie­siące, gdyby nie Teo.

Prze­niósł wzrok ze słu­żą­cego na odle­gły pałac. W świe­tle wcze­snego poranka biała ele­wa­cja nabrała cie­płego zło­ci­stego odcie­nia, a dachy lśniły meta­liczną zie­le­nią. Piękna budowla kryła jed­nak w sobie jakiś chłód i suro­wość. Zaci­snął pięść.

Maks czuj­nie go obser­wo­wał, Fran­ci­szek więc jesz­cze raz roz­luź­nił ramiona i spró­bo­wał się uśmiech­nąć. Nie­zbyt dobrze mu to wyszło, brak prak­tyki.

Brat się­gnął po maskę, odwró­cił się i ruszył za Teo pod górę. Fran­ci­szek szedł tuż za nim, powoli i nie­chęt­nie. Gdy wycho­dził z ogrodu, serce nagle przy­spie­szyło, wró­ciło kłu­jące poczu­cie zagro­że­nia. Wycią­gnął rękę, musnął jedwa­bi­ście mięk­kie płatki róży, żeby uświa­do­mić sobie, gdzie jest.

Nie umie­rasz, Fran­ciszku. Nic ci nie grozi.

Idziesz tylko na egze­ku­cję.

Rozdział 3

ROZ­DZIAŁ 3

Teraz to Elż­bieta gnała jak wicher. Sza­lona i wolna, na grzbie­cie Puka, który roz­pę­dził się i prze­szedł w galop. Koszula oble­piała jej ciało, włosy pod­ska­ki­wały w rytm ruchów konia. Byle dalej od zadu­fa­nych ksią­żąt, od matki usi­łu­ją­cej wtło­czyć ją w swoje ramki, zasznu­ro­wać jej duszę w cia­sny gor­set. Nie podda się, dla nikogo. Wie­działa, że pew­nego dnia się zako­cha i że to nie odbie­rze, a doda jej sił i ener­gii. Pisała kie­dyś o tym wier­sze, a ulu­bione linijki mocno zapa­dły jej w duszę. Cwa­łu­jąc przez las i prze­ska­ku­jąc kręte stru­mie­nie, powta­rzała je teraz:

W głę­bo­kich, ska­li­stych jarach,

We wnę­kach ople­cio­nych pną­czami

Dusza szuka zawsze

Tego jedy­nego.

Tego jedy­nego. Elż­bieta w głębi serca była pewna, że roz­po­zna go, kiedy tylko go spo­tka. Jej dusza pokona dzie­lącą ich prze­strzeń i spo­śród innych wybie­rze jego duszę nie­omyl­nie. Wie, że nie będzie to nadęty książę, dla­tego teraz galo­puje. Daleko, daleko, jak naj­da­lej. Niczym wichura, hura­gan, nawał­nica. Wspi­nała się na wzgó­rza, z któ­rych we wszyst­kie strony roz­po­ście­rały się niskie zaro­śla, pofał­do­wane pola i jeziora lśniące jak zwier­cia­dła.

Gdy­byż tylko mogła zabrać tu ze sobą Helenę, by znów była taka jak kie­dyś. Mogłyby szu­kać jagód, cho­dzić w suk­niach mokrych od rosy. Leżeć pod gwiaz­dami w nocy. Żyć, oddy­chać, ni­gdy już nie zmu­szać się, by być kimś innym, bo i po co? Nic nie jest warte zatraty samego sie­bie – ani kaprysy matki, ani nawet cesarz. To wła­śnie powie­działa Hele­nie przed tygo­dniem, kiedy pod­czas lek­cji ety­kiety sio­stra pomy­liła nazwy sztuć­ców. „Jeżeli nie kocha cię dla cie­bie samej, nie jest cie­bie wart”. Jeżeli masz być bez prze­rwy sztywna i znać nazwę każ­dego widelca, nie udu­sisz się przy­pad­kiem w pude­łeczku, do któ­rego chcą cię wci­snąć?

Poza tym Elż­bieta sły­szała roz­mowę. Był zamach na cesa­rza. Helena zasłu­guje na kogoś skrom­nego i wraż­li­wego, a nie na czło­wieka, któ­remu ktoś chce zro­bić krzywdę. Zasłu­guje na praw­dziwą miłość, nie na poli­tyczne mał­żeń­stwo, które ma pod­re­pe­ro­wać wize­ru­nek cesa­rza. Elż­bie­cie serce skrę­cało się w piersi na myśl, że zarę­czyny mogą na sio­strę ścią­gnąć zagro­że­nie.

Skró­ciła wodze i Puk przy­spie­szył. Była wcie­le­niem dzi­ko­ści, nie­po­ha­mo­wa­nej jak burza, jak ogień. Ni­gdy nie dopu­ści do tego, by stać się, tak jak to sobie umy­śliła matka, dziew­czyną pozba­wioną nadziei, marzeń i miło­ści. Któ­re­goś dnia spo­tka swoją wielką miłość i razem będą nie do poskro­mie­nia.

Dziś tylko jeden jedyny Puk rozu­mie jej uczu­cia. Uko­chany koń, tylko on zna ją naprawdę, rozu­mie, co zna­czy wol­ność. Ogar­nęła ją fala czu­ło­ści. Zwol­niła, gdy wspięli się na górę. Z obu stron grzbietu wid­niały strome, ska­li­ste urwi­ska; daleko przed sobą miała różo­wo­złotą kulę słońca.

Zamknęła oczy, roz­ko­szo­wała się cie­płem pro­mieni na skó­rze, zapa­chem sosno­wego lasu, siłą dosia­da­nego konia. Gdy­byż tylko całe życie mogło być takie – tak inten­sywne, tak praw­dziwe.

I nagle świat zawi­ro­wał. Puk szarp­nął i Elż­bieta wyle­ciała w powie­trze, na tyle tylko przy­tomna, by wylą­do­wać na czwo­ra­kach. Krzyk­nęła, upa­da­jąc na kolana i kur­czowo chwy­ta­jąc się trawy, jakby deli­katne zie­lone pędy mogły wcze­pić ją w zie­mię.

Kiedy pod­nio­sła wzrok, Puk zni­kał sza­lo­nym pędem na ścieżce wzdłuż grani, czymś wystra­szony.

Zaskro­niec. Nie­ja­do­wity, ale Puk o tym nie wie­dział. Nie­na­wi­dził węży, tak jak ona nie­na­wi­dziła ksią­żąt. Oboje ucie­kali przed uką­sze­niem.

– Puk! – zawo­łała zre­zy­gno­wa­nym tonem. Był już daleko. Nie szko­dzi. Ważne, że żad­nemu z nich nic się nie stało. Odszuka go i wszystko będzie dobrze. Przy oka­zji łatwiej wytłu­ma­czy, dla­czego nie było jej w domu w cza­sie wizyty księ­cia.

– Wszystko będzie dobrze – powta­rzała sobie po cichu, scho­dząc ścieżką ze wzgó­rza. Puk stał nad brze­giem stawu, kasz­ta­no­wata sierść lśniła w słońcu, wyglą­dał pięk­nie. Jakże go kocha.

A potem się odwró­cił. I wcale nie było dobrze.

Ojciec spał, kiedy weszła do jego sypialni, ale nie był sam. Leżały obok niego dwie kobiety, nie jedna, i żadną z nich nie była matka. W pokoju, wytwor­nie urzą­dzo­nym, jak wszystko, czego tknęła się księżna, walały się kie­liszki do wina i puste butelki. Elż­bieta wśli­znęła się w mrok, ostroż­nie prze­kra­cza­jąc ubra­nia, które powinny mieć na sobie obie panie, choć naj­wy­raź­niej było ina­czej. Ojca opla­tały ramiona, nogi, piersi i obna­żone uda. Wzgórki i krą­gło­ści, które popra­wiały mu samo­po­czu­cie, nie były dokład­nie tym, czego szu­kała.

Pach­niało sek­sem, zwie­trza­łym winem i cyga­rami. Elż­bieta mimo woli zmarsz­czyła nos, sta­jąc w nogach łóżka, skąd wyj­rzały ku niej sutki trze­ciej kobiety; tej w pierw­szej chwili nie zauwa­żyła.

Wła­śnie dla­tego nie zga­dza się na mał­żeń­stwo bez miło­ści. Nie chce żyć tak jak matka, uda­jąca, że nie widzi, jak mąż przyj­muje w jej wła­snym domu obce kobiety. Ani jak ojciec, który nie­ustan­nie szuka pocie­sze­nia gdzie indziej, bo ni­gdy, ani przez jeden dzień nie kochał swo­jej żony.

Nie cho­dzi o seks. Ni­gdy jesz­cze sama nie była z męż­czy­zną, ale nie­fra­so­bliwe postę­po­wa­nie ojca spra­wiło, że wie­działa już na ten temat dużo. Nie była pru­de­ryjna ani się nie bała. Z nie­na­wi­ścią patrzyła tylko, jak obnaża to i uwy­dat­nia brak miło­ści mię­dzy rodzi­cami – dwoj­giem ludzi, któ­rzy przede wszyst­kim winni kochać się nawza­jem.

Tego ranka nie było jed­nak czasu na roz­my­śla­nia. Puk zra­nił się w nogę. Zresztą nie po raz pierw­szy i zapewne nie ostatni zasta­wała ojca w takiej sytu­acji. Poza tym nale­żało dzia­łać szybko.

– Tato? Musisz mi pomóc – rzu­ciła w ciem­ność.

Otwo­rzył oczy pół­przy­tomny. Jak zwy­kle, nie był zmie­szany. Raczej bez­wstydny. Jej ojciec, roz­pust­nik.

– Puk się ska­le­czył – szep­nęła.

Nie odpo­wie­dział. Usiadł tylko i zaczął wydo­by­wać się z plą­ta­niny rąk i nóg. Elż­bieta odwró­ciła się. Zoba­czyła wystar­cza­jąco dużo.

Poja­wił się w zasięgu jej wzroku już ubrany, z cyga­rem i strzelbą, z któ­rymi pra­wie ni­gdy się nie roz­sta­wał. Gestem poka­zał, by pro­wa­dziła do wyj­ścia.

– Co się stało? – spy­tał, gdy już byli na zewnątrz.

– Coś z nogą… nie chce cho­dzić – Elż­bieta z ulgą stwier­dziła, że panuje nad sobą i mówi spo­koj­nie.

– Zoba­czymy. – Ojciec ruszył ener­gicz­nie, uśmiech­nął się, przy­po­mniaw­szy sobie, jaki to dzień, odwró­cił się i popa­trzył na śred­nią córkę. – Wyda­wało mi się, że dziś rano się zarę­czasz. Matka z księ­ciem nie cze­kają przy­pad­kiem na cie­bie?

Spoj­rzała na niego z ukosa.

– Cie­kaw jestem, co za cudac­two dziś na sie­bie włoży. – Popa­trzył na nią spod brwi; zaśmiała się, tro­chę smut­nawo. Papa był dziw­nym i zmien­nym sprzy­mie­rzeń­cem, ale przy­naj­mniej dostrze­gał śmieszne strony jej kon­ku­ren­tów.

– Mógł­byś to prze­cież prze­rwać i wszyst­kich ich ode­słać.

Mach­nął ręką z lek­ce­wa­że­niem.

– Wiesz, że te rze­czy należą do matki. Ja nie mam tu nic do roboty. – Zawsze ta sama odpo­wiedź. Jasne, ojciec uczył je jeź­dzić konno i śmiał się ser­decz­nie z ich bła­ze­nad. W sprawy naprawdę ważne ni­gdy się nie wtrą­cał. Nie wia­domo czemu wciąż liczyła, że będzie ina­czej.

Doszli wresz­cie na miej­sce. Puk stał z jedną nogą pod­nie­sioną nad zie­mią. Oddy­chał teraz cię­żej, pierś mu drżała, w oczach miał sza­leń­stwo. Wyglą­dał znacz­nie gorzej, niż jej się zda­wało. Spoj­rzała na ojca. Zmru­żył oczy, kąciki warg mu opa­dły. Serce jej zadrżało. To jej wina. Zabrała Puka, żeby poczuć na twa­rzy swo­bodny wiatr i teraz…

Teraz zosta­nie im tylko głu­pawy książę.

Ojciec pod­szedł obej­rzeć nogę.

– Zła­mana – oświad­czył, raczej ziry­to­wany niż zasmu­cony. Dla Elż­biety koń mógł być przy­ja­cie­lem, dla niego mie­niem. Które trzeba wymie­nić na nowe.

Łzy napły­nęły jej do oczu, ale ojciec potrzą­snął głową.

– Zła­mał nogę, Elż­bieto. Wiesz, co się robi, kiedy koń zła­mie nogę. Nie będzie mógł bie­gać. Nie będziesz mogła na nim jeź­dzić.

Jeź­dzić. Tyle dla niego zna­czy Puk. Śro­dek trans­portu, koń robo­czy, nic wię­cej.

Kiedy była mała, ojciec powie­dział jej, że konia, który zła­mał nogę, trzeba zastrze­lić, bo ni­gdy już nie będzie mógł żyć peł­nią życia. Ale była to raczej wymówka, bez­na­miętna decy­zja biz­ne­sowa. Dla­czego ojciec ma decy­do­wać, czym dla Puka jest peł­nia i moż­li­wo­ści życia?

Ojciec odbez­pie­czył strzelbę i podał jej; poczuła w dło­niach zna­jomy cię­żar.

– Masz. – Głową wska­zał konia.

Zlo­do­wa­ciała, ręce jej dygo­tały. Puk był jej wierz­chow­cem, jej przy­ja­cie­lem, uko­je­niem przez z górą dzie­sięć lat.

– Nie mogę – szep­nęła.

– Twoja wina, musisz zapła­cić.

Potra­fił wywo­łać poczu­cie winy. Nie przej­mu­jąc się wła­snymi wadami. Elż­bieta zagry­zła poli­czek.

– Puk nie jest zepsutą rze­czą, którą można wyrzu­cić. To mój przy­ja­ciel. – Wie­działa, co usły­szy w odpo­wie­dzi, ale Puk wart był walki. Nawet prze­gra­nej.

– To koń, Elż­bieto. Nie czło­wiek. A cie­bie nawet nie powinno tu być. – Ode­brał jej strzelbę i wyce­lo­wał w Puka. Jej bied­nego, naj­droż­szego, dzi­kiego, wol­nego Puka.

Elż­bieta chwy­ciła lufę.

– Nie, zacze­kaj. To się zagoi. Na pewno. – Nie miała nadziei, ale pro­siła mimo wszystko. Gdyby mówiła gło­śno, może byłaby maleńka szansa, że ojciec uwie­rzy. Albo zapo­mni na dłu­żej, na tyle, by Puk dożył sobie spo­koj­nie swo­ich dni w wygod­nej zagro­dzie, pod­ja­da­jąc jabłka z ręki Elż­biety.

Ojciec stał sztywno, nie­po­ru­szony, Elż­bie­cie zaparło dech, ode­brało mowę. Czas zwol­nił, zatrzy­mał się, zamarł. Umil­kły ptaki, ustał wiatr – nawet natura uci­chła na chwilę dla jej kocha­nego, słod­kiego Puka.

Pode­szła do niego ostatni raz, objęła dłońmi głowę, przy­tu­liła poli­czek do mięk­kich chrap. Chciała, żeby zro­zu­miał jej myśli. Prze­pra­szam, Puk, będę za tobą tęsk­nić.

– Odsuń się, Elż­bieto – usły­szała za sobą.

Ode­szła. A potem się roz­pła­kała.

Rozdział 4

ROZ­DZIAŁ 4

Całe szczę­ście, że habs­bur­ski mun­dur był sztywny i twardy jak stal, bo Fran­ci­szek trząsł się w nim niczym osika. Ze zło­ścią uświa­da­miał sobie, że nie może prze­stać. Miał nadzieję, że nikt tego nie zauważy; jakoś się opa­nuje. Koł­nierz koszuli ocie­ra­jący się o szyję draż­nił bli­znę, która nie pozwa­lała zapo­mnieć, ale przy­naj­mniej była ukryta. Nie można pozwo­lić, by ta hołota widziała skutki swego czynu – nie zoba­czy ani bli­zny, ani drże­nia. Stał u sie­bie w pokoju, a armia upo­ma­do­wa­nych słu­żą­cych w bia­łych ręka­wicz­kach od kwa­dransa wci­skała go w strasz­liwy uni­form. W wiszą­cym po lewej stro­nie lustrze w zło­tej ramie kątem oka widział wytworną, kró­lew­ską postać. Ale sama kom­nata, ponure tapety, sztywne kotary w tonie głę­bo­kiej umbry cią­żyły mu dziś podob­nie jak ubiór. Dziwne, jak wnę­trze może odbi­jać nastrój wła­ści­ciela.

Gorzej niż Fran­ci­szek czuł się w tym pokoju jedy­nie nowy słu­żący, który stał na bacz­ność koło lustra. Kukła czy żywy czło­wiek? Podobny był do wepchnię­tego do kąta wypcha­nego niedź­wie­dzia, któ­rego przy­słano dziś rano z życze­niami od cara Rosji i który przy­po­mi­nał, że jest jesz­cze coś, czego ocze­kuje się od Fran­ciszka: pomoc woj­skowa.

– Teo, mam prośbę – prze­rwał ciszę.

– Oczy­wi­ście, Wasza Cesar­ska Mość.

– Sprawdź, czy ten nowy jesz­cze oddy­cha. – Mimo poważ­nego tonu Teo uśmiech­nął się z żartu i Fran­ci­szek poczuł się odro­binę lepiej.

Wziął głę­boki oddech i popra­wił koł­nierz. Nowy słu­żący tro­chę przy­po­mi­nał Maksa – miał coś podob­nego w oczach i w zary­sie szczęki – i Fran­ci­szek zaczął się zasta­na­wiać, gdzie jest teraz brat i czy matka spró­buje ścią­gnąć go na egze­ku­cję. On sam oczy­wi­ście musi być obecny, ale Maks, jak nale­żało się spo­dzie­wać, po ich meczu prze­padł. Fran­ci­szek ni­gdy nie mógł sobie na to pozwo­lić; Maks był wolny jak ptak. A nawet bar­dziej. Ptaki muszą jed­nak budo­wać gniazda i kar­mić młode. Dla Maksa gniazda budo­wali inni, a jeśli nawet, co Fran­ci­szek podej­rze­wał, gdzieś tam kwi­liły jakieś dzieci o oczach jego brata, Maks z pew­no­ścią nie zaj­mo­wał się ich kar­mie­niem.

W hallu roz­le­gły się kroki matki. Zawsze miała coś do zała­twie­nia, który to zwy­czaj w dzie­ciń­stwie, kiedy Fran­ci­szek sta­rał się uni­kać róż­nych obo­wiąz­ków, bar­dzo mu odpo­wia­dał. Teraz na ten sygnał sta­nął na bacz­ność.

Hra­bina Esterházy, ulu­biona towa­rzyszka matki, odkle­py­wała wyraź­nym, chłod­nym gło­sem plan dnia.

– Po śnia­da­niu krótka audien­cja dla dele­ga­cji cze­skiej, póź­niej przy­miarka zimo­wej gar­de­roby. Ale naj­pierw egze­ku­cja.

Nagle kroki uci­chły. Fran­ci­szek ze zdu­mie­nia otwo­rzył sze­roko oczy. Waha­nie przed egze­ku­cją? To nie w stylu matki. Czyżby wyczu­wała nie­po­kój w jego sercu?

Ruszyła po chwili. Ale jej obu­rze­nie doty­czyło cze­goś innego.

– Znowu przy­miarki? Prze­łóż na kiedy indziej.

Matka: arcy­księżna Zofia Habs­burg, prag­ma­tyczka. Mówią o niej: „jedyny męż­czy­zna w Hofburgu”. Mógłby uznać to za afront, ale wcale go to nie obcho­dzi. Mają rację. Jest naj­lep­szym stra­te­giem, naj­by­strzej­szym umy­słem w całym Wied­niu. Nie­mal jak jasno­widz potrafi prze­wi­dzieć, co należy zro­bić, dostrzega nie­bez­pie­czeń­stwo, nim się pojawi na hory­zon­cie. Wtedy, w dniu zama­chu, mówiła mu, żeby nie wycho­dził, że są roz­ru­chy i coś mu może gro­zić.

Jego wina, że nie posłu­chał. Że wziął tylko jed­nego czło­wieka ze straży. Jeśli więc cho­dzą plotki, że jest jej posłuszny, prze­trzyma to. Jest jej to winien.

Odwró­cił się ku drzwiom. Weszła, jak zwy­kle olśnie­wa­jąca, w czar­nej sukni z wyso­kim sztyw­nym koł­nie­rzem. I jak zawsze jej siła i spo­kój wypeł­niały każdy cal prze­strzeni.

– Matko.

Zamar­ko­wała ukłon i uśmiech.

– Wasza Cesar­ska Mość.

Pod­szedł i uca­ło­wał jej dłoń. Z ulgą stwier­dził, że ręce prze­stały mu drżeć.

– Sły­sza­łam, że już wycho­dzi­łeś. Spa­łeś dziś w ogóle, kocha­nie?

Potrzą­snął głową. Nie prze­spał w cało­ści ani jed­nej nocy od dnia, kiedy go zra­niono. Zasta­na­wiał się, czy po egze­ku­cji będzie spał, świa­dom, że ude­rza w rewo­lu­cję, która chciała go zabić. Nie ma co jed­nak zawra­cać tym głowy matce, nie zro­zu­mie.

– Wyglą­dasz dosko­nale, Fran­ciszku. – Zofia ruszyła ku drzwiom, on obok. W lśnią­cym mar­mu­ro­wym hallu ich gło­śne kroki odbi­jały się echem od wyso­kiego sufitu.

Może kie­dyś matka sta­nie i zachwyci się deta­lami pałacu – wiszą­cymi w sze­re­gach por­tre­tami przod­ków, misterną linią kamien­nych kolumn – ale nie dziś. Dziś jest uoso­bie­niem dzia­ła­nia. Zatrzy­mała się w pół kroku, z powagą popa­trzyła na niego.

– To nie będzie miły pora­nek, ale musisz się do tego przy­zwy­czaić.

Wytrzy­mał jej spoj­rze­nie.

– Sądzę, że są rze­czy, do któ­rych nie da się przy­zwy­czaić ni­gdy.

Godzinę póź­niej stali oboje na placu, gdzie usta­wiono szu­bie­nice. Na pod­wyż­sze­niu z suro­wego drewna cze­kało pię­ciu męż­czyzn o kamien­nych twa­rzach. Za nimi wisiało pięć pętli. Byli brudni, Fran­ci­szek patrzył na ich dło­nie, paznok­cie mieli czarne albo fio­le­towe albo nie mieli ich wcale. Zasta­na­wiał się, czy od zawsze, czy to dzieło jego straży. Zro­biło mu się nie­do­brze. Czy spo­tka­nie cier­pie­nia dwóch stron przy­spa­rza jesz­cze wię­cej cier­pień?

– Niech cię widzą – doszedł go przez nawał myśli głos matki. – Są chwile, kiedy władca musi oka­zać siłę.

Sta­rał się zacho­wać spo­kojne obli­cze, gdy prze­no­sił wzrok z dłoni męż­czyzn na ich twa­rze. Poczuł pod czapką i koł­nie­rzem kro­ple potu. Spły­nęły mu po karku i ple­cach; gorące, a po chwili lodo­wato zimne. Wcią­gnął powie­trze nosem, wypu­ścił przez usta, ale oddech wciąż był krótki, a serce mocno biło w piersi. Wró­ciło mro­wie­nie gór­nej wargi. Wie­dział – choć tylko on jeden, nikt poza nim – że jest bli­ski zemdle­nia. To zda­rzało się cza­sem, gdy nacho­dziło go wspo­mnie­nie tam­tego dnia. Zaczy­nało się od drę­twie­nia, pole widze­nia się zawę­żało, po czym zapa­dała ciem­ność. Dotych­czas spo­ty­kało go tylko, gdy był sam. Boże, bła­gam, nie pozwól, by to się stało teraz.

Dookoła tłum gwiz­dał, szy­dził, głosy rosły i zle­wały się w nie­zro­zu­miały ryk. Dzia­łało to na niego źle, trud­niej mu było kon­tro­lo­wać oddech. Matka, sto­jąca obok, ski­nęła głową sze­fowi poli­cji.

– Stryczki! – wrza­snął tam­ten i Fran­ci­szek omal nie pod­sko­czył, gdy funk­cjo­na­riu­sze rzu­cili się zakła­dać pętle na szyje.

Się­gnął do klapy mun­duru, ode­rwał jeden z przy­pię­tych medali i ści­snął go tak, by poszar­pane kra­wę­dzie wbiły się w dłoń. Skup się, Fran­ciszku. Poczuj ostrze na skó­rze. Jesteś teraz tutaj. Nie wtedy, nie tam. Jeśli będzie to sobie powta­rzał w nie­skoń­czo­ność, może któ­re­goś dnia jego ciało uwie­rzy, może skoń­czy się mro­wie­nie, ustaną prze­ra­ża­jące powroty w prze­szłość.

– Zosta­li­ście ska­zani na śmierć za obrazę maje­statu, wywro­towe dzia­ła­nia, kra­dzież i zdradę stanu – oznaj­mił szef poli­cji. – Tylko Jego Cesar­ska Mość ma wła­dzę uła­ska­wie­nia ska­za­nych na śmierć.

Fran­ci­szek moc­niej ści­snął w pię­ści medal, ostre kra­wę­dzie prze­ci­nały skórę. Patrzył wprost w oczy bun­tow­nika sto­ją­cego w środku, przy­wódcy ruchu, który chciał go zabić.

Żaden z tych ludzi nie rzu­cił się na niego z nożem. Ale wszy­scy sta­no­wili zagro­że­nie. Zapla­no­wali to. Zaapro­bo­wali. Uosa­biali fer­ment wśród ludu, jego zbrojne ramię, które ude­rzyło w serce monar­chii Habs­bur­gów.

– Czy ska­zani chcą coś powie­dzieć? – spy­tał szef poli­cji. Tłum zamilkł. Fran­ci­szek czuł w uszach łomot serca.

– Sie­dzisz w swoim pałacu, a my żyjemy w gnoju – prze­mó­wił ten w środku. – Nie mamy co jeść. Nie mamy zapa­sów. Nie mamy jak zdo­być naj­po­trzeb­niej­szych rze­czy. Nie obcho­dzi cię to, że cier­pimy. Nie obcho­dzi cię twój lud.

Fran­ci­szek zmu­sił się do zacho­wa­nia nie­po­ru­szo­nej twa­rzy.

– Wasza Cesar­ska Mość – dodał tam­ten szy­der­czo, z lek­kim ukło­nem, nie­zdar­nym, bo na szyi miał pętlę. – Możesz nas zabić, ale to niczego nie zmieni. Lud powsta­nie prze­ciw tobie.

Chó­ralne „tak” prze­le­ciało zło­wiesz­czo przez tłum. Fran­ci­szek sku­pił się na odde­chu, metal kale­czył zaci­śniętą dłoń; czuł lep­kość krwi tam, gdzie wbi­jał się zbyt mocno.

Jesz­cze jedno potwier­dze­nie tego, o czym chciałby zapo­mnieć. Wciąż nie jest bez­pieczny. Kolejny nóż, może tym razem rewol­wer, miecz, sto pię­ści stu głod­nych ludzi, ich głosy wzno­szące się jak ocean. Matka wymie­niła spoj­rze­nia z sze­fem poli­cji. Wie­dział, że tak jak jego, zasko­czyła ją reak­cja tłumu. Tłum powi­nien być po ich stro­nie, a jed­nak sta­nął za tymi, któ­rzy mieli umrzeć.

– Ginę za lud – cią­gnął męż­czy­zna.

Tłum wydał ryk uzna­nia.

I wtedy, wśród grzmotu, otwarła się zapad­nia, roz­legł się trzask i słowa ska­zańca się urwały. Fran­ci­szek sta­rał się stać nie­ru­chomo, ale czuł ten dźwięk w kościach, w koń­cach pal­ców rąk i stóp. Poszły w ruch pozo­stałe dźwi­gnie i reszta bun­tow­ni­ków podą­żyła za swoim przy­wódcą.

Tłum mil­czał. Obsługa zeszła z pod­wyż­sze­nia.

Skoń­czyło się.

Rozdział 5

ROZ­DZIAŁ 5

Wdech. Wydech. Elż­bieta stała przy drzwiach salonu. Powta­rzała sobie te dwa słowa, pró­bu­jąc uspo­koić rwany oddech i nie­równe bicie serca. Puk nie żyje. Popla­miła koszulę trawą i jego krwią, kiedy go objęła. Twarz miała ścią­gniętą od sło­nych łez. Tam, za ścianą, sie­dzi śmieszny męż­czy­zna, który chce się z nią oże­nić. Zaczy­nała dzień w dobrym humo­rze, ale teraz zmę­cze­nie zbyt mocno dawało się we znaki.

To było jedno z jej ulu­bio­nych miejsc w domu. Wyso­kie stropy i kamienne schody łagod­nie pro­wa­dzące na pię­tro. Wnę­trze ele­ganc­kie w swo­jej pro­sto­cie; jedyna prze­strzeń, któ­rej nie spo­wiły w cało­ści ulu­bione przez matkę cięż­kie mate­rie i złote liście. Drew­niana balu­strada scho­dów, rzeź­biona w róże i wino­grona, miała drobne sęczki, jakby świat z zewnątrz wtar­gnął rado­snym tanecz­nym kro­kiem do środka. Zazwy­czaj cie­szył ją ten widok. Dziś ją przy­tła­czał. Pro­wa­dził ku życiu, któ­rego nie chciała.

Przez drzwi sły­szała matkę.

– Sisi będzie nie­ba­wem. Przy­kłada wielką wagę do poran­nych modlitw.

Elż­bieta wywró­ci­łaby oczy w górę, gdyby miała na to siłę.

– Ostat­niego lata roz­kwi­tła, doj­rzała. Jest gotowa do mał­żeń­stwa…

Matka paplała, jak zwy­kle. Elż­bieta nie zno­siła, kiedy przed­sta­wiała ją nie taką, jaką w rze­czy­wi­sto­ści jest, ale jaką być powinna. Cie­kawe, co mogłoby skło­nić matkę, by powie­działa, że córka jest bły­sko­tliwa, sza­lona albo spon­ta­niczna. W obli­czu tego rodzaju prawdy jej wrzód zapewne pękłby natych­miast.

– Moja córka została obda­rzona bystrym umy­słem, ale nie nad­mier­nie bystrym, oczy­wi­ście.

Elż­bieta wydała ciche, smętne wes­tchnie­nie.

– A co naj­waż­niej­sze, jest skromna i pod­po­rząd­kuje się we wszyst­kim pań­skiej woli.

Odwró­ciła się gwał­tow­nie. Matka może sobie kła­mać, ale to nie zna­czy, że ona będzie tego słu­chać.

– Sisi! – Helena wpa­dła na nią u dołu scho­dów. – Książę chyba za chwilę odje­dzie.

Elż­bieta uważ­nie przy­glą­dała się star­szej sio­strze: ide­al­nie upię­tym jasnym wło­som, zaró­żo­wio­nej cerze, świet­nie dopa­so­wa­nej sukni w rado­snym żół­tym kolo­rze. Kilka mie­sięcy temu, kiedy przy­był z wizytą pewien książę, Helena ukryła Elż­bietę w kufrze, teraz jed­nak stała zde­cy­do­wa­nie po stro­nie matki. Po stro­nie powin­no­ści i obo­wiąz­ków. Ta strata głę­boko zra­niła serce Elż­biety.

– Nie obcho­dzi mnie to, Néné – miękko, zre­zy­gno­wa­nym tonem zwró­ciła się do niej domo­wym zdrob­nie­niem.

Helena lekko potrzą­snęła głową.

– Ależ wszystko jest usta­lone. Przy­je­chał się zarę­czyć.

– No to weź go sobie – głos miała zmę­czony i ochry­pły z żalu. Nie ma matki, która kocha­łaby ją taką, jaką jest, nie ma sio­stry, która by ją wsparła, ani ojca, który mógłby inter­we­nio­wać. A teraz nawet konia, na któ­rym mogłaby uciec.

Nim zdą­żyła prze­śli­znąć się obok Heleny na schody, drzwi salonu otwo­rzyły się z trza­skiem i uka­zali się w nich matka i książę.

Elż­bieta odwró­ciła się ku nim od scho­dów. Przy­glą­dała się księ­ciu. Dziś do żół­tego pió­ro­pu­sza dobrał żółte poń­czo­chy, żółtą kami­zelkę i pur­pu­rowy żakiet. Wyglą­dał jesz­cze bar­dziej komicz­nie niż ostat­nim razem.

Matka na jej widok gło­śno się zachły­snęła, ale Elż­bieta tylko zło­żyła ukłon.

– Książę.

– Ach, jest tutaj – matka zaskrze­czała, wytrzesz­czyła oczy i usi­ło­wała uda­wać, że jej naj­droż­sza córeczka na wyda­niu nie ma na sobie plam z zaschnię­tego błota, krwi i łez. – Sisi, pamię­tasz księ­cia Fry­de­ryka Anhalc­kiego. Książę bar­dzo chciałby omó­wić z tobą pewną ważną sprawę…

Odwró­ciła się do księ­cia, jakby było w tej sytu­acji coś roman­tycz­nego, jakby na­dal zamie­rzał się oświad­czyć. Elż­bieta nie była pewna, czy chce jej się śmiać, pła­kać, czy krzy­czeć.

Książę zamilkł, nie odzy­wał się przez długą chwilę, po czym ryk­nął śmie­chem. Trząsł mu się brzuch, podry­gi­wały ramiona. Był w szoku. Elż­bieta uznała, że lep­sze to niż oświad­czyny, ale jed­nak bez­czelne.

– Śmie­jesz się pan ze mnie? – nie wytrzy­mała. – Mając coś takiego na gło­wie?

Śmiech zamarł mu w gar­dle. Ze wstydu spur­pu­ro­wiał i – nie skła­da­jąc naj­lżej­szego nawet ukłonu – jak burza wypadł z domu.

Gdyby wzrok mógł zabi­jać, Elż­bieta leża­łaby już dwa metry pod zie­mią. Matka zdą­żyła jed­nak rzu­cić jej tylko prze­lotne spoj­rze­nie, bo pobie­gła za księ­ciem, coś tam plo­tąc, że Elż­bieta nie jest dziś cał­kiem sobą.

– Nie możesz wciąż tak się zacho­wy­wać, Sisi – Elż­bieta usły­szała za sobą zmę­czony głos Heleny i odwró­ciła się do sio­stry. – Szko­dzisz nam wszyst­kim.

Tylko tyle obcho­dziło teraz Néné? Elż­bieta chciała, by sio­stra spy­tała ją, czy dobrze się czuje, czy nie cierpi. I co takiego się wyda­rzyło rano, że tak się pobru­dziła.

Nie mogła zro­zu­mieć, dla­czego jakiś nie­chciany książę i ni­gdy w życiu nie­wi­dziany cesarz są waż­niejsi od sio­stry o zła­ma­nym sercu i w pokrwa­wio­nej koszuli noc­nej.

Kilka minut póź­niej weszła do salonu na roz­mowę z matką. Jasne, białe ściany iry­tu­jąco kon­tra­sto­wały z jej przy­gnę­bie­niem. Helena, która weszła razem z nią, na pole­ce­nie matki zamknęła drzwi i sta­nęła z boku. Była kom­plet­nym prze­ci­wień­stwem Elż­biety. Nie cho­dziła boso z ubło­co­nymi sto­pami. Nie wyrzu­cała z sie­bie słów w pośpie­chu. Serce Elż­biety wyry­wało się do niej z daleka. Tęsk­nię za tobą, Néné. Gdzie się podzia­łaś?

Otwo­rzyła usta i zamknęła je, nie­pewna, co ma powie­dzieć. Poza tym nie miało to sensu. Matka jasno dała do zro­zu­mie­nia, że nie inte­re­sują jej opi­nie Elż­biety.

Stała teraz daleko, przy oknie, obok wnęki, w któ­rej Elż­bieta czę­sto się ukry­wała, by marzyć i pisać. Miej­sce to, z wido­kiem na oto­cze­nie pałacu, ide­al­nie nada­wało się do ukła­da­nia wier­szy o miło­ści, pra­gnie­niach, o górach i nie­bie – ale teraz wypeł­niała je złość matki. Paląca i odpy­cha­jąca jak roz­ża­rzone węgle.

Księżna odwró­ciła się gwał­tow­nie, prze­mie­rzyła pokój i nachy­liła się nad Elż­bietą.

– Odstra­szy­łaś dwóch hra­biów i dwóch ksią­żąt. Bar­dzo odpo­wied­nich męż­czyzn! – rzu­ciła jej w twarz.

Ile razy by matka to powta­rzała, nie­spra­wie­dli­wość jej słów zapie­rała Elż­bie­cie dech. Pierw­szy z ksią­żąt roz­piął spodnie, kiedy jedli cia­sto. Drugi uwa­żał, że na każde dzie­sięć słów wypo­wie­dzia­nych przez męż­czy­znę kobieta może powie­dzieć jedno. Czy to, zda­niem matki, byli odpo­wiedni męż­czyźni? Wła­snego męża ganiła za to, że podobny jest do pierw­szego z nich. To zakła­ma­nie było szo­ku­jące. Ksią­żęta i hra­bio­wie mogli zacho­wy­wać się tak źle, jak im się podo­bało, ale to Elż­bietę obar­czano winą i karano.

– Wiesz, że mam wrzód – cią­gnęła matka; oskar­żała, nie infor­mo­wała. – Dok­tor powie­dział, że może pęk­nąć i wtedy wykrwa­wię się w środku na śmierć. Wszystko przez cie­bie, Sisi. – Cof­nęła się i ciężko oparła o fotel.

Elż­bieta zawsze była źró­dłem cier­pień matki. Dla­tego, że miała odwagę odrzu­cać roz­pust­ni­ków, zaro­zu­mial­ców i męż­czyzn dwa razy od sie­bie star­szych. Być może także dla­tego, że nie chciała tego, czego chciała matka i nie była taka jak ona. Miała dość.

– Mam na imię Elż­bieta – powie­działa powoli i wyraź­nie.

Matka spoj­rzała na nią, w pierw­szej chwili zszo­ko­wana, a potem wście­kła. Unio­sła spód­nicę i w mgnie­niu oka zna­la­zła się przy niej, z pod­nie­sioną ręką. Elż­bieta wyczuła furię i impet ude­rze­nia, nim padło. Jakby policz­ko­wano ją nie tylko za dziś, ale za wszyst­kie znie­wagi, jakich dopu­ściła się w życiu. Spięła się, cze­ka­jąc i na cios, i na pogardę, jaką miał wyra­żać, złość i roz­cza­ro­wa­nie.

Ale…

Helena ruszyła z miej­sca, oddy­chała nie­równo.

– Mamo – szep­nęła, poda­jąc kie­li­szek – może coś na orzeź­wie­nie?

Matka opu­ściła rękę, się­gnęła po czer­wo­nawe sherry i wyce­lo­wała dłoń w Elż­bietę.

– Dla­czego nie możesz być taka jak sio­stra? Co ona robi, kiedy jest nie­szczę­śliwa?

Elż­bieta spoj­rzała na Helenę. Cze­kała, że się ode­zwie, że coś odpo­wie.

Mil­cze­nie. Elż­bieta odwró­ciła się do matki.

– Nie wiem.

– Ja też nie wiem! I tak powinno być!

Elż­bieta jesz­cze raz powoli nabrała powie­trza i spró­bo­wała wypo­wie­dzieć swoje zda­nie.

– Chcę sama decy­do­wać. Chcę żyć peł­nią życia. Co w tym złego?

– I co chcesz zro­bić ze swoim życiem – pisać wier­sze?

– A dla­czego nie? – Dla­czego nie mia­łaby mieć swo­ich wier­szy, swo­ich marzeń? Lep­sze to niż prze­pi­jać życie, jak matka, czy mar­no­wać je na bez­sen­sowne romanse, jak ojciec.

Matka potrzą­snęła głową.

– Nie masz poję­cia, jaki naprawdę jest świat.

– Wiem, że coś mnie czeka – szep­nęła Elż­bieta nie­mal do sie­bie.

Matka urwała, zmru­żyła oczy.

– Kochana dziew­czynko – słowa były jak nóż wymie­rzony w serce córki – uwierz mi, nie czeka na cie­bie abso­lut­nie nic i nikt.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki