39,99 zł
Uniwersum komiksów Marvela liczy już ponad pół miliona stron, i liczba ta wciąż rośnie! To najobszerniejsze w historii niezależne dzieło literackie – nawet jego twórcy nie przeczytali go w całości. Dokonał tego dopiero Douglas Wolk!
Cały ten Marvelto podróż krytyka i jednocześnie zagorzałego fana Marvela przez superbohaterską epopeję wszech czasów. Od Iron Mana i nuklearnej grozy zimnej wojny po Spider-Mana, Avengersów i współczesne polityczne podziały – nie ma lepszego przewodnika po uniwersum Marvela niż ta książka.
***
Genialna, ekscentryczna, poruszająca i absolutnie wspaniała! – Junot Díaz, „The New York Times”
Bezdyskusyjnie niezbędne kompendium. To wstęp do niewyobrażalnie obszernego i wspaniałego świata współczesnej mitologii naszych superbohaterów. – „Forbes”
Douglas Wolk śmiało zgłębia kod źródłowy Marvela, tworząc prawdziwe objawienie: opowieść o tym, jak zróżnicowany zespół przypadkowych twórców wykreował popularną mitologię. to świadectwo i hołd. – Jonathan Lethem, pisarz i eseista
To, co najpierw wyglądało na szaleńczą misję, okazało się głęboko emocjonalną wyprawą godną bohatera. To najlepsze dzieło autora, który jest mistrzem pisania o komiksach. – Brian K. Vaughan, scenarzysta komiksowy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 459
Tytuł oryginału
All of the Marvels
Copyright © 2021 by Douglas Wolk
All rights reserved
First published 2022 by Penguin Press
An imprint of Penguin Random House LLC
penguinrandomhouse.com
Przekład
Adrian Skowroń
Redakcja i korekta
Marek Stankiewicz
Joanna Rozmus
Skład, polska adaptacja okładki:
Martyna Potoczny
Opracowanie e-wydania
Karolina Kaiser,
Ilustracja i projekt okładki
JohnnyDombrowski
Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Niniejsza publikacja nie jest sponsorowana ani autoryzowana przez Marvel Entertainment, LLC ani żaden ze stowarzyszonych z nim podmiotów
ISBN 978-83-68352-50-4
Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków
tel. +48 12 636 01 90
insignis.pl, e-mail: [email protected]
Facebook: @Wydawnictwo.Insignis
X, Instagram, TikTok: @insignis_media
Ogrom materiału źródłowego wchodzącego w skład całej sagi Marvela jest doprawdy imponujący. Tytuły serii, zeszytów, historii, cykli, filmów czy nazwy występujących weń postaci stanowią przebogaty katalog, który wciąż się rozrasta. Podczas pracy nad przekładem Całego tego Marvela przyświecał mi konkretny cel – chciałem, by polski czytelnik mógł się swobodnie poruszać w gąszczu nazewnictwa i bez problemu identyfikować pojawiające się w tekście publikacje i postaci. Oto obmyślony przeze mnie klucz.
Tłumaczenia zaproponowane przez nieistniejące już wydawnictwo TM-Semic zwykle ignorowałem – stąd na przykład „Vulture”, a nie „Sęp”, „Punisher”, a nie „Pogromca” czy „Juggernaut”, a nie „Władca Murów”. W nowszych komiksach ukazujących się w języku polskim po prostu odmienia się przez przypadki angielskie przydomki bohaterów. Jeśli jednak TM-Semic wydało jakiś crossover albo cykl jako numer specjalny, a później nikt inny go nie wydał pod zmienionym tytułem, to stosowałem ich tłumaczenie. Stąd na przykład crossover „Akty zemsty”, a nie „Acts of Vengeance”. Dla ułatwienia dodałem przy każdym pierwszym wystąpieniu w tekście oryginalny tytuł anglojęzyczny – i zasada ta dotyczy wszystkich polskich tytułów poza filmowymi.
Tytuły konkretnych serii komiksowych nigdy nie były tłumaczone, ale jeśli nazwa bohatera została oficjalnie przetłumaczona na język polski, to jej używałem. Dlatego też Kapitan Ameryka jest bohaterem serii Captain America.
Nazwy konkretnych (zwykle numerowanych) zeszytów nigdy nie były tłumaczone, bo inaczej polski fan musiałby poświęcić sporo czasu, by je zidentyfikować. Ale już tytuły historii zawartych w tych zeszytach są tłumaczone (bo tekst często do nich nawiązuje). Stąd historia Katastrofa na kampusie z Iron Man #45.
Tytuły cykli w ramach serii są tłumaczone, jeżeli zostały wydane po polsku (głównie przez Egmont). Stąd na przykład „Saga Mrocznej Phoenix”, ale już „Dark Reign”.
Jeśli tytuł cyklu komiksowego nie został przetłumaczony wcześniej w jakimkolwiek polskim komiksie, ale został przetłumaczony w tytule filmu w polskiej dystrybucji, to go tłumaczyłem.
Tytuły filmów i seriali zapisałem w rodzimym języku, jeśli miały w Polsce dystrybutora, który je przetłumaczył.
Jeśli nazwa bohatera została przetłumaczona w filmie z oficjalną polską dystrybucją, to ją wykorzystywałem – nawet gdy taka postać nie wystąpiła w polskiej wersji komiksów. Stąd na przykład „Kang Zdobywca”, a nie „Kang the Conqueror”. Sytuacja komplikuje się nieco przy „Fandral the Dashing” – zarówno w filmie w wersji angielskiej, jak i polskiej jest to po prostu „Fandral”. Postanowiłem więc zupełnie pominąć jego przydomek.
Jeśli jakaś postać ma przydomek w swej nazwie, to go tłumaczyłem. Stąd też „Omega the Unknown” to „Omega Nieznany”, a „Skull the Slayer” to „Skull Pogromca”.
Dla Sterlinga, który czytał razem ze mną
Atrament cieknie z kącików moich ust.
Moje szczęście nie ma sobie równych.
MARK STRAND, Konsumowanie poezji (tłum. Janusz Solarz)
Historia Dooma dobiegnie kiedyś końca, powiadasz?
W takim razie jest lepsza od twojej.
DOKTOR DOOM DO LOKIEGO, Loki: Agent of Asgard #6
Cały ten Marvel
Dwadzieścia siedem tysięcy komiksów o superbohaterach, które zostały opublikowane przez wydawnictwo Marvel Comics od 1961 roku, stanowi najdłuższy ciągły i samodzielny utwór fabularny, jaki kiedykolwiek stworzono. Obejmuje on już ponad pół miliona stron i wciąż się rozrasta. Swój wkład wniosły w niego tysiące scenarzystów i artystów. Każdego tygodnia w konstrukcję tej ogromnej sagi wplatanych jest około dwadzieścia cienkich broszurek liczących po 20–30 stron. Zgodnie z założeniami kolejne numery mogą budować narrację w oparciu o wydarzenia przedstawione wcześniej, a przy tym wszystkie są (przynajmniej do pewnego stopnia) ze sobą spójne.
Nie ma na świecie dziecka, które nie znałoby marvelowskich bohaterów: Spider-Mana, Niesamowitego Hulka czy X-Menów. Osiemnaście ze stu najbardziej dochodowych filmów wszech czasów, od Avengers: Koniec gry i Czarnej Pantery po Kapitana Amerykę: Zimowego Żołnierza i Strażników Galaktyki jest bezpośrednio opartych na opowieściach tworzących tę sagę, a wpłynęła ona przecież także na inne kasowe produkcje – Gwiezdne wojny, Avatar i Matrix nigdy by bez niej nie powstały.
Jej bohaterowie i symbole pojawiają się na koszulkach, poduszkach podróżnych, smyczach dla psów, nożach do pizzy, butelkach szamponów, sprzęcie wędkarskim, puzzlach i paczkowanych sałatkach (fani sagi uwielbiają otaczać się marvelowskimi motywami, a nawet utożsamiać z konkretnymi postaciami). Pochodzące z komiksów terminy i powiedzonka weszły do codziennego języka: „pajęczy zmysł”, „nie chciałbyś mnie zdenerwować”, „niedoczekanie, powiadam!”, „przyspieszona regeneracja”, „nie – to ty zejdź mi z drogi”, „ugryzienie radioaktywnego pająka”, „żałosne ludziki”, „zagrożenie czy utrapienie?”, „prawdziwie wierzący”, „tyle w temacie”… Niektóre historie doczekały się adaptacji w formie seriali telewizyjnych, kreskówek, powieści, książek dla dzieci, gier wideo, atrakcji w parkach rozrywki czy broadwayowskiego musicalu. Odrobina wiedzy o opowieściach Marvela jest w naszym kręgu kulturowym równie przydatna, co znajomość Biblii dla osoby żyjącej w społeczeństwie judeochrześcijańskim – ponieważ związana z nimi symbolika oraz wpływy są wszechobecne.
Saga Marvela to góra wznosząca się w samym centrum współczesnej kultury. Nie stała tam jednak od zawsze. Na początku była tylko podziemną geologiczną ciekawostką – jaskinią rzekomo zamieszkaną przez potwory. Rozmaici poszukiwacze przygód testowali w niej niegdyś swoje umiejętności, a kochankowie spotykali się na sekretnych schadzkach u jej wejścia. Nagle, w latach 60. ubiegłego wieku, ów twór wyłonił się spod powierzchni i od tamtej pory nie przestał już rosnąć.
Nie jest to góra, na którą da się wspiąć. Choć nie wydaje się niebezpieczna (i wcale taka nie jest), podążający szlakami na jej szczyt wkrótce odkrywają, że wierzchołek za każdym razem jest jakby coraz wyżej. Jedyny sposób, by sprawdzić, co tak naprawdę ma ona do zaoferowania, to wejść do jej wnętrza i zbadać niezliczone bioluminescencyjne jaskinie oraz kręte przejścia; niektóre z nich prowadzą ku miejscom z oszołamiającymi widokami na to, co dookoła.
Droga do wnętrza góry nie jest łatwa. Pewne jej zakamarki są opuszczone i wypełnione pajęczynami. Inne są po prostu monotonne, odstręczające, nonsensowne i mogą doprowadzić do szału. A jednak istnieją śmiałkowie, którzy cały czas wyłaniają się z tych czeluści – ciężko dysząc, z radością opowiadają sobie nawzajem o cudach, które były ich udziałem, by potem… pędzić znów po więcej.
/////
Marvel Comics jako projekt artystyczny i komercyjny wystartował na początku lat 60. XX wieku, początkowo będąc dziełem garstki doświadczonych komiksowych profesjonalistów: rysowników Jacka Kirby’ego i Steve’a Ditko, redaktora i scenarzysty Stana Lee[1] oraz kilku innych twórców. Historie o superbohaterach, które królowały w amerykańskim komiksie na przełomie lat 30. i 40., wyszły już wtedy z mody. Zamiast stawiać na próby wskrzeszenia ginącego gatunku, Kirby, Ditko i Lee dodali do niego elementy tych gatunków, które go wyparły: niesamowitą grozę science fiction i opowieści o potworach ilustrowanych przez Ditko i Kirby’ego, sentymentalny ton romantycznych czytadeł, które Kirby pomógł stworzyć w 1947 roku, cięty dowcip humorystycznych tytułów od lat pisywanych przez Lee. Ta hybrydowa formuła – uzupełnienie komiksów o superbohaterach o potwory, romans i humor – okazała się porywająca i trwała. Wczesne opowieści Marvela stanowiły odzwierciedlenie atmosfery swoich czasów – niekiedy wynika to wprost z ich treści, a zawsze (przynajmniej pośrednio) z tematyki.
Kirby, Lee, Ditko i pozostali twórcy wpadli później na pomysł, jak sprawić, by poszczególne narracyjne wątki ich komiksów zaczęły ze sobą współgrać, zamieniając każdy osobny odcinek w element gigantycznej epopei. Wymagało to znacznie szerszej artystycznej współpracy. Od tamtej pory scenarzyści i rysownicy wzajemnie rozwijali swoje wizje, czasami osadzone w tym samym miejscu i czasie, często jednak oddzielone od siebie dystansem całych pokoleń i kontynentów.
Saga Marvela to krzywe zwierciadło ostatnich sześćdziesięciu lat amerykańskiej historii – od atomowej histerii zimnej wojny po technokrację i pluralizm współczesności; burzliwa, tragikomiczna, kunsztownie zdobiona opowieść o potędze i moralności, osadzona w świecie naznaczonym niesamowitymi wydarzeniami. Niektóre z jej głębszych jaskiń to najbardziej nieprzystępne, zaskakujące, przytłaczające dzieła sztuki, jakie kiedykolwiek powstały. Na samych obrzeżach jest zaś tak łatwa w odbiorze, że możesz przeczytać pięciolatkowi numer The Unbeatable Squirrel Girl, a on w mig wszystko załapie. Jednak nawet sami twórcy tej sagi nie znają jej w całości.
I nie ma w tym niczego złego. Nikt nie powinien jej czytać od deski do deski – to mało praktyczne podejście.
Dlatego, rzecz jasna, podjąłem się wyzwania. Przebrnąłem przez ponad 540 000 stron opublikowanych do tej pory, od Alpha Flight po Omega the Unknown. Czy poleciłbym komukolwiek taki wyczyn? W żadnym wypadku. Czy cieszę się, że tego dokonałem? W stu procentach.
Jedne z najszczęśliwszych chwil mojego życia spędziłem właśnie na eksploracji tej góry cudów i próbach zrozumienia jej struktury, aby później ułatwić dostęp do niej ciekawskim podróżnikom i pomóc odnaleźć te elementy, które najbardziej przypadną im do gustu. (Zrobiłem to, żeby nikt inny nie musiał; jeśli spodobał ci się film Avengers i chciałbyś poznać komiksy o jego bohaterach albo pochłaniałeś historie X-Menów jako nastolatek i zastanawiasz się, co tam u nich nowego – służę poradą). Chciałem też sprawdzić, co właściwie przekazuje narracja Marvela widziana jako pojedyncze dzieło, największy spośród eposów, Marcel Proust pomnożony przez Doris Lessing pomnożoną przez Roberta Altmana do potęgi Mahabharaty[2].
Jako zlepek nakładających się serii opowiadających dziesiątki rozwijanych równolegle historii, oferuje ona zupełnie inne podejście do chronologii i kolejności wydarzeń niż większość dzieł kultury. Tak naprawdę nie ma konkretnego początku. To znaczy – ma, ale nikt nie oczekuje, że czytelnik zacznie lekturę od zeszytów z połowy 1961 roku. Zamiast tego saga Marvela oferuje odbiorcy narzędzia do zrozumienia jej kontekstu z dowolnego punktu wejścia – możliwość czytania wstecz, a nawet na boki, nie tylko w przód. Każdy jej element sam w sobie sprawia frajdę – jest wciągający, ekscytujący i przyjemny dla oka (przynajmniej w zamyśle). Układanie w głowie kawałek po kawałku elementów tej ogromnej historii też stanowi pewną rozrywkę.
Dzieło Marvela ma bardzo specyficzny stosunek do autorstwa. Z prawnego punktu widzenia jego „twórcą” jest spółka, która z czasem bardzo się rozrosła, a własność intelektualna przechodziła z rąk do rąk. W praktyce zostało stworzone przez określoną grupę ludzi, których nazwiska (w większości) znamy i których styl (zwykle) bez problemu da się rozpoznać na każdej stronie. Prawie zawsze jednak była to praca zespołowa. Jeśli sądzisz, że konkretny artysta jest jedynym twórcą danej ilustracji lub punktu zwrotnego w fabule, prawdopodobnie nie masz racji. Dlatego błędem jest myślenie o jakiejkolwiek osobie odpowiedzialnej za komiks Marvela jako jego „autorze”[3].
Co więcej, sama natura „ciągłości” sagi sprawia, że każdy kolejny numer musi łączyć się ze wszystkimi wcześniejszymi i toczącymi się obecnie opowieściami tworzonymi przez pozostałych scenarzystów i ilustratorów (albo przynajmniej ich nie negować).
Z perspektywy czytelnika była to jedna z największych innowacji Marvela. Dzięki niej można śledzić dowolną serię samodzielnie, bez czytania pozostałych. Jeśli ktoś chce jedynie sprawdzić, co nowego u Moon Knighta w tym miesiącu – żaden problem. Niemniej postacie i wątki nadal przeskakują swobodnie z jednej serii do drugiej, a wydarzenia z każdego numeru mogą nieść konsekwencje widoczne w dowolnym innym – jeszcze w tym samym tygodniu albo nawet po latach. Każda krótka opowieść stanowi część, niekiedy kluczową, większej historii.
To poczucie wspólnego doświadczenia, obserwowanie splecionych ze sobą dziesiątków wcześniejszych wątków i osobnych wkładów ich twórców, daje szczególną radość ze śledzenia losów Uniwersum Marvela (przez duże U) – jak jest nazywane zarówno przez wydawcę, jak i czytelników komiksów[4]. Saga Marvela nie jest pierwszą ani jedyną, która działa na tej zasadzie. DC Comics, największy konkurent Marvela, a także pozostali wydawcy komiksów również przyjęli konwencję „uniwersum”, jednak to marvelowskie jest zdecydowanie najbogatsze[5].
Uniwersum Marvela opiera się na eksploracji – odkrywaniu sekretnych krain wewnątrz znanego nam świata, zdobywaniu nowych doświadczeń – a jego toczące się równolegle opowieści oraz szalenie rozbieżne perspektywy twórców (i to nawet w ramach pojedynczych serii) umożliwiają szersze zrozumienie. Jest to jednocześnie niebezpieczna przygoda, slapstickowa komedia, opera mydlana, krwawy horror, studium postaci i alegoria polityczna. Obejmuje zarówno prawdziwe arcydzieła, jak i nędzną partaninę, a przełknięcie tej drugiej czasami pozwala bardziej docenić te pierwsze. Dojrzewała wraz z odbiorcami, by w końcu wykroczyć poza kolejne pokolenia twórców. Zarówno w formie, jak i treści jest hołdem złożonym zdumiewającej sile ludzkiej wyobraźni i temu, że osoby nią obdarzone wspólnie mogą osiągnąć znacznie więcej, niż działając na własną rękę. To opowieść, która nigdy się nie kończy dla żadnej postaci, nawet po jej śmierci.
W fantastycznych wyczynach tysięcy bohaterów możesz ujrzeć własne odbicie – przekonać się, kim tak naprawdę masz nadzieję lub obawiasz się stać. Na każdej stronie masz szansę spotkać kogoś takiego jak studentka informatyki, która potrafi rozmawiać z wiewiórkami i przyjaźni się z nieśmiertelnym, pożerającym planety bóstwem[6]. Albo android, który trzydzieści siedem razy uratował świat, a następnie przeprowadził się na przedmieścia Waszyngtonu i założył rodzinę po katastrofalnej w skutkach próbie stania się bardziej ludzkim[7]. Lub też mściwy, potężnie zbudowany kryminalista zajmujący stanowisko burmistrza Nowego Jorku, którego wrogiem numer jeden jest alter ego jego zastępcy – niewidomego prawnika[8]. Czy też kobietę, która jako nastolatka odkryła, że może przechodzić przez ściany, została na krótko opętana przez wersję samej siebie przybyłą z dystopijnej przyszłości, wyszkolono ją na wojowniczkę ninja, spędziła miesiące uwięziona w gigantycznym pocisku pędzącym przez kosmos, a teraz jest kapitanem piratów[9]. A nawet drzewną istotę z innej planety, która w niezwykle ekspresywny sposób używa swojego liczącego trzy wyrazy słownika[10].
Schemat wspólnego Uniwersum Marvela oferuje wyjątkowo interesujące podejście do etycznych rozważań, znacznie wykraczających poza podział na „tych dobrych” i „tych złych”. Bohaterowie sagi – od Petera Parkera przez Milesa Moralesa, Jessicę Jones aż po Kamalę Khan – nieczęsto pozyskują swe moce z własnej i nieprzymuszonej woli; ich zdolności zazwyczaj stanowią nieoczekiwane brzemię, a nie skutek ciężkiej pracy. Przewiny złoczyńców zaś rzadko są nie do odkupienia i może się zdarzyć, że przyjmą oni role wybawców. Nawet najnikczemniejsi z nich mają swoje motywacje.
Na przestrzeni sześciu dekad saga rozwinęła swoistą dziwaczną, w zasadzie spójną kosmologię. U Marvela to Ziemia stanowi centrum wszechświata, najważniejsze miejsce pośród wszelkiego istnienia. Jednocześnie jest zaledwie „Ziemią-616” – jedną z wielu możliwych wersji świata, w którym toczą się te opowieści. Pewien były chirurg, zamieszkujący wraz z duchem swojego psa kamienicę w Greenwich Village, nieustannie broni planety przed okultystycznym zagrożeniem i wielokrotnie widział jej unicestwienie oraz odrodzenie. Nexus wszystkich rzeczywistości znajduje się głęboko na bagnach Everglades na Florydzie, a strzeże go potwór nieznoszący strachu. Świadkiem wszystkich alternatywnych możliwości rozwoju najistotniejszych wydarzeń był starożytny byt żyjący w powietrznym bąblu na Księżycu, dopóki nie został zamordowany i pozbawiony oczu. W Uniwersum Marvela piekielny tron stoi pusty, a siedziba nordyckiego panteonu pewnego razu rozbiła się w Oklahomie.
Oto niektóre z pytań zadawanych w sadze Marvela oraz udzielane na nie (skrócone) odpowiedzi.
Czym zajmują się bogowie? (Tworzą, osądzają, niszczą).
Czym zajmują się monarchowie? (Chronią swoje narody, nawet jeśli czyni ich to potworami).
Czy istnieje cokolwiek poza światem, który znamy? (Istnieje więcej, niż jesteśmy w stanie sobie wyobrazić).
Co się dzieje, gdy dorastamy? (Zdarza się, że usiłujemy odłożyć na bok rzeczy uznawane za dziecinne, ale w praktyce jest to niewykonalne, a nawet niewskazane. Najlepiej po prostu przekształcić je w coś większego i piękniejszego).
Jednakże świat Marvela to przede wszystkim miejsce naukowych cudów i postępu technologicznego, który odmienia życie wszystkich zamieszkujących go istot. Jego najwybitniejszymi, a przy tym najbardziej omylnymi bohaterami są osoby z doktoratami. Sagę rozpoczyna nieudany lot rakiety, głównym motorem narracji osadzonej w połowie XX wieku jest technologiczny wyścig zbrojeń mający na celu stworzenie żołnierza doskonałego, a terror sieje przeważnie sekta naukowców, którzy chcą zadać cios korporacyjnej kontroli. Niektóre z najbardziej popularnych postaci to tak zwane „dzieci atomu” – reprezentanci kolejnego etapu ewolucji, zapoczątkowanego przez epokę nuklearną. W Ziemi-616 da się rozpoznać nasz własny świat, dziwniejszy i bogatszy dzięki zdobyczom nauki; świat, w którym głęboka wiedza stanowi tarczę chroniącą przed niepojętymi potwornościami.
Chciałem dogłębnie poznać całą tę sagę, dowiedzieć się o niej wszystkiego, czego tylko mogłem, i poświęciłem tej misji ładnych parę lat życia[11]. Marvel opublikował także wiele komiksów, które z pewnych powodów nie są częścią sagi, więc byłem zmuszony wytyczyć jakąś granicę. Wymyśliłem trzy pytania, aby zawęzić obszar swoich badań:
Czy komiks został wydany przez Marvela w okresie pomiędzy
Fantastic Four #1
z 1961 roku a
Marvel Legacy #1
z 2017 roku?
Pierwszy numer Fantastic Four tradycyjnie wyznacza początek „Ery Marvela”, ale i tak przestudiowałem wszystko, co wydano pomiędzy rokiem 1960 a 1962, i znalazłem nieco wcześniejszy punkt startowy (punkt końcowy ustanowiłem zaś jedynie symbolicznie – czytałem też nowsze zeszyty)[12].
Czy w komiksie występują postacie będące własnością intelektualną Marvela?
Ten punkt wykluczył sporą część materiału. Zasada „własności” sprawiła na przykład, że Conan the Barbarian i powiązane z nim serie wypadły poza zakres projektu[13] (przynajmniej do roku 2017), więc nie brałem ich pod uwagę. To samo spotkało Star Wars i G.I. Joe, których licencjonowane serie nigdy nie zahaczały o Uniwersum Marvela, a także wiele komiksów stanowiących własność ich twórców, opublikowanych pod markami wydawniczymi Epic i Icon. Sprawa ma się podobnie z komiksami opartymi o filmy oraz biografiami papieża Jana Pawła II i Matki Teresy, a także adaptacjami książek L. Franka Bauma o krainie Oz czy Care Bears i Marvel Classics Comics (choć byłem świadkiem bardzo sprytnej próby wykazania, że Fandral z serii Thor pojawia się w przebraniu w Ivanhoe sir Waltera Scotta, a co za tym idzie – w adaptacji z Marvel Classics).
A jednak Marvel opublikował kilka serii, w których postacie z zewnętrznych licencji wchodzą w interakcje z jego własnymi bohaterami – Master of Kung Fu, ROM: Spaceknight, Micronauts i Godzilla to oczywiste przykłady. Wszystkie takie tytuły wchodziły w zakres projektu, więc z nimi również się zapoznałem.
Czy bez wykorzystania podróży w czasie miałoby sens pojawienie się w komiksie oryginalnego Spider-Mana z serii
The
Amazing Spider-Man
[14]
–
niezależnie od tego, czy faktycznie się w nim pojawia?
To był mój Wielki Czynnik Wykluczający, albo – jak się wkrótce okazało – Wielki Oszczędzacz Czasu. Jest kilka serii w całości posiadanych przez Marvela, których bohaterowie nigdy nie mieli kontaktu z postaciami z jego gigantycznego uniwersum – na przykład Strikeforce: Morituri. Istnieje również wiele serii o alternatywnych wersjach bohaterów Marvela: cała marka wydawnicza Marvel Age skierowana do młodszych czytelników, większa część marki MAX dla dorosłych, seria MC2 o superbohaterach drugiej generacji w przyszłości, Spidey Super Stories, adaptacje przeróżnych seriali animowanych i tak dalej. Darowałem sobie ich lekturę. Ale był też Ultimate Marvel – osobna linia komiksów wydawanych w latach 2000–2015, których wszystkie tytuły zawierały słowo „ultimate”. Publikacje z serii Ultimate i główna linia Marvela ostatecznie zostały ze sobą ściśle powiązane, więc przeczytałem tych 600 numerów z okładem.
Zasada dotycząca podróży w czasie była zręcznym unikiem, który pozwolił mi wykpić się z czytania ogromnej sterty westernów i komiksów wojennych. Mimo to przestudiowałem całość antologii horrorów i romansów opublikowanych przez Marvela po roku 1958. Zamiast ograniczać się jedynie do komiksów osadzonych w czasach określonych na kilku okładkach z 1973 roku pretensjonalnym mianem „WSPÓŁCZESNEGO holokaustu!”[15], zapoznałem się także ze wszystkimi numerami zadziwiająco naiwnej Red Wolf – krótko wydawanej westernowej serii o indiańskim superbohaterze.
Pozostałych dwadzieścia siedem tysięcy numerów[16] stanowiło moją listę lektur, a jeśli zastanawiasz się, jakim cudem udało mi się je wszystkie odnaleźć – nie to było największym problemem[17]. Najtrudniejsze było wygospodarowanie czasu na przeczytanie ich wszystkich.
Oczywiście nie pochłaniałem ich po kolei. Byłoby to nie do zniesienia. Zamiast tego skubałem je po kawałku. Przez jakiś czas czytałem Spider-Woman, potem miniserię Iron Man, następnie kilka komiksów ilustrowanych przez Leonarda Manco, później różne występy monstrualnego smoka Fin Fang Fooma, dodawałem garść komiksów romantycznych z początku lat 70., a potem zagryzałem to wszystko jakimiś świeżymi numerami prosto z kiosku.
A jak czytałem? Jak tylko się dało. Na kanapie, w kawiarni, na bieżni. Czytałem pożółkłe numery, które kupiłem w momencie publikacji, dorwałem za bezcen na garażowych wyprzedażach jako dzieciak albo wyszperałem na konwencie z kosza z przecenionymi produktami, będąc już dorosłym. Czytałem wypożyczone z biblioteki egzemplarze z zagiętymi rogami. Czytałem zabezpieczone folią i usztywnione ochronnymi tekturami kolekcjonerskie perełki pożyczone od przyjaciół. Czytałem kosztownie „zremasterowane” przedruki w twardej oprawie, wątpliwego pochodzenia pliki CBZ i sterty makulatury, które wielokrotną lekturą doprowadzono na skraj degradacji. Parę zeszytów odnalazłem w stosie, który ktoś porzucił w Starbucksie na stoliku obok – szczęśliwym trafem zawierał egzemplarz komiksu PowerManandIronFist, którego szukałem. Wiele numerów przeczytałem na tablecie. Czytałem ekonomiczne czarno-białe kolekcje Essential, którymi Marvel zalewał rynek w latach 1996–2013, oraz komiksy drukowane w obszarpanych brytyjskich tygodnikach pulpowych z lat 70. Czytałem osobliwe kolekcje na płytach CD wydanych na początku XXI wieku przez Graphic Imaging Technology – z setkami niedbale zeskanowanych numerów Amazing Spider-Man czy Ghost Rider[18].
Świetnie się przy tym bawiłem. Najlepsze z tych komiksów, zarówno starych, jak i nowych, były po prostu genialne – tak ekscytujące i pomysłowe, jak to tylko możliwe w popularnej rozrywce. Było też mnóstwo historyjek pośledniej jakości, anachronicznych i stworzonych w pośpiechu dla mniej wymagających młodszych czytelników albo powodowanych nostalgią zbieraczy. Niejednokrotnie miałem poczucie, że żarłocznie pochłaniam dzieła, którymi należałoby się raczej powoli delektować, reprezentowałem najgorszą cechę typowego kolekcjonera: chciałem przeczytać jak najwięcej, nieważne czy lektura sprawia mi przyjemność. Na szczęście, gdy już zupełnie zatraciłem się w stosach Nightstalkers i Skull the Slayer oraz Marvel Double Feature: Thunderstrike / Code Blue, zdałem sobie sprawę, że zaszła we mnie pewna przemiana.
Potrafiłem teraz znaleźć odrobinę przyjemności w praktycznie każdym numerze, starym lub nowym. Czasami był to ledwie szczegół, który łączył się z jakimś innym w tej stale rozwijanej narracji. (Truizmem jest stwierdzenie, że w komiksach o superbohaterach nikt nigdy nie pozostaje długo martwy, ale w szerszym ujęciu praktycznie nic w nich nie znika na zawsze. Kolejni twórcy mają swobodę w wykorzystaniu dowolnej postaci, gadżetu lub sytuacji, jaka kiedykolwiek pojawiła się w sadze Marvela. Za dekadę lub trzy ktoś z pewnością wymyśli fabułę, w której Kryształowy Wojownik Crystar, Arcanna Jones czy Wzmacniacz Fal Mózgowych Leadera rzeczywiście się na coś przydadzą, i będzie ona jeszcze ciekawsza dla czytelnika, który rozpozna te elementy z wcześniejszych historii).
Innym razem był to jakiś przejaw charakterystycznego stylu autora. Stali czytelnicy komiksów dobrze wiedzą, że jedną z największych przyjemności ze śledzenia losów poszczególnych postaci na przestrzeni lat dają momenty, w których robią one coś zupełnie nieoczekiwanego, ale nadal w pełni zgodnego ze swoim usposobieniem. Podobną radość niesie zauważanie elementów typowych dla danego twórcy – gdy pojawia się dialog lub kreska, która nie mogłaby wyjść spod ręki kogokolwiek innego.
Tym jednak, co ożywiało w moich oczach niektóre wątpliwej jakości starsze komiksy, był sposób, w jaki odzwierciedlały ducha swoich czasów. Zanim padły ofiarą kolekcjonerskiej kultury, komiksy leżały w kioskach obok gazet i tak jak one były przeznaczone do wyrzucenia zaraz po przeczytaniu. W rzeczy samej, przypominają nieco bardziej kolorową, metaforyczną wersję medium prasowego. Przejaskrawiają konflikty kulturowe i lęki swoich czasów, a przekazywane w nich aluzje często są wyraźniejsze w nudnych i tandetnych zeszytach niż w tych bardziej satysfakcjonujących pod względem estetycznym[19]. Nawet sama otoczka utworzona wokół opowieści rzuca światło na ich historyczny kontekst (można się wiele dowiedzieć o podejściu do kwestii rasy i płci w latach 70. i 80., czytając listy do redakcji drukowane w Hero for Hire, The Punisher i Ms. Marvel, albo przeglądając reklamy przerywające opowieść co kilka stron).
Moja specjalność to krytyka muzyki popularnej, dobrze zatem wiem, że jeśli jakieś dzieło sztuki zyskuje na znaczeniu, musi zawierać coś, co przyciąga uwagę publiczności i sprawia jej szczególną przyjemność[20]. Oczywiście zdarzają się przypadki komercyjnych porażek będących mimo wszystko prawdziwym triumfem sztuki, i za wieloma z nich staję murem w kolejnych rozdziałach. Jednakże każdy bestsellerowy komiks (podobnie jak każdy przebój muzyczny) ma w sobie coś wyjątkowego[21], a do zadań krytyków zajmujących się tym konkretnym medium należy ustalenie, w czym tkwi owa wyjątkowość. To niełatwe zadanie, które czasami mnie przerasta. Nic nie poradzę. Niekiedy mam pełną świadomość, że dany komiks jest szczególnym dziełem, ale mnie w ogóle nie rusza – kwestia gustu i osobistych preferencji.
Jak już wspominałem, fakt, że komiksy Marvela od zawsze były w pełni komercyjnym przedsięwzięciem, oznacza, że wydawnicze hity – niezależnie od tego, kto pisał scenariusz lub tworzył ilustracje – odpowiadały na konkretne potrzeby odbiorców[22]. Wczesne etapy rozwoju Marvela obejmują głównie bajeczki o potężnych herosach, kierowane do dzieci. Styl narracji komiksów o superbohaterach dojrzewał wraz z odbiorcami, a fabuły prezentowały coraz bardziej prowokujące podteksty. Biorąc pod lupę ostatnich sześćdziesiąt lat komiksów Spider-Man czy Captain America, wyraźnie da się zauważyć wzloty i upadki poszczególnych twórczych trendów oraz powiązanych z nimi sposobów prowadzenia narracji.
Gdy zagłębiasz się w sagę Marvela, staje się ona twoim drugim domem, stale rozwijanym i pełnym nieukończonych jeszcze cudów. Oferuje nie mniej możliwości niż nasza własna rzeczywistość. Spędzanie czasu w tym uniwersum może cię lepiej przygotować do zmierzenia się z prawdziwym światem: będziesz ciekaw, jak jego elementy są do siebie dopasowane, staniesz się bardziej skłonny do odkrywania nowych rzeczy i zaakceptowania faktu, że nie da się wiedzieć wszystkiego, zaś w obliczu katastrofy wykrzeszesz z siebie nadzieję. Kiedy uświadomisz sobie, że każde życie jest częścią znacznie większej układanki, łatwiej będzie ci dostrzec światełko w tunelu.
[1] Wczesną historię wydawnictwa Marvel Comics opisuje rozdział 5, a więcej informacji na temat tej trójki można znaleźć w rozdziale 7.
[2] Krytyczne wydanie Mahabharaty liczy około 13 000 stron, czyli mniej więcej tyle, ile wszystkie dotychczasowe numery The Incredible Hulk.
[3] Nawet kwestia tego, kto stworzył najbardziej znanych bohaterów Marvela, częstokroć jest bardziej skomplikowana, niż się wydaje. Łatwo da się ustalić, że pierwszych superbohaterów Marvela z lat 60. XX wieku – Fantastyczną Czwórkę – wymyślili Jack Kirby i Stan Lee (pomijając fakt, że nazwa i pierwotny projekt Ludzkiej Pochodni zostały stworzone przez Carla Burgosa w 1939 r.). Kapitan Ameryka? Kirby i Joe Simon w 1941 r. A co z Doktorem Strange’em? Jest dziełem Steve’a Ditko, jak potwierdził Stan Lee (w liście do fana, Jerry’ego Bailsa, z 1963 r. pisał: „Steve wpadł na ten pomysł”). Przy Iron Manie robi się już nieco trudniej. Lee nakreślił pierwotny scenariusz, ale Larry Lieber napisał do niego dialogi. Kirby narysował okładkę i zaprojektował pierwszy kostium postaci (który prawie wcale nie przypomina tego czerwono-złotego, zaprojektowanego nieco później przez Ditko). Don Heck narysował wstępną historię i wymyślił, jak mają wyglądać jej bohaterowie – Tony Stark i Pepper Potts.
Daredevil? Cóż, tutaj naprawdę zaczynają się schody. Lee napisał pierwotny scenariusz, a Bill Everett go zilustrował, ale okładkę narysował Kirby; niewykluczone, że zaprojektował również oryginalny strój bohatera (przy czym ten o wiele bardziej znany czerwony kostium został po raz pierwszy narysowany przez Wally’ego Wooda i zadebiutował w numerze 7). Jeśli jednak mowa o powszechnie rozpoznawanym wyglądzie, stylu i mitologii Daredevila – udręczonego katolickiego romantyka, który robi fikołki pośród mroków Hell’s Kitchen i toczy walki z wojownikami ninja oraz Wilsonem Fiskiem – są to elementy wprowadzone w latach 80. przez Franka Millera i jego współpracowników artystycznych: Klausa Jansona i Davida Mazzucchellego (ale Wilson Fisk został stworzony przez Lee i Johna Romitę seniora piętnaście lat wcześniej). Komplikacjom nie ma końca.
[4] Termin „uniwersum” wynika z faktu, że zakres całej sagi nie ogranicza się do Ziemi. Niektóre jej wydarzenia mają miejsce w głębi kosmosu, a nawet w bardziej metafizycznych sferach egzystencji.
[5] Między innymi dlatego niniejsza książka dotyczy Uniwersum Marvela, a nie DC czy któregokolwiek innego. Pomimo ogromnej liczby komiksów o superbohaterach, które wydawnictwo DC opublikowało od 1938 r., ich konsolidacja w jedno spójne uniwersum przebiegała bardzo powoli. Był on potem resetowany w 1986 r. i znowu w 2011 r., co oznaczało porzucenie większości poprzednich wątków.
[6] Squirrel Girl i Galactus, patrz rozdział 20.
[7] Vision.
[8] Kingpin vel Wilson Fisk i Daredevil, patrz przypis 3.
[9] Kate Pryde, patrz rozdział 10.
[10] Chodzi o Groota, znanego głównie z filmów Strażnicy Galaktyki oraz z serii komiksów Guardians of the Galaxy, która wystartowała w 2008 r. Jego wcześniejsza, nieco bardziej elokwentna wersja pojawiła się po raz pierwszy na okładce Tales to Astonish #13 z lat 60., rycząc: „Oto ja – niezwyciężony Groot! Któż ośmieli się mi przeciwstawić?”.
[11] Oczywiście robiłem przez te lata także inne rzeczy. Słysząc o projekcie, moi znajomi od razu porównywali mnie do surrealistycznego bohatera rysowanego przez Boba Burdena w połowie lat 80., Flaminga Carrota, który „dla zakładu przeczytał ponad 5 000 komiksów za jednym posiedzeniem. Wygrał, ale jego umysł nie udźwignął brzemienia”.
[12] Okładki tych dwóch numerów pokazują, jak bardzo zmienił się sposób opowiadania historii w ciągu ostatnich pięćdziesięciu sześciu lat. Okładka Fantastic Four autorstwa Jacka Kirby’ego wypełniona jest słowem i akcją, nachalnie wyjaśnia, kto jest kim i co się właściwie dzieje. Okładka Marvel Legacy Joego Quesady koncentruje się na kilku postaciach wpatrzonych w coś, czego nie możemy zobaczyć, a poza tym pozostawia miejsce jedynie na tytuł (są też elementy wspólne dla obu ilustracji: kształt uciętego okręgu i potwór otwierający z wrzaskiem paszczę).
[13] Umówmy się, że nie wspominamy o Wężowej Koronie.
[14] Kojarzysz „sześć stopni Kevina Bacona”? Główny bohater The Amazing Spider-Man mógłby być tematem podobnej zabawy, bo zna praktycznie wszystkich. Jedyną ważniejszą postacią Marvela, która żyje na Ziemi w tym samym czasie co Spider-Man i nie spotkała go jeszcze twarzą w twarz, jest Millie Collins (której sitcomowa seria Millie the Model liczy 207 numerów i zakończyła się w 1973 r.) – ale za to była partnerka Spider-Mana, Mary Jane Watson, pracowała z Millie.
[15] Ponieważ obejmowały one takie kwiatki jak Jill Tomahawk, policjantka z plemienia Mohawków, deklarująca: „Dobry ze mnie glina, nawet jeśli jestem tylko kobietą! Nie próbuj więc żadnych męskich szowinistycznych świńskich sztuczek!!!”.
[16] Według moich obliczeń dokładnie 27 206, ale głowy nie dam. Było też kilka skrajnych przypadków: ALF Annual parodiujący crossover Evolutionary War z danego roku czy numer Ren & Stimpy, do którego Dan Slott wprowadził postać Spider-Mana – tego typu osobliwości. Je także przeczytałem, bo dlaczego by nie?
[17] Cyfrowa usługa Marvel Unlimited, która obejmuje ponad dwadzieścia tysięcy numerów, bardzo mi pomogła. Jest w niej parę większych i mniejszych luk, ale okazała się nieoceniona.
[18] Nie planowałem czytać komiksów na festiwalu sztuki Burning Man na pustyni w Nevadzie latem 2019 roku – jedynie zabrałem ze sobą do rozdania kilka egzemplarzy X-Force #75 z 1998 r., w którym grupa bohaterów bierze udział w podobnym wydarzeniu (nazywanym dla niepoznaki festiwalem „Exploding Colossal Man”). Ktoś jednak postawił tam małą kapliczkę upamiętniającą Stana Lee, a u jej podstawy leżało pudło z napisem PRZECZYTAJ MNIE, zawierające kilka podniszczonych, ale kompletnych zeszytów Amazing Spider-Man, Thor i Tales of Suspense sprzed pięćdziesięciu lat. Jak mógłbym je zatem zignorować?
[19] Na przykład tytuł Living Mummy publikowany pod marką Supernatural Thrillers w latach 1973–1975 to… właściwie niezły bajzel, ale fascynuje on jako przykład zauroczenia archeologią i mistycyzmem we wczesnych latach 70., a także ówczesnego szału wokół wystawy „Skarby Tutanchamona”. W komiksie występuje przypuszczalnie pierwsza para jednopłciowa u Marvela, a ostatni odcinek ilustrują osobliwe psychodeliczne dzieła Toma Suttona.
[20] Od czasu do czasu spotykam się z opinią, że w kulturze sukces odnoszą tylko te rzeczy, którymi wielkie korporacje decydują się faszerować publikę. Wsparcie kapitalistycznej machiny z pewnością może pomóc wartościowej sztuce dotrzeć do odbiorców, ale żadne pieniądze nie zrobią hitu z czegoś, co nikomu się nie podoba. Cytując W.H. Audena: „Bywają książki niezasłużenie zapomniane, ale nie ma książek niezasłużenie pamiętanych”.
[21] Podziękowania dla Roberta Christgaua, od którego podkradam te słowa.
[22] Komiksy czasami zdobywają popularność dzięki podejmowaniu artystycznego ryzyka – a są na tyle tanie w produkcji, że nieudane eksperymenty nie grożą nagłym bankructwem.