Byłam dzieckiem z Auschwitz. Opowieść o ocaleniu - Tova Friedman, Malcolm Brabant - ebook

Byłam dzieckiem z Auschwitz. Opowieść o ocaleniu ebook

Tova Friedman, Malcolm Brabant

4,7

Opis

Niesamowita historia odwagi, wytrzymałości i przetrwania. Przejmujące wspomnienie jednej z najmłodszych ocalałych z Auschwitz, Tovy Friedman, opowiadające o jej dzieciństwie, dorastaniu w czasie Holokaustu i doświadczeniach w żydowskim getcie, nazistowskim obozie pracy i obozie zagłady Auschwitz-Birkenau. Opowieść o namacalnym złu, ale i nieustającej nadziei.

 

Jestem jedną z ocalałych. Mam zatem obowiązek reprezentowania półtora miliona żydowskich dzieci zamordowanych przez nazistów. One nie mogą mówić, to ja muszę zabrać głos w ich imieniu. TOVA FRIEDMAN

Czteroletnia Tova Friedman po likwidacji getta w Tomaszowie Mazowieckim została z rodzicami wywieziona do nazistowskiego obozu pracy w Starachowicach. Nie miała jeszcze sześciu lat, gdy wraz z matką wepchnięto ją do bydlęcego wagonu i wysłano do obozu zagłady Auschwitz- Birkenau. Ojciec Tovy, rozdzielony z rodziną, trafił do Dachau.

Przez pół roku uwięzienia w Birkenau kilkuletnia dziewczynka była świadkiem okrucieństw, których nigdy nie zapomni. Doświadczyła wycieńczającego głodu, zimna, strachu, niewyobrażalnych upokorzeń. Wielokrotnie spoglądała śmierci w oczy. Należy do garstki osób, które weszły do komory gazowej i przeżyły.

W styczniu 1945 roku nazistowscy funkcjonariusze uciekli z Birkenau, mordując pozostałych więźniów. Matka ukryła wtedy córkę wśród trupów i obie przetrwały. Po wyzwoleniu obozu przez Rosjan wróciły do rodzinnego Tomaszowa, gdzie odnalazł je ojciec Tovy.  Wkrótce rodzina wyjechała z Polski, zabierając ze sobą bagaż traum, z którymi próbowała się uporać przez całe ocalone życie

 

„Co jakiś czas pojawia się książka, którą trzeba koniecznie  przeczytać. To jest taka książka”. John Humphrys

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (45 ocen)
34
8
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lissamb

Nie polecam

mimo świadectwa,antypolska.
11
magnesik

Nie oderwiesz się od lektury

Takie książki TRZEBA CZYTAĆ! Świąt nie może zapominać czym był Holokaust! Dziękuję Ci za podzielenie się historią życia!
01
KasikMa

Nie oderwiesz się od lektury

Lektura obowiązkowa....
01
aqaia

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo negatywnie nastawiona do Polaków. tatuś był w żydowskiej policji, bo musiał, nie miał wyboru, wybór między złym a gorszym, ale do Polaków ma pretensje że nie pomagali Żydom. oni mieli zdaniem autorki wybór. bardzo antypolska
01
edyta19701970

Dobrze spędzony czas

Niesamowita historia odwagi, wytrzymałości i przetrwania. Przejmujące wspomnienie jednej z najmłodszych ocalałych z Auschwitz, Tovy Friedman, opowiadające o jej dzieciństwie, dorastaniu w czasie Holokaustu i przeżywaniu szeregu doświadczeń bliskich śmierci w żydowskim getcie, nazistowskim obozie pracy i obozie Auschwitz. Opowieść o namacalnym złu, ale i nieustającej nadziei. Ta porażająca osobista relacja Tovy Friedman zostaje Czytelnikowi w głowie na zawsze. Tova Friedman opowiada o strasznych wydarzeniach sprzed prawie 80 lat, z innych czasów, ale prawdy, które ujawnia, są wieczne. Jej świadectwo to głos sprzeciwu przeciw antysemityzmowi, nacjonalizmowi, mowie nienawiści. Czteroletnia Tova po likwidacji getta w Tomaszowie Mazowieckim została z rodzicami wywieziona do nazistowskiego obozu pracy w Starachowicach. Nie miała jeszcze sześciu lat, gdy wepchnięto ją wraz z matką do bydlęcego wagonu i wysłano do obozu zagłady Auschwitz-Birkenau. Ojciec Tovy, rozdzielony z rodziną, trafił d...
01

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Dau­gh­ter of Au­schwitz
Co­py­ri­ght © Tova Fried­man with Mal­colm Bra­bant 2022 All ri­ghts re­se­rved. Wszel­kie prawa za­strze­żone Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Kaja Gu­cio Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2023
Pro­jekt okładki: STEVE MUL­CA­HEY
Fo­to­gra­fie na okładce: © pry­watne ar­chi­wum Tovy Fried­man, Shut­ter­stock, Wi­ki­me­dia Com­mons
Ad­ap­ta­cja okładki: GRZE­GORZ ARA­SZEW­SKI/ga­rasz.pl
Źró­dła zdjęć umiesz­czo­nych we wkładce książki: 1, 2, 3, 7, 8, 11, 12, 13, 14, 15, 16, 17, 18, 19, 22, 23 – pry­watne ar­chi­wum Tovy Fried­man; 4 – Mu­zeum Pa­mięci Ho­lo­kau­stu w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, dzięki uprzej­mo­ści In­sty­tutu Pa­mięci Na­ro­do­wej; 9 – ar­chi­wum pry­watne Pe­arl Bel­ko­witz; 20 – Ja­nu­ary Se­ries, Ca­lvin Uni­ver­sity; 21 – prze­ka­zane przez Ricka Ep­ste­ina, DVRHS; 23 – Ly­nette Se­ader; 24 – Sha­har Azran
Re­dak­tor pro­wa­dząca: JO­LANTA KU­CHAR­SKA
Re­dak­cja: DA­RIA DE­MI­DO­WICZ-DO­MA­NA­SIE­WICZ
Ko­rekta: JO­ANNA CIER­KOŃ­SKA, AGNIESZKA ADA­MIAK
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67195-60-7
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Moim wspa­nia­łym ro­dzi­com Rej­zel i Ma­che­lowi,któ­rzy oca­lili nas wszyst­kich.

Oraz moim dzie­ciom i wnu­kom,któ­rzy za­wsze będą pa­mię­tać.

Przed­mowa

Pew­nego ranka, gdy po­że­gna­łem się z Tovą i wsia­dłem do sa­mo­chodu, przy­po­mniały mi się ostat­nie wersy Szek­spi­row­skiego Króla Le­ara:

Ten z nas naj­star­szy zniósł naj­wię­cej cio­sów:

My nie do­ży­jem rów­nych lat i lo­sów[1].

Je­stem prze­ko­nany, że Elie Wie­sel po­zwo­liłby nam przy­to­czyć te słowa i okre­ślić Tovę Fried­man mia­nem bo­ha­terki prawdy i pa­mięci.

Sir Ben King­sley, luty 2022 roku

Pro­log

Na­zy­wam się Tova Fried­man. Je­stem jedną z naj­młod­szych osób, które prze­żyły na­zi­stow­ski obóz za­głady Au­schwitz-Bir­ke­nau. Przez więk­szość swo­jego do­ro­słego ży­cia opo­wia­dam o Ho­lo­kau­ście, żeby lu­dzie ni­gdy o nim nie za­po­mnieli.

Uro­dzi­łam się jako Tola Gros­sman w roku 1938 w Gdyni, rok przed wy­bu­chem II wojny świa­to­wej. Prze­ży­łam wszyst­kie etapy na­zi­stow­skich prób zgła­dze­nia na­rodu ży­dow­skiego, a po­tem wy­je­cha­łam do Ame­ryki, wy­szłam za mąż za Ma­iera Fried­mana i przy­bra­łam imię Tova.

Oka­zuje się, że bez względu na to, ile hi­sto­rii opo­wia­damy ja i garstka ostat­nich oca­la­łych, lu­dzie za­czy­nają za­po­mi­nać. Z prze­ra­że­niem przy­ję­łam in­for­ma­cję o skali nie­wie­dzy ujaw­nio­nej w ba­da­niu prze­pro­wa­dzo­nym wśród ame­ry­kań­skiej mło­dzieży na zle­ce­nie Kon­fe­ren­cji Ma­te­rial­nych Rosz­czeń Ży­dow­skich wo­bec Nie­miec, któ­rego wy­niki zo­stały opu­bli­ko­wane we wrze­śniu 2020 roku.

Dwie trze­cie an­kie­to­wa­nych nie miało po­ję­cia, ilu Ży­dów zgi­nęło w Ho­lo­kau­ście. Pra­wie po­łowa nie po­tra­fiła wy­mie­nić ani jed­nego obozu kon­cen­tra­cyj­nego czy getta. Dwa­dzie­ścia trzy pro­cent ba­da­nych uwa­żało, że Ho­lo­kaust to mit lub że zo­stał wy­ol­brzy­miony. Sie­dem­na­ście pro­cent stwier­dziło, że po­sia­da­nie neo­na­zi­stow­skich po­glą­dów jest do­pusz­czalne. Po­dobne ba­da­nie prze­pro­wa­dzone w Eu­ro­pie w 2018 roku wy­ka­zało, że jedna trze­cia Eu­ro­pej­czy­ków wie o Ho­lo­kau­ście rów­nie mało lub na­wet o nim nie sły­szała. Ujaw­niło rów­nież, że dwa­dzie­ścia pro­cent są­dzi, iż Ży­dzi mają zbyt duże wpływy w świe­cie biz­nesu i fi­nan­sów.

Te za­trwa­ża­jące dane wska­zują na jedno: an­ty­se­mi­tyzm, czyli nie­na­wiść do Ży­dów, znów na­sila się w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i w ca­łej Eu­ro­pie. Trudno mi uwie­rzyć, że po tym wszyst­kim, co prze­ży­li­śmy w get­tach i obo­zach za­głady pod­czas II wojny świa­to­wej, po­wra­cają podłe na­stroje z lat dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych ubie­głego wieku. Ho­lo­kaust, naj­gor­sza zbrod­nia w hi­sto­rii ludz­ko­ści, wy­da­rzył się nie­całe osiem­dzie­siąt lat temu, a pa­mięć o nim już za­nika? To bu­dzi ogromny nie­po­kój.

Mam obec­nie osiem­dzie­siąt trzy lata i w tej książce sta­ram się uwiecz­nić to, co się stało, by ci, któ­rzy zgi­nęli, nie zo­stali za­po­mniani, po­dob­nie jak me­tody, które wy­ko­rzy­stano do ich eks­ter­mi­na­cji.

Wiele osób za­sta­na­wia się, czy świat, w któ­rym ży­jemy obec­nie, przy­po­mina Eu­ropę lat trzy­dzie­stych XX wieku, kiedy to na­zizm i fa­szyzm ro­sły w siłę w okre­sie po­prze­dza­ją­cym II wojnę świa­tową. An­ty­se­mi­tyzm sta­no­wił wów­czas ofi­cjalną po­li­tykę hi­tle­row­skich Nie­miec. To prawda, że współ­cze­śnie ża­den rząd na świe­cie nie wpro­wa­dził ta­kiej dok­tryny do sys­temu praw­nego, nie po­piera jej też ogół spo­łe­czeń­stwa. Nie­mniej jed­nak wszy­scy znamy kraje, w któ­rych dys­kry­mi­na­cja jest po­wszechna, a może na­wet to­le­ro­wana.

Nie­na­wiść wszel­kiego ro­dzaju, zwłasz­cza wo­bec mniej­szo­ści, to dziś jedno z naj­szyb­ciej roz­wi­ja­ją­cych się zja­wisk. Gdzie­kol­wiek je­steś, bła­gam cię, nie po­wie­laj hi­sto­rii, któ­rej by­łam ofiarą.

Pa­mię­taj, że Ho­lo­kaust roz­po­czął się nie­całe dwa­dzie­ścia lat po tym, jak Adolf Hi­tler na­pi­sał Mein Kampf, swój plan li­kwi­da­cji Ży­dów. W do­bie szyb­kiego in­ter­netu zmiany mogą za­cho­dzić znacz­nie szyb­ciej niż przed osiem­dzie­się­cioma laty. Mu­simy za­cho­wać nie­ustanną czuj­ność i mieć na tyle od­wagi, by mó­wić o tym otwar­cie.

W chwili, gdy koń­czy­li­śmy pracę nad tą książką, pre­zy­dent Wła­di­mir Pu­tin wy­dał ro­syj­skiemu woj­sku roz­kaz in­wa­zji na są­sied­nią Ukra­inę, za­gra­ża­jąc tym sa­mym po­ko­jowi na świe­cie. Te ob­razy wy­dały mi się bar­dzo zna­jome. Prze­ra­żone dzieci i do­ro­śli, znisz­czone domy i ro­dziny, zbrod­nie wo­jenne, mi­liony wy­sie­dlo­nych lu­dzi, głód, schrony prze­ciw­bom­bowe i zbio­rowe mo­giły. Mam na­dzieję, że po pra­wie ośmiu de­ka­dach re­flek­sji nad nie­ludz­kimi czy­nami czło­wieka pod­czas Ho­lo­kau­stu wy­da­rze­nia w Ukra­inie przy­po­mną nam, jak ważna jest po­moc tym, któ­rzy ucier­pieli w wy­niku wojny.

Chcia­ła­bym, aby­ście czy­ta­jąc tę książkę, po­czuli wszyst­kimi zmy­słami, jak to było żyć jako dziecko w cza­sach Ho­lo­kau­stu. Chcę, że­by­ście spró­bo­wali po­sta­wić się na moim miej­scu i po­dą­żyli śla­dami mo­jej ro­dziny – czę­sto śla­dami bo­sych stóp, bo nie mie­li­śmy bu­tów. Chcę, by­ście zro­zu­mieli dy­le­maty, przed któ­rymi przy­szło nam sta­wać, i nie­moż­liwe wy­bory, któ­rych mu­sie­li­śmy do­ko­ny­wać. Mam na­dzieję, że ogar­nie was gniew, bo wtedy chęt­niej po­dzie­li­cie się tą hi­sto­rią z in­nymi, a to z ko­lei zwięk­szy szansę, że uda się za­po­biec ko­lej­nemu lu­do­bój­stwu.

Wy­wo­dzę się z dłu­giej tra­dy­cji hi­sto­rii mó­wio­nej. My­ślę o so­bie ra­czej jako o ga­wę­dziarce niż pi­sarce, dla­tego po­pro­si­łam o po­moc przy­ja­ciela Mal­colma Bra­banta. On po­trafi do­sko­nale po­słu­gi­wać się sło­wem i ob­ra­zem.

Spo­tka­li­śmy się w Pol­sce w stycz­niu 2020 roku pod­czas ob­cho­dów sie­dem­dzie­sią­tej pią­tej rocz­nicy wy­zwo­le­nia Au­schwitz, które na­stą­piło 27 stycz­nia 1945 roku.

Mal­colm jest re­por­te­rem wo­jen­nym. Był świad­kiem czy­stek et­nicz­nych w Bo­śni i Her­ce­go­wi­nie w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych. Po­znał okru­cień­stwo lu­do­bój­stwa. Ma za sobą nie­bez­pieczne prze­ży­cia i bo­le­sne do­świad­cze­nia, zu­peł­nie od­mienne od mo­ich. Łą­czy nas jed­nak to, że oboje oca­le­li­śmy.

Mal­colm za­głę­bił się w te­mat na­zi­stow­skiej oku­pa­cji Pol­ski, żeby nadać mo­jemu dzie­ciń­stwu wła­ściwy kon­tekst.

Kiedy pra­co­wa­li­śmy wspól­nie nad od­two­rze­niem dźwię­ków, za­pa­chów i sma­ków Ho­lo­kau­stu, od­kry­łam, że wra­cają do mnie skry­wane wspo­mnie­nia. Cza­sami nie da­wały mi spać przez całą noc. Wszystko, co przy­da­rzyło się mnie i oso­bom z mo­jego oto­cze­nia, tkwi gdzieś głę­boko w za­ka­mar­kach mo­jej pod­świa­do­mo­ści. Jako prak­ty­ku­jąca te­ra­peutka mu­szę za­ak­cep­to­wać, że wiek i czas mo­gły za­trzeć moje naj­gor­sze wspo­mnie­nia. Ludzki mózg i ciało to nad­zwy­czajne in­stru­menty wy­po­sa­żone w me­cha­ni­zmy prze­trwa­nia, któ­rych być może ni­gdy w pełni nie zro­zu­miemy.

Pewne szcze­góły mo­jej hi­sto­rii mogą nie zga­dzać się ści­śle z in­nymi re­la­cjami o Ho­lo­kau­ście. Po woj­nie matka nie­ustan­nie roz­ma­wiała ze mną o tym, co nas spo­tkało, że­bym nie za­po­mniała. Dia­logi, które przy­ta­czam w tej książce, nie zo­stały za­cy­to­wane do­słow­nie, jed­nak ich treść, ton i cha­rak­ter rze­tel­nie od­zwier­cie­dlają to, co w tam­tym mo­men­cie zo­stało po­wie­dziane. Wszy­scy mamy różne wspo­mnie­nia i wer­sje prawdy. To jest wła­śnie moja prawda.

Nie są­dzę, by nę­kało mnie po­czu­cie winy, że oca­la­łam, które sta­nowi je­den z ele­men­tów tego, co w psy­chia­trii na­zywa się syn­dro­mem oca­la­łego. Osoby go do­świad­cza­jące wy­mie­rzają so­bie karę za to, że prze­żyły, mimo iż są bez winy. Nie przy­pusz­czam, by sześć mi­lio­nów Ży­dów i Ży­dó­wek, któ­rzy zgi­nęli w Ho­lo­kau­ście, chciało, że­bym czuła się winna. Po­sta­no­wi­łam za­tem po­słu­żyć się no­wym okre­śle­niem „roz­wój oca­la­łego” i ak­tyw­nie wy­ko­rzy­sty­wać swoje do­świad­cze­nia, by bu­do­wać war­to­ściowe ży­cie w hoł­dzie tym, któ­rym nie dane było prze­trwać Za­głady. Będę o nich pa­mię­tała.

Prze­kie­ro­wa­łam traumę na to, co okre­ślam mia­nem „oba­le­nie planu Hi­tlera”, który chciał wy­ko­rze­nić na­szą wiarę, mor­du­jąc na­sze dzieci. Ja zaś przez więk­szość do­ro­słego ży­cia dba­łam o to, by moja ro­dzina kul­ty­wo­wała na­szą kul­turę. Świa­dec­twem tej cią­gło­ści jest ośmioro mo­ich wnu­cząt.

W swo­ich wspo­mnie­niach na­zy­wam to lu­do­bój­stwo Ho­lo­kau­stem, choć he­braj­ski ter­min ozna­cza­jący ka­ta­strofę – Szoa – traf­niej od­daje tę je­dyną w swoim ro­dzaju ży­dow­ską tra­ge­dię.

Obóz Au­schwitz od­ci­snął piętno na moim DNA. Pra­wie wszystko, co ro­bi­łam w po­wo­jen­nym ży­ciu, każda de­cy­zja, którą pod­ję­łam, ukształ­to­wały moje do­świad­cze­nia z cza­sów Ho­lo­kau­stu.

Je­stem jedną z oca­la­łych. Mam za­tem obo­wią­zek re­pre­zen­to­wa­nia pół­tora mi­liona ży­dow­skich dzieci za­mor­do­wa­nych przez na­zi­stów. One nie mogą mó­wić, to ja mu­szę za­brać głos w ich imie­niu.

Tova Fried­man, Hi­gh­land Park,

New Jer­sey, kwie­cień 2022

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Ucie­kamy

Obóz za­głady Au­schwitz-Bir­ke­nau,

Pol­ska pod oku­pa­cją nie­miecką, 25 stycz­nia 1945 roku

Wiek: sześć lat

Nie wie­dzia­łam, co ro­bić. Żadne z po­zo­sta­łych dzieci w moim ba­raku tego nie wie­działo. Do­bie­ga­jący z ze­wnątrz ha­łas bu­dził grozę. Ni­gdy wcze­śniej nie sły­sza­łam cze­goś po­dob­nego. Prze­raź­liwa strze­la­nina. Salwy i po­je­dyn­cze wy­strzały. Pi­sto­let i ka­ra­bin wy­da­wały różne dźwięki. Wi­dzia­łam i sły­sza­łam je w ak­cji z bli­ska. Z ka­ra­bi­nów roz­le­gały się trza­ski, a z pi­sto­le­tów huki. Re­zul­tat był taki sam. Lu­dzie pa­dali i krwa­wili. Cza­sami krzy­czeli. Cza­sami działo się to zbyt szybko, by zdo­łali wy­do­być głos. Na przy­kład gdy do­stali w tył głowy lub szyję. Inni wy­da­wali z sie­bie char­kot, szloch albo bul­go­ta­nie. To było naj­gor­sze. Bul­go­ta­nie. Moje uszy nie mo­gły tego znieść. Chcia­łam, żeby to bul­go­ta­nie się skoń­czyło. Dla nich i dla mnie.

Gdzieś na ze­wnątrz ba­raku roz­le­gały się trza­ski i huki, rata tata, rata tata tata. Te szyb­kie dźwięki to ka­ra­biny ma­szy­nowe. Je także wi­dzia­łam w ak­cji. Wie­dzia­łam, ja­kie ob­ra­że­nia po­wo­dują. I bar­dzo się ich ba­łam.

Szyby grze­cho­tały we fra­mu­gach okien, które bie­gły wzdłuż każ­dej ściany, około trzech do pię­ciu me­trów nad moją głową. Za­zwy­czaj drżały od po­dmu­chów wia­tru, ale to było coś in­nego. To było jak bu­rza bez bły­ska­wic. W od­dali dud­niło coś, co brzmiało jak grzmoty. Drew­niane ściany tłu­miły wpraw­dzie pa­nu­jącą na ze­wnątrz wrzawę, ale zda­wało się, jakby wszy­scy lu­dzie w każ­dym ba­raku ję­czeli albo krzy­czeli jed­no­cze­śnie. Psy w obo­zie war­czały i szcze­kały jesz­cze groź­niej niż zwy­kle. Te psy. Te straszne, podłe psy.

Sły­sza­łam, jak nie­mieccy straż­nicy wrzesz­czą na całe gar­dło. Brzy­dził mnie ich gar­dłowy ję­zyk. Ogar­niał mnie strach, ile­kroć tylko otwie­rali usta.

Ni­gdy nie sły­sza­łam, żeby kto­kol­wiek mó­wił po nie­miecku ła­god­nym to­nem. Ten ję­zyk był za­wsze ostry, obcy i naj­czę­ściej to­wa­rzy­szyła mu prze­moc. W ustach Niem­ców wy­bu­chało mnó­stwo słów, które war­czały, pluły i sy­czały. Po­dob­nie jak ogro­dze­nie z drutu kol­cza­stego pod wy­so­kim na­pię­ciem, które wię­ziło nas i cza­sami ra­ziło prą­dem tych, któ­rym udało się umrzeć na wła­snych wa­run­kach, a nie we­dług na­kazu na­zi­stów. Wielu osa­dzo­nych zgi­nęło od strza­łów, za­nim zdą­żyło do­trzeć do dru­tów.

Głosy Niem­ców wy­da­wały się bar­dziej roz­gnie­wane niż zwy­kle. Czyżby tak wła­śnie brzmiał ko­niec świata? Ni­gdy do­tąd wojna nie była tak bli­sko. Choć raz była to wojna, w któ­rej wal­czyli ze sobą żoł­nie­rze. Nie taka, ja­kiej do­świad­czy­łam, kiedy to do­brze od­ży­wieni bru­tale w sza­rych i czar­nych mun­du­rach dep­tali wy­gło­dzone ko­biety i star­ców, a po­tem strze­lali im w plecy lub w głowę. Kiedy dzieci tra­fiały do ko­mór ga­zo­wych i wy­la­ty­wały z ko­mi­nów w po­staci ma­leń­kich zwę­glo­nych płat­ków.

Nie ro­zu­mia­łam, skąd to na­pię­cie prze­ni­ka­jące przez ściany z de­sek. Zer­k­nę­łam w górę na dłu­gie okna. Wi­dziane pod ostrym ką­tem przez prze­szklone szcze­liny niebo wy­da­wało się dziwne. Było oczy­wi­ście po­nure, bo pa­no­wała sroga zima, ale spra­wiało wra­że­nie ciem­niej­szego, niż po­winno. Czyżby w po­wie­trzu uno­sił się dym? Czy były to czą­steczki spa­da­jące na zie­mię? Nie przy­po­mi­nały tych co za­zwy­czaj. Wy­glą­dały na więk­sze. Czy na ze­wnątrz pło­nął ogień? Czy pło­mie­nie zbli­żały się do nas? Wy­star­czyła iskra, a nasz ba­rak zmie­niłby się w stos po­grze­bowy. Pu­sty żo­łą­dek ści­snął mi się bo­le­śnie. Czu­łam się osa­czona jesz­cze bar­dziej niż do­tych­czas.

Zro­bi­łam to, co zwy­kle, gdy po­trze­bo­wa­łam uko­je­nia. Wdra­pa­łam się na mu­rek z czer­wo­nych ce­gieł, który cią­gnął się przez całą dłu­gość ba­raku. Miał wy­so­kość nieco po­nad pół me­tra. Peł­nił funk­cję prze­grody mię­dzy rzę­dami trzy­po­zio­mo­wych pry­czy po obu stro­nach i po­chła­niał żar z pie­cyka znaj­du­ją­cego się w środku po­miesz­cze­nia. Ogień do­ga­sał, ale w ce­głach po­zo­stało jesz­cze tro­chę cie­pła. Usia­dłam w kucki i po­ru­szy­łam pal­cami u stóp, usi­łu­jąc przy­brać choć tro­chę wy­godną po­zy­cję.

W moim bloku było dużo dzieci, nie umia­łam ich zli­czyć. Czter­dzie­ścioro, może pięć­dzie­się­cioro, a może sześć­dzie­się­cioro. Naj­star­sze były już nie­mal na­sto­lat­kami.

Ja by­łam jed­nym z naj­młod­szych i naj­mniej­szych. Wszy­scy mie­li­śmy uma­zane twa­rze i za­pad­nięte oczy, pod­krą­żone z nie­wy­spa­nia i głodu. Więk­szość z nas była odziana w szmaty, które zwi­sały z na­szych ko­ści­stych ciał. Nie­które dzieci no­siły pa­siaki.

Nikt z nas nie wie­dział, co się dzieje. Nie od­był się po­ranny apel. Nu­mer na moim le­wym przed­ra­mie­niu na­gle za­czął mnie swę­dzieć. Po raz pierw­szy, od­kąd wy­kłuto mi go na skó­rze, zo­stał zi­gno­ro­wany. A-27633. Toż­sa­mość na­rzu­cona mi przez na­zi­stów. Nie sły­sza­łam, żeby go wy­wo­łano. Coś prze­ła­mało na­szą ru­tynę. Bez wąt­pie­nia działo się coś dziw­nego.

Nikt nie dał nam jeść i by­li­śmy głodni. Po­win­ni­śmy byli usta­wić się w ko­lejce po skórkę su­chego chleba i mi­skę let­niej papki za­wie­ra­ją­cej, przy odro­bi­nie szczę­ścia, śla­dowe ilo­ści nie­okre­ślo­nych wa­rzyw. Bóle gło­dowe do­ku­czały nam wszyst­kim.

Jak długo to trwało? Nie mia­łam jak od­mie­rzać czasu, mo­głam je­dy­nie ob­ser­wo­wać, jak cie­nie we­wnątrz ba­raku roz­pra­szają się pod wpły­wem świa­tła dzien­nego, a po­tem wra­cają. Za­pewne słońce, gdzie­kol­wiek jest, schowa się nie­długo po­ni­żej okien i wkrótce znów po­grą­żymy się w cał­ko­wi­tym mroku.

Z pry­czy do­bie­gały ka­szel, smar­ka­nie i po­ję­ki­wa­nia. Mimo mrozu w bloku cuch­nęło mo­czem z prze­siąk­nię­tych nim ko­ców i od­cho­dami z prze­peł­nio­nych ku­błów. Nie­które dzieci kwi­liły albo pró­bo­wały stłu­mić łzy. Płacz był za­raź­liwy. Spra­wiał, że wszy­scy by­li­śmy nie­szczę­śliwi. Kiedy już czło­wiek za­czął, ro­bił się jesz­cze smut­niej­szy niż zwy­kle. My­ślał o tym, jak okropne jest ży­cie, a po­tem nie mógł prze­stać. Ja temu nie ule­ga­łam. Ni­gdy nie pła­ka­łam. Choć mia­łam ochotę szlo­chać, za­ci­ska­łam szczęki i uda­wało mi się nad sobą za­pa­no­wać.

Mama na­uczyła mnie, żeby ni­gdy nie pła­kać, nie­za­leż­nie od tego, jak czu­łam się słaba i prze­stra­szona. Jak na tak młody wiek z dumą mogę po­wie­dzieć, że mia­łam silną wolę.

– Gdzie się po­działa Blo­käl­te­ste?

– Nie wi­dzia­łem jej dzi­siaj.

– Nie wi­dzia­łam jej od wczo­raj.

– Nie ma jej tu­taj. Chodźmy na dwór.

– Nie, nie wolno wy­cho­dzić na dwór.

– Je­śli nas zła­pie, to nas zbije i do­nie­sie na nas Niem­com.

Blo­käl­te­ste, ina­czej blo­kowa, rzą­dziła w bloku i wy­peł­niała roz­kazy Niem­ców. Po­dob­nie jak my była Ży­dówką. Niemcy na­gra­dzali ją do­dat­ko­wym je­dze­niem i osob­nym miej­scem. Miała spory ape­tyt. Uwa­ża­łam, że jest dość tęga. Ale w oczach dziecka wszy­scy wy­da­wali się duzi. W za­mian za wy­ko­ny­wa­nie brud­nej ro­boty dla na­zi­stów blo­kowa mo­gła się wy­god­nie wy­cią­gnąć i spać w spo­koju bez obaw, że ktoś ze­drze z niej koc albo szturch­nie ją w plecy ko­la­nem czy łok­ciem.

Blo­kowa kon­tro­lo­wała nas wpraw­dzie po­przez strach, jed­nak jej obec­ność bo­le­śnie przy­po­mi­nała, że Ord­nung muss sein (Po­rzą­dek musi być), jak ma­wiali Niemcy. Otwar­cie przy­znaję, że ba­łam się tej ko­biety. Ale bez niej pa­no­wał chaos. A co naj­gor­sze, bra­ko­wało je­dze­nia.

Za­zwy­czaj wszyst­kie ba­raki były za­ry­glo­wane. Nie wie­dzie­li­śmy, kiedy do­kład­nie wy­szła blo­kowa, mu­siała się jed­nak bar­dzo spie­szyć, bo na­wet nie zdą­żyła nas po­li­czyć ani za­bez­pie­czyć drzwi. Ku­siło mnie, żeby wy­mknąć się na ze­wnątrz, ale ba­łam się ha­łasu do­bie­ga­ją­cego stam­tąd. Żadne z dzieci nie od­wa­żyło się prze­kro­czyć progu. Było tak, jakby po­wstrzy­my­wało nas pole si­łowe. Przy­zwy­cza­jono nas do wy­ko­ny­wa­nia po­le­ceń i nie mo­gli­śmy się bez nich ru­szyć.

Na­gle drzwi się otwo­rzyły. Wszy­scy pod­sko­czy­li­śmy.

We­szła ja­kaś ko­bieta, któ­rej nie roz­po­zna­łam. Wy­glą­dała okrop­nie. Głód znie­kształ­cił jej rysy. Jej twarz była wła­ści­wie czaszką po­krytą cienką jak per­ga­min skórą. Oczy za­pa­dły jej głę­boko w oczo­doły. Ciało miała obrzęk­nięte. Nie­do­ży­wie­nie tak wła­śnie dzia­łało. Od głodu czło­wiek puchł. Kró­ciut­kie kępki sza­ty­no­wych wło­sów wy­su­wały się spod chustki, którą za­wią­zała na gło­wie, da­rem­nie sta­ra­jąc się choć tro­chę ogrzać.

Ko­bieta po­pa­trzyła na mnie.

– Tola! – za­wo­łała. – Tu je­steś, dziecko!

Na jej twa­rzy za­go­ściła ulga. Na­pięte mię­śnie po­licz­ków się roz­luź­niły, a oczy za­lśniły. Głos był ci­chy, ale zna­jomy. Po­dob­nie jak jej smutne zie­lone oczy i ni­kły uśmiech. Wsta­łam zdez­o­rien­to­wana. Ko­bieta wy­glą­dała bar­dziej jak strach na wró­ble niż jak czło­wiek. Brzmiała jak moja mama, ale czy to na­prawdę była ona?

I co ro­biła w moim ba­raku? Po­winna być w czę­ści dla ko­biet. Za­brano mnie od niej pięć mie­sięcy wcze­śniej, w środku lata, gdy za­cho­ro­wa­łam. Sły­sza­łam jej głos w po­bliżu, kiedy szli­śmy do ko­mory ga­zo­wej i kiedy z niej wra­ca­li­śmy. Ale jej nie za­uwa­ży­łam. Od tak dawna nie wi­dzia­łam twa­rzy mamy, że za­po­mnia­łam już, jak wy­gląda. Przy­wy­kłam do tego, że nie mam matki ani ojca. Za­po­mnia­łam, że mam ko­go­kol­wiek na świe­cie. My­śla­łam, że je­stem zu­peł­nie sama. Ale może jed­nak nie by­łam? Ni­czego nie ro­zu­mia­łam. Ko­bieta za­uwa­żyła moje wa­ha­nie.

– Tolu, to ja, mama – po­wie­działa, uśmie­cha­jąc się jesz­cze sze­rzej.

Nie mo­głam uwie­rzyć.

„Czy to na­prawdę moja mama?”, za­sta­na­wia­łam się.

Ze­sko­czy­łam z murku i do niej pod­bie­głam. Uśmie­cha­łam się od ucha do ucha. Po raz pierw­szy od mie­sięcy po­czu­łam praw­dziwe szczę­ście.

Przy­kuc­nęła, ujęła moją twarz w dło­nie i spoj­rzała mi pro­sto w oczy. Po­tem oplo­tła mnie ra­mio­nami i po­ca­ło­wała. Przy­tu­li­łam się do niej tak mocno, jak tylko po­tra­fi­łam. Pach­niała jak moja mama. To na­prawdę była moja piękna mama. Więź­niarka nu­mer A-27791. Moja mama.

– Po­słu­chaj mnie, Tolu. Zbie­rają lu­dzi, któ­rzy mają iść do Nie­miec. Aż do Nie­miec, setki ki­lo­me­trów stąd – po­wie­działa. – Spójrz na mnie. Za­strzelą mnie. Za­biją. Nie dam rady iść. Po­patrz na moje stopy.

Nie miała bu­tów, stopy owi­nęła szma­tami. Wy­glą­dały tak, jakby za­ban­da­żo­wała je w po­śpie­chu. Spodnia strona była prze­mo­czona, a wil­goć prze­sią­kała do góry. Za­czer­wie­nione od zimna łydki i kostki mamy były spuch­nięte, co sta­no­wiło oczy­wi­stą oznakę wy­gło­dze­nia. Po ca­łym obo­zie snuły się stra­chy na wró­ble i szkie­lety.

– Może to­bie by się udało. Może prze­trwa­ła­byś marsz. Ale to nie jest świat dla dzieci. Nie chcę, że­byś prze­żyła sama. Więc spró­bujmy się ukryć. Jest szansa, że uda nam się prze­trwać ra­zem. A je­śli zgi­niemy, to zgi­niemy tu­taj obie. Pój­dziesz ze mną?

– Tak, mamo. Pójdę – od­par­łam.

Od uro­dze­nia ży­łam w świe­cie, w któ­rym by­cie Ży­dówką ozna­czało wy­rok śmierci. Prośba o śmierć wy­da­wała mi się czymś zu­peł­nie na­tu­ral­nym. Wszyst­kie ży­dow­skie dzieci umie­rały. A ja za­wsze ro­bi­łam to, co mama ka­zała. Mama za­wsze mó­wiła mi prawdę. Ufa­łam ma­mie. Nie ufa­łam ni­komu poza nią. Mama mó­wiła mi prawdę, bo po­zna­nie prawdy mo­gło ura­to­wać mi ży­cie. Tak wła­śnie mó­wiła mama. I po­wta­rzała to. W get­cie. W obo­zie pracy. W wa­go­nie by­dlę­cym. I w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym, za­nim nas roz­dzie­lono.

Cho­ciaż mó­wiła o wspól­nej śmierci, to i tak pod­nio­sła mnie na du­chu, twier­dząc, że mamy szansę na prze­ży­cie, je­śli za­sto­suję się do jej za­le­ceń. Jak za­wsze była praw­do­mówna. Inni ro­dzice pew­nie ukry­wa­liby prawdę w ta­kich oko­licz­no­ściach. Ale nie moja mama. Ona wie­rzyła, że in­for­ma­cja to po­tęga i może ura­to­wać mi ży­cie.

Przez wiele mie­sięcy by­łam sama. Nie mia­łam ni­kogo, kto by mnie chro­nił. Za­wsze my­śla­łam, że umrę w sa­mot­no­ści. Nie­za­leż­nie od tego, czym była śmierć. Ale te­raz ktoś wresz­cie się o mnie trosz­czył. Zro­bi­ła­bym wszystko, o co pro­si­łaby mama. Ogar­nęła mnie ogromna fala ulgi, gdy uświa­do­mi­łam so­bie, że nie je­stem już sama.

Mama nic nie po­wie­działa. Wzięła mnie za rękę i wy­pro­wa­dziła z bloku.

Oto­czył nas smród spa­le­ni­zny. Dźwięk trza­ska­ją­cego drewna. Czy to było wiel­kie ogni­sko? Naj­bar­dziej na świe­cie za­le­żało mi te­raz na tym, żeby ja­koś roz­grzać prze­mar­z­nięte ciało. Ale wtedy mama ści­snęła moją rękę i za­po­mnia­łam o zim­nie. Niebo spo­wi­jały kłęby dymu. Ogień pło­nął bli­sko. Był gło­śny, bar­dzo się de­ner­wo­wa­łam. Dym drzewny mie­szał się z in­nymi za­pa­chami. Cze­goś ole­istego. Tego czar­nego, czym po­krywa się drogi i da­chy. Było też coś jesz­cze. Zgniły swąd pa­lo­nych śmieci. Wielu ton.

Mama ob­ra­cała głowę to w lewo, to w prawo, wy­pa­tru­jąc po­ten­cjal­nych za­gro­żeń. Trzy­ma­ły­śmy się za ręce i w mil­cze­niu szły­śmy szybko przez śnieg. Wy­glą­dało na to, że mama wie, do­kąd zmie­rzamy. Wie­dzia­łam, że mu­szę być tak ci­cho, jak to tylko moż­liwe. Przez ha­łas można było zgi­nąć. Mama nie mu­siała nic mó­wić. Udzie­liło mi się jej na­pię­cie. By­łam pod­eks­cy­to­wana. Ból za­ci­śnię­tego z głodu żo­łądka znik­nął. Mi­łość mamy spra­wiła, że po­czu­łam się bez­piecz­nie i pew­nie. Szmaty na jej sto­pach chrzę­ściły przy każ­dym kroku. Nie za­uwa­ży­łam, że przez moje cien­kie, białe sznu­ro­wane buty prze­siąka śnieg i stopy ro­bią się mo­kre. Czu­łam tylko cie­pło dłoni mamy i jej mi­łość.

Nie mo­głam uwie­rzyć w to, co wi­działy moje oczy. Po raz pierw­szy, od­kąd pa­mię­ta­łam, ża­den es­es­man ani jego nie­miecki pa­cho­łek nie za­gra­dzał nam drogi. Gdy mi­ja­ły­śmy prze­rwy mię­dzy bu­dyn­kami, w od­dali wi­dzia­łam żoł­nie­rzy w płasz­czach, któ­rzy zbie­rali więź­niów i przy­go­to­wy­wali się do mar­szu do Nie­miec. Na­zi­ści klęli i wy­wrza­ski­wali roz­kazy.

By­łam pra­wie do­kład­nie o rok star­sza od wojny. Ni­gdy nie za­zna­łam wol­no­ści. Moje prze­trwa­nie za­le­żało od tego, czy po­tra­fi­łam oce­nić na­strój swo­ich opraw­ców. Po­mimo ich bru­tal­no­ści wie­dzia­łam, że Niemcy są za­zwy­czaj prze­ra­ża­jąco opa­no­wani. Tego ranka wpa­dli w hi­ste­rię i strze­lali z bli­ska do nie­szczę­śni­ków, któ­rzy nie dość po­spiesz­nie wy­ko­ny­wali ich po­le­ce­nia.

Ten wi­dok nie ro­bił na mnie więk­szego wra­że­nia. Na­pa­trzy­łam się na bru­talną śmierć, od­kąd się­ga­łam pa­mię­cią. Na­uczy­łam się tłu­mić emo­cje. Ba­łam się na­to­miast owczar­ków nie­miec­kich i ich wście­kłych, ocie­ka­ją­cych pianą py­sków. Te straszne psy były więk­sze ode mnie i szar­pały się na smy­czach swo­ich opie­ku­nów. Kiedy la­tem przy­je­cha­ły­śmy z mamą i wy­sia­dły­śmy z wa­gonu by­dlę­cego na rampę, wi­dzia­łam, jak psy go­niły lu­dzi wzdłuż to­rów w stronę ko­mi­nów i dymu.

Ni­gdy nie pa­trzy­łam w oczy es­es­ma­nom, człon­kom Schutz­staf­fel, hi­tle­row­skiego eli­tar­nego od­działu zbroj­nego, który sku­piał naj­bar­dziej fa­na­tycz­nych wy­znaw­ców na­zi­zmu w Trze­ciej Rze­szy. Przez po­nad pół roku uda­wało mi się uni­kać ich wście­kło­ści. Na­uki mamy po­zo­stały w mo­jej gło­wie: „Gdy mi­jasz Niemca, za­wsze patrz na zie­mię albo od­wra­caj wzrok. Nie po­zwól, żeby za­uwa­żył twoje spoj­rze­nie. Ni­gdy nie patrz im w oczy. Oni tego nie zno­szą. To ich roz­zło­ści i rzucą się na cie­bie. Mogą cię na­wet za­bić”.

Wi­dzia­łam ich czarne bry­czesy i ele­ganc­kie, czarne, wy­po­le­ro­wane na błysk buty – te es­es­mań­skie, się­ga­jące ko­lan. Wi­dzia­łam wi­szące im u pasa pałki i szty­lety, sym­bole tru­piej czaszki i palce na spu­stach broni. Nie pa­trzy­łam po­wy­żej po­ziomu ich ra­mion i pa­go­nów. Cza­sami zda­rzyło mi się zer­k­nąć na Krzyż Że­la­zny na piersi albo na szyi. My­śla­łam, że taki mun­dur no­szą wszy­scy nie-Ży­dzi na ca­łym świe­cie. Ale ni­gdy nie pa­trzy­łam na ich twa­rze. Wpa­try­wa­łam się na­to­miast w oczy psów, a one od­wza­jem­niały moje spoj­rze­nie. Śli­niły się i to­czyły pianę, war­czały i szcze­rzyły kły, prę­żąc szyje tak, że ścię­gna na­pi­nały im się jak po­stronki. Rwały się, by za­to­pić zęby w moim ciele i roz­szar­pać mnie na ka­wałki.

Mama chwy­ciła mnie za rękę i po­cią­gnęła jak naj­bli­żej ni­skich drew­nia­nych za­bu­do­wań. Znaj­do­wa­ły­śmy się po pół­nocno-za­chod­niej stro­nie obozu za­głady, zna­nego jako Bir­ke­nau, który for­mal­nie sta­no­wił część kom­pleksu Au­schwitz. Od pra­wej osła­niały nas bu­dynki, w któ­rych mie­ściło się mę­skie am­bu­la­to­rium. Po na­szej le­wej stro­nie znaj­do­wały się ko­lejne rzędy ba­ra­ków od­dzie­la­jące nas od wej­ścia do obozu – Bramy Śmierci – gdzie zbie­rali się na wy­marsz więź­nio­wie. Mama ukrad­kiem pro­wa­dziła mnie na po­łu­dnie. Kie­ro­wa­ły­śmy się w stronę to­rów, któ­rymi pół roku wcze­śniej po­ciąg przy­wiózł nas do Bir­ke­nau.

W od­dali war­ko­tały sil­niki cię­ża­ró­wek, z któ­rych jedne wy­ru­szały w drogę, inne stały na ja­ło­wym biegu. Co chwila roz­brzmie­wały ko­mendy wy­krzy­ki­wane przez me­ga­fony. Raz czy dwa mama przy­cią­gnęła mnie pod ścianę bu­dynku, gdzie ku­li­ły­śmy się tak ni­sko, jak tylko się dało. De­spe­racko pra­gnę­ły­śmy być nie­wi­dzialne. Znaj­do­wa­ły­śmy się wpraw­dzie w pew­nej od­le­gło­ści od roz­miesz­czo­nych wzdłuż ogro­dze­nia wież straż­ni­czych, wie­dzia­łam jed­nak, że je­śli war­tow­nicy nas za­uważą, otwo­rzą ogień albo po­wia­do­mią żoł­nie­rzy na dole. A gdyby nas zła­pali, to we­pchnę­liby nas do sze­regu oto­czo­nego przez straż­ni­ków z psami. Nie zdo­ła­ły­by­śmy uciec i uchro­nić się przed mar­szem, który miał za­bić mamę.

Tam, gdzie to moż­liwe, cho­wa­ły­śmy się w cie­niu i li­czy­ły­śmy na to, że do­pi­sze nam szczę­ście. Zwarta za­bu­dowa ba­ra­ków za­pew­niała ko­lejne kry­jówki. Naj­bar­dziej po­mocna oka­zała się jed­nak pa­nika Niem­ców. Nad­cią­gali Ro­sja­nie. Byli już nie­da­leko. Mściwi Ro­sja­nie. Na­zi­ści tak się spie­szyli, że nie za­uwa­żyli ucieczki więź­nia­rek A-27791 i A-27633 – dziew­czynki w bia­łych sznu­ro­wa­nych bu­tach.

Przy­pływ ad­re­na­liny wy­ostrzył mi zmy­sły. Uszy i nos mó­wiły mi pra­wie tyle samo co oczy. Bra­ko­wało tylko smrodu, który uno­sił się nad obo­zem od mo­mentu na­szego przy­by­cia. Mdłego, upo­rczy­wego odoru. Ostrego sztinkt zgni­łych ja­jek – swądu pa­lo­nych wło­sów i ciał, który wdzie­rał się w noz­drza, przy­wie­rał do za­koń­czeń ner­wo­wych i pa­mięci. Po raz pierw­szy nie czu­łam tego okrop­nego, mdlą­cego po­smaku w ustach.

Dzi­siaj było o wiele gło­śniej niż wczo­raj, kiedy na kilka mi­nut zna­la­złam się sama na dwo­rze. Za­in­try­go­wał mnie spo­kój pa­nu­jący w in­nym ba­raku dzie­cię­cym, dwa bu­dynki da­lej od na­szego. Było tam prze­raź­li­wie ci­cho, więc zaj­rza­łam do środka, cho­ciaż ry­zy­ko­wa­łam, że roz­draż­nię tam­tej­szą blo­kową. Ale nikt na mnie nie krzyk­nął. Wnę­trze było pu­ste. Dzieci po pro­stu znik­nęły.

Ucze­piona ręki mamy stwier­dzi­łam, że nie mogę już dłu­żej igno­ro­wać mrozu. Ża­ło­wa­łam, że nie mam żad­nych rę­ka­wic. W ba­raku obok wi­dzia­łam parę rę­ka­wi­czek na sznurku przy­mo­co­wa­nych do dziew­czę­cego płasz­cza. Palce mi za­ma­rzały. Na­prawdę po­trze­bo­wa­łam nieco ochrony od zimna. Sza­ber był na po­rządku dzien­nym. Sta­no­wił nie­zbędny wa­ru­nek prze­trwa­nia w tym miej­scu. To nie było to samo co kra­dzież. Nie wzię­łam jed­nak tych rę­ka­wi­czek. Od­kąd tylko po­tra­fi­łam mó­wić i ro­zu­mieć, uczono mnie, że mam być uczciwa i uprzejma. Dziew­czynka, do któ­rej na­le­żały, mo­gła ich po­trze­bo­wać po po­wro­cie, choć w głębi serca wie­dzia­łam, że ona już nie wróci. Nie chcia­łam jed­nak sko­rzy­stać na jej śmierci, dla­tego zo­sta­wi­łam rę­ka­wiczki tam, gdzie wi­siały.

Po ja­kichś dzie­się­ciu mi­nu­tach do­tar­ły­śmy do bu­dynku, któ­rego szu­kała mama. Wcią­gnęła mnie do środka. W bloku mie­ścił się szpi­tal żeń­ski, choć sprzętu me­dycz­nego ra­czej się tam nie uświad­czyło. Sta­no­wił przy­sta­nek mię­dzy ży­ciem a śmier­cią. Na licz­nych łóż­kach le­żały umie­ra­jące albo już mar­twe ko­biety. Ucie­ka­jący w po­pło­chu Niemcy zo­sta­wili je tu na pa­stwę losu. W po­miesz­cze­niu roz­brzmie­wały jęki i szlo­chy.

Mama cho­dziła od łóżka do łóżka i po­trzą­sała ko­cami. Nie­które ko­biety się po­ru­szały. Wi­dząc oznaki ży­cia, mama szła da­lej. Nie mo­głam zro­zu­mieć, co robi, i by­łam zbyt prze­ra­żona, żeby za­py­tać. Mama spraw­dzała każde łóżko, przy­kła­da­jąc grzbiet ręki do ciał.

– Ta jest zimna – stwier­dziła, po czym na nowo pod­jęła po­szu­ki­wa­nia.

W końcu do­tarło do mnie, czego szuka. Się­gnęła pod koc i do­tknęła ko­lej­nego ciała. Nie ru­szało się, ale było jesz­cze cie­płe. Ko­bieta do­piero co zmarła.

– Tolu, po­słu­chaj mnie – po­wie­działa mama. – Mu­sisz zro­bić do­kład­nie to, co ci po­wiem. Je­śli tego nie zro­bisz, mogą cię za­bić.

– Tak, mamo.

– Zdej­mij buty i po­łóż się na łóżku.

Roz­plą­ta­łam sznu­rówki naj­szyb­ciej, jak umia­łam. Łóżko było wyż­sze niż pry­cza, na któ­rej zwy­kle sy­pia­łam, i po­trze­bo­wa­łam po­mocy, żeby wdra­pać się na ramę.

– Wejdź pod koc, przy­kryj się i po­łóż twa­rzą do pod­łogi. Uło­żysz się obok tej ko­biety, a ja przy­kryję cię tak, żeby nic nie było wi­dać. Ani stóp, ani głowy. Mu­sisz le­żeć bar­dzo ci­cho. Nie od­zy­waj się ani sło­wem. Nie­ważne, co się sta­nie, nie­ważne, co usły­szysz. Ro­zu­miesz mnie? Tylko ja cię po­tem od­kryję, nikt inny. – Na­chy­liła się bli­żej. – Mu­sisz od­dy­chać w stronę pod­łogi. Zo­stań i się nie ru­szaj. Pod żad­nym po­zo­rem się nie ru­szaj. Zo­stań tu, do­póki po cie­bie nie przyjdę. Ro­zu­miesz?

– Tak, mamo.

Słowa mamy sta­no­wiły prawo. Zlek­ce­wa­że­nie ich mo­gło się skoń­czyć śmier­cią.

Moja to­wa­rzyszka z łóżka miała pew­nie około dwu­dzie­stu lat. Nie róż­niła się od se­tek tru­pów, które już wi­dzia­łam. Ot, ko­lejny wo­rek po­wy­krzy­wia­nych, ob­cią­gnię­tych skórą ko­ści. Jesz­cze jedna czaszka z ustami roz­war­tymi w nie­mym krzyku. Mar­twa ko­bieta była ładna. I zde­cy­do­wa­nie młod­sza od mamy.

– Obej­mij ją rę­kami – po­le­ciła mama.

Wci­snęła moją głowę pod pa­chę trupa i splo­tła na­sze nogi. Na­stęp­nie na­cią­gnęła koc tak, że wy­sta­wała spod niego tylko głowa mar­twej ko­biety.

– Te­raz wyjdę, Tolu – po­wie­działa. – Ja też mu­szę się scho­wać. Ale nie będę da­leko. Wrócę po cie­bie. Nie­ważne, co usły­szysz, nie ru­szaj się, do­póki nie wrócę. Pod żad­nym po­zo­rem. Obie­cu­jesz?

– Tak, mamo. Obie­cuję.

Zro­bi­łam do­kład­nie to, co po­le­ciła mi mama. Pra­wie się nie ru­sza­łam. Nie ba­łam się tego trupa. Czego niby mia­ła­bym się bać? Ta piękna ko­bieta nie żyła i nie mo­gła mnie skrzyw­dzić. Była przy­ja­ciółką, która mo­gła ura­to­wać mi ży­cie. Moją obroń­czy­nią. Zro­bi­łam więc to, co ka­zała mi mama: przy­tu­li­łam się do zmar­łej i cze­ka­łam.

Z po­czątku zwłoki były cie­płe. By­łam za to wdzięczna. Czu­cie wró­ciło mi do stóp, prze­mar­z­nię­tych po brnię­ciu przez śnieg. Po­woli jed­nak zwłoki sty­gły. Le­ża­łam tam, na­słu­chu­jąc, od­dy­cha­łam płytko i cze­ka­łam. Za­sta­na­wia­łam się, dla­czego ta piękna ko­bieta umarła. Przy­pusz­cza­łam, że z głodu.

W ogóle się nie de­ner­wo­wa­łam. Ogar­nął mnie prze­dziwny spo­kój. Od­prę­ży­łam się i za­czę­łam so­bie wy­obra­żać lalkę z zie­loną twa­rzą. Nie całą lalkę. Tylko głowę. Wi­dzia­łam, jak wy­staje z błota, gdy bie­głam z mamą. Nie wie­dzia­łam, czy była to sama głowa, czy też cała lalka, któ­rej kor­pus tkwił w bło­cie. Chcia­łam ją pod­nieść, ale nie mia­ły­śmy czasu, żeby się za­trzy­mać.

Głowa miała przy­ja­zne oczy i miłą bu­zię. Bar­dzo chcia­łam mieć tę główkę. W obo­zie nie mia­łam żad­nych za­ba­wek. Nie chcia­łam się ba­wić. Nie wie­dzia­łam, co to za­bawa. Ży­cie spro­wa­dzało się wy­łącz­nie do prze­trwa­nia. Ale chcia­łam mieć główkę lalki, z którą mo­gła­bym roz­ma­wiać i która do­trzy­my­wa­łaby mi to­wa­rzy­stwa. Ja­kie ona miała piękne oczy.

Po­wieki za­czy­nały mi cią­żyć. Czu­łam się bez­piecz­nie. Mama była w po­bliżu. Ad­re­na­lina po wy­da­rze­niach na otwar­tej prze­strzeni zdą­żyła już opaść.

Wtedy usły­sza­łam cięż­kie kroki.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] W. Sha­ke­spe­are, Król Lear, przeł. J. Pasz­kow­ski, Gdańsk 2000, s. 140 (wszyst­kie przy­pisy tłu­maczki).
.