Był sobie piłkarz… cz. II. Niezwykłe historie zawodników nie tylko z pierwszych stron gazet - Bugajski Antoni - ebook

Był sobie piłkarz… cz. II. Niezwykłe historie zawodników nie tylko z pierwszych stron gazet ebook

Bugajski Antoni

4,1

Opis

Oto druga odsłona intrygujących opowieści o polskich piłkarzach, którzy podbijali serca kibiców, a na co dzień nierzadko zmagali się z problemami trudniejszymi niż boiskowy przeciwnik. Nie jest to prosta książkowa kontynuacja. Każdy rozdział to zamknięta opowieść, więc po lekturze drugiej części można i warto sięgnąć po część pierwszą.

Bohaterami są zawodnicy z różnych piłkarskich epok, od czasów przedwojennych aż po okres wolnej Polski. I znowu mamy czterdzieści dynamicznych narracji. Nie ma miejsca na dłuższy oddech, bo każda historia toczy się w tempie godnym energetycznego meczu, od którego nie wolno odrywać wzroku. Nie ma również mowy o powielaniu schematu – historie się różnią, ponieważ stoją za nimi nieprzeciętni sportowcy oraz ludzie z wadami i zaletami. Nie wszyscy brylowali w reprezentacji Polski, ale mieli lojalną publiczność, dla której byli ważni i rozpalali emocje. Każdy zasłużył na to swoim talentem i pasją do futbolu, choć zwykle droga na własny piłkarski szczyt była kręta i wysypana ostrymi kamieniami.

Każdy piłkarz to historia zasługująca na osobną interesującą książkę. Tutaj mamy czterdzieści wciągających, skondensowanych, a przez to jeszcze bardziej zdynamizowanych futbolowych opowieści. Jest jak w dobrym piłkarskim meczu – akcja goni akcję!

Dobór piłkarzy nie był oczywisty, tak jak nieoczywiste są ich kariery. Jest tu miejsce dla medalistów mistrzostw świata, mistrzów olimpijskich, ale także dla zawodników, którzy w najlepszym wypadku ledwie otarli się o kadrę narodową. Ich piłkarskie losy fascynująco łączyły się z ważnymi życiowymi decyzjami, nierzadko dramatycznymi i nieodwołalnymi. Opisywani zawodnicy reprezentują kluby rozsiane po całej Polsce i pochodzą z różnych epok - od czasów przedwojennych, aż do momentu, kiedy upadał mur berliński. Wszyscy mają wspólny mianownik – ich historie są warte poznania lub odkrycia w innym wymiarze. Autor z wieloma bohaterami rozmawiał osobiście, a gdy było to niemożliwe, próbował kontaktować się z ludźmi, którzy na ich temat mieli coś ważnego do powiedzenia, analizował ważne fakty z biografii i starał się je na nowo interpretować.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (13 ocen)
6
3
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od autora

Oto druga część nie­zwy­kłych histo­rii o pił­ka­rzach „nie tylko z pierw­szych stron gazet”. Powrót był oczy­wi­sty, jak oczy­wi­sta jest druga część meczu po pierw­szej poło­wie. Teraz już wiem, że zanu­rze­nie się w fascy­nu­ją­cych bio­gra­fiach czter­dzie­stu ludzi, któ­rych przy­gody stwo­rzyły pierw­szą część, musiało zain­spi­ro­wać do kon­ty­nu­acji. Nie zmie­nia się liczba roz­dzia­łów, ale zmie­niają się boha­te­ro­wie – to czter­dzie­stu kolej­nych, wyjąt­ko­wych pol­skich pił­ka­rzy z mniej i bar­dziej odle­głej prze­szło­ści.

Tak jak w przy­padku pierw­szej czę­ści pier­wot­nym pomy­słem był reali­zo­wany na łamach „Prze­glądu Spor­to­wego” coty­go­dniowy cykl „Był sobie pił­karz”, który posłu­żył rów­nież za tytuł książki. Kry­te­rium doboru boha­te­rów poszcze­gól­nych roz­dzia­łów pozo­staje dość swo­bodne. Naj­waż­niej­sze zało­że­nie – każda histo­ria musi być intry­gu­jąca. Dla­tego cza­sem jest to opo­wieść o mistrzu olim­pij­skim albo o meda­li­ście mun­dialu, lecz w wielu innych przy­pad­kach przy­glą­dam się pił­karzom dru­go­pla­no­wym. Tyle że oni też mieli swoje pięć minut, byli na ustach kibi­ców, zakosz­to­wali przy­naj­mniej namiastki popu­lar­no­ści albo nawet sławy.

Te piękne momenty nie­kiedy kon­tra­sto­wały z póź­niej­szymi wyda­rze­niami z ich spor­to­wego życia. Kon­tu­zje, złe decy­zje, błędy, zakaz zagra­nicz­nego trans­feru, nie­umie­jęt­ność prze­py­cha­nia się łok­ciami w świe­cie mediów, trudny do zro­zu­mie­nia pech – wszystko mogło sku­tecz­nie hamo­wać roz­wój wielu opty­mi­stycz­nie zapo­wia­da­ją­cych się pił­kar­skich karier. Rów­nież tych przed­sta­wia­nych w książce, choć zdaję sobie sprawę, że szu­ka­nie wino­waj­ców wyłącz­nie poza sobą bywa wygod­nym alibi dla wła­snych, w grun­cie rze­czy trud­nych do uspra­wie­dli­wie­nia sła­bo­ści.

Mocno zabie­ga­łem, aby były to histo­rie pił­ka­rzy przez nich opo­wie­dziane i zin­ter­pre­to­wane. Po wielu latach od zakoń­cze­nia kariery odda­wa­łem im głos wła­śnie po to, żeby przed­sta­wiali swoje „wer­sje zda­rzeń”. Liczy­łem na ich szcze­rość, ale oczy­wi­ście uwzględ­nia­łem też, że mogą i nawet muszą być w swo­ich nar­ra­cjach subiek­tywni.

Podob­nie jak w pierw­szej czę­ści nie cho­dziło mi o roz­bu­do­wane histo­rie, zresztą każdy boha­ter zasłu­guje wręcz na osobne wydaw­nic­two. Liczy się dyna­mika skon­den­so­wa­nego prze­kazu i róż­no­rod­ność, dzięki czemu czy­tel­nik w dogod­nym dla sie­bie cza­sie może choćby na chwilę zato­pić się w lek­tu­rze i potem wiele razy wra­cać do kolej­nych roz­dzia­łów. Przy oka­zji może porów­ny­wać i kon­fron­to­wać poszcze­gólne postaci, tym bar­dziej że te same wątki i fakty bywają ważne nawet dla kilku boha­terów. Nic dziw­nego, że są rela­cjo­no­wane z róż­nej per­spek­tywy.

Jestem bar­dzo wdzięczny roz­mów­com, że poświę­cili mi czas, że wra­cali do daw­nych wspo­mnień i pró­bo­wali je odświe­żyć oraz na nowo oce­nić z per­spek­tywy upły­wa­ją­cych dekad. W przy­padku pił­ka­rzy, któ­rzy już nie żyją, w two­rze­niu tek­stów jak zwy­kle mogłem liczyć na pomoc ich daw­nych kole­gów, pił­ka­rzy, tre­ne­rów, dzia­ła­czy, histo­ry­ków sportu i dzien­ni­ka­rzy, za co rów­nież im wszyst­kim ser­decz­nie dzię­kuję. Dla mnie, fana pol­skiej piłki, była to nie­zwy­kła przy­goda. Podob­nych prze­żyć życzę wszyst­kim czy­tel­ni­kom, któ­rzy teraz się­gają po tę książkę.

1

Jacek Gmoch - Mnie kijem nie dobi­jesz

Zro­bi­łem wślizg Joachi­mowi Mark­sowi, a bram­karz Marian Szeja bio­drami spadł mi na wypro­sto­waną nogę poni­żej kolana. Straszne, ale takie rze­czy się zda­rzają. Próg bólowy zawsze mia­łem bar­dzo wysoki, trzeba mnie żela­zem rąb­nąć, żebym poczuł. Ale wtedy wła­śnie tak poczu­łem – mówi Jacek Gmoch. Zanim został cenio­nym tre­ne­rem, był rów­nie dobrym pił­ka­rzem, któ­rego karierę gwał­tow­nie zakoń­czyła kon­tu­zja.

Dra­mat, który pił­kar­skie życie Gmo­cha wywró­cił do góry nogami, wyda­rzył się 21 sierp­nia 1968 roku na sta­dio­nie Legii War­szawa.

– Nie mam żalu do Mariana Szei. Bar­dzo fajny chło­pak. Przy­je­chał na mecz z Wał­brzy­cha, na try­bu­nach pra­wie 30 tysięcy ludzi, bar­dzo chciał się poka­zać, ambit­nie pod­szedł do sprawy – zapew­nia póź­niej­szy selek­cjo­ner repre­zen­ta­cji, a wtedy ważny obrońca Biało-Czer­wo­nych.

– Ten mecz miał cał­kiem nie­zdrową otoczkę. Z jed­nej strony repre­zen­ta­cja Pol­ski, a z dru­giej dru­żyna „Expressu Wie­czor­nego”, czyli wyty­po­wana niby przez kibi­ców. Mówię „niby”, bo całą imprezę roz­krę­cili zbra­tani z komu­ni­styczną wła­dzą dzien­ni­ka­rze i nic dobrego nie mogło z tego wyjść. W zespole „Expressu” (pro­wa­dzo­nym wów­czas przez Teo­dora Wie­czorka, a nie jak podają różne źró­dła Kazi­mie­rza Gór­skiego – przyp. red.) zna­leźli się pił­ka­rze nie­po­wo­łani do kadry, a emo­cje były roz­grzane w tak nie­sa­mo­wity spo­sób, że rzu­cili się na nas, jakby wal­czyli o mistrzo­stwo świata. Wygrali 5:1, ale ja tego nie widzia­łem, bo na początku meczu dozna­łem okrop­nej kon­tu­zji – zwraca uwagę Gmoch.

Boisko bujało

Po nie­for­tun­nym star­ciu z Szeją w pierw­szych chwi­lach trudno było mu zła­pać kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią, ból tłu­mił racjo­nalne myśle­nie. – Leża­łem na mura­wie i byłem pewien, że nastą­piło jakieś trzę­sie­nie ziemi. Całym boiskiem bujało, łącz­nie ze sta­dio­no­wym zega­rem, bo w tam­tym kie­runku patrzy­łem. Pogru­cho­tana kość, skom­pli­ko­wane i dłu­gie lecze­nie. O pił­kar­skiej karie­rze mogłem już zapo­mnieć – przy­znaje.

Dosko­nale zdaje sobie sprawę, że po tym meczu parę waż­nych wyda­rzeń z pew­no­ścią go omi­nęło. – W 1970 roku Legia bar­dzo daleko zaszła w Pucha­rze Mistrzów, wal­czyła z Fey­eno­or­dem Rot­ter­dam o finał, to wszystko oczy­wi­ście już beze mnie. Mistrzem Pol­ski za sezon 1968/69 jed­nak zosta­łem, bo przed tą nie­szczę­sną kon­tu­zją zdą­ży­łem zagrać w lidze dwa mecze. Nagle gra­nie się urwało, ale wie­dzia­łem, na co się piszę jako spor­to­wiec. Decy­du­jąc się na grę w piłkę, zna­łem ryzyko. Potem speł­ni­łem się w roli tre­nera, dla­tego nie mam prawa narze­kać na los – zapew­nia.

Na majówkę przed debiu­tem

W Legii – w ligo­wym meczu – Jacek Gmoch zade­biu­to­wał w maju 1960 roku. Ten moment wrył mu się w pamięć i nic dziw­nego, bo jest o czym opo­wia­dać. – Mie­li­śmy grupę przy­ja­ciół na pierw­szym roku na Poli­tech­nice War­szaw­skiej: ja oraz jesz­cze dwóch Jac­ków i dwóch Mać­ków. Jeden z nich, Maciek Komo­row­ski – chło­pak z rodziny przed­wo­jen­nej inte­li­gen­cji i świetny orga­ni­za­tor – wymy­ślił, że skoro jest maj, to warto wybrać się rowe­rami za mia­sto na majówkę z dziew­czy­nami, naszymi kole­żan­kami, aż za Pia­seczno. Tyle że tego samego dnia mia­łem tre­ning w Legii na Sta­dio­nie Dzie­się­cio­le­cia, bo naza­jutrz byłem prze­wi­dziany do gry w wyj­ścio­wym skła­dzie, pierw­szy raz w życiu w pierw­szej lidze, ze Stalą Sosno­wiec. Wie­dzia­łem, że tak się może stać, bo wcze­śniej w spa­ringu z Zwic­kau wsze­dłem jako zmien­nik, strze­li­łem gola, wygra­li­śmy 2:1. Zda­łem pił­kar­ski egza­min i byłem gotowy na ligowy debiut – pod­kre­śla.

No, ale naj­pierw jesz­cze tre­ning, a przed tre­ningiem te prze­klęte rowery…

– Poje­cha­li­śmy, faj­nie było. Zna­jomy miał drew­nianą chatkę, majówka pierw­sza klasa. Musia­łem jed­nak peda­ło­wać 20 kilo­me­trów w jedną stronę, a potem w drugą. Sym­pa­tycz­nie się jechało w weso­łej gru­pie, lecz z powro­tem musia­łem samot­nie zasu­wać, żeby zdą­żyć na ten tre­ning. Zdą­ży­łem, ale już wtedy podej­rze­wa­łem, że coś jest nie tak. Inne mię­śnie pra­cują pod­czas zajęć pił­kar­skich, inne pod­czas rowe­ro­wej wyprawy. Nogi zaczęły mi tro­chę sztyw­nieć – wspo­mina.

Następ­nego dnia zaczął się mecz, a debiu­tant czuł się jesz­cze gorzej. Ledwo powłó­czył nogami, nie było mowy o nor­mal­nym gra­niu. – Wyobra­żam sobie, jak to wyglą­dało z try­bun: kom­pro­mi­ta­cja kom­pletna. Tre­ner Gór­ski wyko­pał mnie z boiska już po pierw­szej poło­wie i wcale mu się nie dzi­wię. Zanim cokol­wiek się zaczęło, stra­ci­łem miej­sce w skła­dzie. Potem grza­łem ławkę – opo­wiada.

Radio w nagrodę

Wró­cił na koń­cówkę sezonu i pięk­nie się zre­ha­bi­li­to­wał za ten dziwny debiut. – Gra­li­śmy w Byto­miu z Polo­nią. Jesz­cze były szanse na mistrzo­stwo Pol­ski, lecz przede wszyst­kim musie­li­śmy zwy­cię­żyć. Było 4:1, strze­li­łem wtedy dwa gole. Do tytułu nie wystar­czyło, bo pro­wa­dzący w tabeli Ruch Cho­rzów nie potknął się, poko­nał Wisłę Kra­ków. A po pierw­szej poło­wie byli­śmy mistrzem, bo Ruch prze­gry­wał… W każ­dym razie mocno pomo­głem dru­ży­nie w waż­nym momen­cie, no i przy­naj­mniej obro­ni­li­śmy tytuł wice­mi­strzow­ski, ponie­waż w razie porażki prze­sko­czyłby nas Gór­nik Zabrze. W nagrodę dosta­li­śmy małe radio­od­bior­niki Eltra, wów­czas praw­dziwy hit na rynku – zazna­cza z dumą.

W tam­tym cza­sie grał jesz­cze jako środ­kowy napast­nik, choć prze­cież w Pol­sce pił­kar­ską markę wyro­bił sobie jako bar­dzo solidny i potra­fiący ini­cjo­wać akcje ofen­sywne obrońca.

Gór­ski był drużbą

– W 1960 roku poje­cha­li­śmy na tournée do Bel­gii i strze­li­łem tam naj­wię­cej goli. Z Gan­dawą wygra­li­śmy 2:1, po moich tra­fie­niach. Ze Stan­dar­dem Liège było 2:2 i jedna bramka znowu moja. Pod­czas tej wyprawy mia­łem w sumie pięć goli. Na ostat­niej stro­nie „Expressu Wie­czor­nego” dali tytuł „Bom­bar­dier trzy­many pod kor­cem”. To o mnie. Szybko oka­zało się, że w Legii mogę grać wła­ści­wie na każ­dej pozy­cji – twier­dzi. Według niego nie cho­dziło o to, że był nie­spo­ty­ka­nie uni­wer­sal­nym pił­ka­rzem, ale o… sytu­ację tre­nera Gór­skiego.

– W klu­bie tre­ner nie został dobrze przy­jęty przez star­szych zawod­ni­ków. Pro­szę pamię­tać, że Legia w poło­wie lat 50. miała kil­ku­na­stu repre­zen­tan­tów Pol­ski, zdo­by­wała mistrzow­skie tytuły, ale bazo­wała na zawod­ni­kach spro­wa­dza­nych z kraju w ramach powo­łań do odby­cia zasad­ni­czej służby woj­sko­wej. Oczy­wi­ście naj­wię­cej było ich z Gór­nego Ślą­ska. Wielu „napły­wo­wych” pił­ka­rzy nie do końca akcep­to­wało pana Kazi­mie­rza, cho­ciaż nie wiem dla­czego. Ja z kolei mia­łem z nim bar­dzo dobre rela­cje. Moja mama przy­jaź­niła się z panią Marią, żoną tre­nera. Miesz­ka­li­śmy póź­niej w bloku przy Świę­to­krzy­skiej, po sąsiedzku z Gór­skimi. Ich syn Darek dora­stał razem z moim Paw­łem. Kazi­mierz Gór­ski był nawet drużbą na moim ślu­bie – zwraca uwagę boha­ter naszej opo­wie­ści.

Piłka zbyt pospo­lita

Kiedy Gór­ski był tre­ne­rem Legii, wcho­dzą­cego do składu Gmo­cha trak­to­wał jak swo­jego czło­wieka i wyko­rzy­sty­wał w dys­cy­pli­no­wa­niu pił­ka­rzy. – Gdy pod­sko­czył Horst Mah­seli, to gra­łem za niego na pra­wej obro­nie, a jak coś nie podo­bało się Mar­ce­lemu Strzy­kal­skiemu, to w pomocy. I tak dalej. Oczy­wi­ście pan Kazi­mierz wyko­rzy­sty­wał mnie w dobrej wie­rze, ale sku­tek tego był taki, że skon­fron­to­wał mnie z całą dru­żyną. Dałem sobie jed­nak radę, twardy byłem. Bić się w razie czego też umia­łem – uśmie­cha się Gmoch.

Wła­śnie ta wymien­ność pozy­cji – jak sam się domy­śla – spo­wo­do­wała, że stał się boisko­wym omni­bu­sem.

– Oczy­wi­ście musia­łem mieć odpo­wied­nie pre­dys­po­zy­cje. Byłem bar­dzo sprawny fizycz­nie, w mło­do­ści przede wszyst­kim zaj­mo­wa­łem się koszy­kówką. Ojciec – choć sam był pił­ka­rzem Zni­cza Prusz­ków – zabro­nił mi i bratu gra­nia w piłkę, uzna­jąc, że to zbyt pospo­lita dys­cy­plina. Że to całe pił­kar­skie towa­rzy­stwo jest nie dla nas, a koszy­kówka to co innego. Z moim star­szym o sześć lat bra­tem zaj­mo­wa­li­śmy się więc koszy­kówką. W piłkę gra­łem głów­nie w „Sokole”, czyli w parku w Prusz­ko­wie. Dzie­cia­kiem jesz­cze byłem, ale starsi brali takiego małego gnojka do dru­żyny, bo wie­dzieli, że i tak jestem od wszyst­kich lep­szy. I dzięki tej koszy­kówce prze­wyż­sza­łem każ­dego rów­nież ogólną spraw­no­ścią – argu­men­tuje.

Lista skal­pów

Gmoch tra­fił w końcu na stałe do for­ma­cji obron­nej, lecz nie pamięta, kiedy dokład­nie… Z pew­no­ścią było to za tre­nera Jaro­slava Vejvody. – Dla­czego obrona? Bo mia­łem bar­dzo dobre dłu­gie poda­nie na skrzy­dło, roz­po­czy­na­jące kontr­atak. Na jed­nym skrzy­dle grał wtedy Janusz Żmi­jew­ski, na dru­gim Robert Gado­cha i grze­chem byłoby tego nie wyko­rzy­stać – pod­kre­śla.

Zaczął się też spe­cja­li­zo­wać w indy­wi­du­al­nym kry­ciu naj­groź­niej­szych rywali, także w meczach repre­zen­ta­cji, w któ­rej pierw­szy raz zagrał w 1962 roku, jed­nak pod­sta­wo­wym zawod­ni­kiem został trzy lata póź­niej.

– Byłem pił­ka­rzem do spe­cjal­nych poru­czeń. Nie­źle sobie z tymi asami radzi­łem. Z czy­stym sumie­niem mam się czym pochwa­lić – zapew­nia. I wyli­cza swoje „skalpy”… – W 1965 roku sku­tecz­nie zaopie­ko­wa­łem się gwiazdą Man­che­steru Uni­ted Deni­sem Lawem w wygra­nym 2:1 w Glas­gow meczu ze Szko­cją w kwa­li­fi­ka­cjach do mistrzostw świata. Kry­łem też Óscara Masa w meczu z Argen­tyną (1:1) w Buenos Aires. Tydzień przed mistrzo­stwami świata w 1966 roku w star­ciu z Anglią na Sta­dio­nie Ślą­skim (0:1) odpo­wia­da­łem za Bobby’ego Charl­tona i też dobrze mi to wyszło. Tro­skli­wie zają­łem się San­dro Maz­zolą w meczu z Wło­chami (0:0) na Sta­dio­nie Dzie­się­cio­le­cia w eli­mi­na­cjach MŚ 1966. Pierw­sze 10–20 minut jesz­cze pró­bo­wał cza­ro­wać, ale potem twardo usia­dłem mu na karku i już nic nie mógł zro­bić – prze­ko­nuje.

Mię­dzy nami słup­kami

W rewanżu z Wło­chami Polacy prze­grali w Rzy­mie aż 1:6. Gmoch w tym fatal­nym spo­tka­niu rów­nież uczest­ni­czył.

– Nie chcę szu­kać uspra­wie­dli­wień, lecz czu­li­śmy się tam jakoś dziw­nie. Coś podane do zje­dze­nia ewi­dent­nie nam zaszko­dziło, ale dajmy spo­kój, nie roz­grze­bujmy już tej sprawy. W każ­dym razie pod­czas roz­grzewki nogi zamiast nas nosić, były jak z oło­wiu – opo­wiada dawny repre­zen­ta­cyjny obrońca.

Jakby tego było mało, poja­wił się też pro­blem z bram­ka­rzem. Począt­kowo tre­ner Ryszard Kon­ce­wicz zamie­rzał posta­wić na wspo­mnia­nego już Mariana Szeję, który jed­nak w repre­zen­ta­cji zagrał wcze­śniej tylko w gładko wygra­nym meczu z Fin­lan­dią (7:0).

– Dzień przed star­ciem z Ita­lią mie­li­śmy tre­ning strze­lecki. Marian wszystko łapał! Nawet z pię­ciu metrów, reago­wał fan­ta­stycz­nie. Jasio Liberda już się wku­rzał, że nic nie wcho­dzi. Znie­cier­pli­wiony zro­bił dyna­miczny zamach i… poło­żył Szeję, po czym spo­koj­nie posłał piłkę do siatki. To prze­wa­żyło. Kon­ce­wicz prze­stra­szył się, że świet­nie wyszko­leni tech­nicz­nie Włosi będą sto­so­wać takie same sztuczki jak Liberda i w ostat­niej chwili uznał, że postawi w bramce debiu­tanta Hen­ryka Stro­nia­rza z Wisły Kra­ków. Nie dla­tego jed­nak skoń­czyło się pogro­mem. Jestem prze­ko­nany, że zde­cy­do­wało to dziwne samo­po­czu­cie nas wszyst­kich w trak­cie spo­tka­nia. Robi­li­śmy za słupki usta­wiane pod­czas tre­ningu, a Włosi urzą­dzali sobie mię­dzy nami zawody sla­lo­mowe – samo­kry­tycz­nie przy­znaje Gmoch.

Szpieg w Anglii

Na szczę­ście były też takie mecze jak z Anglią w stycz­niu 1966 roku. Polacy zre­mi­so­wali w Liver­po­olu 1:1, a gospo­da­rze sześć mie­sięcy póź­niej zostali mistrzami świata.

– W tam­tych cza­sach Anglia była dla nas nie­osią­galna, tak ją odbie­ra­li­śmy. Dopiero gdy już zosta­łem tre­ne­rem, to postrze­ga­nie się zmie­niło, myślę, że z moim skrom­nym udzia­łem – pod­kre­śla. I wyja­śnia, w czym rzecz: – BBC wybie­rało wów­czas naj­lep­sze momenty z 11 meczów ligi angiel­skiej i prze­ka­zy­wało je – za zgodą na emi­sję w tele­wi­zji – do innych kra­jów. Był to jed­nak eks­trakt osza­ła­mia­jący! Po obej­rze­niu cze­goś takiego łatwo się naba­wić pił­kar­skich kom­plek­sów. Anglicy jawili się jako mistrzo­wie nie z tej ziemi. Będąc tre­ne­rem, zmie­ni­łem to myśle­nie. Przez pół roku jeź­dzi­łem do Anglii. Współ­pra­co­wa­łem też z angiel­skim „szpie­giem”, który z jakichś powo­dów nie lubił swo­ich roda­ków. Mia­łem dostęp do mate­ria­łów, które doku­men­to­wały różne mecze i zagra­nia, w któ­rych Anglicy już nie byli na boisku tacy feno­me­nalni. Dys­po­nu­jąc cen­nymi mate­ria­łami, udało mi się prze­ko­nać naszych pił­ka­rzy, że prze­ciw­nicy naprawdę są do ugry­zie­nia i jestem pewien, że w 1973 roku to rów­nież miało wpływ na nasze zwy­cię­stwo w Cho­rzo­wie i remis na Wembley – zapew­nia.

Faceci w raj­tu­zach

Gmoch dużo opo­wiada o repre­zen­ta­cji, a prze­cież w pamięci ma wiele meczów w bar­wach Legii, by­naj­mniej nie tylko z debiu­tanc­kiego sezonu. Ni­gdy nie zapo­mni choćby star­cia z Gala­ta­sa­ray Stam­buł o ćwierć­fi­nał Pucharu Zdo­byw­ców Pucha­rów w 1964 roku.

– W War­sza­wie wygra­li­śmy 2:1, w 69. minu­cie tra­fia­łem do siatki i znowu poczu­łem się jak snaj­per. W rewanżu prze­gra­li­śmy 0:1, ale atmos­fera w Tur­cji była nie­sa­mo­wita. Kibice już dwa dni wcze­śniej roz­bi­jali namioty wokół sta­dionu i cze­kali na mecz. Żaden pił­karz z przy­jezd­nej dru­żyny nie miał prawa czuć się tam kom­for­towo. O awan­sie decy­do­wała trze­cia kon­fron­ta­cja, na neu­tral­nym tere­nie. Było 1:0 dla nas, zała­twił ich Heniu Apo­stel – pod­kre­śla.

O pół­fi­nał Legia wal­czyła z TSV 1860 Mona­chium. Naj­pierw grała u sie­bie. – Na początku marca chwy­cił mocny mróz. Murawa nie nada­wała się do gry, a woj­sko nie było w sta­nie jej przy­go­to­wać. Naj­go­rzej, że nie posia­da­li­śmy odpo­wied­niego obu­wia na zmar­z­niętą sko­rupę. Niemcy raz, że mieli już wymienne korki, to jesz­cze na ten siar­czy­sty mróz prze­zor­nie zało­żyli raj­tuzy, które trzy­mały cie­pło. A my wyszli­śmy na nich w tych deli­kat­nych buci­kach, z tymi gołymi nóż­kami jak do kąpieli. Śli­zga­li­śmy się, a nie gra­li­śmy w piłkę. Przegra­li­śmy 0:4. Potem w Mona­chium było 0:0, ale wobec strat z War­szawy już nic nie dało się zro­bić – opo­wiada.

Ekran z brat­kiem

Warto też przy­po­mnieć, że przez wiele lat – jako pił­karz, a póź­niej jesz­cze jako tre­ner – Gmoch wystę­po­wał w popu­lar­nym tele­wi­zyj­nym pro­gra­mie dla dzieci i mło­dzieży. Wszystko zaczęło się od wywiadu w „Sztan­da­rze Mło­dych”, który prze­pro­wa­dził redak­tor Tade­usz Olszań­ski.

– Była taka moda, aby poka­zy­wać, że pił­ka­rze są nie tylko od gra­nia, bra­nia pie­nię­dzy i popi­ja­nia w wol­nym cza­sie, ale że na przy­kład są też stu­den­tami i kształcą się nawet na trud­nych kie­run­kach. Wymy­ślono, że takimi eks­po­no­wa­nymi posta­ciami będą bram­karz Gór­nika Zabrze Hubert Kostka, no i ja, bo obaj wybra­li­śmy zupeł­nie nie­ty­powe dla pił­ka­rzy stu­dia na pre­sti­żo­wych uczel­niach tech­nicz­nych. Redak­tor Olszań­ski odwie­dził mnie i mał­żonkę w domu, ten mate­riał wykra­czał zde­cy­do­wa­nie poza piłkę. Tak się zaczęła moja obec­ność w mediach. A potem Maciej Zimiń­ski, pro­wa­dzący popu­larny pro­gram „Ekran z brat­kiem”, zapy­tał Olszań­skiego, czy zna jakie­goś nie­złego pił­ka­rza, który dobrze mówi po pol­sku. Nie było w tym zło­śli­wo­ści, bo w tam­tym cza­sie wielu czo­ło­wych fut­bo­li­stów pocho­dziło z Gór­nego Ślą­ska i w ich mowie oczy­wi­ście było to wyczu­walne – wyja­śnia Gmoch.

Pro­gram krę­cono na żywo z Pałacu Kul­tury i Nauki. Był to rodzaj szkółki pił­kar­skiej dla mło­dych tele­wi­dzów.

– Demon­stro­wa­łem różne zagra­nia, sztuczki tech­niczne, żon­glerki głową, nogami. A skoro na żywo, to lekka pre­sja była. Piękne prze­ży­cie. Przez kil­ka­na­ście lat mia­łem w tele­wi­zji sześć minut w każdy czwar­tek! – uświa­da­mia nam Gmoch.

Ale to prze­cież nie „Ekran z brat­kiem” spra­wił, że stał się bar­dzo ważną posta­cią w histo­rii nie tylko pol­skiego fut­bolu. I warto wie­dzieć, że zanim został cenio­nym tre­ne­rem w Gre­cji, zanim samo­dziel­nie popro­wa­dził kadrę naro­dową i tra­fił do legen­dar­nego sztabu Kazi­mie­rza Gór­skiego, sam był bar­dzo dobrym pił­ka­rzem – czo­ło­wym ligow­cem i waż­nym repre­zen­tan­tem kraju.

BIO­GRAM

Uro­dzony: 13 stycz­nia 1939 roku w Prusz­ko­wie Pozy­cja na boisku: obrońca Repre­zen­ta­cja Pol­ski: 29 meczów, 0 goli

Kluby: Znicz Prusz­ków (do 1960), Legia War­szawa (1962–68; 190 meczów, 11 goli)1

Mistrz Pol­ski (1969), zdo­bywca Pucharu Pol­ski (1964, 1966)

uwzględ­nione są mecze i gole tylko w naj­wyż­szej kla­sie roz­gryw­ko­wej w danym kraju [wróć]

2

Józef Boniek - Boniek kon­tra Ame­ryka

„Towa­rzy­szu gene­rale, chyba nie chce­cie mi powie­dzieć, że jeśli Ame­ry­ka­nie napadną na Pol­skę, to brak żoł­nie­rza Bońka Józefa sprawi, że my tę wojnę prze­gramy?”. „Ależ towa­rzy­szu sekre­ta­rzu, na pewno wygramy!”. Na szczę­ście do agre­sji ame­ry­kań­skiej nie doszło, a dzielny żoł­nierz Józef Boniek, który przy oka­zji nie­źle grał w piłkę, mógł zmie­nić woj­sko­wego Zawi­szę na mili­cyjną Polo­nię Byd­goszcz.

Na pił­kar­skiej eme­ry­tu­rze nie wypi­nał piersi do pił­kar­skich orde­rów, bo wie­dział, że gwiazdą fut­bolu to był jego syn Zbi­gniew. Ale Józef Boniek też miał talent do piłki i odda­nych kibi­ców. Jak bar­dzo ceniono jego boiskowe umie­jęt­no­ści, naj­le­piej obra­zuje aneg­dota, którą opowie­dział mi Sła­wo­mir Woj­cie­chow­ski, z zawodu nauczy­ciel, a z zami­ło­wa­nia badacz histo­rii Polo­nii Byd­goszcz. On z kolei usły­szał ją kie­dyś od głów­nego boha­tera tego roz­działu.

Schy­łek 1958 roku. 27-letni Boniek od sze­ściu lat grał w byd­go­skim Zawi­szy, lecz co naj­wy­żej w dru­giej lidze. Do woj­sko­wego klubu tra­fił jako żoł­nierz zasad­ni­czej służby. Był już prak­tycz­nie nie do rusze­nia, bo Zawi­sza mógł sku­tecz­nie odsy­łać z kwit­kiem każ­dego, kto czy­nił zakusy na war­to­ścio­wego środ­ko­wego obrońcę. Miało to jed­nak istotny sku­tek uboczny: blo­ko­wało roz­wój pił­ka­rza. W końcu cho­dziło tylko o zaple­cze eks­tra­klasy…

W Byd­gosz­czy w naj­wyż­szej kla­sie roz­gryw­ko­wej funk­cjo­no­wała Polo­nia, powią­zana z resor­tem spraw wewnętrz­nych. Bar­dzo chciała mieć u sie­bie defen­sora Zawi­szy. Tylko jak go wycią­gnąć, jeśli woj­skowy klub na upar­cie sta­wiane pyta­nie odpo­wia­dał rów­nie sta­now­czym „nie”? Armia się zawzięła, ale mili­cja nie odpusz­czała.

Nie było rady: mili­cja popro­siła o wspar­cie par­tię. Do dowódcy Pomor­skiego Okręgu Woj­sko­wego zadzwo­nił pierw­szy sekre­tarz z Komi­tetu Woje­wódz­kiego Pol­skiej Zjed­no­czo­nej Par­tii Robot­ni­czej i nie bawił się w gadki szmatki:

– „Towa­rzy­szu gene­rale, chyba nie chce­cie mi powie­dzieć, że jeśli Ame­ry­ka­nie napadną na Pol­skę, to brak żoł­nie­rza Bońka Józefa sprawi, że my tę wojnę prze­gramy?”.

– „Ależ towa­rzy­szu sekre­ta­rzu, na pewno wygramy!”.

– „No to pro­szę was, jak dobrego oby­wa­tela, niech Zawi­sza nie blo­kuje przej­ścia pił­ka­rza Bońka do naj­lep­szego klubu w naszym mie­ście”.

Szach i mat! Józef Boniek dostał wresz­cie zgodę na zmianę klubu.

– To było zwień­cze­nie dłu­gich sta­rań Polo­nii o Bońka, który w jej bar­wach zagrał już rok wcze­śniej w towa­rzy­skim meczu ze Spartą Rot­ter­dam. Przy­miarka wypa­dła zna­ko­mi­cie i od tego czasu było jasne, że Polo­nia w zabie­gach o ścią­gnię­cie obrońcy nie usta­nie – opo­wiada Woj­cie­chow­ski.

Getry na dru­tach

– Cała nasza rodzina pocho­dzi z Nakła nad Note­cią. Wujek Józef w piłkę zaczy­nał grać oczy­wi­ście w Czar­nych Nakło – zazna­cza Józef Pie­chota. Jego ojciec oraz Jadwiga, żona Józefa Bońka, byli rodzeń­stwem.

Pie­chota póź­niej też był pił­ka­rzem Czar­nych, zresztą w dru­ży­nie pro­wa­dzo­nej przez wujka, a następ­nie sędzią pił­kar­skim.

– Zaraz po woj­nie w pił­kar­skich klu­bach było bied­nie i ciężko, bra­ko­wało pod­sta­wo­wego sprzętu. Pamię­tam opo­wie­ści cioci Jadwigi, jak pił­ka­rzom Czar­nych robiła getry na dru­tach – opo­wiada kuzyn Zbi­gniewa Bońka.

– Wujek Józek jak tra­fił do Zawi­szy, zamiesz­kał na Osie­dlu Leśnym. Po prze­no­si­nach do Polo­nii dostał więk­sze miesz­ka­nie. Kiedy już zaczą­łem pra­co­wać w Zakła­dach Rowe­ro­wych w Byd­gosz­czy, chęt­nie odwie­dza­łem rodzinę. Na­dal miesz­ka­łem w Nakle, ale czę­sto noco­wa­łem u Boń­ków przy Suł­kow­skiego. W ogóle ja z moimi kuzy­nami, Rom­kiem i Zbysz­kiem, w zasa­dzie się wycho­wy­wa­łem – mówi Pie­chota, który obec­nie działa w Kujaw­sko-Pomor­skim Związku Piłki Noż­nej i jest prze­wod­ni­czą­cym Sądu Kole­żeń­skiego.

W Zawi­szy (przez pewien czas dzia­łał pod nazwą OWKS i CWKS) Boniek tra­fił na zły okres. Aku­rat zaczęło się mar­gi­na­li­zo­wa­nie dzia­łal­no­ści woj­sko­wych klu­bów; z wyjąt­kiem CWKS War­szawa, czyli Legii. W 1954 roku Zawi­sza mógł uczest­ni­czyć jedy­nie w żoł­nier­skich roz­gryw­kach. Zdo­był zresztą mistrzo­stwo Ludo­wego Woj­ska Pol­skiego. Potem byd­gosz­cza­nie zostali przy­wró­ceni do cen­tral­nych roz­gry­wek, lecz pierw­szy raz w eks­tra­kla­sie zagrali dopiero w 1961 roku.

Polo­nia wycią­gnęła Bońka z Zawi­szy wcze­śniej, dzięki czemu wystą­pił w eli­cie jesz­cze przed trzy­dziestką. W tam­tych cza­sach był to już zwy­kle schy­łek kariery.

Zade­biu­to­wał 15 marca 1959 roku, trzy dni po 28. uro­dzi­nach. Polo­nia na swoim sta­dio­nie w obec­no­ści 12 tysięcy widzów poko­nała Wisłę Kra­ków 1:0 po golu Mariana Sta­cho­wi­cza. Boniek zagrał na środku obrony i pora­dził sobie bar­dzo dobrze. Szybko stał się jed­nym z naj­waż­niej­szych pił­ka­rzy w dru­ży­nie. W eks­tra­kla­sie wystę­po­wał przez trzy sezony.

W piłkę z Nor­kow­skim

– Bywa­łem na każ­dym meczu Polo­nii. Sie­dzia­łem na try­bu­nie, która ist­nieje do dzi­siaj, z cio­cią, czyli mamą Zbyszka. Ale nie tylko z nią, bo także z żonami innych pił­ka­rzy Polo­nii. Nie­sa­mo­wite były z nich kibicki. Wokół zawsze zosta­wały puste miej­sca, bo inni woleli trzy­mać się z dala od żywo dopin­gu­ją­cych pań. Były śpiewy, nawo­ły­wa­nia, zagrze­wa­jące do gry okrzyki, pre­ten­sje do sędziego… Cza­sami w ruch szły para­solki. Oglą­da­nie meczu w takim towa­rzy­stwie zamie­niało się w rytuał. Pani Cir­kow­ska, pie­lę­gniarka i żona pił­ka­rza Mariana Cir­kow­skiego, przed każ­dym spo­tka­niem miała naszy­ko­wane drob­niaki i zako­py­wała je w pobli­skiej pia­skow­nicy. Na dobrą wróżbę, żeby nasi wygrali – opo­wiada Pie­chota.

W gru­pie naj­za­go­rzal­szych kibi­ców poja­wiały się też dzieci pań­stwa Boń­ków: paro­letni Zbi­gniew i dwa lata star­szy Roman.

– Zby­szek nie­raz opo­wia­dał, że bywał na meczach ojca i to oczy­wi­ście prawda. W 1960 roku, czyli jako czte­ro­la­tek, był na zgru­po­wa­niu Polo­nii w nad­mor­skim Kamien­nym Potoku, na które z zawod­ni­kami poje­chały też rodziny. Żar­tu­jemy, że choć Zby­szek jest wycho­wan­kiem Zawi­szy, na pierw­szy obóz poje­chał z Polo­nią – śmieje się Woj­cie­chow­ski.

Naj­więk­szą gwiazdą klubu był oczy­wi­ście snaj­per Marian Nor­kow­ski, który wów­czas przy­go­to­wy­wał się do wyjazdu z repre­zen­ta­cją Pol­ski na igrzy­ska olim­pij­skie w Rzy­mie (1960).

– Wdowa po Nor­kow­skim mówiła mi, że wła­śnie na tym zgru­po­wa­niu mały Zby­szek cho­dził za jej mężem z piłką pod pachą i upar­cie pro­sił: „Panie Maria­nie, poko­pie pan ze mną piłkę? Ale ja pana bar­dzo pro­szę, tylko chwilę! To co, poko­pie pan ze mną piłkę?”. Trzeba przy­znać, że już wtedy uczył się od naj­lep­szych – zauważa kro­ni­karz Polo­nii.

Następca z Byto­mia

Polo­nia z eks­tra­klasy spa­dła w 1961 roku. To był czarny sezon dla byd­go­skiego fut­bolu, bo dru­gim spad­ko­wi­czem był Zawi­sza. Józef Boniek pił­kar­skie buty na kołku zawie­sił trzy lata póź­niej. Z klu­bem roz­stał się ele­gancko. Zawczasu lojal­nie infor­mo­wał, by klub szu­kał nowego sto­pera. Wybór padł na Jana Lesz­czyń­skiego, który w 1963 roku zdo­był z Polo­nią Bytom mistrzo­stwo Pol­ski junio­rów. Gra­jący w eks­tra­kla­sie byto­mia­nie mieli wtedy mocny skład. Lesz­czyń­ski nie liczył, że się do niego prze­bije.

– Szy­ko­wał się trans­fer do Wisłoki Dębica. Już nawet zamiesz­kał tam w hotelu robot­ni­czym, ale nie był zado­wo­lony. Wysłał list do Polo­nii Byd­goszcz, że jed­nak woli grać dla niej. To wystar­czyło. Reszta odbyła się po linii mili­cyj­nej. Na komendę w Dębicy przy­szedł nakaz, aby funk­cjo­na­riu­sze spro­wa­dzili oby­wa­tela Lesz­czyń­skiego do Byd­goszczy. W Wisłoce nie mieli nic do gada­nia – opo­wiada Woj­cie­chow­ski. Jesie­nią 1964 roku Lesz­czyń­ski zdą­żył jesz­cze zagrać w jed­nej dru­ży­nie z Boń­kiem. Poko­le­niowa zmiana nastą­piła bar­dzo płyn­nie.

Lubił spo­kój

Józef Boniek pra­co­wał póź­niej jako tre­ner w mniej­szych klu­bach, jed­nak dalej kibi­co­wał Polo­nii, także tej żuż­lo­wej i hoke­jo­wej. No i z rosną­cym zain­te­re­so­wa­niem przy­glą­dał się pił­kar­skim postę­pom młod­szego syna. – Dobrze wie­dział, że Zby­chu ma ogromny talent, ale niczego mu nie uła­twiał. Oce­niał go jak ojciec, ale też jako bar­dzo wyma­ga­jący tre­ner – mówi Pie­chota.

Z coraz więk­szych suk­ce­sów przy­szłego meda­li­sty mistrzostw świata i zdo­bywcy Pucharu Mistrzów ojciec był oczy­wi­ście dumny. – Gdy we wrze­śniu 1983 roku repor­ter gdań­skiej tele­wi­zji zapy­tał go, komu będzie kibi­co­wał w pucha­ro­wym meczu Lechii Gdańsk z Juven­tu­sem Turyn, odpo­wie­dział, że tej dru­ży­nie, w któ­rej gra jego syn – zwraca uwagę Pie­chota, świet­nie orien­tu­jący się w histo­rii byd­go­skiego fut­bolu.

Sza­no­wany obrońca Zawi­szy i Polo­nii zmarł w wieku 88 lat.

– Mia­łem z nim kon­takt w zasa­dzie do ostat­nich chwil życia. Ni­gdy nie pchał się do pierw­szego sze­regu, lubił spo­kój. To był bar­dzo dobry i mądry czło­wiek – mówi o wujku.

– Nie mam wąt­pli­wo­ści, że pan Józef uni­kał publicz­nych wypo­wie­dzi – zapew­nia Woj­cie­chow­ski. – Zupeł­nie nie zale­żało mu, by wszy­scy powta­rzali, że to prze­cież ojciec Zbi­gniewa Bońka. A chyba mu to nawet prze­szka­dzało. W naj­mniej­szym stop­niu nie pró­bo­wał korzy­stać ze sławy i pozy­cji, na jaką zapra­co­wał jego syn. A my, kibice w Byd­gosz­czy, i tak dobrze wiemy, że Józef Boniek jako pił­karz napi­sał swoją piękną pił­kar­ską histo­rię.

BIO­GRAM

Uro­dzony: 12 marca 1931 roku w Nakle nad Note­cią Zmarł: 12 grud­nia 2019 roku w Byd­gosz­czy Pozy­cja na boisku: obrońca

Kluby: Czarni/Stal Nakło nad Note­cią (do 1952), OWKS/CWKS Zawi­sza Byd­goszcz (1952–58), Polo­nia Byd­goszcz (1959–64; 60 meczów, 0 goli)1

uwzględ­nione są mecze i gole tylko w naj­wyż­szej kla­sie roz­gryw­ko­wej w danym kraju [wróć]