Bracia Vega - Lars Lenth - ebook + książka

Bracia Vega ebook

Lars Lenth

4,3

Opis

Ekolodzy i hodowcy w walce na śmierć i życie. Kolejne śledztwo Leonarda Vangena.

Bestsellerowy thriller nowej gwiazdy ze Skandynawii

Północna Norwegia, jedna z wielu w tym rejonie farm łososia, będąca częścią koncernu NorFish AG. Farmą kierują bracia Vegowie. Ich wygodne i dostatnie życie nie byłoby możliwe bez wsparcia trzeciego brata – szefa miejscowej policji, który kryje liczne machinacje pozbawionych wszelkich skrupułów przedsiębiorców. Gdy farma pada ofiarą zamachu, szef NorFish AG Axel Platou zleca swojemu przyjacielowi z młodości Leonardowi Vangenowi przeprowadzenie śledztwa. Wkrótce znika bez śladu Erna, znana ekoaktywistka…

Trzecia część serii z Vangenem w roli głównej wyróżnia się nie tylko dowcipem, czarnym humorem i celnymi refleksjami, ale także odwagą w napiętnowaniu społeczeństwa za chciwość, drapieżność i bezrefleksyjne przedkładanie interesów ekonomicznych nad potrzeby środowiska.

Lars Lenth – norweski pisarz, a zarazem mistrz wędkarstwa muchowego. Nakręcił dla telewizji ponad 30 programów wędkarsko-podróżniczych, napisał też wiele książek i artykułów z tej dziedziny. Od kilku lat z powodzeniem pisze także powieści kryminalne. Bracia Vega to trzecia powieść z prawnikiem Leonardem Vangenem w roli głównej. Wcześniej ukazały się: Norweski pacjent i Mężczyźni, którzy nienawidzą wilków, o której Wojciech Chmielarz napisał, że „to najciekawszy i najbardziej nowatorski kryminał, jaki przeczytał w ostatnich miesiącach”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 318

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (7 ocen)
4
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: BRØDRENE VEGA
Opieka redakcyjna: ANDRZEJ STAŃCZYK
Redakcja: ANNA MILEWSKA
Korekta: JOLANTA STAL, JUSTYNA TECHMAŃSKA, LIDIA TIMOFIEJCZYK, MARIA WOLAŃCZYK
Projekt okładki i stron tytułowych: PAWEŁ PANCZAKIEWICZ
Ilustracja na okładce: PAWEŁ CZERWIŃSKI on Unsplash
Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ
Copyright © Lars Lenth 2015 Published by the Agreement with Stilton Literary Agency, Norway and Book/lab Literary Agency, Poland © Copyright for the Polish translation by Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2020
This translation has been published with the financial support of NORLA Tłumaczenie dofinansowane w ramach programu dotowania tłumaczeń literatury norweskiej NORLA (Norwegian Literature Abroad)
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-07153-3
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

1

WE WCZESNY PONIEDZIAŁKOWY PORANEK, pod koniec sierpnia, mężczyzna o nazwisku Torvald Vega zacumował najszybszą norweską łódź pontonową przy pomoście farmy łososi pod Brønnøysundem i zeskoczył na ląd. Dzień był szary, chmury wisiały nisko nad fiordem, zero wiatru i tylko siedem stopni ciepła.

Kompleks leżał w otoczeniu imponującego fiordowego krajobrazu Nordlandu, ale Torvald dostrzegał w naturze nie piękno i tajemnicę, lecz wyłącznie przeszkody – zjawiska i istoty mające na celu zniszczenie jego samego oraz należącego do niego biznesu. Wystarczyła foka, niepogoda, orka czy nurkujący kormoran, by nagle kompletnie popsuł mu się humor.

Torvald był ubrany w chroniący go przed żywiołami czerwono-czarny obcisły kombinezon ratunkowy, w którym poruszał się charakterystycznym, kołyszącym krokiem niczym kobieta w zaawansowanej ciąży. Na głowie miał wypłowiały skórzany kapelusz kowbojski, z miękkim rondem i rzemykiem pod brodą, a na nogach solidne kozaki marki Sorel, z czarną gumową podeszwą i białą futrzaną wypustką u góry. Na jego nosie tkwiły designerskie prostokątne okulary o metalowej oprawce.

Torvald Vega kochał swoje połyskujące srebrzyście łososie bardziej niż siebie samego, ubóstwiał bez wyjątku blisko dwa miliony sztuk, które pływały w kółko w siatkowych klatkach firmy hodowlanej Fjordlax, położonej u ujścia Storbørji, opuszczonej odnogi Velfjordu na wybrzeżu Helgelandu. Nie znał przyjemniejszego zajęcia niż przechadzanie się między pojemnikami pełnymi ryb. Spacerując z rękoma założonymi na plecach, czuł się jak winiarz z Bordeaux wędrujący wśród swoich winnic. Przyglądał się stworzeniom, które finansowały jego drogie łodzie, zegarki i wszystkie niezdrowe nawyki, jakim oddawał się w starannie zaprojektowanym domu o powierzchni dziewięciuset metrów kwadratowych, położonym na stałym lądzie.

Za każdym razem, gdy był na farmie, zdejmował ze ściany duży podbierak, wyławiał jednego farciarza z pierwszej lepszej klatki i wyrzucał go do morza – darowywał wolność, której ryba nigdy nie zaznała. Robił tak, ponieważ dawało mu to upajające poczucie kontroli nad życiem i śmiercią, a jednocześnie wiedział, że zieloni faszyści, którzy wychodzili z siebie, byle tylko przeszkodzić akwakulturze, widząc coś takiego, na pewno zadławiliby się tym swoim tofu!

Gdy Torvald zbliżał się do największej klatki, pełnej pięciokilogramowych łososi gotowych do uboju, odniósł wrażenie, że coś jest nie tak.

Było zbyt cicho.

Żadnego pluskania, żadnych wyskoków w powietrze, woda nie była nawet pofałdowana. Kiedy dostrzegł na jej powierzchni białe punkty, upuścił podbierak na deski i przyspieszył kroku na tyle, na ile pozwalał mu opinający ciało kombinezon.

Mnóstwo martwych i półmartwych łososi unosiło się na wodzie brzuchem do góry, niczym mikroskopijne góry lodowe na czarnej jak smoła tafli.

Torvald chwycił aluminiową krawędź klatki, pochylił się nad nią ostrożnie i z niedowierzaniem obserwował wodę. W siatce była potężna szczelina, sięgająca co najmniej dwa metry w głąb. Kilka ryb krążyło jeszcze w środku, ale większość zniknęła. Dwieście tysięcy tłustych, dorodnych egzemplarzy Salmo salar znajdowało się już nie wiadomo gdzie.

Z bezwładnie zwisającymi ramionami Torvald osunął się na kolana. Po jego świeżo ogolonej brodzie płynęła strużka śliny i skapywała na kombinezon. Piwne oczy za szkłami okularów były pełne niedowierzania i zdumienia. Podniósł głowę i wpatrzył się w szare, nieruchome niebo, jakby tam mógł znaleźć odpowiedź. Stado mew, odkrywszy obfitą ucztę, nadleciało całą chmarą i z dzikim skrzekiem i piskiem rzuciło się na klatkę, rozszarpując martwe i półmartwe ryby.

Torvald obserwował rozgrywający się na jego oczach okrutny spektakl natury. Przez kilka minut tkwił jak sparaliżowany, a potem jego nabiegłą krwią twarz ukrytą pod kowbojskim kapeluszem wykrzywił grymas i potężny multimilioner zaczął szlochać niczym małe dziecko.

2

MNIEJ WIĘCEJ W TYM SAMYM CZASIE osiemset kilometrów na południe stamtąd, na wyspie Gåsøya w gminie Bærum, hybrydzie miasta i prowincji, pełnomocnik adwokacki Leo Vangen siedział na leżaku na swoim tarasie. Kołysząc bosą prawą stopą, wpatrywał się w jeden punkt po drugiej stronie Oslofjordu.

W szpital Sunnaas.

Leo lubił patrzeć na ten duży ceglany budynek, w którym państwo umieszczało ludzi po „niemal całkowitej utracie funkcji życiowych wskutek choroby lub wypadku”. Już sam fakt, że nie jest tam, tylko jako mieszkaniec najbogatszej gminy Norwegii siedzi sobie bezpieczny na leżaku w paski, często przepełniał go czymś w rodzaju wewnętrznego spokoju i wdzięczności. Zazwyczaj. Natomiast dzisiaj nie pomagało nawet intensywne wlepianie oczu w gmach mieszczący tyle przetrąconych życiorysów. Mrowiło go w całym ciele.

Pierwszy raz od ponad dwudziestu lat Leo zaprosił grono starych przyjaciół do siebie na kolację.

Wstał z leżaka, poczłapał przez taras i wszedłszy do domu, zdjął zieloną pikowaną kurtkę, i ruszył do łazienki. Z szafki o lustrzanych drzwiczkach wyjął fiolkę z valium, połknął od razu dwie tabletki, popijając je zimną wodą z kranu. To żaden powód do wstydu, pomyślał, patrząc w odpływ.

W minionych latach powtarzał sobie jak mantrę, że to zupełnie normalne, że ludzie się od siebie oddalają i przestają utrzymywać kontakt. Dopiero ostatnio dotarło do niego, że przyczyna leży w nim. Nie widział żadnego ze starych znajomych przez dwie dekady z powodu wstydu, że jego życie nie ułożyło się tak spektakularnie, jak oczekiwał.

Nadal jest pełnomocnikiem adwokackim, ma głodową pensję i nędzne biuro w najbrzydszym budynku w Lilleaker.

Nadal jest samotnym dozorcą rozpadającej się willi w otoczeniu pałaców, które wyrosły na Gåsøyi w Bærum.

Jego zadanie polegało na pilnowaniu, aby ta ruina, odziedziczona przez niego i rodzeństwo po rodzicach, całkiem się nie rozpadła. Wprowadziwszy się do niej z powrotem na krótko przed Wielkanocą, wymienił parę desek, wstawił kilka nowych szyb i urządził sobie małe biuro. Teoretycznie miał tu więcej przestrzeni, ale w praktyce korzystał tylko z jednej trzeciej domu, którego znaczna część pozostawała nieużywana.

W młodości obiecał sobie, że w żadnym wypadku nie spędzi reszty życia w gminie Bærum. Ale nie ruszył się z niej na dobre nawet o metr, chociaż właśnie dobiegał pięćdziesiątki.

Starzenie się miało jedną zaletę: ludzie w końcu przestali się nim interesować. Od dawna nikt go już nie pytał, co chce osiągnąć, jaki ma cel. Niczego od niego nie oczekiwano. Mógł na to gwizdać i stał się w tym dosyć dobry.

Leo wszedł do kuchni, obrał dwa banany i jedno kiwi, wyjął z zamrażalnika opakowanie mrożonych truskawek i wrzucił wszystkie owoce do czerwonego blendera, dodając trochę cukru waniliowego i soku jabłkowego. Zdrowy początek dnia, mający zrekompensować całą truciznę, która go czekała.

Kiedyś był żonaty, potem miał parę kobiet. Teraz jest singlem. Doszedł do wniosku, że tak jest mu najlepiej i że to chyba najkorzystniejsze rozwiązanie dla wszystkich.

Powlókł się do salonu, do regału wypełniającego całą ścianę, włączył album Mezzanine zespołu Massive Attack i wyszedł z powrotem na taras. Czuł pod bosymi stopami gładkie dębowe deski, które od niedawna pachniały już nie zbutwiałym drewnem, tylko świeżym lakierem, a ta woń zawsze kojarzyła mu się z obrazem nieprzytomnego kolegi wynoszonego ze szkolnej toalety przez dwóch ojców o ponurych twarzach. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku ciekawski dwunastoletni Axel Platou odkrył w garażu pojemnik z lakierem do drewna i zachwycony jego zapachem postanowił sprawdzić, co się stanie, jeśli zmoczy nim skarpetkę i potrzyma ją sobie pod nosem. Gdyby ktoś wtedy powiedział, że Axel Platou będzie kiedyś jednym z najbogatszych Norwegów, wszyscy uznaliby to za żart.

Podczas gdy Leo siedział na leżaku i patrzył na wodę, niebo i las, czekając, aż valium zacznie działać, jego lokator Kjartan Smeby, przeciąwszy trawnik, usiadł z gołym torsem na żółtym leżaku pod różanym żywopłotem. Chudy rzeźbiarz z Rjukan o łagodnym spojrzeniu i długich, ciemnych lokach wrócił niedawno z jakiejś plaży w Indiach. Trzy miesiące jogi eksperymentalnej i płukania jelit poskutkowały jedynie wypadającym dyskiem. Wciąż nie miał na sobie ani grama tłuszczu.

– Jak tam twoje plecy? – spytał Leo, nie spodziewając się wyczerpującej odpowiedzi.

– Magicznie – rzucił Kjartan, wpatrując się w niebo.

– Wiesz, co słyszałem?

– Co takiego?

– Że przyczyna siedemdziesięciu procent przypadków wypadnięcia dysku tkwi w głowie.

– Interesujące – odparł Kjartan.

– Prawda?

Na tarasie wylądowała mewa śmieszka, na próbę stuknęła dziobem w lakier i przyjrzała się badawczo dwóm mężczyznom na leżakach, oni zaś odpowiedzieli jej sceptycznym spojrzeniem.

– Massive Attack? – spytał Kjartan.

– Aha – odpowiedział Leo.

– Winyl?

– Owszem.

– Pozer.

Leo uśmiechnął się i wypił łyk smoothie.

– Dlaczego nie jesteś w biurze? – zainteresował się Kjartan.

– Pracuję w domu.

– Przecież cały czas przesiadujesz na tarasie.

– Trzeba wykorzystać ostatnie ładne dni.

Mewa wzbiła się w powietrze i odleciała. Świeża bryza wydymała białe żagle łodzi pływających po wodach Oslofjordu. Było ich znacznie mniej niż w lipcu.

– Ale z nas cholerni szczęściarze. – Kjartan zerwał pomarańczową dziką różę i powąchał kwiat.

– Co masz na myśli? – spytał Leo.

– No bo możemy tak tu sobie siedzieć na własnej wyspie w najbogatszym kraju świata i na dodatek mieć jeszcze taki widok.

Leo spojrzał z boku na artystę, zmarszczył czoło i ponownie zwrócił spojrzenie na fiord. Jego szaroniebieskie oczy analitycznie obserwowały okolicę. Można było odnieść wrażenie, że Leo przygląda się wszystkiemu i wszystkim z jednakową nieufnością.

– Parę osób przyjdzie dziś na kolację.

– Okej – odpowiedział Kjartan, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie.

– Jeszcze nigdy nikogo tu nie zaprosiłem. Przez dwadzieścia lat nie miałem ani jednego cholernego gościa. Czy to nie chore?

– Dobrze, że ktoś przyjdzie – stwierdził Kjartan.

– Upieczesz szarlotkę? – Leo zakołysał bosą stopą.

– Jasne – potwierdził rzeźbiarz.

Wszyscy koledzy porobili kariery, tak jak większość dorastających w Bærum Wschodnim. Doktor socjologii, specjalizujący się w badaniu przemocy domowej, fachowiec od reklamy o ambicjach filmowca dokumentalisty, pracownik socjalny posiadający własną firmę, antropolog społeczny i inwestor. Żadnych spektakularnych plajt, defraudacji, nadużywania narkotyków, zabójstw czy prób samobójczych. Oczywiście życie odcisnęło piętno na ich twarzach – pozostawiając ślad po kompromisach, wypitych butelkach wina, nieprzespanych nocach i utraconych szansach – ale w gruncie rzeczy wszyscy wyglądali na zadowolonych, przynajmniej po kilku kieliszkach chilijskiego czerwonego wina.

Leo, nafaszerowany valium, odebrał całe towarzystwo z pomostu klubu żeglarskiego na Snarøyi i swoją starą jolką przewiózł na Gåsøyę. Trwało to nie dłużej niż dziesięć minut, ale miał wrażenie, że nie płynie, tylko nurkuje.

Pierwsza godzina spędzona na tarasie w wieczornym słońcu była kompletnie surrealistyczna. W jednej chwili Vangenowi zdawało się, że czas się zatrzymał i przy stole siedzą bliscy sobie, wciąż ci sami młodzi ludzie, tylko ucharakteryzowani na panów w średnim wieku, a już w następnej nie mógł oprzeć się wrażeniu, że na wyspę wtargnęła gromada całkowicie obcych mu facetów, których nigdy nie znał i od których dzieli go dystans nie do pokonania. Jednak w miarę jak słońce chowało się za horyzontem i król alkohol spowijał małą grupkę w miłosierny woal, Leo Vangena uderzyło przede wszystkim to, jak bardzo są zwyczajni.

Całkiem normalna paczka.

Jedynym, który w jakikolwiek sposób się wyróżniał, był Axel „Wąchacz” Platou. Za to wyróżniał się porządnie.

W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku Axel nieprzyzwoicie się wzbogacił, najpierw na kupnie i sprzedaży tanich dwupokojowych mieszkań we wschodnim Oslo, a potem na kupnie i sprzedaży firm. W końcu na tankowcach i hodowli łososi. Począwszy od przełomu wieków, regularnie pojawiał się w mediach, głównie w związku ze sztuką w przestrzeni publicznej, biegiem narciarskim Marcialonga i debatami z innymi bogaczami. Dziennikarze go uwielbiali. Prezentował się jako dynamiczny, nieustraszony i jednocześnie roztropny gość – w przeciwieństwie do innych norweskich krezusów, którzy zawsze narzekali na to czy na tamto.

Axel i Leo byli nierozłącznym duetem. Grali jako środkowi w drużynie Stabæku, razem zaczęli studiować, mieszkali w jednym mieszkaniu studenckim i zakochali się w tej samej dziewczynie, Lenie, która w końcu przedłożyła ambicje i wolę samorealizacji Axela nad właściwe Leonardowi ostrożne i pełne sceptycyzmu podejście do świata oraz samego siebie.

– Pamiętacie, jak Vibeke Reppe za dziesiątaka obciągnęła Borremu Bakkenowi za transformatorem? – rzucił Axel Platou, po czym wypił łyk wody mineralnej.

Koledzy spojrzeli po sobie, marszcząc czoła i unosząc brwi.

– Nie, ja nie pamiętam – odpowiedział Leo zgodnie z prawdą. Czegoś takiego na pewno by nie zapomniał. Axel Platou zmyślał różne historie. Był z tego znany.

Obecność Platou po tylu latach, dosłownie na wyciągnięcie ręki, sprawiła, że przed Leo otworzyła się przestrzeń, do której długo nie miał odwagi zajrzeć. Axelowi i Lenie wcześnie urodziło się dziecko – zaledwie w kilka miesięcy po zerwaniu z Leonardem Lena wydała na świat syna. Mogliby poczekać z tym trochę dłużej.

Nawet jego gęstej czupryny nie naruszył ząb czasu. Axel eksponował ten dar natury, nosząc fryzurę jak z plakatu reklamowego rumuńskiego fryzjera Anno Domini tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego, co było dosyć dziwnym wyborem. Leo podejrzewał, że wysoko zaczesane kruczoczarne włosy, białe bawełniane spodnie z mankietami, musztardowa koszula i kiczowate okulary o czerwonych oprawkach stanowią element ironicznej autoprezentacji, porównywalny z zabiegami różnych pajaców, którzy zapuszczają sobie brody albo bokobrody.

Gdy Leo przyglądał się w milczeniu swojemu elokwentnemu rywalowi z przeszłości, po raz pierwszy dotarło do niego, że to głównie przez niego okopał się na wyspie. Ten bogaty i znany były przyjaciel przez minione lata tkwił w jego podświadomości. Axel Platou był uosobieniem wszystkiego, czym Leo nie został, a czym mógłby zostać, gdyby inaczej zagrał swoimi kartami.

Leo wiedział, że znaczną część majątku Axel zbił na hodowli łososi. I dlatego właśnie postanowił podać na kolację jedynego łososia, jakiego kiedykolwiek udało mu się złowić na muchę. Była to wynędzniała samiczka o wadze dwóch kilogramów i ośmiuset gramów, złapana parę tygodni wcześniej podczas kłusowniczego nocnego połowu w Sandvikselvie. Sądził, że samodzielnie złowiony dziki łosoś z Bærum zaimponuje nawet profesjonalnemu baronowi tej branży – mimo że ów połów odbywał się pod mostem, obok zardzewiałego wózka na zakupy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki