Bracia Moskale a Układ Warszawski - Lech Kowalski - ebook + książka

Bracia Moskale a Układ Warszawski ebook

Lech Kowalski

5,0

Opis

Układ o Przyjaźni, Współpracy i Pomocy Wzajemnej z dniem 14 maja 1955 r. nazywany Układem Warszawskim, był sowieckim dyktatem narzuconym przez Braci Moskali państwom Europy Środkowo-Wschodniej.

Wbrew sloganom nie było w nim miejsca na przyjaźń, współpracę i pomoc wzajemną, chyba, że służyło to sowieckiej imperialnej racji stanu. Szefem Paktu Warszawskiego zostawał zawsze z automatu sowiecki marszałek, a poszczególne piony organizacyjne Układu Warszawskiego były w istocie prostym przedłużeniem ministerstwa Obrony ZSRS.

To Sowieci wytyczali kierunki rozwoju polityczno-militarnego Układu, swobodnie dysponując potencjałem wojskowo-zbrojeniowym państw członkowskich. Sowieckie szefostwo umiejętnie rozgrywało poszczególne kraje pomiędzy sobą; Słowacy mieli stawiać do pionu niepokornych Węgrów, a ortodoksyjni Bułgarzy mieli za zadanie szachować Polaków i spiłować ich narodowe aspiracje.

Nic dziwnego, że dziejach Paktu Warszawskiego miały miejsce co stanowiło ewenement w skali światowej zbrojne najazdy członków koalicji na współkoalicjanta. Najpierw, w 1956 r., wojska sowieckie utopiły we krwi Powstanie Węgierskie w Budapeszcie, a wcześniej wyprowadziły z koszar stacjonujące w Polsce jednostki wojskowe Północnej Grupy Wojsk, by wpłynąć na obsadę kadrową zawiązującego się nowego układu rządzącego.

W sierpniu 1968 roku Moskale zaatakowali Czechosłowację, która usiłowała poluźnić sowiecką smycz. Tym razem Układ Warszawski przeprowadził regularną inwazję na kraj, któremu gwarantował przyjaźń, współpracę i pomoc wzajemną, wprowadzając w granice niepodległego państwa czechosłowackiego wojska większości członków paktu, które rozbroiły, lub zablokowały w koszarach czeskie siły zbrojne.

Układ Warszawski, który wynosząc na sztandary hasła walki o pokój i bezpieczeństwo w świecie, stanowił największe zagrożenie dla państw Europy Zachodniej. Tylko dzięki obecności wojsk amerykańskich w Europie i stanowczości państw NATO, ten zamysł nigdy się nie zmaterializował. Dziś, kiedy Kreml podejmuje próby odbudowy Imperium Zła, pamiętajmy, że tylko silna obecność wojsk Paktu Północnoatlantyckiego w Europie może pokrzyżować mu zamiary zbrojnego zdominowania kontynentu europejskiego. Bo z planów wyprawy aż do Lizbony i Brukseli "Bracia Moskale" nigdy nie zamierzają zrezygnować. O tych wszystkich zagrożeniach i prawdziwym obliczu wojowników z nadania Moskwy napisałem w niniejszej pracy. To moja kolejna książka z serii odkłamujących dzieje LWP, wiernego sojusznika armii sowieckiej.

dr Lech Kowalski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1127

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka, skład i łamanie

Fahrenheit 451

 

Ilustracja na okładce

wallpapersafari.com

 

 

Redakcja i korekta

Barbara Manińska

 

 

Dyrektor wydawniczy

Maciej Marchewicz

 

ISBN 9788380798946

 

Copyright © by Lech Kowalski

Copyright © for Fronda PL, Sp. z o.o., Warszawa 2023

 

WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]

 

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

WSTĘP

To już bodajże moja dziesiąta książka poświęcona tematyce wojskowej okresu PRL-u z serii pozycji odkłamujących dzieje ludowego Wojska Polskiego. Poznałem wiele wierutnych kłamstw na temat wspomnianej formacji wojskowej powołanej przez Stalina w 1943 roku, ale jeszcze nigdy wcześniej nie spotkałem się z taką zorganizowaną machiną kłamstw i fałszerstw, jak w wypadku powstałego w 1955 roku Układu Warszawskiego.

Na temat tej komunistycznej machiny wojennej, którą powołali do istnienia Sowieci – a która w swych niecnych zamiarach miała podbój całej Europy Zachodniej oraz pilnowanie i utrzymywanie sowieckiej racji stanu w części Europy Środkowo-Wschodniej – nie wolno było pisać prawdy przez cały okres PRL-u. Sama tylko bibliografia do tego tematu, to kilkadziesiąt stron zapisanych drobnym drukiem, gdzie legiony – najczęściej zawodowych fałszerzy z tytułami i stopniami naukowymi – widnieją do dziś. To autorzy książek, prac magisterskich, doktoratów, habilitacji, tzw. prac profesorskich, sprawozdań z konferencji i sympozjów – czegóż tam nie ma! W rzeczy samej – nie ma tam prawdy! Tych najważniejszych z nich znam, innych poznałem, z kilkoma pracowałem w Wojskowym Instytucie Historycznym – jestem w pełni świadomy tego, że doskonale wiedzieli, co czynili wybierając tematykę Układu Warszawskiego. Ta tematyka gwarantowała karierę – o ile pisało się zgodnie z obowiązującą busolą ideologiczną. Liderami z tym temacie byli bezsprzecznie zawodowi „historycy wojskowości”, m.in.: ze wspomnianego WIH-u, Wojskowej Akademii Politycznej, Głównego Zarządu Politycznego WP, Akademii Sztabu Generalnego, Głównego Inspektoratu Szkolenia MON, Akademii Spraw Wewnętrznych, Instytutu Marksizmu i Leninizmu przy KC PZPR oraz z rozlicznych szkół oficerskich, jak również z wydziałów dziennikarskich, historycznych i politologicznych cywilnych uczelni wyższych, a także z Polskiej Akademii Nauk i Instytutu Spraw Międzynarodowych. Ten, kto nie zaliczał się do tego grona, ten wiele tracił, gdyż to była tematyka dostępna z namaszczenia resortów siłowych, z MON-u i MSW, a to wówczas nobilitowało – i ustawiało karierę zawodową. Nie będę tych pożytecznych idiotów wymieniał z nazwiska i imienia, ani też cytował ich pseudonaukowych prac, książek oraz artykułów, bo mija się to z celem. Tu jest tyle magmy błota, że nie sposób byłoby ich z niej wydobyć i czegokolwiek pozytywnego napisać. Chcę im tylko uzmysłowić, że manipulując faktami i materiałami archiwalnymi dotyczącymi Układu Warszawskiego, z całą pewnością zohydzili zastępom młodych Polaków historię dziejów oręża polskiego. Natomiast wzbraniającym dostępu do tej tematyki tak zwanym archiwistom – zakotwiczonym w Centralnym Archiwum Wojskowym (CAW) w Rembertowie, Archiwum IC MON w Modlinie oraz w innych oddziałowych archiwach wojskowych – mogę śmiało powiedzieć: byliście równie podli, jak ci pierwsi. Wielokroć bywałem świadkiem odsyłania przez Was z kwitkiem i głupawym uśmieszkiem na ustach niezliczonych współrodaków próbujących dokumentować wojenne dzieje własnych rodzin i bliskich. Odsyłania ich tylko dlatego, że przy okazji takich kwerend mogliby uchylić rąbka prawdy o tej zbrodniczej efemerydzie wojennej w służbie „imperium zła” – jak zwykł mawiać o Związku Sowieckim prezydent Stanów Zjednoczonych Ronald Reagan. Ja sobie z Wami radziłem, bo miałem tę przewagę, że posiadałem stosowną wiedzę źródłową, stąd potrafiłem obchodzić stawiane przez Was progi i bariery. Jednak takich było niewielu. W całym okresie trwania PRL-u próżno szukać krytycznych recenzji dotyczących Układu Warszawskiego, których autorami byliby czołowi łgarze mundurowi. Byli oni chronieni niczym dobra narodowe. W pierwszej kolejności parasol ochronny nad ich kłamliwymi publikacjami rozpostarli kolejni szefowie GZP WP, m.in.: gen. Kazimierz  Witaszewski, Marian Spychalski, Janusz Zarzycki, Wojciech Jaruzelski, Józef Urbanowicz, Włodzimierz Sawczuk, Józef Baryła i Tadeusz Szaciłło. W sposób szczególny byli chronieni również przez gen. Eugeniusza Molczyka – wieloletniego wiceministra Obrony Narodowej i szefa Głównego Inspektoratu Szkolenia MON. Molczyk to generał rusofil, autor wielu tzw. wstępniaków do rzeczonych książek poświęconych Układowi Warszawskiemu, którego sowieccy marszałkowie i generałowie wychwalali pod niebiosa i widzieli go na stanowisku szefa MON-u. Bronił wspomnianych fałszerzy historii wojskowości niczym niepodległości, a klasyków prac poświęconych Układowi Warszawskiemu nagradzał i torował im drogę kariery zawodowej.

Pomimo tych ponurych działań obecnie widać jednak światełko w tunelu – jest nadzieja, że prawda o Układzie Warszawskim ostatecznie zwycięży, gdyż pojawiła się taka możliwość wraz z utworzeniem Instytutu Pamięci Narodowej (IPN) oraz powołaniem Wojskowego Biura Historycznego (WBH), w których to instytucjach coraz częściej podejmowana jest niniejsza tematyka. Współczesne publikacje, opracowania i zbiory źródeł mają się nijak do tych z okresu PRL-u. Pozwolę sobie wymienić kilku historyków, którzy podjęli się stawić czoła komunistycznym kłamstwom i napisać historię Układu Warszawskiego raz jeszcze, taką, jaka ona naprawdę była. Wśród nich są m.in. Jarosław Pałka i jego praca Polskie Wojska Operacyjne w Układzie Warszawskim. Polecam też opracowanie zbiorowe Wojska radzieckie w Polsce 1939–1993, jak również kolejną pracę zbiorową Wojsko w Polsce „Ludowej” oraz doskonałe opracowanie autorstwa B. Potyrały i H. Szczegóły Czerwoni marszałkowie. Elity Armii Radzieckiej 1935–1991, które niezbicie dowodzi, jakie to sowieckie miernoty mundurowe dowodziły wojskami Układu Warszawskiego, chociaż w Polsce Ludowej wynoszono ich pod niebiosa i próbowano wmówić milionom Polaków, że wybitniejszych nie było na świecie. Duże wrażenie robi także książka autorstwa M.L. Krogulskiego Okupacja w imię sojuszu. Armia Radziecka w Polsce 1956–1993. Zupełnie wyjątkową pozycją jest książka W. Jarząbek PRL w politycznych strukturach Układu Warszawskiego w latach 1955–1980 – szkoda że nie obejmuje czasu aż do rozwiązaniu Układu. Nie zaszkodzi także sięgnąć po pozycję książkową autorstwa J.M. Nowaka Od hegemonii do agonii. Upadek Układu Warszawskiego. Polska perspektywa. Praca ta od strony politologicznej doskonale oddaje, czym była ta komunistyczna skamielina wojenna, trzymająca w ryzach posłuszeństwa Europę Środkowo-Wschodnią w imię „braterstwa broni i pokoju” oraz zagrażająca całemu wolnemu światu zachodniemu. Ale UWAGA!, również teraz pojawiają się pozycje książkowe starych apologetów komunistycznego LWP, którzy sięgając po pióro, podejmują próby ponownego zeskanowania starych kłamstw i fałszerstw historycznych o LWP i Układzie Warszawskim. Do najgroźniejszych z nich zaliczam gen. Franciszka Puchałę (służącego w KBW, współautora stanu wojennego), który stara się podtrzymać komunistyczne kłamstwa takimi opracowaniami książkowymi, jak: Sztab Generalny pojałtańskiej Polski (Warszawa 2011) czy Kulisy stanu wojennego 1981–1983 (Warszawa 2016) oraz wyjątkowo plugawej pozycji Szpieg CIA w polskim Sztabie Generalnym. O Ryszardzie Kuklińskim bliżej prawdy (Warszawa 2014). Tymczasem gen. Ryszardowi Kuklińskiemu do pięt nie dorastał, kiedy wspólnie służyli wspomnianej instytucji, co m.in. potwierdził gen. Stanisław Koziej, bliski współpracownik Kuklińskiego. Ego Puchały sięga iglicy Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, więc musiał jakoś odreagować, inną kwestią jest, że zrobił to w sposób brutalny i chamski, co prawdopodobnie wyniósł z szeregów zbrodniarzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Czas teraz na książkę, którą kieruję do tych z Państwa, którzy interesują się powyższą tematyką. Podobnie jak moje poprzednie prace, książka ta musiała powstać w ramach odkłamywania dziejów LWP, w którym służyłem. Jak na mnie, jest ona objętościowo skromna, bo miewałem już takie w granicach 1000 stron. Pasjonuje mnie historia wojskowości, więc tę tematykę podejmuję z powodu pasji, a nie dlatego, że muszę. Kiedy zostałem usunięty z WIH-u, a pół roku później w ogóle z szeregów wojska, najgorsze było to, że pozbawiono mnie w ten sposób realizowania się w zawodzie historyka wojskowości, czyli czegoś, co mocno w życiu pokochałem. Było, minęło – po latach powróciłem. Podejmując powyższą tematykę, posiłkowałem się bazą źródłową zgromadzoną w IPN, CAW, MSZ, AAN oraz w nieistniejącym już Archiwum Sekretariatu KOK, wtedy jeszcze przy Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. Wykorzystałem też moje rozliczne kontakty z generalicją LWP, którą nagrywałem na początku lat dziewięćdziesiątych minionego stulecia. Notable ci wtedy byli jeszcze tak wystraszeni upadkiem PRL-u, że nawet niewiele mi nakłamali. Po latach zhardzieli, kiedy komuna odżyła w III RP. Myślę, że do tej pracy wniosłem też coś od siebie – dzięki posiadaniu bogatej wiedzy źródłowej na ten temat popartej własnym doświadczeniem. Moja prywatna kolekcja archiwalna, będąca wytworem rozlicznych kwerend, zawiera kilkadziesiąt tysięcy – możliwe, że nawet ponad 100 tysięcy – dokumentów, wcześniej sfotografowanych, a później wydrukowanych. Średnio do jednej książki gromadzę około 10–15 tysięcy stron dokumentacji. Archiwizowaniem źródeł dotyczących historii wojskowości zajmuję się od przynajmniej 40 lat, stąd ten wysyp archiwaliów. Poza tym to minione komunistyczne wojsko ludowe, w którym nigdy nie byłem niczyim przełożonym, a zawsze singlem, poznałem osobiście wraz z rozliczną gamą przełożonych mądrych, głupich i najgłupszych. Przez piętnaście lat służby byłem na etacie naukowym (adiunkt), zrobiłem doktorat, ale habilitacji nie pozwolili mi już zakończyć z sukcesem pomimo czterech pozytywnych recenzji przedłożonej rozprawy. Wtedy już byłem „na bruku”, bez szans na obronienie się, a ci, od których to zależało, już wcześniej postanowili mnie odstrzelić. To byli ci sami zawodowcy z WIH-u, którzy z pasją zakłamywali dzieje oręża polskiego przez dziesięciolecia. Książka składa się ze wstępu i sześciu rozdziałów, które razem tworzą historię Układu Warszawskiego, począwszy od jego zarania, aż po rozwiązanie. Dodam jeszcze, że planowałem osobny podrozdział poświęcony gen. Kuklińskiemu, ale zrezygnowałem, gdyż pod wpływem gromadzonej wiedzy na powyższy temat zdałem sobie sprawę, że generał w żaden sposób – współdziałając z CIA – nie podminował fundamentów Układu Warszawskiego. Co więcej, tak naprawdę nawet ich nie drasnął, chociaż jest przedstawiany jako heros, który wstrząsnął sowiecką potęgą militarną. Ja do tych piewców nie dołączam, co więcej ostrzegam, że czyniąc tak, zagłaskacie tę postać, jak to uczyniono z żołnierzami wyklętymi, o których książki zalegają księgarnie. Cenię Kuklińskiego za to, że wystawił juntę wojskową z Jaruzelskim na czele i pokazał światu, co próbowała zgotować wespół z Sowietami Polsce i Europie. On nie zdradził Polski i Polaków, on zdradził klikę mundurową, która zawładnęła PRL-em na niemal całą dekadę lat osiemdziesiątych. Mnie osobiście zaskoczyło przy pisaniu niniejszej książki, że kiedy jaskrawo zdałem sobie sprawę, jak agresywnym i niebezpiecznym tworem militarnym był Układ Warszawski, to zrozumiałem, że los Europy byłyby opłakany, gdyby nie istniał Pakt Północnoatlantycki (NATO). „Bracia Moskale” niechybnie zawojowaliby nasz kontynent europejski, rozrywając go kawałek po kawałku – podobnie, jak to obecnie ma miejsce na Ukrainie. Ci współcześni Hunowie i Wandale od zawsze nie potrafili i nadal nie potrafią stworzyć niczego wartościowego, nie potrafią wnieść do cywilizacji światowej choćby promyka nadziei na lepsze jutro. Są mistrzami w wywoływaniu kolejnych wojen, w podbojach ościennych państw, pacyfikacji całych narodów i życia ich kosztem. To niewątpliwie urodzeni agresorzy, ciągle dążący do pogrążenia w nieszczęściach innych krajów, którym zazdroszczą życia w pokoju, w poczuciu bezpieczeństwa i dumy z osiągnięć. Ich prawdziwą osobowość znakomicie oddaje funkcjonujące w nauce od dekad pojęcie homo sovieticus. To ktoś niczym kameleon: zmienny, zdradliwy, mściwy, a przy tym ideologiczny schizofrenik gotowy do samookaleczenia umysłowego, uciekający od wolności, godzący się na zamordyzm rządzących, ktoś uniżony wobec silniejszych, pozbawiony osobowości i godności, śniący o potędze osobnik pełen chorych ambicji, żyjący w wiecznym poczuciu zagrożenia. To właśnie takie indywidua sowieckie stworzyły wspomniany Układ Warszawski, by swymi narodowymi przywarami w pierwszej kolejności zainfekować Europę, po czym – co nie daj Boże – także cały współczesny świat. Te imperialistyczne koncepcje totalitarnego mocarstwa idealnie oddaje godło narodowe państwa rosyjskiego: kula ziemska, a na jej tle potężny sierp i młot z czerwoną gwiazdą powyżej. Jawiła się im Socjalistyczna Europa Sowiecka, a z czasem Światowy Związek Państw Sowieckich – nigdy nie przestali o tym marzyć. Właśnie o tym jest ta książka. Życzę miłej lektury!

ROZDZIAŁ I.ARMIA CZERWONA NA WOJENNEJ ŚCIEŻCE

1. Wyzwolenie, oswobodzenie i zniewolenie

Kiedy fronty sowieckie dotarły w granice przedwojennej Polski, po drodze rozbijając wojska niemieckie – co odnotowano z 3 na 4 stycznia 1944 roku w rejonie Rokitna na Wołyniu – „Bracia Moskale” od razu zaczęli się zachowywać niczym okupanci niemieccy. Co skądinąd nie powinno dziwić; jedni i drudzy byli siebie warci, podobnie jak komunizm i faszyzm albo jak Hitler i Stalin.

 

Sowiecki dyktator był nawet bardziej bezwzględny i przebiegły i niewątpliwie był największym zbrodniarzem w całym XX wieku. Nikt nie był w stanie mu dorównać. Nie da się tego zakrzyczeć ani wymazać z ludzkiej pamięci. To nie Hitler w tym rankingu tyranów dzierżył palmę pierwszeństwa, wystarczy się odwołać do faktów i statystyk. Hitlerowcom przypisuje się wymordowanie przeszło 300 tysięcy własnych obywateli, a bolszewikom dziesiątki milionów, przy czym w międzyczasie stworzono im piekło na ziemi, zsyłając ich do rozlicznych łagrów i obozów nadzorowanych przez psychopatów i zbrodniarzy z jednostek specjalnych NKWD1. Także w kolejnym zestawieniu mordów i okrucieństw dokonanych na podbitych narodach zdecydowany prym wiodą sowieccy komuniści. Gdyby zorganizowano drugi proces norymberski, w którym poddano by pod osąd czołową nomenklaturę partyjną skupioną wokół Stalina – tak jak to uczyniono w procesie norymberskim, gdzie osądzono i skazano prominentnych dygnitarzy III Rzeszy, to świat zaniemówiłby z wrażenia, gdyby publicznie wyjawiono ogrom zbrodni komunistycznych. Trzecia Rzesza trwała nieco ponad dekadę, a komunizm sowiecki przeszło siedemdziesiąt lat. Takiej tyranii, jak świat światem, wcześniej nie było, i to począwszy od chwili, kiedy kula ziemska zaczęła się zaludniać. Przy zbrodniach komunistycznych słynący z okrucieństwa i bezwzględności starożytni Hunowie i Wandalowie jawią się niczym skauci. Komuniści zdziesiątkowali całe narody, zniewolili państwa ościenne, a przy okazji z życia na ziemi uczynili horror setkom milionów ludzi – i ciągle było im mało. R. Conquest w monografii Wielki terror podaje liczbę około 40 mln ofiar represji w ZSRS, z tego 20 mln ofiar śmiertelnych. Z kolei A. Sołżenicyn w książce Archipelag GUŁag szacuje, że w samych tylko obozach pracy „gułagach” uśmiercono od początku rewolty bolszewickiej do roku 1956 blisko 60 mln ludzi. To było faktycznie „imperium zła” i to w pełnej krasie – jak zwykł mawiać prezydent Stanów Zjednoczonych Ronald Reagan o Związku Sowieckim. Tymczasem ta sowiecka machina zbrodni wcale nie zaprzestała działać wraz z rokiem 1956, jak to ustalił Sołżenicyn. Miała się znakomicie po sam kres komunizmu w ZSRS, co zostanie potwierdzone również w niniejszej książce. Co więcej, obecnie jesteśmy świadkami tego, jak również Federacja Rosyjska podąża w tym samym demonicznym kierunku. Po napadzie na Ukrainę w 2022 roku, już od przeszło roku, jej zbrojne watahy – bo trudno tych mundurowych zbirów nazwać żołnierzami – pomne tradycji wcześniejszych podbojów bolszewickich tak samo mordują i grabią bezbronnych cywilów, a kobiety nagminnie gwałcą. Oto współczesna Rosja w niechlubnej odsłonie, kontynuująca barbarzyńskie tradycje podbojów i zbrodni z okresu Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich2.

Powracając jednak do tematu książki, którą właśnie rozpocząłem pisać. Czynię to z myślą m.in. o odkłamaniu szlaku bojowego sowieckich sił zbrojnych, które po dwakroć najechały terytorium Polski w latach 1939–1945; pierwszy raz w latach 1939–1941, a drugi w latach 1944–1945 w ramach tzw. wyzwolenia, oswobodzenia, a tak naprawdę zniewolenia. Wszystko po to, by z czasem (od 1945 r.) zainstalować się na dobre w powojennym PRL-u w charakterze nadzorcy ze smagającym knutem w dłoni, którym niewątpliwie była Północna Grupa Wojsk Sowieckich (PGWS); formacja ta opuściła granice Polski dopiero w 1993 roku. Jakby im tego było mało, w międzyczasie (w 1955 r.) powołali w stolicy Polski twór militarny zwany Układem Warszawskim, który w niniejszej pracy zostanie poddany szczegółowej i wnikliwej analizie. Wracając do przeszłości trzeba podkreślić, że do dziś „Bracia Moskale” czynią wiele i jeszcze więcej, by wymazać ze świadomości historycznej fakt, że wespół z Trzecią Rzeszą najechali Polskę w 1939 roku i zagrabili przeszło 50 proc. polskiego terytorium. Ta pierwsza okupacja była niczym innym, jak kolejnym już, czwartym rozbiorem Polski, tym samym bolszewicy nawiązali do carskich tradycji rozrywania Polski na strzępy wespół z innymi agresorami. Uderzyli na Polskę od wschodu 17 września, wbijając przysłowiowy nóż w plecy Polakom walczącym z wojskami niemieckimi, z którymi potykali się w śmiertelnym boju od 1 września 1939 roku. Zanim Sowieci zdecydowali się na ten haniebny krok, wcześniej przygotowali wiele zbrodniczych decyzji, mających na celu wymazanie Polski z dziejów świata raz na zawsze. Wzorem niemieckich oprawców w pierwszej kolejności postanowili wymordować polskie elity. W tym celu Ławrientij Beria (ludowy komisarz spraw wewnętrznych ZSRS) polecił podległym mu jednostkom NKWD rozpocząć – tuż po przekroczeniu granicy – zmasowaną falę aresztowań: „Najbardziej reakcyjnych przedstawicieli administracji państwowej, kierowników lokalnej policji, żandarmerii, straży granicznej, filii II Oddziału Sztabu Głównego WP, wojewodów i ich najbliższych współpracowników, liderów partii politycznych, agentów i prowokatorów żandarmerii, policji politycznej oraz II Oddziału Sztabu Głównego WP, osoby zajmujące się działalnością kontrrewolucyjną” (dotyczyło to również sędziów i prokuratorów) – czytamy. Sowietom i Niemcom chodziło o to samo – by jak najszybciej wyeliminować z życia warstwę przywódczą narodu polskiego. I to po części się stało, fakty historyczne niezbicie to potwierdzają. Wspólnie wymordowali – niekiedy konsultując się w tych sprawach – m.in. 30 proc. pracowników naukowych, 20 proc. nauczycieli i osób ze środowisk twórczych, 21 proc. sędziów i prokuratorów, jak również 39 proc. lekarzy. To tylko dane sygnalne, dla orientacji, do czego te dwa zbrodnicze twory były zdolne. Generalnie Sowieci postawili na narzucenie własnych wzorców ustrojowych i asymilację podbitej polskiej ludności, co w konsekwencji miało zaowocować pozyskaniem kolejnej nacji narodowościowej w celu wzmocnienia systemu komunistycznego w Kraju Rad. To ich różniło od nazistów, którzy dla pozyskania tzw. przestrzeni życiowej dla ludności niemieckiej, postawili w gruncie rzeczy na ludobójstwo, a w międzyczasie na selekcję podbitej ludności i germanizację, jak również sprowadzenie Polski do roli zaplecza gospodarczego i rezerwuaru siły roboczej. Lapidarnie, ale z ujęciem istoty rzeczy stwierdzając – Niemcy odbierali Polakom życie, Sowieci oprócz tego niszczyli polską duszę. Niemcy mordowali i rozstrzeliwali Polaków niemalże publicznie, urządzając rozliczne łapanki i masowe egzekucje, wielokroć przy zgonionych świadkach, nie kryjąc się z tym, by siać terror. Wywoływało to wśród okupowanej ludności wolę walki, potęgujący się opór i wrogość. Sowieci tego błędu nie popełniali; aresztowali i mordowali skrycie, częstokroć o świcie i nocą, bez obecności świadków. W podobny sposób organizowali wywózki na Sybir – tradycyjnie nad ranem, przy okazji podejmując starania, aby nie było przy tym świadków, i to zdało egzamin. Polacy Niemców nienawidzili, a Sowietom poniekąd dali się zwieść, łatwiej im ulegali, niejednokrotnie idąc na współpracę i daleko posuniętą kolaborację. Przy tym nikczemną rolę odegrali w tym procederze polscy komuniści, od dekad wykorzenieni z polskości, którzy szeroką ławą podjęli współpracę z Moskwianami oraz nawoływali do zaakceptowania aneksji polskich ziem w skład sowieckich republik związkowych. Kres pierwszej sowieckiej okupacji polskich ziem wschodnich nastał z 22 czerwca 1941 roku, kiedy to wybuchła wojna niemiecko-sowiecka.

Długo bolszewicy nie mogli sobie darować utraty okupowanych wcześniej polskich obszarów i nigdy się z tym nie pogodzili. Czekali na okazję przeszło dwa lata, w międzyczasie zmagając się z Niemcami na licznych frontach, by jak najszybciej tu powrócić. To się ziściło – jak wspominaliśmy – w styczniu 1944 roku, kiedy to Sowieci zawitali ponownie z misją „wyzwoleńczą” we wschodnie granice Polski. Pierwszym miastem kresowym opanowanym wówczas przez Armię Czerwoną były Sarny, leżące w pasie odpowiedzialności operacyjnej 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej. Nie trzeba było długo czekać, kiedy „oswobodziciele” ze Wschodu zażądali całkowitego podporządkowania dywizji dowództwu sowieckiemu, a konkretnie 47 Armii nacierającej na tym kierunku. Później było to już normą, wręcz pewnikiem. Schemat zawsze był ten sam. Początkowo dużo obiecywali i zapewniali, zachęcali do współdziałania, a po jakimś, zwykle niedługim, czasie zrywali wszelkie porozumienia i przechodzili do tolerowania jedynie partyzanckich oddziałów komunistycznych (sowiecko-polskich), działających na przejmowanym terenie. W międzyczasie rozbrajali i aresztowali całe dowództwa AK, a stawiających opór mordowali lub zsyłali na Daleki Wschód. Nieco inaczej traktowali szeregowych żołnierzy AK, których z reguły wcielano do stalinowskich zwasalizowanych formacji zbrojnych gen. Zygmunta Berlinga (zaufanego współpracownika NKWD). Na co faktycznie było ich stać pokazali m.in. w trakcie walk o Wilno, kiedy to jednostki zbrojne AK, w dobrej wierze, wsparły wojska sowieckie szturmujące miasto. Po bitwie spośród ośmiu tysięcy akowców uczestniczących w zdobywaniu Wilna do domów skierowano około 3500, a kolejnych 4400, którzy nie zgodzili się na służbę u Berlinga, internowano lub wcielono do 361 Zapasowego Pułku Piechoty Armii Czerwonej.

Podobny los spotkał oddziały odtworzonej 8, 9 i 26DP AK oraz Mazowieckiej Brygady Kawalerii (łącznie ponad sześć tysięcy żołnierzy), które z Armią Czerwoną zdobyły Mińsk Mazowiecki, Sokołów, Radzymin, Tłuszcz i Węgrów. Nie inaczej postąpili Sowieci z oficerami i żołnierzami 30DP AK, którzy przedzierali się z Polesia na pomoc powstańczej Warszawie. Podobne scenariusze „Bracia Moskale” realizowali wobec litewskiego, ukraińskiego i białoruskiego podziemia zbrojnego.

W ten sposób imperialna machina bolszewicka – niczym żarna w młynie – skutecznie mieliła po kolei zarówno państwa, jak i narody, które wstępnie podbijała i zniewalała, po czym włączała we własne szeregi, nadając im status republik związkowych. Tymczasem wystarczyło wyciągnąć wnioski z „pierwszej okupacji” Polski, by jednoznacznie uświadomić sobie, czego było można się spodziewać z nastaniem pamiętnego roku 19443.

„Oswobodziciele” ze Wschodu – zarówno w trakcie „pierwszej okupacji”, jak i tej zapoczątkowanej w styczniu 1944 roku – nie respektowali żadnych praw i konwencji międzynarodowych na przejmowanych obszarach, co więcej, nawet nie zamierzali tego czynić. Mając od dekad doświadczenie bolszewickie w ujarzmianiu ościennych narodów, których terytoria podbijali i włączali w skład tworzonych republik sowieckich – z marszu stawiali na pospolity zamordyzm oraz siłowe rozprawianie się z lokalną opozycją polityczno-zbrojną. Oni inaczej nie potrafili, to nie ten świat, nie ta kultura. Stąd zastraszanie, aresztowania, przesłuchania, bicie, torturowanie, mordy i zsyłki na Sybir były codziennością i stanowiły szarą rzeczywistość. Czynili tak z iście azjatyckim zacięciem i mongolskim okrucieństwem i było widoczne jak na dłoni, że sprawiało im to dużo satysfakcji i nikczemnej przyjemności. Polacy doświadczali tych okrucieństw od Rosjan od wieków, pamiętając czasy carskie, które w zderzeniu ze zniewalaniem bolszewickim – co dopiero teraz mogli sobie w pełni uświadomić – wywoływały wręcz paraliżujące przerażenie i irracjonalne zachowania społeczeństwa, do tego stopnia, że większości ludziom odbierały wolę walki, buntu czy też stawiania oporu. Skuteczność „Braci Moskali” w łamaniu tzw. kręgosłupa moralnego podbijanym narodom nie miała sobie równych. Tylko nieliczni Polacy decydowali się podjąć walkę przeciwko nim – i choć były ich dziesiątki tysięcy, to wobec masowego oporu naszych rodaków w okresie okupacji niemieckiej, była to przysłowiowa kropla w morzu. Konspiranci wywodzili się głównie z małych prowincjonalnych miasteczek, wsi i osad, podczas gdy młodzież z dużych miast była w tym oporze reprezentowana śladowo. Tymczasem był to niczym nieuzasadniony i niesprowokowany najazd Sowietów. Można też użyć innych określeń, jak: agresja, zniewolenie, podbój bez wypowiedzenia wojny, bez jakichkolwiek not dyplomatycznych informujących o zaistniałym czy też mającym wkrótce nastąpić stanie rzeczy. Atakowali Polskę zdradziecko, niczym hordy mongolskie, od tyłu, z zaskoczenia, stawiając na fakty dokonane, które realizowali z żelazną konsekwencją. Tak było w 1939 roku i podobnie też było z początkiem 1944, kiedy – przy okazji toczonych walk frontowych z Niemcami – zaczęli wycinać w pień polskie podziemie niepodległościowe na Kresach. Akurat w tym względzie czerwony sowiecki imperializm w niczym nie różnił się od tego brunatnego, niemieckiego. Byli siebie warci. O tym, że nadal jest podobnie, zaświadcza polityka Federacji Rosyjskiej względem Ukrainy, która na oczach całego świata już utraciła Krym oraz część terytorium w obwodach donbaskim i ługańskim, a prawdopodobnie na tym się nie skończy4.

Wracajmy jednak do istoty tematu! Odległość pomiędzy przedwojenną wschodnią granicą Polski i rzeką Bug – który w zamysłach Stalina miał teraz stanowić przyszłą linię graniczną pomiędzy Polską komunistyczną a ZSRS – sowieckie fronty wraz z 1 Armią gen. Z. Berlinga pokonały w kilka miesięcy. U progu ostatniej dekady lipca rozwinęły natarcie na kierunku Wisły, gdzie uchwyciły przyczółki w rejonie Magnuszewa. Po czym, z rozkazu kremlowskiego satrapy, wojska sowieckie wstrzymały dalszą ofensywę, by ze wschodniego brzegu Wisły przyglądać się, jak Niemcy rozprawiali się z powstańcami i ludnością Warszawy – przy okazji pozorując działania zaczepne w rejonie płonącej stolicy z wykorzystaniem jednostek bojowych Berlinga. Jak się wkrótce okazało, Armia Czerwona zaległa na tym obszarze na niemal pół roku. W strategii politycznej Moskwy obszar opanowany przez Armię Czerwoną po Bug został uznany za ziemie, które miały poszerzyć granice sowieckiego imperium i na trwałe wejść w skład republik ZSRS. Z czasem z tych polskich nabytków kresowych powstały kolejne republiki Kraju Rad: ukraińska (USRR), białoruska (BSRR) i litewska (LSRR). Jak to bywało w wypadku wcześniejszych podbojów bolszewickich, nikt miejscowej ludności nie pytał o zdanie, czy życzy sobie przyjąć obywatelstwo ZSRS, gdyż w standardowych procedurach wschodnich najeźdźców było to tak oczywiste, że uważano to niemal za zaszczyt i wyróżnienie. Tym to sposobem przeszło 0,5 mln polskich obywateli, którzy z różnych powodów utknęli na ziemiach kresowych i nie przemieścili się w nowe granice Polski – w ramach tzw. repatriacji – stało się z urzędu obywatelami sowieckimi. Co niczego dobrego nie wróżyło. Niemalże z marszu przejęci Polacy zostali poddani inwigilacji służb specjalnych (NKWD i kontrwywiadu wojskowego „Smiersz”) – i nie była to akcja doraźna, a stała, utrwalana przez kolejne dekady, aż lokalne władze komunistyczne nabrały przekonania, że nowi obywatele zasłużyli na zaufanie, które zresztą nigdy nie było pełne. Nie sposób nie zauważyć, że w 1944 roku Sowieci przeprowadzili wręcz koronkową kombinację operacyjną – doskonale zsynchronizowaną w czasie i przestrzeni. Otóż połączyli wyzwolenie wschodnich ziem polskich spod okupacji niemieckiej z inkorporacją tych obszarów w skład Kraju Rad. W tych okolicznościach za szczęśliwców mogli uważać się ci obywatele polscy, którym udało się wydostać z ZSRS, a takich było blisko 1,5 mln. Z czasem, aby zamazać obraz tych nikczemnych poczynań w obszarze Polski Wschodniej, komuniści z PPR i ZPP zaczęli oficjalnie głosić, że Polacy z Kresów wreszcie dotarli do ojczyzny, mając na myśli Polskę w granicach od Bugu po Odrę i Nysę Łużycką. Takie kłamstwa wpajano również młodzieży m.in. w serialu Czterej pancerni i pies, kiedy to jeden z bohaterów serialu – po przekroczeniu Bugu – stwierdził: „My wreszcie w Polsce”. To perfidne pojęcie „powrotu do ojczyzny” zadomowiło się na stałe w Polsce Ludowej i było propagandowo podtrzymywane po kres jej istnienia5.

Po uporaniu się z terenami kresowymi, które Sowieci zagarnęli dla siebie, okupanci przystąpili do urządzania Polski w powojennych nowych granicach. Pamiętajmy, że była to dopiero druga połowa 1944 roku – i tylko część ziem polskich leżących na wschód od Wisły była opanowana przez fronty sowieckie. Po zachodniej stronie rzeki nadal trwały na pozycjach obronnych wojska niemieckie. Armii Czerwonej udało się jedynie uchwycić przyczółek warecko-magnuszewski w rejonie Dęblina i Puław oraz zlikwidować niemiecki przyczółek na prawym brzegu Wisły, którego główny węzeł stanowiła warszawska Praga. Po czym na froncie sowiecko-niemieckim zapanowała błoga cisza trwająca do stycznia 1945 roku, kiedy to fronty sowieckie przeszły do działań ofensywnych nacierając w kierunku Berlina. Wykorzystując zastój operacyjno-strategiczny pomiędzy Bugiem a Wisłą rodzimi komuniści, wsparci sowieckim orężem, przystąpili do eksperymentowania na żywej tkance narodu polskiego, sondując, jak daleko będą w stanie zainfekować i „uszczęśliwić” rodaków ideologią komunistyczną. Czynili tak na obszarze zwanym potocznie Polską Lubelską (całe województwo lubelskie, białostockie, rzeszowskie, część województwa kieleckiego i warszawskiego) – o łącznej powierzchni około 80 tysięcy kilometrów kwadratowych, którą zamieszkiwało blisko sześć milionów obywateli. To w tej enklawie – a konkretnie w Chełmie, gdzie w pierwszej kolejności pojawili się nominaci Stalina tuż po przylocie z Moskwy – obwieścili 22 lipca swoje założenia programowe zdefiniowane w Manifeście lipcowym, który wcześniej w szczegółach został opracowany w sowieckiej stolicy. Po czym, przenosząc się do Lublina – okrzykniętego doraźnie stolicą Polski Lubelskiej – sukcesywnie prezentowali umęczonemu narodowi skład Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego (PKWN), utworzonego również w Moskwie pod patronatem samego Stalina. Rzeczony Komitet był efemerydą wydumaną w zaciszu kremlowskich gabinetów, taką quasi-rządową strukturą, składającą się z marionetek komunistycznych oraz innych hochsztaplerów ideologicznych wyciągniętych przez Stalina jak z kapelusza. W tym gronie aż roiło się od współpracowników i agentów sowieckich służb specjalnych. To nikczemne towarzystwo wzajemnej adoracji, które już dawno zaprzedało duszę bolszewickiemu diabłu, zaczęło teraz realizować narzucony przez Kreml scenariusz spacyfikowania Polski na wzór i podobieństwo Kraju Rad. Jednocześnie starali się jak najbardziej zohydzić w narodzie przekonanie, że istniejący na obczyźnie w Wielkiej Brytanii legalny rząd polski na czele z premierem i prezydentem RP oraz Polskie Siły Zbrojne (PSZ), które prowadziły walki na śmierć i życie z wojskami niemieckimi na froncie zachodnim reprezentują Polskę. To właśnie ich komunistyczni zdrajcy obrali sobie za cel do zniszczenia, spacyfikowania i wyparcia ze świadomości Polaków. Sowieci ochoczo mieli im w tym dopomóc – i tak też się stało6.

Nadzorcą PKWN został członek Komitetu Centralnego WKP(b) Nikołaj Bułganin, który brał udział we wszystkich posiedzeniach powyższego gremium oraz utrzymywał stałe kontakty z czołowymi komunistami z PPR i ZPP. Bez jego aprobaty nie podejmowano żadnych istotnych decyzji. Aby nie było wątpliwości, kto tu naprawdę rządzi, oddano mu do dyspozycji samodzielny batalion wojsk NKWD liczący 870 resortowych siepaczy wspartych dodatkowo czołgami, samochodami pancernymi i transporterami opancerzonymi, którzy w Lublinie zameldowali się 1 września 1944 roku. O ile Bułganin funkcjonował na wyższych piętrach ustanawianej władzy komunistycznej w Polsce, to poniżej rozdawał karty generał NKWD Bielajew (zastępca komisarza gen. Gieorgija Żukowa, którego Stalin delegował w charakterze łącznika między Naczelnym Dowództwem Armii Czerwonej a formacjami zbrojnymi gen. Berlinga). Wspomniany Bielajew zajmował się głównie podtrzymywaniem poprawnych relacji pomiędzy PKWN i sowieckimi wojskami frontowymi oraz rozwiązywaniem spornych spraw pomiędzy formowaną komunistyczną administracją a sowieckimi komendanturami wojskowymi. Z tego jednoznacznie wynikało, że władze PKWN i ich aparat wykonawczy były pod ścisłym nadzorem sowieckich enkawudystów i w każdym momencie byli przez nich kontrolowani. Nie zapominajmy też, że z czasem na terenie Polski będzie przebywało w sumie pięć dywizji NKWD (35 tys. wyjątkowych oprawców), które z kolei nadzorował m.in. pełnomocnik NKWD przy 1 Froncie Białoruskim, gen. Iwan Sierow (komisarz bezpieczeństwa państwowego II rangi), ten sam, który w latach 1939–1941 pacyfikował polskie Kresy Wschodnie i organizował wywózki Polaków do sowieckich łagrów na Dalekim Wschodzie. To również on przyczynił się do zbrodni dokonanej na polskich oficerach w Katyniu i w innych miejscach straceń. Podobnej rangi enkawudyści, znajdowali się w pozostałych frontach Armii Czerwonej, tj. w składzie 2 i 3FB oraz 1FU. Uprzedzając nieco fakty dodam, że to także Sierow doprowadził w marcu 1945 roku do uprowadzenia z Polski do Moskwy szesnastu polskich przywódców – byli tam sądzeni i skazani, otrzymując wieloletnie wyroki więzienia. Kilku z nich nigdy już nie powróciło do kraju. Za to ostatnie „osiągnięcie” Sierow otrzymał tytuł Bohatera ZSRS. Kiedy się pojawił w Lublinie, jako rezydent urzędował w tajnej siedzibie przy ul. Chopina. Jego misja była mocno utajniona. To tu spotykał się wielekroć z Bierutem, zawsze w warunkach głębokiej konspiracji. Do zadań Sierowa należało m.in. wykonywanie różnych sekretnych misji zlecanych przez samego Stalina. Niemniej celem głównym było – jak wówczas mawiano – „spacyfikowanie i zneutralizowanie polskiego reakcyjnego londyńskiego podziemia”. Co za zbitka językowa, typowa nowomowa komunistyczna. W miarę przemieszczania się wojsk sowieckich na zachód oswobodziciele obwieszczali kolejne akty prawne na terenach przez nich zajmowanych. Przykładowo: 20 lutego 1945 roku Państwowy Komitet Obrony ZSRS wydał postanowienie w formie wytycznych, określające dalsze działania Armii Czerwonej na ziemiach nadodrzańskich i nadbałtyckich. I co z tego, kiedy oficerowie i żołnierze sowieccy nadal rabowali, zabijali i mordowali wszystkich, którzy próbowali im się przeciwstawić, a gwałty na kobietach były na porządku dziennym. Za nic też mieli polskie władze administracyjne, które na te obszary przybywały, by przejąć w administrowanie ziemie oswobodzone spod okupacji niemieckiej. We wspomnianych wytycznych najistotniejsze było to, że przy okazji określono ogólny kształt przyszłej zachodniej granicy powojennej Polski. W końcu też wszechwładny Bułganin zadecydował, że z 28 maja 1945 roku: „Cała władza cywilna przechodzi niepodzielnie w ręce pełnomocników polskiego rządu (komunistycznego)”. Były to zwyczajne „obiecanki cacanki”, dalekie od rzeczywistości. Przykładowo – sądy Armii Czerwonej nadal wydawały wyroki na obywateli polskich – i to w imieniu oraz na podstawie prawa obowiązującego w ZSRS – jak również trwały łapanki i obławy na Polaków i Niemców zamieszkałych m.in. na terenie województw pomorskiego (późniejsze bydgoskie) i gdańskiego. Według samych „oswobodzicieli” deportowano w ten sposób do obozów pracy na terenie ZSRS około 170 tysięcy osób. Nie inaczej było na Górnym Śląsku i w Prusach Wschodnich, z których to obszarów wywieziono – od lutego do kwietnia 1945 roku – kolejne 77 tysięcy, w tym 682 kobiety. Jak tłumaczono, mieli zasilić w charakterze robotników sektor przemysłowy Związku Sowieckiego, w rzeczy samej tysiące z nich trafiło do sowieckich kopalń, gdzie wiele osób zmarło wskutek nieludzkiej eksploatacji i warunków. Takie akcje „Bracia Moskale” nazywali „oczyszczaniem terenu”, a deportowanych w ten sposób nazywali „wrogim elementem”. W wypadku Polaków bardzo często podstawą aresztowania i zsyłki był wpis kwalifikujący ich do III grupy volkslisty. Akcje były tak masowe, że na terenie Kraju Rad nastąpiło przepełnienie łagrów. Dlatego w maju 1945 roku czasowo zatrzymano przenoszenie obozów frontowych funkcjonujących na terenie Polski, wstrzymano też transporty jeńców w głąb ZSRS. Warto zapamiętać, jak w istocie, to „wyzwolenie” przebiegało, a raczej jak postępowało zniewalanie Polaków pod kolejną okupacją7.

Za oswobodzenie Polski spod okupacji niemieckiej, cześć i chwała Armii Czerwonej, ale już z pewnością nie za to, że ponownie zniewalała Polaków tuż po wojnie. To był kolejny temat tabu w historiografii okresu PRL-u. Sowieci, decydując się na powojenną okupację Polski w narzuconych jej granicach, nie czynili nic nowego, czego by wcześniej nie doświadczyli Polacy w latach 1939–1941 w trakcie pierwszej okupacji. Już wtedy nasi Rodacy mogli się przekonać, co oznaczało znalezienie się pod bolszewickim butem – i to na niemal dwa lata. To, że był to jeden wielki koszmar, to już dziś wiemy. Jednak kolejny kataklizm rozpoczął się w momencie, kiedy Armia Czerwona przekroczyła Odrę i zaczęła rozwijać natarcie w bezpośredniej bliskości Berlina. Z końcem lutego ١٩٤٥ roku Sowieci przebili się do Odry w rejonie Kostrzyna–Frankfurtu i stanęli w odległości 80–90 km od stolicy Trzeciej Rzeszy. W tym samym czasie, począwszy od Bugu po Odrę, postępował proces instalowania i utrwalania władzy komunistycznej w Polsce. Kiedy w kwietniu fronty sowieckie wznowiły działania ofensywne forsując Odrę – w ich miejsce na terenie Polski niepodzielnie zaczęły rządzić najróżniejsze formacje NKWD i oddziały „Smierszu”, w tym Wojska Wewnętrzne, Wojska Pograniczne, Wojska Ochrony Tyłów Walczącej Armii oraz Wojska Konwojowe i Jednostki Zarządu Obozów. To niczego dobrego nie wróżyło. Nigdy wcześniej na terenie Polski Sowieci nie skrzyknęli tylu okrutników i zbrodniarzy mundurowych, co wówczas – i to równocześnie. Przedsmak gułagu był tuż, tuż, a łagry w wersji polsko-sowieckiej powstawały jeden za drugim, niekiedy były to te same obozy, które wcześniej wykorzystywali Niemcy w trakcie minionej okupacji. Sowietom nie robiło różnicy, gdzie pakowali kolejnych polskich aresztowanych i skazanych – byle było gdzie! Był to niewątpliwie jeden z najbardziej krwawych okresów w dziejach podbojów Armii Czerwonej w tej części Europy Środkowo-Wschodniej. Nastał czas ostatecznego zdławienia Polskiego Państwa Podziemnego oraz zbrojnych formacji konspiracyjnych, które nie akceptowały „Braci Moskali” w granicach Polski powojennej. Około 1,5 miesiąca od zakończenia wojny i przyjęcia bezwarunkowej kapitulacji Niemiec (8 maja) – dokładnie 28 czerwca 1945 roku – nastąpiło kolejne komunistyczne przepoczwarzenie rządowe. Funkcjonujący od 1 stycznia Rząd Tymczasowy RP, tym razem przenicował się w Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej RP, który został powołany z nadania Stalina. Tragizm tej sytuacji polegał też na tym, że ten nowy twór bolszewicki postanowiły uznać rządy Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, a za nimi pozostali alianci, co oznaczało, że prawowity rząd polski na uchodźstwie w Londynie stracił prawo bytu na arenie międzynarodowej. Tym sposobem Polska przedwojenna wraz z całą skarbnicą dziejową odeszła do lamusa historii, teraz to była Polska Stalina z całkowicie przetrąconym kręgosłupem. Z jego nadania zajmowała obecnie 311,7 tys. km kw. wobec 389,7 tys. km kw. z roku 1939. Ogólna granica państwowa Polski komunistycznej liczyła 3566 km, a poprzednio 5548 km, w tym lądowa 3069, a wcześniej 5408, jedynie morskiej nam przybyło, gdyż ta obecna miała 497 km, a przedwojenna 140 km. W tej nowej szacie terytorialnej z dawnych ziem, które kiedyś należały do Polski przedwojennej, znalazło się w nowych granicach ogółem 67,6 proc. ziem II RP, tj. 210,8 km kw. Resztę stanowiły ziemie „wyrwane” Niemcom przez Sowietów, które obejmowały: Wolne Miasto Gdańsk wraz z najbliższą okolicą (0,6 proc.) oraz obszary zachodnie i północne stanowiące około 32,4 proc., tj. 100,9 tys. km kw. Za te wchłonięte resztówki niemieckie, które rzekomo miały zrekompensować Polsce zagarnięte przez Rosjan ziemie kresowe, rodzimi komuniści bili przez cały okres Peerelu dziękczynne pokłony „Braciom Moskalom”, równolegle obowiązywała zmowa milczenia co do ziem, które nam zabrali. Co do ludności zaś, to: w 1939 roku było nas 34,849 mln Polaków dumnych ze swej historii, dziejów i tradycji, byliśmy gospodarzami we własnym kraju, z tego 30 proc. obywateli zamieszkiwało w miastach, a 70 proc. na wsi. Nie wstydźmy się tego, że w zdecydowanej większości mamy pochodzenie chłopskie, bo to przecież sól tej polskiej ziemi. Kobiety w narodzie stanowiły 51,2 proc., a mężczyźni 48,8 proc. Po drugiej wojnie światowej pozostało nas jedynie 23,930 mln, z tego 31,8 proc. osiadło w miastach, a 68,2 proc. na wsi. Kobiety nadal dominowały w narodzie, stanowiły 54,2 proc. ogółu społeczeństwa a mężczyźni tylko 45,8 proc. W 1939 roku na 100 mężczyzn przypadało 105 kobiet, a w 1945 roku aż 118. Mężczyźni zapłacili daninę krwi, stając w pierwszym szeregu w walkach zbrojnych zarówno z niemieckim, jak i z sowieckim najeźdźcą8.

Podsumujmy jeszcze krótko te dwa okresy bytności Armii Czerwonej na terytorium państwa polskiego – w latach 1939–1941 oraz po zakończonej wojnie – gdyż fala dezinformacji na ten temat nie miała sobie równych w dziejach Polski Ludowej. I co gorsza, my do dziś nie jesteśmy w stanie jednoznacznie ustalić pewnych danych statystycznych obrazujących de facto wspomniane okupacje i misje „wyzwoleńcze” wojsk sowieckich, jak chociażby wywózek ludności polskiej. Jeszcze nie tak dawno temu żonglowano takim danymi: luty ١٩٤٠ – wywieziono w głąb ZSRS – 250 tys. osób, w kwietniu 1940 – 240–320 tys., w czerwcu 1940 – 220–400 tys., a w czerwcu 1941 – 200–300 tys. obywateli. Jednak już przy zsumowaniu powyższych danych – powołując się na sowieckie dane archiwalne – twierdzono, że łączna liczba nie przekroczyła 800 tys. zesłańców. Tymczasem według jeszcze innych danych, z archiwów NKWD, do których dotarli historycy, wynika, że wywieziono 320 tys. osób. Kolejny problem to jeńcy wojenni – w 1939 roku w rękach Armii Czerwonej znalazło się 240 tys. polskich jeńców, z tego 125 tys. przekazano NKWD, których przetrzymywano w obozach pracy i obozach koncentracyjnych. Z tej liczby zwolniono 40 tys. osób, które pochodziły z terenów okupowanych przez Trzecią Rzeszę. W listopadzie 1939 roku w sowieckich obozach znajdowało się około 170 tys. polskich jeńców rozmieszczonych w 139 obozach, z tego 90 obozów znajdowało się na terenie okupowanej Polski. Za ten okres niezmiernie trudno jest ustalić straty ludności wynikające ze stalinowskiej polityki eksterminacyjnej, co dotyczy nie tylko jeńców, ale również ludności cywilnej, która znalazła się na terenach okupowanych przez Armię Czerwoną. Nadal nie można się doliczyć, „zaginionych” jeńców polskich; podaje się, że takich mogło być około 100 tys. W sumie to koszmar, ale z pewnością nie jest to koszmar ostatni. W ciągu 15 miesięcy sowieckiej okupacji (1939–1941) – i tu znowu rozpiętości z piekła rodem – zesłano w głąb ZSRS od 330 do 1,5 mln, aż po 1,8 mln osób. W tym samym czasie w sowieckich więzieniach – dane z 10 czerwca 1941 roku – przebywało blisko 40 tys. więźniów, w tym na tzw. Zachodniej Ukrainie (ZU) – 21 tys. i około 16,5 tys. w tzw. Zachodniej Białorusi (ZB). Pozostałe 2,5 tys. znajdowało się na Wileńszczyźnie. W ciągu tylko jednego tygodnia – tuż przed wtargnięciem wojsk niemieckich w granice ZSRS – NKWD wymordowało w czerwcu ١٩٤١ roku blisko 14 700 więźniów, a na szlakach konwojowych dalsze 20 tys. Jakby tego było mało, to blisko 150 tys. Polaków wcielono do oddziałów Armii Czerwonej; wcielenia miały miejsce już na przełomie lat 1939/1940, wielu wcielonych poległo w wojnie sowiecko-fińskiej oraz w pierwszych miesiącach wojny sowiecko-niemieckiej. Kolejnych co najmniej 100 tys. Polaków trafiło do batalionów budowlanych. Nie zapominajmy też o szaleńczej decyzji Biura Politycznego KC KP(b) z 22 maja 1941 roku o rozstrzelaniu wszystkich więźniów znajdujących się na obszarach wspomnianej ZU i ZB. Nie powinno więc dziwić, że w gąszczu tych niecnych, zbrodniczych poczynań ze strony sowieckiej wobec obywateli polskich mamy tak ogromne problemy z ogarnięciem tych wszystkich kataklizmów ludzkich. Sowieci niszczyli Polaków nie tylko za tej „pierwszej okupacji”. W latach 1944–1946 – po opanowaniu ziem polskich przez Armię Czerwoną – wywieziono do ZSRS około 40 tys. osób, a ogólna liczba represjonowanych na miejscu wynosiła blisko 45 tysięcy. Z kolei liczba żołnierzy polskiego podziemia niepodległościowego wywiezionych w tym samym czasie na Wschód, opiewała na dalsze 17 tysięcy osób. W niektórych wypadkach transporty z uwięzionymi były kierowane do tych samych obozów, w których wcześniej byli przetrzymywani Polacy w latach ١٩٣٩–1941. Największą obławę zwaną augustowską – już po zakończonej wojnie – Sowieci przeprowadzili w połowie 1945 roku, aresztując wstępnie 2000 osób, z tego 600 zaginęło bez śladu i do dziś nie możemy ich odnaleźć. To było nic innego, jak kolejna golgota, po katyńskiej! Według danych szacunkowych IPN-u – wywiad z dr. Łukaszem Kamińskim, jaki ukazał się w „Rzeczpospolitej” nr 19/20 z 9 lutego 2009 roku – liczba osób represjonowanych przez reżim stalinowski opiewała na 1,8 mln, z tego 150 tys. nieszczęśników miało stracić życie. Większość tych ofiar (1,6 mln) pochodziła z lat 1939–1941, pozostałe 200 tys. obywateli polskich to osoby represjonowane w latach powojennych9.

To właśnie ta sama armia sowiecka po pokonaniu Niemiec – do 1946 roku zwana Armią Czerwoną – ponownie pojawiła się w granicach Polski powojennej, by wydzieloną częścią swoich wojsk frontowych zakotwiczyć między Bugiem a Odrą na kilka kolejnych dekad. W rzeczy samej „zasiedziała” się w Polsce aż po rok ١٩٩٣. I nie był to przypadek – od kiedy po raz pierwszy Sowieci przystąpili do okupowania Polski w latach 1939–1941, z przerwą na działania bojowe podjęte na froncie wojny sowiecko-niemieckiej w latach 1941–1945 – to nigdy nie zaprzestali kalkulować, jakby tu ponownie przejąć polskie Kresy Wschodnie w skład swego bolszewickiego imperium. Niestety taka myśl zajmowała im gros czasu w podejmowanej strategii prowadzenia wojny na froncie wschodnim. Im byli bliżej granicy Polski przedwojennej, tym ta myśl coraz mocniej tkwiła w głowach „Braci Moskali”. Jak wspominaliśmy wcześniej, obszary te wyjątkowo przypadły do gustu Stalinowi i nie zamierzał z nich zrezygnować. Stąd narzucony Polsce komunistycznej sojusz polityczno-wojskowy z ZSRS miał dodatkowo zabezpieczyć tę bezprawną grabież polskich Kresów oraz wyprzeć z pamięci narodu ten fakt i zamazać go raz na zawsze. Aby tę sytuację utrwalać krok po kroku, potrzebny był stały dozór Polski powojennej ze strony Sowietów i taki też został narzucony. Polscy komuniści zdawali sobie doskonale sprawę, komu w istocie zawdzięczali trwanie przy władzy, co doskonale oddaje ten oto zapis z jednego z dokumentów PPR przechwyconego przez podziemie WiN, ze stycznia 1947 roku, w którym czytamy: „Nie wolno nam zapominać ani na chwilę, że obecną naszą pozycję w Polsce zawdzięczamy WKP(b). To zobowiązuje nas do wywiązania się wobec niej z przyjętych przez nas zadań. Przy jej czynnej pomocy i poparciu będziemy rosnąć w siłę. Bez jej poparcia i pomocy ZSRR czekałaby nas nieuchronna klęska. Dla ułatwienia pracy czynnikom ZSRR i WKP(b) na arenie międzynarodowej musimy zmierzać do usunięcia wszelkich pozorów mieszania się ZSRR w nasze sprawy wewnętrzne”. No i jesteśmy w domu10.

2. Północna Grupa Wojsk Radzieckich/Sowieckich w Polsce

Przez całą drugą połowę 1945 roku oraz przez kolejne kilka miesięcy następnego roku przez terytorium powojennej Polski przemieszczały się setki tysięcy sowieckiego żołdactwa.

 

Tak samo rabowali, strzelali, zabijali i gwałcili, jak to czynili wcześniej, w drodze na Berlin – tym razem dopuszczali się tych bezeceństw jedynie w mniejszej skali. Powracali do Kraju Rad w glorii zwycięzców, przy czym praktycznie nie trzeźwieli – i, co najgorsze, uważali, że Polacy mają okazywać im wdzięczność za wcześniejsze „oswobodzenie”. Zmierzając do siebie, ponownie gwałcili Niemki, Polki, a nawet Rosjanki powracające do kraju, a wcześniej wywiezione do pracy w Niemczech i do obozów koncentracyjnych. Dochodziło do skandalicznych sytuacji. Jak wspominał ambasador USA w Polsce Artur Bliss-Lane: „W początkach naszego pobytu w Warszawie (1945 r.) nasi polscy przyjaciele nie musieli nas wcale przekonywać o terrorystycznych metodach stosowanych przez armię radziecką i tajną policję”. Oto Polska w fazie przejściowej – poza nią okupacja niemiecka, przed nią sowiecka. Która z nich okaże się gorsza? – oto jest pytanie. Wiele faktów i wydarzeń potwierdza, że Polacy bali się i nienawidzili zarówno „brunatnych okupantów”, jak i „czerwonych wyzwolicieli”. Jednak nie czas ani miejsce na opisywanie tych bestialstw – po prostu nie chcę się powtarzać po stokroć, gdyż opisywałem to wcześniej w wielu swoich poprzednich książkach. Niemniej widmo kolejnej zarazy okupacyjnej pojawiło się nad Polską tuż po tym, jak umilkły salwy armatnie drugiej wojny światowej. To był istny koszmar, wręcz nie do opisania. Polskie miasta były tak przeładowane powracającymi wojskami sowieckimi, że nie były w stanie przyjmować kolejnych rzesz napływających uchodźców i osadników. Nawet „Bracia Moskale” – przyjmując, że mieli dobre intencje – nie mogli tego rozgardiaszu opanować. Trwająca w ich szeregach demobilizacja wojskowa dodatkowo ten stan rzeczy pogłębiała. Na zachód od Odry Sowieci pozostawili Grupę Wojsk Okupacyjnych w Niemczech (kilkusettysięczny kontyngent wojskowy), pod dowództwem marszałka Georgija Żukowa, który strzegł ich interesów w wydzielonej strefie alianckiej. Podobnie było w Austrii i na Węgrzech (do 1955 r.), gdzie powołano Centralną Grupę Wojsk dowodzoną przez marszałka Iwana Koniewa, która również liczyła kilkaset tysięcy wojska. Jak widać – „Bracia Moskale” wyraźnie nie odpuszczali, zapewne nie mieliby nic przeciwko temu, by się tu zakotwiczyć na stałe. Z kolei na wschód od Odry, na terytorium Polski, powołali Północną Grupę Wojsk Armii Czerwonej (taka była jej pierwotna nazwa) – pod dowództwem marszałka Konstantego Rokossowskiego, która powstała ze składu wojsk 2 Frontu Białoruskiego. Nie inaczej było na terenie Bułgarii i Rumunii (do 1955 r.), gdzie karty rozdawała Centralna Grupa Wojsk Armii Czerwonej. W wypadku Polski decyzję taką podjęła – w formie dyrektywy – Główna Kwatera Naczelnego Dowództwa Sił Zbrojnych ZSRS Nr 11097 z 29 maja 1945 roku, którą sfinalizowano decyzją Sztabu Generalnego Armii Czerwonej z dniem 10 czerwca i pod którą widnieją podpisy: Józefa Stalina i szefa Sztabu Generalnego Aleksieja Antonowa. Stąd za faktyczną datę powołania PGW ACz uznaje się dzień 10 czerwca. W międzyczasie armie sowieckie 2FB rozpoczęły przygotowania do przegrupowywania z dotychczasowych miejsc dyslokacji, które rozciągały się od północnych nadmorskich obszarów Niemiec po północne Mazowsze. W sumie przeszło 300 tysięcy żołdactwa sowieckiego w składzie nie tak dawnych armii frontowych (1, 18, 19, 43, 52, 60 i 65) oraz 4 Armii Lotniczej plus szereg dodatkowych samodzielnych jednostek bojowych. Jednak podstawowy trzon PGW ACz stanowiły: 43, 65, 52 i 4 Armia Lotnicza, pozostałe armie w ww. strukturach były przejściowo. Wszystkie marszruty wiodły w kierunku nowo nabytych ziem polskich po wschodniej stronie Odry i wzdłuż wybrzeża Morza Bałtyckiego. Wojska sowieckie obsadzały głównie rejony zachodnie i północne Polski, które dwa miesiące później przypisane zostały Polsce na konferencji w Poczdamie, na przełomie lipca i sierpnia 1945 roku. Wyjątek stanowił Szczecin, gdyż decyzja o przyłączeniu do Polski całego powiatu szczecińskiego wraz z wyspą Wolin i częścią wyspy Uznam ze Świnoujściem zapadła dopiero 4 lipca. Początkowo stacjonowały tam sowieckie oddziały z GWO podległe marszałkowi Żukowowi, który miał za nic jakichkolwiek pełnomocników czy delegatów polskich władz komunistycznych, zarówno ze szczebla centralnego, jak i lokalnego. Warto też wiedzieć, że w tym samym czasie na Bornholmie przebywał jeden korpus podległy z kolei marszałkowi Rokossowskiemu. Natomiast na terenie Polski kluczowe armie sowieckie obrały sobie za garnizony: 43 Armia – rejon Gdańska, 65 Armia – w okolicach Łodzi, Poznania i Wrocławia, a 52 Armia – Kielce, Częstochowę i Kraków. Wiele jeszcze mogło się wydarzyć. Zgodnie ze wspomnianą dyrektywą przegrupowanie wojsk PGW ACz w granice Polski miano zakończyć do 20 lipca. Jak się wkrótce okazało, nie było to takie proste. Powstał niewyobrażalny chaos, momentami nie do opanowania, drogi były zapchane przemieszczającą się ludnością cywilną, która podążała ze wschodu na zachód i odwrotnie, nie inaczej było z demobilizowanymi jednostkami wojskowymi. Na szlakach kolejowych panował istny horror, składy stały po kilka dób i nikt tak naprawdę nie wiedział, kiedy ponownie ruszą. Przybyłe jednostki sowieckie marszałka Rokossowskiego przystępowały z marszu do przejmowania dawnych koszar niemieckich, a ponieważ niestety to nie wystarczało, więc wybierały też inne obiekty, które z reguły już wcześniej upatrzyła sobie polska administracja. W takich okolicznościach dochodziło do pierwszych spięć, o które było łatwo. Wiele narastających problemów wymagało nowych regulacji prawnych. Dobra wola stron niestety nie wystarczała, zresztą po stronie sowieckiej wyraźnie jej brakowało, gdyż Sowieci nadal puszyli się w glorii zwycięzców, którym wszystko wolno11.

Jak wspominał bezpośredni świadek powyższych zawirowań organizacyjnych związanych z przybyciem PGW ACz do Polski, kapitan Henryk Różański (późniejszy m.in. wiceminister przemysłu w rządzie komunistycznym): „Zajmowano więc dla potrzeb jednostek (czynili to Sowieci) piekarnie, młyny, browary, gorzelnie, fabryki włókiennicze i garbarnie, zakłady produkujące obuwie, fabryki porcelany i tym podobne”. Przy okazji rekwirowano majątki ziemskie razem ze znajdującym się w nich inwentarzem, a także rejony łowieckie wraz z ogromnymi połaciami lasów, przy tym stawy i jeziora, tysiące hektarów ziem uprawnych, a ponadto pałacyki, dworki, leśniczówki – jednym słowem, co tylko zapragnęła sowiecka dusza. Tymczasem w umowie polsko-sowieckiej z 26 marca 1945 roku – co później potwierdzono w umowie o reparacjach z 16 sierpnia – rząd sowiecki zrzekł się na korzyść Polski wszystkich pretensji do majątku niemieckiego na terytorium Polski w jej nowych granicach. Z tego wynikało, że dowódca PGW Armii Czerwonej marszałek Rokossowski – dotychczasowy dowódca 2FB – permanentnie łamał prawo, mając za nic lokalne władze komunistyczne. Jakimś trafem – prawdopodobnie z inicjatywy towarzysza Bieruta – informacje te dotarły do Stalina, który nakazał marszałkowi niezwłocznie przekazać stronie polskiej cały poniemiecki majątek zajęty przez sowieckie jednostki wojskowe. W rzeczy samej Stalin doskonale wiedział, co tak naprawdę działo się w strefach nadal okupowanych przez jego wojska. Niemniej podjęto nowe negocjacje z dowództwem PGW ACz, które wystąpiło do polskich władz administracyjnych o wydzierżawienie określonych obiektów na potrzeby jednostek Armii Czerwonej. Niezbyt odpowiadało to Rokossowskiemu, z którego rodzimi komuniści na siłę robili Polaka, podczas gdy on zachowywał się jak typowy butny przedstawiciel sowieckich władz okupacyjnych, któremu było wszystko wolno. Opowiadanie o nim, że powracała w nim polskość, można włożyć między bajki, zawsze podczas pobytu w Polsce reprezentował sowiecką rację stanu; odprawy służbowe – w tym z rodzimą kadrą zawodową – prowadził w języku rosyjskim, choć znał język polski. Dodatkowy egzamin z lojalności li tylko wobec ZSRS zdał w momencie, kiedy wcześniej dowodząc wojskami 1FB, zatrzymał je na wschodnim brzegu Wisły i bezczynnie przypatrywał się, jak Niemcy wycinali w pień ludność stolicy. Oczywiście, że uczynił to na wyraźny rozkaz Stalina, który z pełną premedytacją rękami niemieckimi postanowił dobić Powstanie Warszawskie. Rokossowski był, i do końca swoich dni pozostał, homo sovieticus militarus – i tego nie da się zakrzyczeć. Dla Stalina był też idealnym kandydatem na stanowisko szefa MON-u w Polsce (1949–1956), gdyż dla „Kostka” interes ZSRS był zawsze najważniejszy, co dobitnie potwierdził wydając rozkaz podległym hordom mundurowym z PGW i MON-u, które w 1956 roku maszerowały na Warszawę, by utrzymać u władzy „pożądane kremlowskie marionetki”. On sam ostro zaprotestował, gdy w polskiej prasie zaczęło się ukazywać jego nazwisko z jednym „s” – jako Rokosowski, co miało dodatkowo poświadczać, że to Polak. W okresie PRL-u zniekształcano również jego imię – z Konstantyna (Konstantina) na Konstantego, co akurat mu nie przeszkadzało. Mówił trochę łamaną polszczyzną, dawał do zrozumienia, że zna język, może więc być polskiego pochodzenia, ale równocześnie akcentował swoją odrębność oraz przynależność narodową i państwową do Kraju Rad. Niekiedy do Polaków zwracał się „bracia i siostry”, by za chwilę powiedzieć „wasza ojczyzna”, a więc nie jego. Zwykł też mawiać, że dla Polaków jest Rosjaninem, a dla Rosjan Polakiem – i chyba coś w tym jednak było12.

Wspomniany już wcześniej ambasador Stanów Zjednoczonych w Warszawie Bliss-Lane w trakcie rozmowy z towarzyszem Bierutem (październik 1945 r.) nie mógł się nadziwić, dlaczego wciąż jest tak dużo wojsk sowieckich na terenie Polski (oceniał ich stan na około 300 tys. żołnierzy). Na co obłudnik i oprawca enkawudowski Bierut miał mu odrzec, że nie jest w stanie wystąpić z propozycją wycofania tych wojsk ze względu na bliskie stosunki z Rosją i zobowiązania. Oczywiście, że była to kolejna blaga, gdyż to Bierut prosił Stalina – gdy zapadła decyzja o wycofaniu wojsk NKWD z Polski w 1946 roku – by pozostawił na miejscu 64 Zbiorczą Dywizję NKWD. To oprawcy z tejże dywizji, w podsumowaniu „osiągnięć bojowych” na terenie Polski, sami przyznali, że w okresie dwóch lat zdołali: aresztować 47 tysięcy Polaków oraz zabić 1475 żołnierzy polskiego podziemia zbrojnego. Jeszcze dalej szedł w zaparte szef sowieckiej dyplomacji, osławiony Wiaczesław Mołotow, który twierdził, że w Polsce pozostały tylko oddziały osłaniające linie komunikacyjne, w zamyśle łączące ZSRS z sowiecką strefą okupacyjną w Niemczech. Co również nie odpowiadało prawdzie, niemniej nie przeszkadzało to rodzimym komunistycznym propagandystom podtrzymywać ten blamaż nadal. Poprzez odniesienie się do analogii z przeszłości Sowieci jedynie powielali wcześniejsze wzorce, m.in. z okresu zaborów carskich (1772–1795). Zrywy niepodległościowe Polaków, jak powstanie listopadowe (1830 r.), czy chociażby powstanie styczniowe (1863 r.) – dawały im podstawy do przemyśleń. Po stłumieniu powstania listopadowego, kiedy to namiestnik carski wielki książę Konstanty salwował się ucieczką ze stolicy, Rosjanie przystąpili do budowy cytadeli w Warszawie (1832–1836), w której od tej pory stacjonowały na stałe wojska carskie. Cytadela i dyslokujące tu wojska rosyjskie miały wzmocnić kontrolę carskich władz zaborczych nad miastem, jak również zmusić Polaków do posłuszeństwa i raz na zawsze przekonać ich o beznadziejności uparcie podejmowanych przez nich działań niepodległościowych. Chodziło zwłaszcza o złamanie ducha walki w narodzie. Nie w innym też celu przemieszczono z Niemiec do Polski dawne jednostki wojskowe 2 Frontu Białoruskiego, które pod niewinnie brzmiącą nazwą – Północna Grupa Wojsk Armii Czerwonej – miały do wykonania zadania na terenie Polski analogiczne do tych z czasów rozbiorów carskich13.

Zaistniała sytuacja nie na żarty wystraszyła marszałka Rokossowskiego, który niezwłocznie po reprymendzie samego Stalina zaczął prosić Bieruta o jak najszybsze delegowanie przez stronę polską upoważnionego przedstawiciela rządu, z którym mógłby zawrzeć stosowną umowę. I tak też się stało, stronę polską reprezentował wspomniany wiceminister przemysłu Różański, który 10 września wyruszył do Legnicy, gdzie mieściło się dowództwo i sztab PGW ACz. Stronę sowiecką przy negocjacjach reprezentował główny kwatermistrz, generał lejtnant Łagunow. Umowa została podpisana 14 września 1945 roku – i przewidywała, że sowieccy wojskowi zwrócą stronie polskiej wszystkie dotychczas eksploatowane zakłady przemysłowe, a z kolei strona polska zgadza się przekazać, a jakżeby inaczej, na warunkach bezpłatnej dzierżawy ٩٠ obiektów, w tej liczbie wszystkie te zakłady i dobra, które wcześniej Rokossowski przywłaszczył sobie bezprawnie dla podległych mu wojsk. Z załączników do umowy wynikało, że 61 przejętych obiektów zostało zobowiązanych do zorganizowania produkcji dla potrzeb wojsk sowieckich z materiałów i surowców dostarczanych przez kwatermistrzostwo Armii Czerwonej. W kolejnym z załączników przyjęto wyodrębnienie siedmiu kolejnych obiektów, które miały być eksploatowane wspólnie – dla pokrycia potrzeb miejscowej ludności i jednostek sowieckich (chłodnie, rzeźnie oraz kombinaty przerobu mięsa i wędlin). Wszystkie pozostałe obiekty, które nie zostały objęte ww. umową, miały być od tej pory traktowane jako użytkowane bezprawnie i w razie wykrycia ich po stronie sowieckiej miały być niezwłocznie przekazane stronie polskiej. Tyle teoria, w praktyce bowiem przybyły do Legnicy przedstawiciel strony polskiej wiedział na ten temat tyle, ile chcieli mu wyjawić wspomniani przedstawiciele Głównego Kwatermistrzostwa PGW ACz. Podobna umowa miała zostać podpisana w sprawie dzierżawy majątków rolnych i lasów, sęk w tym, że nie leżała ona w kompetencji ministerstwa przemysłu, stąd nie została wówczas zawarta. Sprawę dodatkowo komplikował fakt, że w tej sprawie należało się skontaktować z Ministerstwem Rolnictwa I Reform Rolnych, które podlegało wicepremierowi Stanisławowi Mikołajczykowi (politykowi PSL opozycyjnemu wobec komunistów), co nieco wydłużyło osiągnięcie ostatecznego porozumienia. Finał miał miejsce 8 października, podpisy po umową złożyli Ługanow i Mikołajczyk. Tym sposobem to wszystko, co wcześniej bezprawnie zawłaszczyli sowieccy wojskowi, i tak do nich powróciło, z tym że teraz było to jedynie dodatkowo sygnowane kolejnymi świstkami papieru, które dla „Braci Moskali” nie miały większej wartości. To i tak oni rozdawali tu karty14.

Przybycie oddziałów i jednostek PGW ACz na tereny północnej i zachodniej Polski wiązano z dodatkowym wzmocnieniem bezpieczeństwa tych obszarów i zapanowaniem nad chaosem związanym z migracją ludności i przemieszczaniem wojsk sowieckich na wschód. Przynajmniej takie nadzieje żywiła lokalna komunistyczna administracja. Nic bardziej mylnego, stan początkowy nic dobrego nie wróżył. Zaistniały stan rzeczy można zobrazować na przykładzie chociażby województwa gdańskiego. W dniu 28 maja 1945 roku na konferencji w Warszawie przyjęto, że dotychczasowe sowieckie komendantury wojenne będą istniały do czasu definitywnego zakończenia wszelkich ruchów jednostek ACz. Już wkrótce się okazało, że była to kolejna zasłona dymna, gdyż tak naprawdę komendy przestały funkcjonować, gdy „wyzwoliciele” zakończyli rabowanie rejonów „oswobodzonych”. W rzeczy samej ogołacali tereny przydzielone Polsce powojennej15. Pozostaje też faktem, że tuż po wojnie – szczególnie na tym obszarze – trwała nadal skomplikowana sytuacja narodowościowa. Problemem pozostawała ludność niemiecka, która wciąż masowo była tu reprezentowana, podczas gdy tuż obok mieszkali polscy autochtoni, z których wielu w okresie wojny zostało wpisanych na Deutsche Volksliste, stąd Sowieci traktowali ich jak Niemców. Po odejściu wojsk frontowych z tego obszaru, zaczęli tu masowo napływać nowi osiedleńcy, w tym z Kresów Wschodnich. Widoczne też było, że pozostali tu Niemcy wyraźnie zhardzieli, co więcej, zaczęli dogadywać się z sowieckimi wojskowymi. Wiele przydzielonych osadnikom gospodarstw zostało ograbionych przez przybyłe żołdactwo podległe Rokossowskiemu, bywało że z podszeptu lokalnych Niemców. Bardzo wymowna w tym względzie pozostaje zachowana relacja jednego z rolników, w której czytamy: „Jestem zupełnie zrezygnowany, zostawiłem swoją posiadłość za Bugiem, trochę inwentarza przywiozłem ze sobą na ten teren, który został mi przez żołnierzy sowieckich skradziony. Obecnie z tego terenu, gdzie straciłem resztę swojego mienia, wyjeżdżam. Dokąd i co będę robił, nie wiem”. Jeszcze innych osadników – pomimo przydzielonych im gospodarstw – „Bracia Moskale” w ogóle do nich nie dopuszczali, gdyż to oni sobie je upatrzyli i zajęli. Podobnie było z plonami w trakcie żniw w 1945 roku, też je przejmowali, twierdząc, że to nie Polacy je zasadzili. Aby zapobiec sowieckim gwałtom, wojewoda gdański powołał Wiejską Straż Porządkową, która składała się z ochotników, częściowo z byłych wojskowych. Bywało, że staczali boje z „nowymi okupantami”, którzy nie stronili w walkach od podpalania przydzielonych zabudowań wiejskich przy użyciu pocisków świetlnych. W gospodarstwach jeszcze niezasiedlonych dokonywali niewyobrażalnych dewastacji, kawałek po kawałku rozbierali je na opał albo bez powodu, jak to było 25 listopada 1945 roku w gminie Panna (od 1948 r. Marzęcino), kiedy to grupa sowieckich żołnierzy podpłynęła do stacji pomp, założyła ładunki wybuchowe i wysadziła stację. Jakże oni czuli się bezkarni. Nadal też zamieszkujące tu kobiety nie były bezpieczne, choć w mniejszej skali, niż to miało miejsce, gdy po raz pierwszy dotarły tu sowieckie fronty. Sołtys wsi Warnau (Kościeleczki), nie mogąc zapewnić bezpieczeństwa dziewczynom zatrudnionym przy żniwach, odwiózł je z powrotem do Tczewa. Jeszcze brutalniej były traktowane Niemki, które odważyły się pozostać w tych okolicach. To, jak podwładni Rokossowskiego – aż wstyd nazywać go marszałkiem, gdyż albo nie panował nad sytuacją albo na nią przyzwalał – przejmowali garnizony na tym obszarze, poświadcza również relacja wójta Antoniego Lewickiego, który stwierdził: „Rabunki i gwałty wznowiły się z chwilą przybycia nowych oddziałów (sowieckich) na początku 1946 roku … .”. Kilku sołtysów, którzy ważyli się stanąć w obronie osadników i miejscowych kobiet przypłaciło to życiem, straciło życie także kilku milicjantów. Znany jest tylko jeden przypadek, gdy z rabującej grupy sowieckiego żołdactwa udało się ustalić winnych i doprowadzić do ich ukarania. Za mord na woźnicy i ukradzenie zaprzęgu konnego czterech rabusiów i morderców zostało osądzonych – wcześniej napadli na restaurację w Pruszczu. Jeden z nich 24 grudnia 1945 roku został publicznie stracony, dwóch otrzymało po 10 lat więzienia, a jeden trzy i pół roku pozbawienia wolności. To niewiele pomogło, był to przypadek odosobniony, żołdactwo rabowało nadal, a lokalna milicja wielekroć staczała regularne potyczki zbrojne z „sowieckimi oswobodzicielami”. Panowało pomiędzy nimi – jak to określono w sprawozdaniach – „wielkie tarcie”, gdyż milicjanci byli jedyną realną siłą, nie licząc jednostek WOP-u, która była w stanie im się przeciwstawić. Powyższe przykłady nie były odosobnione, podobnie bywało też w innych województwach czy powiatach – w ogóle wszędzie tam, gdzie pojawili się „bojcy” z PGW ACz16.

Sytuacja zaistniała w powojennej Polsce – z udziałem sowieckiego kontyngentu wojskowego liczącego kilkaset tysięcy osób, jednocześnie przy braku jakichkolwiek regulacji prawnych określających status tych wojsk i wzajemne relacje z polskim państwem komunistycznym – całkowicie uprawnia do określenia tego stanu jako okupacji. Potwierdził to również generał Z. Ostrowski, pełnomocnik rządu do spraw pobytu w Polsce wojsk byłego ZSRS, kiedy stwierdził: „Armia przebywająca na terytorium obcego państwa bez zawarcia odpowiednich umów nie jest niczym innym, jak armią okupacyjną”. To był wstęp do stopniowej utraty powojennej suwerenności państwa, które w swym zamyśle polityczno-wojskowym wykreował Stalin na wzór i podobieństwo Kraju Rad. Dowodzący PGW (od marca 1946 roku nie używano już nazwy Armia Czerwona, więc będę stosował jedynie skróty PGW AR/AS lub PGW) marszałek Rokossowski wyrasta do rangi pierwszego szefa wojsk okupujących na terytorium Polski. Dowodził wspomnianym kontyngentem przez cztery lata (do 1949 r.) i wypracował szereg wstępnych procedur – później powielanych – jak najskuteczniej szafować i utrzymywać w ryzach posłuszeństwa taki kraj, jak Polska. Rządzący komuniści byli w pełni tego świadomi, stąd, skrywali ten fakt przed własnym społeczeństwem jak tylko mogli, zatajając wiele gorszących faktów związanych z pobytem sowieckich mundurowych w granicach Polski. W tym samym czasie rządzący komuniści nie byli w stanie nawet ustalić, jak liczne były stany osobowe PGW, nie wspominając o strukturach, systemie dowodzenia, gotowości bojowej, jak i dyslokacji – dlaczego takiej, a nie innej. Byli totalnie ignorowani, choć Sowieci czynili na pokaz wiele gestów dobrej woli, po czym robili to, co dyktowali im włodarze Kremla. Tymczasem powojenna Polska została „zalana sowieckim orężem i stalą” w sposób wręcz niewyobrażalny. W 1945 roku PGW miała strukturę armijną, którą stanowiły: 65 Armia gen. płk Pawła Batowa, 49 Armia gen. płk Iwana Griszyna, 70 Armia gen. płk Wasilija Popowa i 4 Armia lotnicza gen. płk Konstantina Wierszynina (od 1949 r. jest to 37 Armia Lotnicza). Z czasem, z ww. składu odeszła 65 Armia (prawdopodobnie w 1948 r.). Nie trzeba dodawać, że były to armie frontowe zaprawione w boju, jak również ich dowództwa – jak na tamte czasy były doskonale wyposażone i uzbrojone, z zapleczem logistycznym, o jakim mogły tylko pomarzyć na terenie ZSRS. Przejmowane koszary niemieckie wzbudzały podziw Sowietów, jak również poligony i ośrodki szkoleniowe. Kadra zawodowa zamieszkiwała w bardzo dobrych warunkach, a generalicja najczęściej w willach lub eleganckich przedwojennych kamienicach. Marszałek Rokossowski nie mógł się nacieszyć wspaniałymi terenami łowieckimi, był zapalonym myśliwym, prawdopodobnie żył w większym luksusie niż wielki książę Konstanty za czasów rozbiorów Polski. Głównodowodzący PGW doskonale zabezpieczył też sobie tzw. tyły, aby jak najmniej się wysilać w codziennej pracy służbowej. U swojego boku w charakterze szefa sztabu miał gen. A Boguliowa – byli ze sobą zgrani jeszcze z okresu wspólnych walk w ramach 2FB. W istocie to on trzymał w ryzach posłuszeństwa PGW, tym samym marszałek miał więcej czasu na politykowanie i układanie się z polskimi władzami komunistycznymi. Wspomniany szef sztabu przetrwał na tym stanowisku do listopada 1949 roku, a kiedy Rokossowski został szefem MON-u i wicepremierem, Boguliow też odszedł. W jego miejsce przybył gen. Paweł Kotow-Legońkow, a głównodowodzącym PGW został gen. płk Kuźma Trubnikow. Zwraca uwagę to, jak została obniżona ranga dowódcy PGW – z marszałka na generała pułkownika, nawet nie generała armii17.

Kilka słów teraz o kadrze zawodowej PGW. Dobór nie był przypadkowy, przynajmniej w początkowym okresie formowania, byli to w zdecydowanej większości oficerowie i generałowie frontowi Armii Czerwonej, którzy wcześniej „oswobadzali” Polskę spod okupacji niemieckiej, jak również ci, którzy wcześniej byli delegowani do zbrojnych formacji Berlinga i od Lenino dotarli w ich składzie aż po Berlin. Oznaczało to, że mieli jakieś tam wyobrażenie o Polsce i Polakach. Ogromne zapotrzebowanie było na politruków, których widziano na pierwszej linii kontaktów z polskim społeczeństwem. Sowieci – choć się do tego nie przyznawali – zdawali sobie jednak sprawę, że „wyzwalali i podbijali” kraj, który reprezentował o wiele wyższy poziom cywilizacyjny niż ich rodzimy Kraj Rad, z którego się wykluli. Przykro to stwierdzić, ale w znacznej mierze przybysze ze Wschodu reprezentowali niski poziom intelektualny, nie wspominając o ogładzie ogólnej. W zakresie wykształcenia ogólnego mieli pokończone najczęściej mierne prowincjonalne szkółki, z reguły edukację kończyli na szkołach elementarnych, kilkuklasowych. Niektórzy z nich chadzali do takich szkół tylko późną jesienią i zimą mniej więcej przez dwa lata, w porywach do trzech, po czym wiosną i latem byli zaganiani do prac w gospodarstwach. Wielu miało problemy z biegłym czytaniem i pisaniem, więc to, że ich wypociny na różne tematy roiły się od błędów ortograficznych i stylistycznych, nie powinno dziwić. Byli dziecinnie łatwi do skorumpowania, łasi na wszelkie dobra i skłonni do szabrowania tylko dlatego, że mogli tak postępować i czynić to zupełnie bezkarnie. Takim przykładem m.in. pozostaje bohater narodowy Moskwian, marszałek Żukow, który będąc głównodowodzącym wojsk sowieckich w powojennej strefie okupacyjnej Niemiec, słał do swoich posiadłości w ZSRS wagony pełne luksusowych towarów. Aby przesyłki dotarły do celu, pilnował ich osławiony zbrodniarz, generał NKWD Sierow, kat narodu polskiego. Żukow był tak zachłanny, że mimo iż nie znał języka niemieckiego, to na jego daczy odkryto setki oprawionych w skórę książek niemieckich. Co do Rokossowskiego zaś, to będąc na czele PGW, mieszkał w pałacu pod Legnicą niczym król, w towarzystwie rzesz kucharzy, lokajów i niemieckich kobiet. Jego podwładni – jak napisał Stefan Korboński; „Żyją, jak nigdy w życiu. Mieszkają w pięknych willach, żrą i chleją od rana, a ich pękate ciotki, to już nie wiedzą, co na siebie włożyć. Aż śmiech bierze”. Z pewnością powrót z polskiego eldorado w sowiecką siermiężną rzeczywistość był dla nich wstrząsem. Z pewnością nie można byłoby odmówić im znajomości rzemiosła wojskowego – w większości mieli pokończone szkoły oficerskie, niekiedy po kilka kursów doskonalących, jak również akademie wojskowe. W trakcie wojny doszlifowali swoje umiejętności w praktyce, stąd w zakresie funkcjonowania na stanowiskach wymagających znajomości taktyki, sztuki operacyjnej i strategii sprawdzali się, oczywiście ci najlepsi i wybrani oraz wcześniej wyselekcjonowani. Ilu mundurowych „oswobodzicieli” służyło w PGW w pierwszym okresie instalowania się w Polsce tak naprawdę nikt z nowych władz komunistycznych nie wiedział. Sowieci nie raczyli informować o takich błahostkach, jak również o tym, gdzie i w jakich miejscowościach dyslokują swoje wojska. Według szacunkowych danych z lat 1946–1949 przyjmuje się, że było ich w granicach 300 tys., w tym wojskowych i cywilnej administracji. W samej Legnicy (siedziba dowództwa oraz sztabu PGW) doliczono się ich w granicach 50 tysięcy. Zajmowane przez nich obiekty koszarowe i mieszkalne szacowano na 3 mln 100 tys. metrów kwadratowych, co wystarczyłoby nawet na 400-tysięczny kontyngent. Z czasem te wielkości zaczęły ulegać zmniejszeniu, co wynikało m.in. z faktu, że kontrola ZSRS nad Polską i jej siłami zbrojnymi przybrała charakter sensu stricto globalny, a podziemie zbrojne zostało w znacznej mierze wybite i zneutralizowane. Niewątpliwie uznano to za sytuację w miarę ustabilizowaną, zwłaszcza po wygranych przez komunistów sfałszowanych wyborach do sejmu (1947 r.) i utworzeniu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR), co miało miejsce w 1948 roku. Stąd tak liczna PGW przestała już być potrzebna18.