Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Boska komedia” to poemat włoskiego poety Dantego Alighieri. Poemat przedstawia wizję wędrówki poety przez zaświaty – Piekło, Czyściec i Raj.
„Boska komedia” jest syntezą średniowiecznej myśli filozoficznej, historycznej, teologicznej oraz panoramą świata. Jako arcydzieło literatury włoskiej, należy do klasyki światowej i wywarła znaczny wpływ na kulturę europejską.
Pomysł wędrówki w zaświaty Dante zaczerpnął od swoich poprzedników. Rozwinął ten motyw w obszerny poemat, czyniąc samego siebie głównym bohaterem, chociaż należy mieć świadomość, że w poemacie mamy do czynienia z dwoma wcieleniami Dantego – po pierwsze bohatera, który wędruje po zaświatach, po drugie narratora, który z perspektywy czasu opowiada historię swojej wędrówki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 437
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
O METODZIE PRZEKŁADU.
PIEKŁO
PIESŃ I.
PIESŃ II.
PIEŚŃ III.
PIEŚŃ IV.
PIEŚŃ V.
PIEŚŃ VI.
PIEŚŃ VII.
PIEŚŃ VIII.
PIEŚŃ IX.
PIEŚŃ X.
PIEŚŃ XI.
PIEŚŃ XII.
PIEŚŃ XIII.
PIEŚŃ XIV.
PIEŚŃ XV.
PIEŚŃ XVI.
PIEŚŃ XVII.
PIEŚŃ XVIII.
PIEŚŃ XIX.
PIEŚŃ XX.
PIEŚŃ XXI.
PIEŚŃ XXII.
PIEŚŃ XXIII.
PIEŚŃ XXIV.
PIEŚŃ XXV.
PIEŚŃ XXVI.
PIEŚŃ XXVII.
PIEŚŃ XXVIII.
PIEŚŃ XXIX.
PIEŚŃ XXX.
PIEŚŃ XXXI.
PIEŚŃ XXXII.
PIEŚŃ XXXIII.
PIEŚŃ XXXIV.
CZYŚCIEC
PIEŚŃ I.
PIEŚŃ II.
PIEŚŃ III.
PIEŚŃ IV.
PIEŚŃ V.
PIEŚŃ VI.
PIEŚŃ VII.
PIEŚŃ VIII.
PIEŚŃ IX.
PIEŚŃ X.
PIEŚŃ XI.
PIEŚŃ XII.
PIEŚŃ XIII.
PIEŚŃ XIV.
PIEŚŃ XV.
PIEŚŃ XVI.
PIEŚŃ XVII.
PIEŚŃ XVIII.
PIEŚŃ XIX.
PIEŚŃ XX.
PIEŚŃ XXI.
PIEŚŃ XXII.
PIEŚŃ XXIII.
PIEŚŃ XXIV.
PIEŚŃ XXV.
PIEŚŃ XXVI.
PIEŚŃ XXVII.
PIEŚŃ XXVIII.
PIEŚŃ XXIX.
PIEŚŃ XXX.
PIEŚŃ XXXI.
PIEŚŃ XXXII.
PIEŚŃ XXXIII.
RAJ
PIEŚN I.
PIEŚŃ II.
PIEŚŃ III.
PIEŚŃ IV.
PIEŚŃ V.
PIEŚŃ VI.
PIEŚŃ VII.
PIEŚŃ VIII.
PIEŚŃ IX.
PIEŚŃ X.
PIEŚŃ XI.
PIEŚŃ XII.
PIEŚŃ XIII.
PIEŚŃ XIV.
PIEŚŃ XV.
PIEŚŃ XVI.
PIEŚŃ XVII.
PIEŚŃ XVIII.
PIEŚŃ XIX.
PIEŚŃ XX.
PIEŚŃ XXI.
PIEŚŃ XXII.
PIEŚŃ XXIII.
PIEŚŃ XXIV.
PIEŚŃ XXV.
PIEŚŃ XXVI.
PIEŚŃ XXVII.
PIEŚŃ XXVIII.
PIEŚŃ XXIX.
PIEŚŃ XXX.
PIEŚŃ XXXI.
PIEŚŃ XXXII.
PIEŚŃ XXXIII.
BOSKA KOMEDIA
Tłumaczenie: Edward Porębowicz
Projekt okładki: Avia Artis
W projekcie okładki wykorzystano portret Dante’go Alighieri.
Autor: Cristofano dell’Altissimo.
Wydawnictwo Avia Artis
2017
ISBN 978-83-65810-79-3
O METODZIE PRZEKŁADU.
Przekład poetycki jest rodzajem transpozycji, która ma za cel: przy wiernem zachowaniu treści dzieła odtworzyć jego nastrój i tym sposobem wywołać wrażenie artystyczne, co do charakteru i siły równorzędne z oryginałem. O ile pierwsze jest możebne tak dalece, że treść przekładu i oryginału mogą się dokładnie pokrywać, o tyle drugie, działające wartościami różnorodnemi języka, podatności form poetyckich, wreszcie talentu pisarskiego, da się urzeczywistnić tylko w przybliżeniu. Geniusz twórcy nigdy nie znajdzie równego sobie przetwórcy; trzebaby, aby i on był geniuszem; w tym jednak wypadku natura jego wzdrygałaby się bierności i poddania; siła popędowa zaniosłaby go wnet daleko i uczyniłaby jego dzieło transkrypcją lecz nie przekładem.
Tłómaczenie Boskiej Komedji przedstawiało się jako problem literacki niewysłowionego uroku. Chodziło o to, aby na te jedyne w świecie wielkości znaleźć formę ostateczną i jedyną. Bo jak na każdy byt jest tylko jedno przeznaczenie, tak na każdą myśl i na każde piękno jest forma jedna: znaleźć ją oto zadanie artysty. Przy niniejszem pracownik musiał zacząć od uświadomienia w sobie pewnych niemożebności i od zdobycia się na pewne rezygnacje. Niemożebnością jest odtworzyć wrażenia muzykalne wynikłe z mistrzowskiego użycia włoskiej mowy, rytmów i rymu. Niemożebnością nie nagiąć nigdy treści tak, aby nie odmienić obrazu, porównania, figury stylistycznej; aby na każdy wyraz i termin znaleźć odpowiednik równego znaczenia i siły. A więc konieczne zrezygnowanie z dokładności absolutnej, zniżenie tonu, zadowolenie się proporcją i nastrojem nie równorzędnym lecz równogatunkowym.
Środkami ku temu celowi były: Wtajemniczenie się w ideje poety, w jego wiedzę i wiarę, miłości i nienawiści. Wtajemniczenie się w charakter epoki, z której życiem pulsuje równo, tylko silniej myśl poety. Skutkiem tego obracanie się mniej niewolnicze w sferze jego pomysłów, dające tłómaczowi śmiałość i pewność, że nie popełnia zdrożności, w chwilach nieuniknionych zboczeń od oryginału. Wreszcie wtajemniczenie się w styl Dantego; zdanie sobie sprawy z różnic językowych i stylowych świadomie stosowanych w trzech częściach poematu.
Ostatni szczegół dotyczy tajemnic techniki pisarskiej i wymaga objaśnienia, jak ją tłómacz rozumiał i jak przeprowadził.
Odrębny styl Piekła polega w efektach jaskrawych i gwałtownych, w operowaniu kształtem, linią i barwą brutalnemi, w mieszaninie wzniosłości i komizmu, piękna i potworności, — słowem w grotesce. Środki Dantego są tutaj: język bardziej niż w innych częściach archaiczny; nadużycie wyrazów jędrnych, szorstkich, trywialnych, obficie czerpanych ze słownictwa dyjalektycznego; gwałtowne skróty składni niespokojnej i dziwacznej. Przekład stara się wejść w intencje oryginału: archaizmy wyrazów i składni polskiej, brutalność słowa, rym umyślnie dziwaczny, kapryśna rytmika, stały się w wydobywaniu odpowiednich nastrojów posiłkiem pierwszorzędnym.
W Czyścu ton odmienny; pogoda, łagodność, uciszenie akcentów namiętnych. Odpowiednio w przekładzie usiłowano, aby wiersz płynął swobodnie, aby wyrazy przestarzałe i niezwykłe, aby rytmy niespokojne nie zadzierały gładkiego toku mowy, zbliżonej ile możności do języka codziennego, a tylko wyszlachetnionej poetycko.
W Raju dziwność nieziemska, ton mistycznego zachwycenia łagodzony powagą dysput teologicznych; dla oddania podwójnego nastroju, poeta ma w swej mocy sposoby nowe i nieoczekiwane, narzucające się równie tłumaczowi: nieswojskie przenośnie, które należało zachować: niezwykłe, uczone opisy i określenia, które wypadło ujmować w formę tercyny; ścisłość scholastyczną, w której nie wolno było gubić żywiołu poetyckiego; wyrazy ukute do jednorazowego użycia; owe zwięzłe i malownicze formacje, którym tłómacz ze strachem tylko ważył się przeciwstawiać takie nowotwory jak: zbożeć, przeczłowieczenie, wiedy, ujawić się lub wiekuiścić, rezygnując już z dosłownego oddania słów takich jak immeirsi lubinluirsi. Jak największa troskliwość musiała być skierowana do trafnego odtworzenia treści, której każde najdrobniejsze zboczenie groziło herezją. Przekład zachowując ile możności cechy poetyckie, musiał równocześnie być interpretacją, inaczej stałby się zupełnie niezrozumiały i naraziłby się na to, że po jego objaśnienie uciekanoby się do komentarza wydań oryginalnych.
Dziś, kiedy dzieło lat kilkunastu leży ukończone, praca nad niem wydaje się tłómaczowi jakby jakaś walka mistyczna, jakieś borykanie się z przerażająco piękną a nieugiętą potęgą, — niby zapasy Jakóba z Aniołem. A radość jaka być może, jest zwarzona przeświadczeniem, że wiele tam pozostało szańców niezdobytych i zwycięstw pozornych i klęsk niepowetowanych.
E. P.
PIEKŁO
PIESŃ I.
W życia wędrówce, na połowie czasu
Obrawszy błędne manowców koleje,
Pośród ciemnego znalazłem się lasu.
O, jakże ciężko wysłowić tę knieję,
Te puszcz pustynnych zaciernione dzicze!
Kiedy przypomnę, dusza mi truchleje.
Gorzko, śmierć chyba większe zna gorycze;
Lecz dla korzyści dobytych z przeprawy,
Opowiem boru rzeczy tajemnicze.
Nie wiem, jak w one zaszedłem dzierżawy,
Bo mną owładła senność jakaś duża
W chwili, gdy drogi zaniechałem prawej.
Gdym jednak przybył do góry podnóża,
Którą zaparty owy wądół kona,
Skąd się, jak rzekłem, taki strach wynurza,
Podniósłszy głowę, widzę, że ramiona
Góry już swemi promieniami stroi
Gwiazda wodząca tuziemskie plemiona.
Więc się z widoku tego uspokoi
Przestrach w jeziorze serca rozkiełzany
Przez noc bolesnej bezotuchy mojej.
A jak człek z morza na ląd ratowany
Z piersią dyszącą staje i zdaleka
Oczyma jeszcze bada groźne piany.
Tak było, duch mój, podczas gdy ucieka,
Pogląda za się na przebytą drogę,
Co nie przepuści żywego człowieka.
Więc gdy mdłe ciało odpoczynkiem wzmogę,
Znów po bezludnych progach stopy nużę,
Wciąż niżej mając wyprężoną nogę.
Wtem tam, gdzie ścieżka strzelała ku górze,
Znienagła mi się zjawiła u stoku
Zwinna Pantera o plamistej skórze.
Ta z mej osoby nie spuszczała wzroku
I tak męczyła w mojem wstępowaniu,
Że kilka razy chciałem wracać kroku.
Była to właśnie chwila na zaraniu:
Wschodziło słońce z onym gwiazd orszakiem,
Co z niem świeciły, gdy w pierwozadrganiu
Świata Pra-miłość wiecznym pchnęła szlakiem
Przepiękne twory; więc ta pora świeża
I wiosny blizkość były dla mnie znakiem,
Że przecież ujdę pstrokatego zwierza;
Ale tuż trwogę poczułem niemałą,
Gdy Lew przedemną wyrósł u pobrzeża.
Głowę podnosił i, jak mi się zdało,
Szedł prosto na mnie, taki wściekły z głodu,
Że przerażone powietrze truchlało.
Potem Wilczyca brzemienna od płodu
Żądz wszelkich, mimo, że chuda i sucha,
Sprawczyni nieszczęść mnogiego narodu,
Swoim widokiem zgnębiła mi ducha
I w takie wreszcie strąciła rozpacze,
że dojścia szczytów zczezła mi otucha.
A jak z wygranej ucieszeni gracze,
Kiedy przeciwny zasię wiatr powieje,
Bledną i wszystka myśl się w nich rozpłacze,
Tak ja od zwierza porywczości mdleję
I odpychany cofam się ze skały
W stronę przepaści, gdzie słońce niemieje.
Już moje stopy w dół się obsuwały,
Gdy przed oczyma kształt się zjawił mglisty,
Jakby milczeniem długiem spowietrzały.
Gdym go obaczył w puszczy opoczystej:
»Pożal się, proszę«, wołam do zjawienia,
»Cień-li, czy człowiek jesteś rzeczywisty!«
»Nie człowiek, jednak z ludzkiego plemienia;
Ojców Lombardów miałem«, rzekła mara,
»Z mantowańskiogo oboje nasienia.
Urodziłem się za Jula Cezara,
A za Augusta cnego żyłem w Rzymie,
Gdy panowała bogów kłamnych wiara.
Poetą byłem i w epicznym rymie
Uszłego z dumnej Ilionu ruiny
Anchizowego-m syna głosił imię.
A ty, przecz wracasz w nieszczęsne doliny?
Czemu nie spieszysz na górę, rodzicę
Wesela, gniazdo radosnej nowiny?«
Więc Wirgilego oglądam? Krynicę,
Skąd płynie Słowa strumień tak obficie?«
Odezwałem się, zasromawszy lice.
O, ty, poetów światło i zaszczycie!
Niech mię zalecą miłość i uwaga,
Com z nią na myśli twojej szedł wykrycie.
Ty jesteś Mistrz mój, ty moja Powaga:
Przez cię jedynie styl mój nabył piętna
Sztuki, skąd dzisiaj moja cześć się wzmaga.
Płoszy mię bestja, przejściu memu wstrętna:
Dopomóż, mędrcze sławny! oto ginę
Z trwogi i żywiej dygocą mi tętna«.
»Ścieżki potrzeba obrać tobie inne«,
Rzekł, widząc oczu moich zapłakanie,
»Jeżeli przebrnąć życzysz tę gęstwinę.
Bo owa bestja, co mię wołasz na nię,
Nikomu drogą swoją przejść nie daje:
Póty przeszkadza, aż w nim dech ustanie.
A tak złośliwe chowa obyczaje,
Że zachłannością jej chciwość się mnoży
I tem głodniejsza, im się bardziej naje.
Rozliczny jest zwierz, z którym cudzołoży
I dotąd będzie, aż nadejdzie żwawy
Chart, co ją na śmierć w boleściach umorzy.
W glebie ni kruszcu nie poszuka strawy,
Jedno w rozumie, cnocie i miłości;
Ojczyzna jego: pośród Feltr dzierżawy.
Nędznej Italii on wybawi włości,
Dla których Turnus, Kamila dziewica,
Euryjal, Ninus położyli kości.
Odeń ścigana z grodu w gród wilczyca
Napowrót w piekieł dostanie się władze,
Skąd ją przysłała Zawiść zazdrośnica.
A ja tak dbale o twem dobru radzę,
Ze-ć przewodnikiem będę; skróś tej góry
Przez wiekuiste miejsca przeprowadzę,
Kędy usłyszysz rozpaczliwe chóry
Bolesnej duchów starodawnych rzeszy,
Co z wszystkiej piersi woła o skon wtóry.
Potem tych ujrzysz, których płomień cieszy,
Rozradowując nadzieją niepłoną,
Że się ich wniebowstąpienie przyspieszy.
A gdy zajść zechcesz aż tą jasną stroną,
Godniejszej zdam cię, niźli moja, pieczy
Na dalszą drogę, gdzie iść mi wzbroniono.
Bo owy Władca i Król wszystkich rzeczy
Za me prawdziwej wiary nieuznanie
Wstępu do miasta swojego mi przeczy.
Wszędy rząd jego, lecz tam królowanie:
Tam ma stolicę, tam wysokie trony;
Szczęsny, w wyborze kto mu się ostanie«.
»Poeto«, rzekę, takiem zachęcony
Słowem, »przez Boga nieznanego tobie,
Bym z tej i gorszej doli był zbawiony,
Tam, gdzie powiadasz, wiedź-że mię w tej dobie;
Niechaj obaczę te piotrowe progi
I tych, co mówisz, że jęczą w żałobie«.
Ruszył, — ja za nim w trop dźwignąłem nogi.
PIESŃ II.
Już dzień uchodził, mrok szarej godziny
Już odwoływał padolne zwierzęta
Od pospolitych trudów; ja jedyny
Gotowałem się na bój, nie na święta,
Z trudem podróży, z litości katuszą;
Skreśli je pamięć, co jej błąd nie pęta.
Wesprzyjcie Muzy, krzep mię twórcza duszo!
Pamięci moja, widzeń mych zwierciadło,
Dzisiaj się mocy twe objawić muszą.
»Ty, co mię wiedziesz w krainę przepadłą,
Znasz-li me serce dość silnem i dzielnem,
Aby na wielkiem przejściu sobą władło?
Mówisz, że w ciele jeszcze skazitelnem
Rodzic Sylwiusza odwiedzał te szlaki
I nieśmiertelność czuł ciałem śmiertelnem.
To, że wróg złego był mu łaskaw taki,
Wiedząc, jak ważny skutek dzieło czeka
I ważąc kto zacz miał zeń wyjść i jaki,
Chyba nie zdziwi rozumnego człeka:
Gdyż on rzymskiemu państwu i Rzymowi
Na patryjarchę był naznaczon z wieka,
Który i które, — że się tu wysłowi
Prawdę, — dla świętych miejsc są stanowione,
Gdzie dzisiaj siedzą dziedzice Piotrowi.
Przez owo zejście w twej pieśni sławione,
Zrozumiał rzeczy, po których przyczynie
On wziął zwycięstwo, a papież koronę.
Po nim Apostoł, wybrane Naczynie,
Skróś przewędrował te zaziemskie smugi
By wzmocnił wiarę, zbawienia dawczynię.
Lecz ja co? Skąd mi łaska? Jam nie drugi
Eneasz, ani Pawła hart posiadam,
Nikt, ni sam do się nie znam tej zasługi.
Więc gdy me pójście na twą wolę składam,
Drżę, czy zamiaru nie roję szalenie;
Ty mędrzec, pojmiesz lepiej, niż powiadam«.
Jak człek, co chciawszy, znów odmienia chcenie,
Aż w postanowień kolejnych szeregu
Zgoła odwróci pierwotne życzenie,
Taki ja byłem na ponurym brzegu,
Kiedy namysłem starłem chęci skore
I w pierwszej chwili ochocze do biegu.
»Jeśli twą tajną myśl ze słów rozbiorę«,
Rzekł wielkoduszny cień, »widzę na oczy
Wnętrzne twej duszy nędznym strachem chore;
Który tak czasem człowieka omroczy,
Gdy się zapalił do zacnego dzieła,
Że jak płochliwy zwierz przed nim uskoczy.
By się odwaga z tej trwogi ocknęła,
Opowiem rozkaz dany mi w otchłani
W on czas, gdy litość nad tobą mię zdjęła.
Siedziałem w duchów wątpliwych przystani,
Gdy przyszła cudna, święta białogłowa,
Tak żem ją wołać: Rozkazuj mi pani!
Wzrok jej lśnił jaśniej niż gwiazda wschodowa;
Słodka i cicha była i w mówieniu
Anielska: ta w te ozwała się słowa:
»O ty uprzejmy mantowański cieniu,
Którego imię trwa i pełne chluby
Trwać będzie, póki żywota stworzeniu;
Oto miły mój, a losom nieluby
Takie przekory napotkał w swej drodze
Na pustych progach, że nie wytrwał próby,
Wracał i zbłądził; a lękam się srodze
Słysząc, co o nim powiadano w górze,
Czy mu nie późno z posiłkiem przychodzę.
Więc z ozdobnemi słowy pospiesz, nuże!
Niechaj go zbawi twa pomoc i rada
I niech ja o nim więcej źle nie wróżę.
Jam Beatrycze, która do cię gada:
Z miejsc idę, które wnet odzyskać życzę;
Miłość mię wiodła i teraz mną włada.
Kiedy powrócę przed pańskie oblicze,
Chwalić cię będę i często i szczerze«.
Zamilkła, a ja do niej: »Beatrycze!
O zacna pani, z której jedno bierze
Tę moc ród ludzki, że przeszedł stworzenia
Żyjące w nieba najwęższego sferze;
Tak mię ochota służby rozpłomienia,
Ze nie usłużę nigdy nadto wcześnie
I tutaj dość mi jednego skinienia.
Lecz powiedz przecie: Nie lękasz się w cieśnie
Naszej śródziemnej zstępować otchłani
Z szerokich dziedzin, gdzie ci radość wskrześnie?«
A na to rzekła mi ta jasna pani:
»Pokrótce zadość twej chęci uczynię.
Bym zejść się bała, nikt mi nie przygani;
Bać się należy tych rzeczy jedynie
Z których się szkoda niepowrotna lęże,
Ale nie innych, których groza minie.
Ja z łaski bożej mam takie pawęże,
Że ni się nędzą waszą nie poplamię,
Ni mię płomieni waszych żar dosięże.
Jest łaski-pełna Pani w bożym chramie:
Przeciw zawadom chce pomagać tobie
I oto górne twarde prawo łamie.
Więc Łucję do się przyzwała w tej dobie
I rzekła: »Sługę twego nęka trwoga;
Pospieszaj, twojej zlecam go osobie«.
A Łucja, wszelkiej surowości wroga,
Zeszła, gdzie pobyt mam z Rachelą starą:
»O Beatrycze, prawa chlubo Boga!«
Tak przemówiła do mnie, »jakąż miarą
Nie spieszysz wesprzeć swego miłośnika,
Co się dla ciebie wzniósł nad ciżbę szarą?
Czyli cię łkanie jego nie przenika?
Czyli nie widzisz, jak śród fali wzdętej,
Chełpliwszej morza, z śmiercią się potyka?«
Nikt nie miał większej na pośpiech zachęty,
Kto szuka zysku, lub się szkody boi,
Niż ja, gdym głos ten usłyszała święty.
Z błogosławionych zstąpiłam podwoi,
Ufna w wymowie twej zacnej i czesnej,
Co równie ciebie jak słuchaczów stroi«.
A dokonawszy słów tych, wzrok bolesny
Słonecznych oczu ku mej twarzy skłania;
Jam też czemprędzej biegł, by przybyć wczesny.
I oto jestem wedle rozkazania;
Wydarłem ciebie bestji, co na cudną
Górę najprostszej ścieżyny zabrania.
Więc cóż? Przecz stopę zatrzymujesz żmudną,
Dlaczego strachem serce twoje chorze,
Czemu odwaga i zapały chłódną,
Skoro już jesteś na niebieskim dworze
Tak bardzo luby trzem błogosławionym
I gdy ja tobie tyle szczęścia wróżę?«
Jak kwiatki nocnym powarzone szronem
Stulone gną się, aż gdy je odbieli
Słońce, wraz czołem się wznoszą i łonem,
Podobnie we mnie otucha wystrzeli
A serce taka umocni odwaga,
Że wołam jako człek, co się ośmieli:
»O przelitośna ta, co mię wspomaga!
I ty litośny, że długiej namowy
Nie używała do cię jej powaga.
Ty swojem przyjściem i swojemi słowy
Takie w mem sercu wzbudziłeś pragnienie,
Żem znowu silny, żem znowu gotowy.
Pójdźmyż, niech dwojga jedno będzie chcenie;
Ty Mistrzem moim, ty Wodzem, ty Panem«.
Zmilkłem, on ruszył; na jego skinienie
Poszedłem krajem stromym i nieznanym.
PIEŚŃ III.
Przeze mnie droga w miasto utrapienia,
Przeze mnie droga w wiekuiste męki,
Przeze mnie droga w naród zatracenia,
Jam dzieło wielkiej, sprawiedliwszej ręki.
Wzniosła mię z gruntu Potęga wszechwłodna
Mądrość najwyższa, Miłość pierworodna;
Starsze ode mnie twory nie istnieją,
Chyba wieczyste, — a jam niespożyta!
Ty który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją...
Na odrzwiach bramy ten się napis czyta
O treści memu duchowi kryjomej:
»Mistrzu«, szepnąłem, »z tych słów groza świta!«
A on mi na to, jak człowiek świadomy:
»Tu oczyść serce podłością zatrute,
Tu zabij w sobie wszelki strach znikomy.
Do miejsc my przyszli, gdzie czynią pokutę
Owi, com mówił, boleści dziedzice,
Duchy ze skarbu poznania wyzute«.
Dłoń mi na dłoni położył i lice
Ukazał jasne, duchem natchnął śmiałym,
Poczem wprowadził w głębin tajemnice.
Stamtąd westchnienia, płacz, lament, chorałem
Biły o próżni bezgwiezdnej tajniki:
Więc już na progu stając, zapłakałem.
Okropne gwary, przeliczne języki,
Jęk bólu, wycia to ostre, to bledsze,
I rąk klaskania i gniewu okrzyki
Czyniły wrzawę, na czarne powietrze
Lecącą wiru wieczystymi skręty
Jak piasek, gdy się z huraganem zetrze.
Nieświadomości skrępowany pęty:
»Mistrzu«, spytałem, skąd ten chór boleści,
Kto ów lud, taką snać rozpaczą zdjęty?«
On rzekł: »Męczarnię takiej podłej treści
Znoszą w tem miejscu te dusze mizerne,
Które bez hańby żyły i bez cześci.
Są zaś wmieszane między owe bierne
Rzesze aniołów, które samolube
Żyły, ni wrogie Bogu, ni też wierne.
Niebo ich nie chce, gdyż niosłyby zgubę
Jego piękności; piekło je wyklucza,
Gdyżby z nich gorsi mogli zyskać chlubę«.
Ja znowu: »Mistrzu, co im to dokucza,
Że tak biadają głosami rozpaczy?«
A on wysłuchał mię i tak poucza:
»Wiedzą, że skonu dzień im się nie znaczy,
A ciemnym bytem tak są tutaj mali,
Że wszystko inne przenieśliby raczej.
Swiat nie dopuścił, aby w sławie trwali:
Litość ni Sąd się nimi nie opieka;
Nie mówmy o nich; spójrz raz i pójdź dalej«.
A wtem proporczyk ujrzałem, z daleka
Mknący tak szybko, jakby go nosiła
Dłoń niegodnego spoczynku człowieka.
Za nim niezmierna czerń smugą się wiła;
Nigdybym nie był uwierzył na słowo,
Że tyle ludu śmierć już wytraciła.
Poznałem kilku między bezcechową
Ciżbą; pośród nich szła mara człowieka,
Co z trwogi wielką skaził się odmową.
Więc zrozumiałem, że tu śmierć zawleka
I tłoczy razem owe podłe sotnie,
Których Bóg i czart równo się wyrzeka.
Nędznym, co w świecie żyli nieżywotnie,
Rój ós i przykra kąsa ciało mszyca;
Jęczą, gdy ból im do żywego dotnie.
Od tych ukąszeń krew tryska na lica,
Którą u stóp ich łzami napojoną
Kłąb glist natrętnych kałduny nasyca.
Potem, gdy inną wzrok posłałem stroną,
Nad wielką rzeką ujrzę ludu ławy.
»Mistrzu«, powiadam, »niech mi dozwolono
Będzie zapytać: Kto są? Jakie sprawy
Każą im spieszyć? Ile zmierzch dozwoli
Rozeznać, widzę, że krok niosą żwawy«.
A on: »Na powieść o nich przyjdzie kolej,
Gdy staniem kroki zahamowanymi
Nad Acherontem, strumieniem niedoli«.
Więc wzrok ze wstydu spuściwszy do ziemi
Zamilkłem, nie chcąc dłużej być natrętem.
I tak do rzeki brzegów szliśmy niemi.
Wtem spojrzę, w łodzi mknie owym odmętem
Starzec kędziorów sędziwych i brody,
Wołając: »Gorze wam, duchom przeklętym!
Nie pójdziecie wy na niebieskie gody:
Przybywam przewieść was po czarnej strudze
W ciemności wieczne, na żar i na chłody.
A ty, co jeszcze ciało masz w posłudze:
Precz stąd! Co robisz w umarłym narodzie?..«
Kiedy zaś widział, że z odejściem żmudzę:
»Z innej przystani i po innej wodzie
Jest przeznaczona droga twej podróży;
Wypada tobie lżejszej szukać łodzie«.
»Niech się Charonie w tobie gniew nie jurzy!«
Rzekł Mistrz, »tak życzą tam, gdzie śladem chcenia
Zaraz czyn kroczy; wara pytać dłużej!«
Więc lic kosmatych surowość odmienia
Przewoźnik, włodarz czarnowodnej rzeki,
W krąg ócz mający obrączki z płomienia.
Ale tym nagim i znużonym szczeki
Dzwoniły, w lica strach zachodził siny,
Gdy usłyszeli swój los niedaleki.
Boga, rodziców, ludzkość, narodziny
I dzień i miejsce swych narodzin klęli
I syny swoje i swych synów syny.
Potem się sparli łkając nad topieli
Brzegiem, skąd wszyscy pójdą na męczarnie,
Co żyć w bojaźni bożej nie umieli.
Bies Charon ócz swych zaświeca latarnie
Drogę wskazując i kupą ich goni,
A gdzie nie idą w ład, tam wiosłem garnie.
Jako pod jesień drzewo liście roni
Jedno po drugiem, aż się konar wdowi
Nagim, ze stroju wyzutym, odsłoni,
Tak ci dziedzice grzechu adamowi
Jedno po drugiem zlatują mu w sudno,
Niby na wabia sokół w dłoń łowcowi.
I jadą przez toń ciemnościami brudną,
A nim na brzeg je przeciwny wysadzi,
Po drugiej stronie znów od gości ludno.
»Synu mój«, tak Mistrz swoję rzecz prowadzi:
»Lud, co umiera w nieprzyjaźni bożej,
Z ziemi wszech krańców tutaj się gromadzi.
Co rychlej wszyscy rzekę przebyć skorzy,
Bo tak ich boska sprawiedliwość bodzie,
Że zmniejsza lęku, a pragnienie mnoży.
Nie chodzą duchy dobre ku tej wodzie;
Wiesz teraz, czemu, widząc cię w ich kole,
Chciał tobie Charon stawać na przeszkodzie«.
Gdy kończył mówić, całe czarne pole
Drgnęło tak mocno, że kiedy przypomnę,
Dziś jeszcze dusza kąpie się w mozole.
Z ziemi łez wianie buchnęło ogromne,
Przeleciał po niej gromu błysk czerwienny:
I omdlały mi zmysły nieprzytomne —
I padłem, jako pada człowiek senny.
PIEŚŃ IV.
Silny huk gromu wyrwał mi z pod powiek
Senność kamienną, tak, że się wzdrygnąłem
Niby gwałtownie przebudzony człowiek.
I wypoczęte oczy tocząc kołem,
Wyprostowany patrzałem po stronie,
Aby rozpoznać miejsce, gdzie stanąłem.
Otom się, widzę, znajdował na skłonie
Owej bolesnej, piekielnej doliny,
Co nieskończonych echa jęków chłonie.
Loch był bezdenny, mgławy, czarno-siny;
Zrenice moje wysłane na zwiady
Niczego dobyć nie mogły z głębiny.
»Zejdziemy teraz«, rzekł wieszcz cały blady,
W otchłannych światów ślepe zakomory:
Ja pójdę pierwszy, a ty w moje ślady«.
Widząc, że pobladł: »Jakże iść mam skory«,
Rzekłem, »gdy w tobie odwaga ustaje,
Co mi w zwątpieniach użyczasz podpory?«
»Kaźń ludu, co te zamieszkiwa kraje«,
Rzekł, »twarz mi czyni równą białej chuście
Z barw litowania, co-ć się lękiem zdaje.
Idźmyż: daleki cel ma nasze pójście«.
Ruszył; tu pierwsze przekroczyłem za nim
Koło, z tych, które biegną nad czeluście.
Głos, co mi słuchu doszedł, był nie łkaniem,
Lecz szeptem westchnień, który skróś stuleci
Powietrze wzruszał bezustannem drganiem,
Szedł zaś z cierpienia, które mąk nie nieci,
A które znoszą wielkie ludu ławy,
Gromada mężów i niewiast i dzieci.
Rzecze Wódz do mnie: »Ażaś nie ciekawy
Tłumu, co smętne te wydaje gwary?
Nim stąd odejdziem, masz poznać ich sprawy.
Bezgrzeszni oni są, ale z tej miary
Jeszcze się zasług zbawienia nie bierze:
Stanowi o niem chrzest, brama twej wiary.
Chociaż w pogańskiej przyszli na świat wierze,
Czci potem Bogu nie złożyli winnej;
Do ich gromady oto sam należę.
Dla tej usterki, nie dla winy innej
Pobyt znosimy tutaj bezkatuszny,
W tęsknocie żyjąc próżnej i bezczynnej«.
Tedy mi serce żal ogarnął słuszny,
Bo w tym przedsionku, na wątpliwe trwanie
Skazan, poznałem poczet wielkoduszny:
»Powiedz, o Mistrzu mój, powiedz, o Panie«,
Spytałem, chcąc mieć tę pewność niezbitą,
W której jest wszego błędu zaniechanie,
»Wyszedł-li który stąd, czy z własnej, czy to
Z cudzej zasługi — i był w niebo-brany?«
A on odgadłszy mowę mą zakrytą:
»Krótko przed mojem rozstaniem z ziemiany,
Mocarz tu zstąpił niebiańskiego lica,
Znakiem zwycięstwa ukoronowany.
On z państw tych wywiódł pierwszego rodzica,
Abla, Noego; pośród innych wiela
Abram posłuszny, Mojżesz, praw krynica,
Dawid stąd wyszedł i ród Izraela
Stary: to jest on i ojciec i syny
I wysłużona pasterstwem Rachela.
Ich wyprowadził w niebieskie krainy;
A wiedz, że przed tym dostojnym wyborem
Żaden nie zaznał zbawienia człek iny«.
Podczas gdy mówił, szliśmy dalszym torem,
Prując się czernią lasu bez ustanku,
Chcę rzec: przechodząc gęstym duchów borem.
Małośmy uszli po okólnym ganku,
Kiedym obaczył blask, niby ognisko
W grubych ciemności gorejące wianku.
Było daleko jeszcze, lecz dość blizko,
Ażebym poznał w pomroków prześwicie,
Że zacne duchy miały tam siedlisko.
»Mistrzu mój, wiedzy i sztuki zaszczycie,
Któż oni i czem dostąpili prawa,
Że wiodą tutaj wywyższone życie?«
Tak pytam. »Czesna«, rzekł, i »głośna sława,
Co ich wyniosła pomiędzy ziemiany,
Czyni, że niebo tu im wyższość dawa«.
Wtem głos się rozszedł echem powtarzany
I brzmiał: »Przed wieszczem najwyższym chyl czoła!
Wraca cień jego, co był nam zabrany!«
A gdy się echo uciszyło zgoła,
Ujrzę idące cztery wielkie cienie:
Twarz ich ni smutna była, ni wesoła.
Rzecze Wódz dobry: »Obróć swe spojrzenie
Na tego, który mieczem w dłoni toczy,
A co go inni w takiej mają cenie.
To król poetów, Homer; ten, co oczy
Ma uśmiechnięte, mistrz satyr, Horacy;
Owidjusz trzeci; Lukan czwarty kroczy.
Że dostojeństwem wszyscyśmy jednacy,
Hołd mnie złożony, wszystkich w sobie brata:
Więc słuszna, że mi są łaskawi tacy«.
Widziałem zatem słynną pośród świata
Szkołę książęcia najszczytniejszej pieśni,
Co nad innymi jak orzeł polata.
Gdy pogwarzyli z sobą ci rówieśni,
Uprzejmej ku mnie obracali twarzy.
Wódz się uśmiechał... A eszcze mię cześniej
Przyjmie ta rzesza i większym obdarzy
Zaszczytem, bo mię w swem gronie pozdrowi
Jako szóstego śród słowa mocarzy.
Roztrząsaliśmy, idąc ku ogniowi,
Rzeczy, o których z równego powodu
Tam się mówiło, jak tu się nie powie.
Do stóp my doszli wspaniałego grodu,
Otoczonego murem siedmiorakim
I piękną rzeczką; choć nie było brodu,
Przeszliśmy tędy niby suchym szlakiem;
Potem bram siedmią na świeże murawy,
Gdzieśmy się z nowym spotkali orszakiem.
Lud był szanownej, dostojnej postawy,
Powściągliwego, poważnego wzroku,
A mowy cichej, skąpej i nieżwawej.
Zeszliśmy stamtąd od jednego boku
Na połoninę widną i przestroną,
Gdzieśmy ich wszystkich mieli na widoku.
Tam, na zielonej darni mi zjawiono
Duchy, co dawniej były chwałą ziemi;
Na ich wspomnienie dumniej drga mi łono.
Druhów Elektry widzę: między niemi
Poznaję wielu: Hektora, Eneja,
Cezara w zbroi z oczyma orlemi.
Z Kamilą widna mi Pentezyleja,
A obok ojca swojego Latyna
Lawinia, w której Włoch była nadzieja.
Brutusa widzę, co wygnał Tarkwina:
Lukrecję, Julję, Marcję i Kornelę
I samotnego z boku Saladyna.
A gdy oczyma nieopodal strzelę,
Mistrza spostrzegam mężów pełnych wiedzą
Na filozofów siedzącego czele.
Cześć mu oddają, skinień jego śledzą
Sokrat z Platonem, cała mędrców świta:
Ci dwaj najbliżej u boku mu siedzą.
Przypadkowości głoścę Demokryta,
Anaksagora, Djogena, Talesa,
Empedoklesa, Zena, Heraklita
Poznaję; znawcę ziół Djoskorydesa
I Euklidesa i Ptolomeusza,
I Avicennę i Hipokratesa,
Galiena, cnego Senekę, Liwiusza,
Tuliusza; przy nich skał i drzew pieśniarza,
Który zwierzęta lirą swoją wzrusza
I Averroę, twórcę komentarza.
Przedmiot rozległy, pióro me nie rące,
Nie wszystko com tam oglądał, powtarza.
Z sześciorga dwu nas zostało w rozłące;
Nowym Wódz dobry szlakiem ruszył ze mną
Z cichego świata w światy wiecznie drżące,
W nową dziedzinę, nieśmiertelnie ciemną.
PIEŚŃ V.
W obręb drugiego wstąpiłem koliska,
Które zamyka szczuplejsze obszary,
Lecz boleśniejszy z duchów jęk wyciska.
Tu żywie Minos, ów sędzia prastary:
Zgrzytając, grzechy roztrząsa u proga,
Sądzi i chwostem znaczy stopnie kary.
To jest, gdy przed nim zjawi się nieboga
Dusza, spowiada swoje grzeszne czyny;
Więc obliczywszy którędy jej droga,
Ów rozeznawca biegły ludzkiej winy
Tylekroć biodra ogonem obwinie,
Na ile stopni ma zapaść w głębiny.
Czerń niezliczona duchów przedeń płynie:
Każdy z kolei przybywa przed sędzię,
Wyzna, wysłucha i już na dół chynie.
»Hej, ty, coś kaźni przekroczył krawędzie«,
Zawołał Minos, spostrzegłszy człowieka,
I zatrzymał się w ponurym urzędzie;
»Bacz jako wchodzisz i co cię tu czeka:
Swoboda wstępu niechaj cię nie zdurzy!«
A Wódz mój: »Czemu gęba twoja szczeka?
Nie czyń ty wstrętu koniecznej podróży:
Zyczą jej w miejscu, kędy, czego życzą,
Wraz się i staje; wara pytać dłużej!«
A wtem mi w uszach jęki zaskowyczą;
A w tem doszedłem do miejsca, gdzie duchy
Płaczem ogromnym nieustannie krzyczą.
Stanąłem w jamie ciemnościami głuchej,
Która jak morze w huraganie ryczy,
Gdy niem przeciwne wstrząsną zawieruchy.
Piekielny orkan puszczony ze smyczy
Dusze w gwałtownym ponosi upuście,
Szarpie i kole i ościeniem ćwiczy.
A kiedy lecą razem nad czeluście,
Jęk z jękiem gada, wrzask z wrzaskiem się kłóci,
Bluźnierstwom wolne otwierając uście
Przeciwko mocy bożej; tak rozsuci
Na wolę wiatrów boleją zmysłowi,
Co nad rozsądek wywyższyli chuci.
Jak szpaki, gdy je wiatr jesienią łowi,
Snują w powietrzu długie, zbite chmary,
Tak się miotały, poddane wichrowi,
W górę, w dół, tam i sam nieszczęsne mary;
A nigdy nędznych losu nie poprawi
Bodaj nadzieja łagodniejszej kary.
I jak zawodząc pieśń swą klucz żórawi
Długim się sznurem po niebiosach wlecze,
Tak się mym oczom smutna rzesza jawi,
Płynące smugą burz duchy człowiecze.
Więc pytam: »Kto są i jaką się winą
Splamiły, że je czarny wiatr tak siecze?...«
»Pierwsza z mar«, odrzekł, »co przed nami płyną,
Skoro chcesz wiedzieć o niej, panowała
Nad wielogwarych narodów dziedziną.
W grzech rozwiozłości popadła i zwała
Swawolę wolą, aby swe bezprawie
Pozorem prawa z hańby ratowała.
To Semiramis; wiesz o jej niesławie:
Była Ninusa dziedziczką, wprzód żoną:
Jej państwo dzisiaj w sułtana dzierżawie.
Tamta żgnęła się w rozkochane łono,
Prochom Sycheja nie dotrwawszy w statku«.
Więc Kleopatrę widzę; uwiezioną
Helenę, powód Trojanów upadku;
Widzę Achilla, chrobrego hetmana,
Co dla miłości walczył do ostatku.
Widzę Parysa i widzę Trystana;
Tysiąc miłosnym zatraconych szałem
Dusz tu poznaję z ust mojego Pana.
A gdy do końca Mistrza wysłuchałem,
Co mi wskazywał damy i rycerze,
Litość mię zmogła i zmieszany stałem.
»Poeto«, rzekłem, »oto chęć mię bierze
Przemówić do tych dwojga, co się miecą
Na wietrze tam i sam, jak lotne pierze«.
A on mi na to powie: »Czekaj nieco;
Skoro się zbliżą, proś w imię kochania,
Które je niesie, a one przylecą«.
Więc gdy je wichru przywiały smagania,
W głos zawołałem: »Dusze umęczone,
Przemówcie do nas, jeśli nic nie wzbrania!«
Jako gołębie miłością wabione,
Na wyprężonem skrzydle, jedną parte
Chęcią, w lubego gniazda lecą stronę,
Tak z Dydonowej gromady wydarte,
Snać rzewną prośbę słysząc mimo wrzaski,
Leciały, na wiatr stęchły rozpostarte.
»O ty istoto czuła, pełna łaski,
Że raczysz witać w tej ciemności sinej
Nędznych, których krew ziemskie broczy piaski;
Gdyby nam sprzyjał Król świata dziedziny,
Prosilibyśmy o spokój twej duszy,
Żeś się użalił nieszczęśliwej winy.
Chcesz-li przyczynę znać naszej katuszy,
Pytaj i słuchaj co-ć powiemy o niej,
Póki nas burza znów nie zawieruszy.
Kraj mój położon jest nad brzegiem toni,
Którą nurt Padu z utęsknieniem wita,
Bo tam ma spokój od rzek swych pogoni,
Miłość, co łatwo serc zacnych się chwyta,
Skuła go czarem mej ziemskiej postaci;
Wzdrygam się, pomnąc, jak była zabita.
Miłość, co zawsze miłością się płaci,
Tak mi kazała w nim podobać sobie,
Że go nie zgubię już, ni on mię straci.
Miłość nas wspólnie położyła w grobie...
Morderca niechaj Kainy się lęka!«
W takim duch do nas przemówił sposobie.
Więc ja poznawszy, jak wielka ich męka,
Zwiesiłem głowę i trwałem w tym stanie,
Aż wieszcz zapytał: »Co za myśl cię nęka?«
Ja się ocknąłem i rzekłem: »O Panie!
Jakie tęsknoty i jakie zachcenia
Na to nieszczęsne wiodły ich kochanie?«
Zaczem zwróciłem się znowu do cienia:
»Franciszko«, rzekłem, »pokutnico biedna,
Do łez mię twoje wzruszyły cierpienia.
Lecz gdy wam z westchnień chęć się rwała jedna,
Skąd wam tej chęci pierwsze przyszły wieści
I jak wykryła się, dotąd bezwiedna?«
A ona: »Niema straszniejszej boleści,
Niż myślą szczęścia zaprawiać rozpacze,
A mistrz twój o tem długie zna powieści.
Lecz skoro taką chęć po tobie baczę
Poznać, skąd wyszły nasze niepokoje,
Wyznam jak człowiek co mówi, a płacze:
Raz dla zabawy czytaliśmy boje,
Gdzie wpadł Lancelot w miłosne więzienie;
Byliśmy sami, bezpieczni oboje.
Czasem nad księgą zbiegło się spojrzenie,
I zdejmowało z lic barwy rumiane, —
Ale nas zmogło jedno okamgnienie.
Kiedyśmy doszli, gdzie usta kochane
Rycerz całował w nieowładnej chęci,
On, z którym nigdy już się nie rozstanę,
Drżący do ust mych przylgnął bez pamięci;
Księga i pisarz Galeottem byli,
W ten dzień jużeśmy nie czytali więcej.
Gdy jeden mówił, drugi cień w tej chwili
Szlochał; a jam czuł, że coś się rozkłada
We mnie i duch się mój ze śmiercią sili...
I padłem, jako ciało martwe pada.
PIEŚŃ VI.
Gdy się zbudziła myśl stulona w sobie
Od mąk widoku, w jakich krewne dusze
Mdlały i gdym się w mej ocknął żałobie,
Nowych skazańców i nowe katusze
Naokół siebie widzę w mrocznym dole,
Gdziebądź popatrzę i gdziebądź się ruszę.
W trzeciem, wieczystych dżdżów stanąłem kole:
Deszcz chłodny, ciężki, ciągły i przeklęty
Wciąż jedną modłą siecze, żga i kole.
Śnieg, brudna woda i grad w bryły ścięty
Walą się strugą na ów kraj ucisku;
Cuchnie skróś ziemia brzydkie ssąca męty.
Cerber, zwierz dziki o potrójnym pysku
Warczy i szczeka i jak pies się dąsa
Na lud w okropnem pławiony bagnisku.
Wzrok toczy krwawy, czarne kudły wstrząsa,
Kłąb ma wydęty i szponiaste ręce;
Drze pazurami i targa i kąsa.
Od deszczu jak psi w ciągłej wyją męce;
Jeden bok drugim ciągle zasłaniają:
Prędko się zwijać muszą potępieńce!
Gdy nas gad duży ujrzał między zgrają,
Paszczękę rozwarł i zęby wyszczerzył;
Wszystkie w nim mięśnie jednym dreszczem drgają.
A wódz mój piędzi ku ziemi przymierzył
I w obie garści nagarnąwszy błota,
W sam środek gęby żarłocznej uderzył.
Jak kundys chciwie do jadła się miota
I wraz ucichnie, gdy mu rzucą strawy,
Bo już chuć głodu w nim się nie szamota,
Podobnie naraz umilkł pysk plugawy
Czarta Cerbera, co na dusze łaje
Rade ogłuchnąć, by nie słyszeć wrzawy.
Stąpamy, depcąc widem gęste zgraje,
Dżdżem katowane i stawiamy pięty
Na ich marności, co się kształtem zdaje.
Leżały wszystkie pogrążone w męty,
Lecz jedno w chwili kiedy je mijamy
Siadło i prężąc kadłub wydźwignięty,
Rzekło: »Ty, któryś wszedł za piekieł bramy,
Wiedz: przed mą trumną była twa kołyska;
Spójrz i rozpoznaj com zacz, boć się znamy«.
Więc ja: »Kaźń twoja taką cię odciska
Zmianą na licach, że mi w niej zakrywa
Pamięć twojego ziemskiego nazwiska.
Powiedz, kto jesteś, duszo nieszczęśliwa,
Na której piekło taką złość wywarło,
Że choć są większe, żadna tak dotkliwa!«
A on: »Twe miasto, które napęczniało
Zawiścią jak wór przepełniony ziarnem,
Na jasnym świecie swym mię synem zwało.
Przezwisko Ciacco nosiłem nad Arnem:
Za grzech obżarstwa, brzydki i zwierzęcy,
Jako tu widzisz, w deszczu moknę czarnym.
Nie sam tu cierpię, ale wśród tysięcy,
Wszystko męczarnią karanych jednaką
Za równe winy«. Zmilkł i nie rzekł więcej.
Na to ja: »Tak mię twój stan boli, Ciacco,
Że oto z ócz mych słona płynie woda.
Lecz powiedz jeszcze: czyli wiesz na jaką
Niedolę kłótnia głupich mieszczan poda?
Jest-że kto prawy w mieście? i jak na to
Przyszło, że tak je rozdarła niezgoda?«
A on: »Gdy w zwadzie długie minie lato,
Zbroczą oręże i nareszcie dzicy
Wypędzą drugich z krwi wielką utratą:
W trzy słońca padną, a ich przeciwnicy
Wzniosą się, męża wziąwszy za narzędzie,
Co się dziś łasi podły i dwulicy.
Długo stronnictwo to panować będzie
I trzymać tamtych pod grozą obucha,
Płaczu i gniewu nie mając na względzie.
Dwaj sprawiedliwi są, nikt ich nie słucha:
Z trzech iskier: chciwstwa, zawiści i pychy,
Na wszystkie serca niegodziwość bucha».
Tu uciął smutną wieść i stał się cichy.
»Niechże twe usta reszty mi nie tają«,
Rzekłem, »słów kilka dołóż prośbie lichej:
Gdzie Farinata siedzi? gdzie Tegghiaio?
Gdzie Rusticucci, Arrigo i Mosca
Z innymi, którzy tak o dobro dbają?
Powiedz, bo serce me o nich się troska
I wiedzieć pragnę, czy ich piekło smali,
Czyli ich w niebie chowa łaska boska?«
»Między ciemniejsze duchy się dostali«,
Odparł, »winy ich przeważyły bowiem;
W sam czas obaczysz, postąpiwszy dalej.
Gdy na świat luby z całem wrócisz zdrowiem,
Proszę, głoś o mnie i o mej torturze;
Więcej nie rzekę i więcej nie powiem«.
Oczy wywrócił w zez i w tej posturze
Popatrzał na mnie, łeb wsunął w ramiona
I za innymi ślepcy padł w kałużę.
»Już on nie wstanie, aż się czas dokona«,
Rzekł wódz; »gdy zabrzmią trąby archaniołów,
Wróg złego swoje objawi znamiona,
Wróci z innymi do grobowych dołów
Wziąć ciało i kształt, by w pełnej istocie
Wysłuchać wiecznych wyroku mozołów«.
Tak my szli, stawiąc po mieszanym błocie
Z duchów i deszczu kroki powściągliwe
I rozmawiając o przyszłym żywocie.
»Mistrzu«, pytałem, »te kary straszliwe
Od wielkiej chwili, gdy wyrok zahuczy,
Mniejsze-li będą czy równie dotkliwe?«
A on: »W tem wiedza twoja cię pouczy:
Im doskonalszy jest byt, tem mu więcej
Dobro dogodzi, a boleść dokuczy.
A choć karani tutaj potępieńcy
Nigdy nie dojdą udoskonalenia,
Bliżsi go będą niż dziś, czasu jeńcy«.
Takeśmy przeszli na okół pierścienia,
Gwarząc ze sobą więcej niż powtórzę,
Aż kędy w głębsze schodzi się podsienia:
Tam Plutus, wielki rozbójca ma stróżę.
PIEŚŃ VII.
»Pape Satan, Pape Satan, aleppe!«
Zaryczał Plutus ze swej chrypłej krtani;
A On, wszystkiego świadom: »Niech cię ślepe
Strachy nie zwodzą«, mówił, »bo szatani
Choć wielką mają władzę, nie przekażą,
Byś nie miał zstąpić z tych skał do otchłani.
Potem do wzdętych gęb zwrócił się twarzą
I krzyknął: »Zamilcz mi wilku przeklęty,
Sam w sobie żrej się zaciekłością wrażą.
Wara koniecznej drodze czynić wstręty;
Życzą jej w górze, gdzie nad nieowładną
Zgrają wziął pomstę niegdyś Michał święty!«
Jak jednym razem zwiną się i padną
Żagle, skoro maszt przełamie się w połu,
Tak padł złośliwy potwór; a my na dno
Czwartego zatem zstąpiliśmy dołu,
Głębiej się drążąc w bolesne dziedziny,
Co wszystko świata złe mieszczą pospołu.
O Sądzie boży! mógłżeby kto iny
Skupić tak razem przeliczne męczarnie?
Przecz nas tak sieką nasze własne winy?...
Jak nad Charybdą fal spienione psiarnie
Ławą wypadną i na siebie skoczą,
Tak się w tym lochu tłum na tłumy garnie.
Liczniejsze, niźli indziej, tu się tłoczą
Zgraje i wyjąc, wszystkiej piersi mocą
Ogromne głazy przeciw sobie toczą.
Prąc, wpadną na się, potem się obrócą
I cofną, w groźnym wciąż łając pomruku:
»Po co wstrzymujesz?« — »A ty, puszczasz po co?«
Tak po pierściennej drogi ciemnym łuku
Z obu stron dążą na kres przeciwległy,
Śród ciągłych obelg i głazów postuku.
Zaledwie swoje półkole obiegły,
Znów się wracają zgięte kształty cieni:
Więc łzy współczucia rzęsę mi obległy.
»Mistrzu mój«, rzekłem, »jak się lud ten mieni?
Z kościoła przyszli czy z klasztornej celi
Owi na lewo, wszyscy podgoleni?«
A Mistrz mój na to: »Wszyscy oni mieli
Umysł tak kosy za ziemskiego trwania,
Że w dóbr rządzeniu miary zapomnieli.
Co łacno z psiego wysłyszysz łajania,
Gdy się na krańcach przeciwnych odwiną,
Dokąd ich zbrodnia przeciwna pogania.
Owi, co nagą łyskają łysiną,
To kardynali, papieże, kapłani,
Grzesznego chciwstwa obarczeni winą«.
Więc ja: »Mistrzu mój, tuszę, że w otchłani
Rozpoznam kogoś z gromady nikczemnej
Tych, co są taką wina pokalani?«
A on mi rzecze: »Szukać trud daremny;
Pozacierany w bycie ladajakim
Kształt ich twym oczom i tu będzie ciemny.
Na wieki tłuc się będą onym szlakiem,
Aż dzień ostatni wszystkich odmogili:
Tych łysków i tych z zamkniętym kułakiem.
Że źle dawali i że źle dzierżyli,
Raju nie dojdą, na wieczne poswarki
Skazani, jako w tej oglądasz chwili.
Patrz synu, jaki bierze termin szparki
Mienie, fortuny dziecię, co dlań ludzie
Ustawną pracą wysilają barki.
Ot, wszystko złoto jeszcze skryte w rudzie,
Lub już dobyte, nie ulży strudzonej
Duszy, ażeby odpoczęła w trudzie«.
Mistrzu, w tem jeszcze chcę być pouczony:
Fortuna i jej dziwne kołowroty
Czem są, że piękny świat tak wzięły w szpony?«
A on mi na to: »O głupie istoty,
Nieświadomości i nieuctwa dzieci!
Posłuchaj, że cię wywiodę z ciemnoty:
Ten, czyja wiedza blask najwyższy nieci,
Stworzył niebiosa i tych, co je wodzą
Tak, że część każda każdej cząstce świeci,
A światła wszędy równo się rozchodzą.
Podobnie ziemskim blaskom, ziemskiej doli
Nadał mistrzynię, która za swą wodzą
Znikome dobra wciąż obsyła w kolej
Z ludów na ludy, z rodzin na rodziny,
A której ludzki rozum nie zniewoli.
Jeden szczep rośnie, gdy drugi z perzyny
Pada, jak losem władczyni przyniesie,
Której sąd skryty, by wąż pośród trzciny.
Próżno wasz rozum jej przeciwić chce się;
Ona przeziera, roztrząsa, rozstrzyga,
Jak każdy inny Wied w swoim zakresie.
Ciągle jest w ruchu, nigdy nie ostyga,
Z koniecznych przyczyn nieodmiennie chyża,
I stąd tak często dola dolę ściga.
Oto fortuna, której »winna krzyża!«
Woła niejeden, zamiast sławić raczej,
I krzywdzącemi słowy ją poniża.
Lecz ona szczęsna ucha dać nie raczy
I między innych pierwotworów grono
Błogosławione swoje biegi znaczy.
Na większą litość gotuj teraz łono:
Gwiazdy, co wzeszły gdym wyruszał, nizko
Już stoją, a nam żmudzić zabroniono«.
Tuśmy przecięli doliny kolisko
I po nad źródłem wyszli, co się pieni,
Padając w ryte swym pędem łożysko.
Woda w niem czarna, lecz krwawo się mieni;
Zaczem tą nową drogą w głąb pieczary
Szliśmy, mętnymi nurty prowadzeni.
Ta smutna struga brzeg podmywa szary,
Jadem ziejący i w bagno rozwlekły,
Styksem nazwane; gdym w te zakamary
Rzucił spojrzenie, ujrzałem ociekły
Błotem ogromny lud z nagiemi ciały
I z twarzą srogą, jakby z gniewu wściekły.
Już nie rękoma na się uderzały
Duchy: nogami i piersią i głową;
Zębami siebie darły na kawały.
Tu dobry Mistrz mój rzecze do mnie: »Owo
Ci, których w świecie złość przemogła licha;
I to wiedz pewnie, że tam pod osnową
Mokradła równie mnóstwo ludu wzdycha:
Gdziekolwiek okiem rzucisz po przestrzeni,
Poznasz po bańkach, które nurt wypycha.
Brnąc, jęczą: »Smutkiem byliśmy karmieni
Na lubym świecie, który się weseli
W słońcu; gnuśnymi dymy napełnieni,
Więc smutek żre nas w tej błotnej topieli!«
Tak odzywają się w bagnie bełkotem,
Co zająkliwie pluska im z gardzieli.
Okrążyliśmy moczar w okół potem,
Z prawej dół mając, a z lewej wybrzeże,
I poglądali na ciekących błotem,
Ażeśmy przyszli pod jakowąś wieżę.
PIEŚŃ VIII.
Mówię: dalekie jeszcze śród wądołu
Majaczyły nam wieży czarne węgły,
A już mi oczy zbiegły ku jej czołu
Do dwu płomyków, co się tam wylęgły
Przeciw trzeciemu w takiej odległości,
Że ich zaledwie źrenice dosięgły.
Więc ja wpatrzony w Morze wszechmądrości,
Pytam, co znaczą te ogniste gwary,
Kto nimi gada na tej wysokości.
»Już się przybliża«, odrzekł, »przez moczary,
Na co czekamy i wnet się odsłoni,
Jeśli-ć widoku nie skryją opary«
Nie takim szybkim lotem pewnie goni
Bełt, gdy napięta puści go cięciwa,
Jako w tej chwili ujrzę, a po toni
Maleńkie czółno ku brzegom dopływa:
Jakiś duch ciemny był sternikiem nawy
I wołał: »Tuś mi duszo niegodziwa!«
»Flegjasz, ej, Flegjasz, tym razem ty sprawy
Nie wygrasz!« tak Pan do niego zakrzyczy;
»Tyle my twoi, ile tej przeprawy«.
Jak człowiek, co go, kiedy na coś liczy,
Rozczarowanie do głębi ubodzie,
Taki był Flegjasz, pozbawion zdobyczy.
Zaczem Wódz podszedł, wstąpił i do łodzie
Mnie wezwał; teraz dopiero ciężary
Mymi zważony, ponurzył się w wodzie
I przez odmęty pomknął czółn prastary,
Głębiej się dzióbem wrzynając, niż skoro
Przewoził w sobie bezcielesne mary.
Wtem, gdy przez mętne płyniemy bajoro,
Jeden topielec do oczu mi skacze:
»A ty kto?« wrzaśnie, »coś tu wszedł przed porą?«
Ja na to: »Wszedłem, lecz zostać nie raczę.
Kto zaś ty jesteś, oszpecony kałem?«
A on: »Wszak widzisz; jestem, który płaczę«.
»Duchu przeklęty!« na to zawołałem,
»Zstań-że tutaj w płaczu i żałobie;
Choć zbłoconego, przecież cię poznałem!«
Więc mara na bort kładła ręce obie,
Lecz Mistrz podbiegłszy, strącił piekielnicę:
»Psi rodzie!« krzyknął, »idź precz, wara tobie!«
Wziął mię za szyję i całując w lice
Powiadał: »Duszo, pełna oburzenia,
Błogosławione łono twej rodzice!
Ten był w swej pysze pełen zaślepienia;
Żaden czyn jemu nie zdobi pamięci,
Przeto nie znalazł pokoju dla cienia.
Ilu-ż to królów, co państwem nadęci,
Tutaj ugrzęzną jak wieprze w kałuży,
Wprzód w sercach ludzkich na wieki przeklęci«.
»Mistrzu« powiadam, »pragnę, nim podróży
Naszej dokona sternik przez bagniska,
Widzieć, jak nędznik w błocie się zanurzy«.
»Nim łódź drugiego brzegu będzie blizka,
To, czego życzysz, obaczysz na jawie:
Zacne pragnienie nagrodę pozyska«.
Niebawem oczy taką rzezią bawię
Sprawioną widmn od tłuszczy przeklętej,
Że jeszcze dzisiaj za nią Boga sławię.
»Daj go!« — wrzeszczała, »Filipa Argenti!«
Bezsilny przeciw napastników chmarze,
Gryzł sobie ręce Florentczyk zawzięty.
Już go nie wspomnę, zostawię w moczarze.
Wtem mię uderzył jakiś jęk złowrogi:
Więc oczy baczniej w czarną pustkę wrażę.
Mistrz rzekł: »Tu synu koniec wodnej drogi;
Oto gród Disa przed nami odkryty:
Liczne i groźne w nim siedzą załogi«.
A ja: »Widne mi jego moszej szczyty
Umalowane kolorem czerwieni,
Jak w hutnym piecu rozpalone płyty«.
Więc on mi na to: »Od wiecznych płomieni
Z wnętrza wykwita pas barwy ognistej,
Którym się niższe to piekło rumieni«.
Wtem barka nasza wbiegła w rów kolisty,
Który krainę beznadziejną grodzi;
Mur nad nim zdał się barwy żelazistej.
Sternik nasz krążył, zanim dał swej łodzi
Wbiec do przystani; nareszcie przybija:
»Wysiądźcie«, krzyknął nam, »tędy się wchodzi«.
Spojrzę, nad tysiąc czartów się uwija
U wrót i woła głosy zjadliwymi:
»Kto jest ten śmiałek«, pytają, »i czyja
Stopa za życia w martwych staje ziemi?«
Więc Wódz roztropny ku nim jeno skinie,
Że pragnie coś rzec słowy tajemnemi.
Na to ich pycha zaraz się ochynie:
»Pójdź sam«, wołają, »lecz ten niechaj wraca,
Krom prawa w naszej stający krainie.
Niechaj z powrotem błędnej drogi maca;
Ty zostań, coś go wiódł w tę norę ciemną,
Tobie stąd wyniść nadaremna praca!«
Pomyśl, słuchaczu, co się działo ze mną,
Gdy usłyszałem przeklęte wyrazy:
Samemu drogi stąd szukać daremno!...
»Wodzu mój luby, coś nad siedem razy
Wracał otuchę i zwalczał zawady
Stojące w drodze mojej dla obrazy,
Niech nie zostanę słaby i bez rady;
Skoro moc wyższa przeszkodą nam staje,
Co prędzej wróćmy za własnymi ślady«.
Lecz Pan mój, co mię w owe przywiódł kraje,
Rzekł: »Zbądź obawy; nikt nie jest dość silny,
Aby nam bruździł, gdy Bóg wolność daje.
Tu na mnie czekaj i pokarm posilny
Nadziei spożyj i niech myśl się cuci,
Wiedząc, żem twego bezpieczeństwa pilny«.
Zaczem odejdzie i samego rzuci
Mój słodki Piastun; zawahany stałem,
Bowiem »tak« i »nie« w mej głowie się kłóci.
Nie wiem, jakim się świadczył trybunałem,
Ale za chwilę piekielne załogi
Wszystkie do grodu nazad biegły cwałem.
I zatrzasnęły bramę nasze wrogi
W pierś Pana mego; więc do wrót powoli
Wracał, stawiając opieszałe nogi.
I onieśmielił mu się wzrok sokoli
W ziemię spuszczony; idzie i powiada:
»Kto mię niepuszcza do domu niedoli?«
A do mnie rzecze: »Że mną gniew owłada,
Nie dbaj i nie bój się; zwalczę przekory,
Jakabykolwiek stawiała je zdrada.
Nie pierwszy raz to brużdzą krnąbrne zmory;
Wszak próbowały buntu u mniej skrytej
Bramy, co nosi pęknięte zawory.
Widziałeś napis śmierci na niej ryty:
A już tamtędy z kamiennych poroży
Skróś kół piekielnych przybywa bez świty
Ten, co nam wrota forteczne otworzy«.
PIEŚŃ IX.
Gdy ujrzał Wódz mój, że z jego kłopotem
Na twarz mi wpełzła blada bezotucha,
Smiałość na lica przywołał z powrotem,
Stanął i czekał jak człowiek co słucha,
Bo najbystrzejszy wzrok tam nie przebrodzi
Z dymu i mgławic czarnego wańtucha.
»Ten nowy szkopuł zwalczyć nam się godzi«,
Szepnął, »a gdy nie... czekać zmiłowania;
Jakże mi dłuży się, że nie nadchodzi!«
Snadniem ja dostrzegł, że początek zdania
Myśl doufniejszą niźli reszta mieści,
Tak, że z nich razem sprzeczność się wyłania.
To też strach na mnie padł od nowej wieści:
Ze strzępów mowy, niepewny co znaczą,
Możem dobywał nazbyt groźnej treści.
»Zstąpił-li w smutną tę jamę ślimaczą
Kto z duchów, które pierwszy stopień winy
Pragnieniem nieba beznadziejnem płaczą?«
Tak pytam, a Wódz: »Sród naszej drużyny
Niewielu tylko wolność otrzymało
Deptać te oto podziemne ścieżyny.
Raz ja tę podróż odprawiłem całą,
Gdy prośbą dzikiej Erykto zaklęty,
Co była zdolna wskrzeszać trupie ciało,
Wnet potem, kiedym zzuł doczesne szczęty,
Wstąpiwszy tutaj, zabrałem tajemnie
Ducha, co w kręgu Judy był zamknięty.
To są najgłębsze, najczarniejsze ciemnie,
Najdalsze nieba, gdzie trwa źródło ruchu;
Dobrze znam drogę, miejże ufność we mnie.
Ten staw okropny, siedziba zaduchu,
Twierdzę boleści dzierży pośród fali;
Teraz tam wkroczym z wielkim gniewem w duchu«.
Już nie pamiętam, co powiadał dalej;
Wszystką uwagę ściągnąłem do góry
Ku szczytom wieży, co się krwawo pali
I gdzie odrazu nad ponsowe mury
Trzy krwawe Furje wyrosły pospołu:
Kobiece kształty miały i postury,
Zielenią gadów opasane w połu;
Z źmij i padalców ukręcone bicze
Za włos pokładły surowemu czołu.
A on, co znał już obrzydłe oblicze
Służebnic pani wieczystego jęku,
»Patrz«, wołał, »oto Erynnie zbrodnicze.
Oto Megera, ta po lewym ręku;
W prawo Alekto wyje; Tyzyfony
Kształt w środku widzisz«. Zmilkł i stał bez dźwięku.
Spojrzę, pierś sobie drą własnymi szpony
I w dłonie klaszczą i jęczą; ja cały
Drżę, do Poety boku przytulony.
»Bywaj Meduza! Zmień go w kawał skały!«
Przegięte ku mnie wołają djablice;
»My Tezeusza niegdyś ugłaskały!«
»Obróć się prędko, zakryj dłońmi lice:
Niechbyś się dostał na oczy Gorgonie,
Żegnałyby się z dniem twoje źrenice«.
Twarzą mię zwrócił ku przeciwnej stronie
I na mych oczach, pełen nieufania,
Jeszcze położył swoje własne dłonie.
O, wy, jasnego zdolni rozeznania!
Patrzcie nauki, która z osłoniętej
Niezwykle mowy tajną myśl wyłania...
A już się zbliżał przez brudne odmęty
Szum, od którego dwa brzegi dygocą:
Przerażające jakoweś tententy.
Tak wyzwolone sprzecznych prądów mocą
Tłuką się wiatry po lasu rubieży,
Szarpią konary, z pniami się szamocą,
Rwą i unoszą kwiat; a po grabieży
Dumnie odchodzą w kurzawy obłoku,
Pędząc przed sobą trzody i pasterzy.
Z oczu mi dłonie zdjął. »Teraz moc wzroku«,
Rzekł, »wytęż, gdzie mgła po fali się wije
Gryząca, zgęsła w oparów natoku«.
Jak przed zjawieniem jadowitej źmije
Stado żab w wodzie nagle się rozprószy
I do dna tonie i tam w grunt się ryje,
Tak więc tysiączne, skazane katuszy,
Zbiegły przed Jednym przerażone duchy,
Który po Styksie stąpał, jak po suszy.
Z twarzy odganiał przygęsłe zaduchy
Wionąc lewicą, ale zdał się zgoła
Nieutrudzony, jeno tymi ruchy.
Więc niebieskiego w nim zgadłem anioła;
Spojrzę na Mistrza, a on znak mi dawał,
Abym stał cicho, i pochylił czoła.
O jakżem pełnym wzgardy Go poznawał...
Podszedł do bramy i dotknięciem wici
Otworzył; nikt mu przeszkodą nie stawał.
»Niebios wyrzutki, sromotą okryci!«
Rzekł, przestępując próg okropnej parni,
»Czem się ta krnąbrność w sercach waszych syci?
Przecz owej Woli stawacie niekarni,
Której zamiarów żaden nie umorzy,
A tylko własnej powiększa męczarni?
Przecz się buntować konieczności bożej?
Próbował Cerber: ku wiecznej przestrodze
Kark ma i gardziel zdarte od obroży«,
Rzekł i powracał po błotnistej drodze,
Na nas nie patrząc zgoła, z miną człeka,
Którego wcale inna troska głodze
Niźli o tego, co jej chciwie czeka;
A myśmy weszli skróś czarnego wzwodu,
Czując, że można nad nami opieka.
Już nam gwałt niczyj nie wzbraniał przechodu,
A ja, com ciekaw był przekroczyć progi
I poznać wreszcie treść krwawego grodu,
Wzrokiem zatoczę i widzę rozłogi
Po stronie lewej i po stronie prawej,
Pełne rozjęków i katuszy srogiej.
Jak w Arles, gdzie Rodan rozlewa żuławy,
Lub w Pola, gdzie wzdłuż Quarnera wybrzeży
Morze podmywa italskie dzierżawy,
Pole się groby kamiennymi jeży,
Tak tu grobowców sterczą nagie skały,
Lecz gorycz tamtych z tą niech się nie mierzy!
Pośrodku mogił płomienie pełzały;
Na skróś je parna przejmowała spieka,
Większa, niż wszelkie hutnicze upały.
Grobowców były uniesione wieka;
Przerażające szły z głębi lamenty
Niby z nędznego na mękach człowieka.
Więc ja do Mistrza: »Kto ten lud zamknięty
I pochowany w granitowe leże,
Na taką rozpacz bolesną przeklęty?«
Na to on do mnie: »Tu cierpią kacerze
Wszelakiej sekty; z nimi naślednicy
Mnodzy; żadną ich liczbą nie przemierzę.
Równi z równymi legli; dla różnicy
Win w różnym stopniu żłoby trumien płoną«.
Tutaj skręciwszy w prawo, wzdłuż ulicy
Męczeńskiej szliśmy, pod murów osłoną.
PIEŚŃ X.
Wązką ścieżyną między miasta mury
Szliśmy, a owe upalne katownie:
Mistrz mój na przedzie, a ja za nim wtóry.
»O szczytna Siło, co mię tak cudownie
Wodzisz po niecnej krainie nędzarzy«,
Rzekę, »jednego-m ciekaw niewymownie:
Owy lud, co się wewnątrz grobów praży,
Można-ż oglądać? bowiem uchylone
Są wieka trumien, a nie widzę straży«.
Na to Mistrz do mnie: »Zatrzasną się one,
Gdy z Józefata dolin liczną zgrają
Przybędą duchy w ciała obleczone.
W tej okolicy swe cmentarze mają
Epikur i tych jego uczniów świta,
Co duszę wspólnie z ciałem zabijają.
Ale myśl w twojem pytaniu spowita,
Wnet w jednej trumnie znajdzie rozwiązanie,
A za nią inna chęć przedemną skryta«.
»Serca mojego nie zakrywam, Panie,
Gdy chcesz w nie wejrzeć; lecz milczeć się zdało,
Bo takie było twoje rozkazanie...«
»O, Toskańczyku, który żywe ciało
Przez gród ogniowy niesiesz i tak cześnie
Przemawiasz, zostań tutaj chwilę małą.
Już mi twa gwara zdradziła, że nie śnię:
Snać ciebie rodzi ta ziemia sławiona,
Której jam może ciężył zbyt boleśnie«.
Te słowa wyszły z kamiennego łona
Trumny; toż większa trwoga na mnie padnie,
Do mego wodza przytulam ramiona.
»Obróć się: co ci?« tak Mistrz mię zagadnie;
»Patrz, Farinata wstał w niszy kamiennej:
Od głów po biodra obaczysz go snadnie«.
»Wzrokiem chwyciłem jego wzrok trumienny;
On wznosił piersi i czoło surowe,
Jakby miał piekło w pogardzie bezdennej.
Wtem ręce Wodza mego piorunowe
Pchnęły mię, kędy ten cień sterczał blady:
»Zwięzłą do niego«, rzekł, »obracaj mowę«.
Gdy u grobowca stanąłem posady
Popatrzał na mnie, a potem mi rzucił
Dumne pytanie: »Kto są twoje dziady?«
Ja, bym się z Mistrza przestrogą nie skłócił,
Co chciał, krótkimi wyznałem wyrazy;
Więc on brwi nieco ku górze obrócił
I mówił: »Chciwi byli mojej skazy,
Na ród mój wojnę od wieków zażegli,
Toż w polu pomstę z nich brałem dwa razy«.
»Choć zwyciężeni, przecież się postrzegli«,
Odparłem; »wzięli zasię gród zabrany;
Twoi w tej sztuce byli mało biegli«.
Wtem oczom moim wstał wyprostowany,
Widny po brodę, duch z bliskiej mogiły:
Myślę, że klęczał w swej trumnie kolany.
Jął się rozglądać, jakby jakiś miły
Gość miał mu z moją zjawić się osobą
I nagle oczy mu się zasępiły.
Płacząc, rzekł: »Skoro skróś smutnych żałobą
Więzień szczytne cię wiedzie przyrodzenie,
Kędyż jest syn mój i czemu nie z tobą?«
»Nie własne tutaj wiedzie mnie zachcenie«
Rzekłem, »tam stoi mąż, co mną się para:
Twój Gwido, rzkomo miał go w małej cenie«.
Zarówno słowa widma, jak i kara
Dosyć mi o nim powiedziały wieści,
Stąd przemawiałem świadom. A wtem mara
Powstała nagle i pełna boleści:
»Jakto, miał, mówisz? Czyż-by już nie bawił
Na jasnym świecie, gdzie blask oczy pieści?«
A gdym go nie dość pospiesznie odprawił,
Duch rozumiejąc, że odpowiedź kryję,
Na wznak padł w trumnę i już się nie zjawił.
Tymczasem cień ów dostojny, na czyje
Prośby zostałem, postawy nie zmienia,
Bioder nie skręci, nie obróci szyje,
Lecz jakby kończył swego przemówienia:
»Że tego kunsztu nie znali w niedoli,
Bardziej dolega, niż łoże z kamienia.
Zanim pięćdziesiąt razy twarz wykoli
Pani, co dzierży tu czasu rachubę,
Sam ty doświadczysz, jak ta sztuka boli.
A że powrócić masz na światło lube,
Powiedz: przecz lud twój nas prawami smaga?
Czemu nastaje wciąż na naszą zgubę?«
Więc ja mu na to: »Rzeź i ta zniewaga,
Co Arbji dała fale rubinowe,
W zakonie naszym odwetu wymaga«.
A on westchnąwszy i zwiesiwszy głowę:
»Wszak nie sam byłem, kiedy was wyparto;
Nie wszedłbym z nimi bez przyczyny w zmowę.
Za to sam jeden, kiedy się zażarto
Zmienić Florencję w kupę rumowiska,
Broniłem miasta z przyłbicą otwartą«.
»Niechaj-że plemię twoje mir odzyska!«
Rzekłem, »a teraz rozwikłaj pętlicę,
Która mi władzę poznania zaciska.
Jak widzę, wzrok wasz sięga za granicę
Zdarzeń dziejących się w obecnej porze,
Lecz obecności zakryte wam lice?...«
»Jak w dalowidztwie wzrok nasz dostrzec może
Jedynie tylko odsuniętych rzeczy;
Tyle nam łaski daje Światło boże,
Lecz blizkich lub już obecnych nam przeczy;
Toż póki z inąd wieści nie zaznamy,
Skryty przed nami jest wasz stan człowieczy.
Stąd łacno możesz wnieść, że postradamy
To świadomości dobro niewątpliwie,
Skoro przyszłości zatrzasną się bramy«.
Więc ja mą winą cały się roztkliwię;
»Powiedzcie temu, co wpadł w trumnę z głazu:
Syn jego pośród żywych jeszcze żywie.
Żem odpowiedzi nie dał mu odrazu,
To przeto, żem był w błędzie uwikłany
Widnym mi teraz z twojego dokazu«.
A wtem już Mistrza głosem przyzywany,
Spiesząc się, ducha poproszę goręcej,
By mię pouczył, kto z nim pogrzebany.
»Leżę tu«, odparł, »pośrodku tysięcy:
Ze mną Fryderyk drugi i kardynał
I jeszcze..., ale nie chcę mówić więcej«.
Tu zapadł w trumnę, a jam iść poczynał
Ku prastaremu mojemu Wieszczowi
I ową przykrą wróżbę przypominał.
Ruszył; po małej chwili tak mi powie:
»Co to za troska, widzę, tobie cięży?«
Więc ja wyznałem, tusząc, że uzdrowi.
»Coś przeciw sobie słyszał, niech się stęży
W twojej pamięci!« tak Mędrzec mi każe;
»A teraz bacz tu!« i palec wypręży.
»Kiedy obaczysz blasków jasne zarze
Tej, której wdzięczny wzrok przegląda wszędy,
Ona ci drogę żywota ukaże«.
W lewo zawrócił Mistrz mój i już tędy
Mur porzuciwszy, ścieżką coraz głębiej
Szliśmy w dolinę, skąd wstrętnymi swędy
Aż ku nam ogień wewnętrzny się kłębi.
PIEŚŃ XI.
Idąc okólną ścieżką po wiszarze,
Co go tworzyły ściany w gruz rozbite,
Nad okropniejsze przyszliśmy cmentarze.
Powietrze było tak zaduchem syte
Co w przepaścistej otchłani się wszczyna,
Żeśmy się skryli za grobową płytę,
Na której napis ryty wypomina:
»Tutaj spoczywa papież Anastazy,
Zwrócony z drogi prawej od Fotyna«.
»Zwolna«, Mistrz rzecze, »schodźmy między głazy;
Niech nawyknieniem zmysł się ubezpieczy,
Poczem już dalej pójdziesz bez odrazy«.
Na to ja proszę: »A tymczasem k’rzeczy
Żmudę mil innym wynagrodzić zyskiem...«
»Właśnie«, odpowie, »to miałem na pieczy.
Synu mój, w dole pod głazów urwiskiem
Trzy koła jak te, co nam z ócz znikają,
Wciąż zwężającem się biegną łożyskiem,
Wszystkie przeklętą wypełnione zgrają;
Lecz by ci potem spojrzeć wystarczało,
Dowiedz się tutaj, przecz i jak się kają:
Wszelka złość, którą niebo obrzydziło,
Celem ma krzywdę; zrządzić ją się stara
Godząc w drugiego podstępem lub siłą.
Lecz podstęp, człecza jedynie przywara,
Jest niezbożniejszy, to też w niższem kole
Ślęczą podstępni, których sroższa kara.
W pierwszem się mieszczą gwałtownicy kole;
Lecz że gwałt trzema sposobami chodzi,
Więc rozdzielony na troiste pole.
W Boga, bliźniego lub siebie gwałt godzi,
A to w osoby, mówię, albo rzeczy,
Jako się z dalszej mej treści wywodzi.
Gwałtem zabija się, albo kaleczy
Bliźnich osobę, a dobra i mienie
Pożarem gubi, rabuje, niweczy.
Stąd skrytobójców i morderców cienie,
Zbrodniów, złodziei oddzielną komorą
Dostały pierwszy krąg na osiedlenie.
Może obrócić człowiek rękę skorą
Na siebie, lub swój majątek; więc społem
W drugim okręgu beznadziejną biorą
Kaźń, co się sami rozstają z padołem,
Marnują dobra, trwoniąc je bez miary
I płaczą tam, gdzie trzeba być wesołym.
Gwałt Bogu zadać można brakiem wiary,
Albo bluźnierstwy, lub gdy się wyróżni
Od praw przyrody, lub gardzi jej dary.
Więc w mniejszym kręgu cechą z piekieł kuźni
Sodomski znaczon ród i Kaorzany
I ten, co Bogu w sercu swojem bluźni.
Podstęp w sumieniu sprawiający rany,
Krzywdzi tak tego, co na wierność liczy,
Jak