Boska komedia - Dante Alighieri - ebook

Boska komedia ebook

Dante Alighieri

0,0

Opis

Boska komedia (wł. Divina Commedia) – poemat włoskiego poety Dantego Alighieri, napisany w latach 1308–1321. Boska komedia jest syntezą średniowiecznej myśli filozoficznej, historycznej, teologicznej oraz panoramą świata. Jako arcydzieło literatury włoskiej, należy do klasyki światowej i wywarła znaczny wpływ na kulturę europejską. Poemat przedstawia wizję wędrówki poety przez zaświaty – Piekło, Czyściec i Raj. Pomysł wędrówki w zaświaty (zwany katabazą) Dante zaczerpnął od swoich poprzedników – motyw ten pojawia się w literaturze starożytnego Rzymu (bezpośrednią inspiracją Dantego była Eneida Wergiliusza, jak i literaturze okresu średniowiecza. Dante rozwinął ten motyw w obszerny poemat, czyniąc samego siebie głównym bohaterem, chociaż należy mieć świadomość, że w poemacie mamy do czynienia z dwoma wcieleniami Dantego – po pierwsze bohatera, który wędruje po zaświatach, po drugie narratora, który z perspektywy czasu opowiada historię swojej wędrówki. (za Wikipedią).

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 459

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dante Alighieri

BOSKA KOMEDIA

tłum. JulianKorsak

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak 

 

Wydanie według edycji z ubiegłego wieku.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka 

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

 

ISBN 978-83-7950-533-3 

Piekło

Pieśń I

(Wstęp: Las. Zwierzęta. Wirgiliusz.)

Z prostego toru w naszych dni połowie

Wszedłem w las ciemny; jaka gęstwa dzika,

Jakie w tym lesie okropne pustkowie,

Żyjący język tego nie wypowie;

Wspomnienie gorzkie i zgrozą przenika,

Śmierć odeń gorzką nie więcej być może.

Lecz o pomocach mówiąc dobroczynnych,

Jakie spotkałem, zszedłszy w to rozdroże,

Powiem, com widział, wiele rzeczy innych.

Jak w ten las wszedłem, przypomnieć nie mogę.

Senny, prawdziwą opuściłem drogę.

Ledwo mnie dzika przywiodła drożyna

Pod górę, gdzie się kończyła dolina,

W której mi serce zakrzepło od trwogi.

Podniosłem oczy, wierzch góry wschodzące

W promienie złote ubierało słońce:

Pewny przewodnik nasz na wszystkie drogi.

Wtenczas uciszył strach mój, choć niesporo,

Wzburzone serca mojego jezioro,

Gdy w tę noc straszną ziębiły mnie dreszcze.

I jak tonący, gdy z morza wyskoczy,

Dysząc piersiami rozbit nieszczęśliwy,

Ku niebezpiecznym wodom zwraca oczy,

Podobnie duch mój w ten spacer złowrogi,

Skąd nigdy człowiek nie wychodzi żywy,

Spojrzał za siebie, choć uciekał jeszcze.

Wytchnąwszy trochę zmordowanym ciałem,

Ruszyłem kroku, ale jeszcze stałem

Silnie tą stopą, co była najniżej.

I oto w chwili, gdym postąpił wyżej,

Pantera z góry, pochyłą jej ścianą,

Biegła okryta skórą cętkowaną;

Zwinna i rącza, ile pomnieć mogę,

Tak mi stanowczo zastąpiła drogę,

Że nieraz cofać wstecz musiałem nogę.

Był ranek, słońce wschodziło na niebie,

Mając też same gwiazdy wkoło siebie,

Gdy boża miłość te tak piękne twory

Nowymi pchnęła po raz pierwszy tory.

Poranek, wiosna rzeźwiąca naturę,

Budziły we mnie nadzieję różową,

Że świetną zwierza upoluję skórę,

Choć nie bez trwogi. Gdy przeszła pantera,

Lew szedł naprzeciw i z zadartą głową

Głodowym rykiem grzmiał na paszczę całą,

Zda się powietrze od przestrachu drżało.

W ślad szła wilczyca z wpadłymi bokami,

Jakby żądz wszystkich wyschła suchotami,

Dla której nędzą część świata przymiera.

Przez strach, co na mnie spoglądał z jej oczu,

Czułem się w jakimś bezwładnym omroczu,

Wstąpić na górę straciłem nadzieję.

Jak ten, co w zysku z nałogu podoba,

Gdy przyjdzie strata, los i siebie wini,

Płacze, wszystkimi myślami boleje,

W takiej wilczyca stawiła mnie doli;

Pchnąc mnie przed sobą, powoli, powoli,

W końcu zepchnęła tam, gdzie milczy słońce.

Kiedym w dolinę cofał kroki drżące,

Patrzę, aż jakaś przede mną osoba

Długim milczeniem ochrypiała stoi.

Ledwiem ją zoczył na wielkiej pustyni,

Krzyknąłem: «Błagam, bądź mi litościwym,

Kto jesteś, marą, czy człowiekiem żywym?»

Głos rzekł: «człowiekiem nie jestem, lecz byłem,

Mantuańczycy są rodzice moi,

Pod Julijuszem wszedłem na próg świata,

Późno, ostatnie gdy doliczał lata.

W Rzymie wesoło pod Augustem żyłem,

Gdy bogom fałszu stawiano ołtarze.

Byłem poetą i śpiewałem męża

Z krwi Anchizesa, który przybył z Troi,

Gród Ilijonu, gdy dymił w pożarze.

Lecz ty, czy dawna troska cię zwycięża,

Czemu dojść nie chcesz tej pięknej wyżyny,

Pełnego szczęścia źródła i przyczyny?»

Odrzekłem, wstydem czerwieniąc me czoło:

«Tyżeś Wirgili? Zdroju, co daleko

Tryskasz szeroką poezyi rzeką,

Zaszczycie, światło spółpoetów tylu,

Jam pieśń twą zbadał jak nikt może drugi,

Z wielką miłością i długim mozołem,

Policz to teraz na karb mej zasługi!

Mistrzu! Od ciebie wziąłem piękno stylu,

Co mnie tak wielkim honorem zaszczyca.

Patrz, oto za mną w ślad pędzi wilczyca,

Broń mnie! Patrz, chudą jak wyciąga szyję,

Drżą we mnie żyły, krew pulsami bije».

Widząc mnie we łzach mędrzec tak powiada:

«Inną idź drogą, taka moja rada,

Jeśli chcesz umknąć z tej dzikiej ustroni;

Zwierzę to często podróżnych napada,

Zachodzi w drogę, pożre, gdy dogoni.

Zwierzę to niczym chuci nie ostudza,

W nim nowy pokarm nowy głód rozbudza.

Wiele jest zwierząt, z którymi się para,

I więcej będzie; lecz wilczyca stara

W paszczę brytana gdy przyjdzie, zachrzęści.

Na koniec skona w mękach i boleści.

Ziemia i kruszec głodu w nim nie wzmaga,

Żywi go miłość, mądrość i odwaga;

On między Feltro a Feltrem się zjawi,

Upokorzoną Italiję zbawi,

Dla której prócz tych, co rym nie wylicza,

Umarli Turnus, Kamilla dziewicza.

Podłą wilczycę, jej plemię wszeteczne,

Przepędzi z grodów jego ręka chrobra,

W końcu w triumfie strąci ją do piekła,

Skąd pierwsza zazdrość na świat ją wywlekła.

Teraz ci radzę dla twojego dobra,

Idź za mną, będę twoim przewodnikiem

I przeprowadzę przez królestwo wieczne.

Tam płacz posłyszysz z rozpaczy wykrzykiem,

Tam starożytne ujrzysz potępieńce,

Co o śmierć drugą wołają w swej męce,

I tych, co radzi w płomieniu goreją

Z cichym wytrwaniem, bo żyją nadzieją

Spółobcowania z błogosławionymi;

Chcesz dojść aż do nich i pogościć z nimi;

Tam duch godniejszy wprowadzi już ciebie.

Bo królujący na wysokim niebie

Nie chce, by tacy, co ufają we mnie,

W królestwo Jego wchodzili przeze mnie,

Nieposłusznego Jego wierze świętej.

On świat ma u stóp swojej wielmożności,

Tron Jego twierdzą tam na wysokości,

Błogi, kto w poczet Jego sług przyjęty».

«Poeto!» rzekłem, «wzywam cię na Boga,

Któregoś nie znał, jeśli chcesz, bym zdrowo

Miejsc tych uniknął według twojej rady,

Albo, co gorsze, wilczycy paszczęki:

Prowadź, gdzieś mówił! Moją twoja droga,

Abym oglądać mógł bramę Piotrową

I tych, co cierpią wiekuiste męki».

Duch ruszył naprzód, jam szedł w jego ślady.

Pieśń II

(Dalszy ciąg wstępu: Beatrycze. Łucja.)

Dzień gasnął, wszystko, co żyje na ziemi,

Ukołysane trudy i niewczasy

W czarniawe nocy topiło wezgłowie;

Jam się uzbrajał jeden iść w zapasy

Z drogą, z rzeczami litości godnymi,

Co pamięć moja bez błędu opowie.

O genijuszu, bądź po mojej chęci!

Ty, co pisałeś, com widział, pamięci!

Tu się pokaże twoje uszlachcenie.

«Poeto!» rzekłem, «wprzód osądź, czy mogę

O własnej sile iść w tak wielką drogę?

Ty opowiadasz, jak pomiędzy cienie

Z ciałem, co czułe, mdłe i skazitelne,

Zstąpił Eneasz w państwo nieśmiertelne.

Jeśli wróg złego był nań tak łaskawy,

Myśląc o wielkich skutkach, jakiej sławy

Krew jego będzie w bohatery płodna;

Rzecz ta uwagi wszystkich mędrców godna,

Bo był wybrany w empirejskim niebie

Na ojca Romy i państwa dla siebie.

Wprawdzie zrąb jednej i drugiej budowy

Miastu świętemu za fundament służy,

Gdzie w kolej siedzi następca Piotrowy.

W sławnej przez ciebie tej jego podróży

Już przepowiednie wróżyły prorocze,

Że on zwycięży i płaszcz papieżowy.

Na koniec Paweł, ta urna wyboru,

Był w zachwyceniu ducha wniebowzięty,

Gdzie duch swój ogniem wiary zapłomienia,

Która zasadą jest drogi zbawienia.

Lecz ja dlaczego i po co tu kroczę?

Jam nie Eneasz, jam nie Paweł święty,

Nie jestem godzien takiego honoru,

Straszy mnie zamiar nieroztropnej drogi.

Ty jako mędrzec przyczynę mej trwogi

Lepiej pojmujesz, niż się ja wysłowię».

Jak ten, co w niechęć odpada ze chcenia,

Dla nowej myśli nagle zdanie zmienia

I rzuca zamysł dojrzały w połowie,

Ważąc się w myślach, nagle ostudzałem

Zamiar poczęty z tak wielkim zapałem.

A cień szlachetny: «Zgaduję z twej mowy,

Że ciebie przestrach opanował nowy.

Często gdy trwoga ogarnie człowieka,

Człowiek od czynu wielkiego ucieka.

Jak zwierzę cofa cień widma kłamany.

Aby ci koniec położyć tej trwodze,

Powiem, com słyszał, dlaczego przychodzę,

Co moją litość wzbudziło dla ciebie.

Wśród tych, co nie są ni w piekle, ni w niebie,

Byłem rozkazem niewiasty wezwany,

A ona była tak piękna i święta,

Że ją sam o jej prosiłem rozkazy.

Więcej jak gwiazdy błyszczały jej oczy,

Z ust jej szły pełne słodyczy wyrazy,

Głos jej anielski, dźwięk mowy uroczy:

»Duszo na chlubę Mantui poczęta,

O! której sława przez tak długie lata

Trwa i trwać będzie aż do końca świata!

Wiedz, mój przyjaciel zabłąkał się nocą,

W strachu z pół drogi cofa kroki swoje;

Z wieści powziętych w niebie, ja się boję,

By za daleko nie zbłądził w pustkowie,

Abym za późno nie przyszła z pomocą.

Idź, śpiesz i twojej wymowy ozdobą,

Czym tylko możesz zbawić, całym sobą,

Dopomóż jemu, uspokój mnie w trwodze;

Jam Beatrycze, która, byś szedł, mówię.

Z miejsca, gdzie żądam powrócić, przychodzę,

Miłość aż tutaj przywiodła mnie rada,

Miłość te słowa w moje usta wkłada.

Przed moim Panem gdy stanę na niebie,

Nieraz mi przyjdzie chwalić za to ciebie«.

Ona umilkła, jam począł na nowo:

»Przez ciebie, pani i wszech cnót królowo,

Wyżej w godności człowieczeństwo sięga

Od wszystkich istot w kole niebokręga;

Twój rozkaz taką ma moc, że w tej chwili

Słuchać i spełnić będzie mi najmilej,

Więcej twej chęci otwierać nie trzeba.

Lecz powiedz, czemu schodzisz nieostrożnie,

Bez żadnej trwogi na dno tego środka,

Aż z wysokości bezmiernego nieba,

Gdzie wrócić sercem tęsknisz tak pobożnie«.

»Gdy chcesz do tyla wiedzieć, przyjacielu,«

Rzekła, »opowiem ci w słowach niewielu.

Schodzę tu śmiało, bo mnie zło nie spotka,

Lękać się rzeczy, która drugim szkodzi,

Słuszna, lecz innych lękać się nie godzi.

Ja tak stworzona jestem z łaski Boga,

Mnie nie doścignie waszej nędzy trwoga,

Waszej otchłani płomień i pożoga.

Jest w niebie pełna miłosierdzia Pani

Ona boleje tak nad przeszkodami,

Które usunąć dziś twój trud i praca,

Że niebo łamie sprawiedliwość dla niej.

Ona do Łucji z prośbą się obraca

I mówi do niej: — Twój wierny cię wzywa,

Ratuj, polecam jego twej opiece!

Łucyja czuła na ten głos, ze łzami

Przychodzi do mnie, gdzie duchem szczęśliwa

Przy starożytnej siedziałam Racheli,

I mówi: — Boga pochwało prawdziwa!

Idź, ratuj tego, który cię tak kochał,

Wzniósł się przez ciebie, po tobie tak szlochał:

Czy cię nie wzrusza jego skarga tkliwa?

Nie widzisz śmierci, z jaką on na rzece

Walczy burzliwszej od morskiej topieli?

O! Nie tak szybko pędzi myśl człowieka

Za swoim zyskiem lub od strat ucieka,

Jak ja, gdy ścichła ta strzelista mowa,

Schodzę tu z mego błogiego siedzenia,

Pełna ufności w mądrość twego słowa,

Które zaszczyca ciebie, a słuchacza

Odbitym blaskiem zaszczytu otacza«.

Gdy mówić do mnie w te słowa kończyła,

Błyszczące łzami oczy obróciła,

Przez co chęć skorszą poczułem do drogi.

Oto przychodzę do ciebie z jej woli.

Jam cię zachował od wilczycy srogiej,

Co z pięknej góry cofnęła twe nogi.

Co ci jest? Ochłoń z przestrachu powoli!

Gdzie twoja śmiałość, twoja wola chrobra?

Kiedy w niebiosach twym losem zajęte

Troszczą się tobą trzy niewiasty święte,

Gdy ja ci tyle obiecuję dobra?»

Jak chłodem nocy kwiatki pochylone,

Gdy ranek słońcem zaświta wesołym,

Ze słońcem swoją podnoszą koronę,

Tak i odwaga do mojego łona

Wstąpiła rzeźwo z strachu otrzeźwiona.

Aż odważony w sobie wykrzyknąłem:

«O litościwa, troszcząca się o mnie!

O dobroczynna dusza twa bez skazy,

Co spełnia świętej tak szybko rozkazy.

Czuję, jak we mnie od słów twoich żaru

Iskrzy się zapał pierwszego zamiaru.

Wspólna chęć nasza, w niej dotrwam niezłomnie.

Pójdę za tobą z sercem niezachwianem,

Tyś moim wodzem i mistrzem, i panem!»

To rzekłszy, w ślady szedłem przewodnika,

A ścieżka była głęboka i dzika.

Pieśń III

(Brama piekielna. Przedpiekle. Tchórze. Celestyn V. Charon.)

«Przeze mnie droga w gród łez niezliczonych.

Przeze mnie droga w boleść wiekuistą,

Przeze mnie droga w naród zatraconych.

Mój budowniczy był wzniosłym artystą,

Sprawiedliwości dna grunt mój dosięga.

Mnie zbudowała wszechmocna potęga,

Mądrość najwyższa, miłość samodzielna.

Przede mną rzeczy nie było stworzonych

Prócz nieśmiertelnych — i jam nieśmiertelna!

Wchodzący we mnie, zostawcie nadzieję!»

W tych słowach napis na bramie czernieje.

«Dla mnie, o mistrzu, straszna treść jej godła».

Mistrz mówił, jakby świadomy tej strony:

«Tutaj lękliwość wszelka, słabość podła,

Niech zamrą w tobie, tu zbyć je przystoi.

Przyszliśmy w miejsce, gdzie oglądać mamy

Lud nędzny, światła prawdy pozbawiony».

Rzekł i z wesołą twarzą w dłoni mojej

Dłoń swoją złożył, czym ja pocieszony,

Wstąpiłem w progi tajemniczej bramy.

Stamtąd wzdychania, żale i okrzyki

Brzmiały pod niebem bez gwiazd osamiałem;

Słysząc jęk ludzki, zrazu zapłakałem.

Okropne mowy, zmieszane języki

Bólu i gniewu, klask dłoń w dłonie dziki,

Głosy na przemian ostre, to chrypiące

Tworzyły hałas starciem się wzajemnym,

Który złamany na wrzasków tysiące

Wił się w powietrzu nieśmiertelnie ciemnym,

Jak tuman piasku, gdy nim wicher dysze.

Ja, mając zgrozą opasaną głowę,

Mówiłem: «Mistrzu, ach, co ja tu słyszę?

Co za lud cierpi męki tak surowe?»

A Mistrz: «Los nędzny widzisz tych, co cały

Żywot przeżyli bez hańby i chwały.

Ni źli, ni dobrzy, zmieszani wespoły,

Z obojętnymi wśród buntu anioły,

Gdy Bóg zuchwałych strącił w przepaść zguby;

Ni wierni, zdrajcy, tylko samoluby.

Żeby mniej pięknym nie być, tych nędzników

Jako zakały niebo się wyrzekło;

Ich i głębokie nie przyjmuje piekło,

By przez nich dumy nie podnieść grzeszników».

A ja: «Mój mistrzu, powiedz, niech się dowiem,

Jakiej boleści robak ich tak wierci?»

Mistrz mówił: «Krótko na to ci odpowiem:

Dla nich nadziei nie ma drugiej śmierci,

Życie ich ślepe z treści jest tak gminnej,

Że tu zazdroszczą każdej doli innej.

Świat ich zapomniał, gdy zeszli ze świata,

Prawo i łaska takimi pomiata;

Słów o nich szkoda, idź, patrz mimochodem».

Patrzę: chorągiew wciąż kręci się młynkiem,

Snadź, że niegodna odetchnąć spoczynkiem;

Lud za nią długim ciągnie korowodem,

Iżby śmierć mogła, nigdy bym nie sądził,

Zebrać zarazem tylu nieboszczyków:

Poznałem wielu i ów cień, co zbłądził

Wielkim ustępstwem. Pojąłem w tej chwili

Obrzydłych niebu i piekłu grzeszników.

Ci nieszczęśliwi, co żyjąc, nie żyli,

Szli nadzy, szpetnie obnażone ciało

Bez przerwy mnóstwo much i os kąsało.

Krew z ich policzków tryskała kroplami;

Krew spadającą, zmieszaną ze łzami,

U stóp ich głodne robactwo chwytało.

Patrzałem dalej: przybyły lud świeży,

Nad wielką rzeką snuł się wzdłuż wybrzeży.

Więc rzekłem: «Mistrzu, zapytać cię muszę,

Racz mnie oświecić, jakie to są dusze?

I jakie prawo, ile dojrzeć mogę,

Nagli je w dalszą przez tę rzekę drogę?

Po co tak śpieszą, gdzie ich cel podróży?»

A on: «Rzecz cała jasno się wyłoży

Nie wprzód, aż przyjdziem nad brzeg Acheronu».

Odgadłszy z mistrza surowego tonu

Snadź niewczesnego pytania przyganę,

Szedłem, spuściwszy oczy zasromane,

Z silną milczenia wolą aż do brzegu.

Wtem starzec biały w pełnym łódki biegu

Przypłynął do nas i z łodzi wysiada,

I krzyczy: «Biada wam, nędzniki, biada!

Drzwi nieba dla was zamknięte na wieki.

Przybywam, aby na drugi brzeg rzeki

Przewieźć was, duchy, w kraj ognia i mrozu.

A ty, żyjący, co tu zrobisz z nimi?

Tobie nie płynąć między umarłymi».

Widząc, że stoję, rzekł słowy groźnymi:

«W innej przystani idź szukać przewozu,

Do której wcale nie dojdziesz tą drogą.

Aby cię przewieźć, trzeba lżejszej łodzi».

Przewodnik mój rzekł: «Hamuj gniew, Charonie,

Bo tam chcą tego, gdzie, czego chcą, mogą;

Nie pytaj więcej». Na te krótkie słowa,

Gęsto zarosła włosem i surowa

Twarz przewoźnika wnet się wypogadza,

Tylko oczyma wybuch gniewu zdradza,

Które płomienną obrączką obwodzi.

Lecz duchy nagie, stojące na stronie,

Tak okropnymi wylękłe słowami,

Zbladły i dziko zgrzytały zębami;

Bluźniły Bogu i klęły poczęty

Swój żywot, miejsce i czas urodzenia,

Klęły nasienie swojego nasienia;

Potem szlochając, szły na brzeg przeklęty,

Który każdego w progu swej ostoi

Czeka, kto tylko Boga się nie boi!

Charon jak żarem zaognił powieki,

Znak daje, duchów tłoczy się gromada,

Leniwych wiosłem zapędza do rzeki.

Kiedy jesienny wiatr powietrze chłodzi,

Z drzewa pożółkły liść za liściem spada,

Aż nim ostatni liść spadnie na ziemię:

Tak adamowe znikczemniałe plemię,

Jeden za drugim, na znak przewoźnika,

Z stromego brzegu rzuca się do łodzi,

Jak ptak znęcony wołaniem ptasznika.

Po mętnych falach idzie łódź leniwa,

A już, nim jeszcze dojdzie ku brzegowi,

Czekają na nią współwędrowcy nowi.

«Synu mój!» — mistrz się łagodnie odzywa:

«Co w gniewie bożym skończyli swe lata,

Wszyscy tu biegną z wszystkich krańców świata.

Pilno im przebyć Acheronu wody

I tak ich silnie bodzie głos sumienia,

Że tu ich trwoga w żądzę się zamienia.

Duch czysty nigdy nie przechodził tędy;

Jeśliś Charona doznał cierpkiej zrzędy,

Teraz wiesz, jakie miał do niej powody».

Zamilkł, a ciemna błoń drżała wokoło,

Gdy wspomnę, zimny zlewa mi pot czoło.

Wstał wiatr, jaskrawe burzy błyskawice

Wskroś oświeciły tę łez okolicę.

Tracąc przytomność bolałem i bladłem,

I jak zmorzony człowiek snem upadłem.

Pieśń IV

(Krąg I. Niechrzczeni. Bohaterowie, poeci, filozofowie pogańscy.)

Huk tak potężny sen mi spłoszył z powiek,

Chwiałem się cały z wrażeniem niemiłem,

Jak nagle ze snu przebudzony człowiek.

Wstałem i we śnie wypoczętym okiem

Wodziłem wkoło, badając, gdzie byłem.

Byłem nad brzegiem otchłani boleści,

Z której bez końca zgiełk zmieszanej treści

Huczał jękami, westchnieniem głębokiem,

Jako huk grzmotów daleki i długi.

Spojrzałem w otchłań: mglista i głęboka,

Straszliwie ciemna jak ślepota oka.

«Wstąpmy w świat ciemny», przewodnik mój blady

Rzekł do mnie: «Wstąpmy, ja pierwszy, ty drugi».

A ja spostrzegłszy jego twarz zmienioną,

Mówiłem: «Mistrzu! Głowo do porady,

Pocieszycielu, ty, moja obrono,

Gdy ty się boisz, kto się iść odważy?».

A on: «Otchłani męczarnie i bole,

Jęk nieszczęśliwych, co tam jęczą w dole,

Litością w mojej malują się twarzy,

A którą w błędzie ty bierzesz za trwogę;

Idźmy, bo mamy jeszcze długą drogę».

I mnie wprowadził, a sam naprzód kroczył,

W krąg pierwszy, który tę otchłań otoczył.

Tam, ilem słyszał, ile pomnieć mogę,

Nie były skargi, lecz tylko westchnienia,

Od których wieczne powietrze wciąż drżało:

Był to głos jakiś smutku bez cierpienia,

Głos mnóstwa mężów i niewiast, i dzieci.

Mistrz dobry mówił: «Czemu mnie nie pytasz,

Co są za duchy, które okiem witasz?

Chcę, żebyś wiedział, nim pójdziemy dalej.

Grzech i występek tych duchów nie szpeci,

Ale na cnotach choć im nie zbywało,

Chrzest cnót nie święcił, ta brama twej wiary!

A chociaż przyszli na ziemię przed chrzestem.

Oni, jak trzeba, Boga nie kochali.

Z liczby tych duchów oto ja sam jestem!

Za to nieszczęście, nie za grzech, z kolei

Spadła kaźń na nas, a treścią tej kary,

Że pożądamy wiecznie bez nadziei».

Słysząc to, boleść uczułem tajemną,

Bom poznał wielu obecnych przede mną,

Co byli ludźmi wznioślejszego rzędu,

Dziś w sieni piekieł jakby w zawieszeniu.

«Mów», zawołałem: «Mistrzu mój i panie!

Abyś mnie w moim umocnił wierzeniu,

Które zwycięża moc wszelkiego błędu:

Czy nikt z tych duchów o własnej zasłudze

Lub za przyczyną przez zasługi cudze

Nie wstąpił kiedy w niebios pomieszkanie?»

On, który pojął skrytą myśl tej mowy,

Tak odpowiedział: «Byłem tu gość nowy,

Kiedy widziałem, jak wszedł Pan nad pany,

Znakiem zwycięstwa ukoronowany!

On stąd cień wyrwał naszego praojca

I Abla, jego syna, i Noego,

Mojżesza, sługę zakonu bożego;

Abraham, Dawid, Izrael, Rachela

Z potomstwem swoim, w triumfie wesela

Wstąpili za nim do chwały ogrojca!

Wiedz, że przed nimi w tę otchłań z wtrąconych

Zgoła dusz ludzkich nie było zbawionych».

Tak idąc, rzucał mi słowo po słowie,

A szliśmy lasem, lasem duchów, mówię.

Jeszcze byliśmy przy otchłani blisko,

Gdy zmrok tłumiące ujrzałem ognisko,

A idąc dalej, przy blasku płomienia

Spostrzegłem duchy szlachetne z wejrzenia.

«O ty, wszech nauk i sztuki zaszczycie!

Mów, kto są oni i jaka to chwała

Od drugich miejsce osobne im dała?»

A on mi na to: «Gdzie ty pędzisz życie,

Tam o nich dobra sława pozostała;

Przez wzgląd na blask jej, jakim ich otacza,

Łaska ich nieba od drugich odznacza».

Wtem: «Oto jego cień!» głos mnie doleci,

«Wraca, uczcijcie poetę, poeci!»

Na ten głos zamilkł, a od światła strony,

Wprost do nas cztery szły cienie olbrzymie,

Twarz ich ni smutna była, ni wesoła;

«Patrz no na tego», mistrz na mnie zawoła,

«Co z mieczem w ręku idący na przedzie,

Drugich za sobą niby król ich wiedzie.

To Homer, wieszczów książę urodzony!

Za nim Horacy, Owidyjusz trzeci,

Ostatni Lukan; każdy z nich na imię

Jak ja zasłużył, które niegdyś brzmiało.

Patrz, cześć mi niosą: to i dla nich chwałą».

I tak się zeszła księcia piękna szkoła,

Który nad nimi lot pieśni wysokiej

Jeden jak orzeł wznosił pod obłoki.

Zwróciwszy twarze po chwili rozmowy,

Mnie pozdrowili pochyleniem głowy;

Mistrz się uśmiechnął na mój zaszczyt nowy.

Jeszcze doznałem większego honoru,

Bo mnie przyjęli do swojego koła

I byłem szósty z genijuszów chóru.

Tak do ogniska szliśmy gronem całem.

Mówiąc o rzeczach niejednych z zapałem,

O których milczeć tak pięknie w tej chwili,

Jak było pięknie mówić, gdzieśmy byli.

Stał świetny zamek z darniowym tarasem,

Mur siedmiorakim otoczył go pasem,

Strumień okrążał falami bystremi,

Przeszliśmy po nim jak po twardej ziemi:

I przez bram siedem, i z siedmiu mędrcami

Wszedłem na łąkę usłaną kwiatami.

Tam inne cienie snuły się przed nami,

Poważne, z wzrokiem stałym i pogodnym,

Twarze myślące, spokojne ich ruchy,

Mówiły rzadko i głosem łagodnym.

I na tej łące zeszliśmy na stronę,

W miejsce otwarte, trochę podniesione,

Skąd mogłem widzieć wszystkie piękne duchy.

Na trawach świeżej i wonnej zieleni

Stoją i siedzą mężowie wsławieni;

Drżałem z radości, dumny ich widzeniem!

Wkoło Elektry mnóstwo mężów stoi:

Hektor, Eneasz, bohatery Troi,

I Cezar zbrojny sokolim spojrzeniem.

Widziałem z drugiej strony od pagórka,

Pentezyleę i króla Latyna,

Przy nim Lawinia siedzi, jego córka.

Widziałem Bruta, pogromcę Tarkwina,

Lukrecję, Julię, chlubę płci niewieściej;

Jeden Saladyn siedział na uboczy.

Potem widziałem, podniósłszy me oczy,

Mistrza uczonych z powagą na czole.

Siedział w rodzinnym filozofów kole,

Powszechnej hołdem otoczony cześci.

Sokrates, Platon, poważni z wejrzenia,

Najbliższe przy nim zajęli siedzenia.

To liczne grono Demokryt pomnożył,

Podług którego świat przypadek stworzył.

Tales, Empedokl, Heraklit z Zenonem,

Siedzieli głębiej w tym kole uczonem:

Tam był Orfeusz i Dijoskoryda,

Cyceron, Liwiusz, badacze człowieka,

I moralista znajomy, Seneka.

Tam geometrę widziałem Euklida,

Ptolomeusza i Awicenesa,

I Hipokrata, i Aweroesa,

Który napisał komentarz nie lada.

Wszystkich nie zliczę, bo wielkość przedmiotu

Od nich myśl moją porywa do lotu,

A słowa zdążyć za myślą nie mogą.

Wkrótce o dwóch nas zmniejszyła gromada:

Inną mnie powiódł mój przewodnik drogą

Z ciszy powietrza w kraj burz i zamieci

I idziem, idziem, kędy nic nie świeci.

Pieśń V

(Krąg II. Minos. Grzesznicy z miłości. Franczeska z Rimini.)

Wszedłem w krąg drugi, ciaśniejszy, gdzie krzyki

I jęki boleść zaostrza w ton dziki.

Tam straszny Minos z czołem nasrożonym

Patrząc ponuro i zgrzytając wściekle,

Bada i sądzi wchodzące grzeszniki,

Wyroków swoich znak dając ogonem.

Dusza, na której cięży grzechu plama,

Gdy przed nim staje, spowiada się sama.

A on, głęboki znawca wagi grzechów,

Widząc, gdzie miejsce zasłużyła w piekle,

Ile się razy ogonem obwinie,

O tyle szczebli wśród szatańskich śmiechów

Dusza w dół spada w piekielne głębinie.

Wciąż przed nim stoi wielka dusz gromada,

Jedna po drugiej na wyrok pośpiesza,

Mówi i słucha — i wnet w głąb zapada.

Minos, postrzegłszy, że z mym mistrzem wchodzę,

Na chwilę straszne swe sądy zawiesza

I krzyknie ku mnie: «Zuchwały, nim wejdziesz,

Obacz, gdzie wchodzisz, zważ, na kogo liczysz,

Wchód tu szeroki, lecz wstecz nie odejdziesz».

A mistrz ofuknął wzajem: «Co tak krzyczysz?

Nie tobie naszej sprzeciwić się drodze;

Ten mu ją wskazał, który wszystko może,

Co chce. — Dość na tym! Nie wstrzymuj nas dłużej».

Wtem usłyszałem łkania i jęczenia

I wszedłem w miejsce, gdzie mrok nieprzejrzany,

Noc bez żadnego światła i promienia,

A w głębi jego ryczy jakby morze,

Kiedy nim wiatry przeciwne śród burzy

Szamocą, tłuką, aż do białej piany.

Wicher piekielny ciągle się tam sroży,

Porywa duchy, unosi i ciska

O potrzaskanej skały rumowiska,

Gdzie jęcząc, płacząc, bluźnią mocy bożej.

Grzesznicy owi te cierpią katusze,

Co swe zmysłami ścieleśnili dusze.

A jako w jesień, w czas odlotu ptaków,

Gęstymi pułki lecą stada szpaków,

Tak owe duchy wiatr prądem zawiei

Gnał tu i owdzie: i znać z ich wejrzenia,

Że już na wieki pozbyły nadziei

Nie tylko kresu, lecz ulgi cierpienia.

I jak żurawie w powietrznej przestrzeni

Lecą i nucą żałośnie: tak ku mnie,

Jęcząc, gromady nieszczęśliwych cieni

Pędzone wiatrem zbliżały się tłumnie.

«O! Mistrzu!» rzekłem, «I któż są te dusze,

Tak udręczone w ciągłej zawierusze?»

A mistrz: — «Ta pierwsza, co widzisz, po przedzie

Rej chóru duchów na powietrzu wiedzie,

Przed wieki była wielu ziem królową

I wielu ludów różnych krwią i mową,

Lecz oszalała krewkością namiętną,

Prawem zatarła kazirodztwa piętno,

By hańbą w dziejach nie ciężyło na niej.

To Semiramis, dziedziczka i pani

Krajów azyjskich, gdzie dziś Turczyn broi.

Ta druga z sercem miłością zranionem,

Dni swe przecięła dobrowolnym zgonem,

Łamiąc przysięgę cieniom Sycheusza.

To Kleopatra na chuć rozpasana.

Helena, Parys, sprawcy nieszczęść Troi;

Achilles, można, ale krewka dusza,

Obok błędnego rycerza Tristana».

I tłum dusz innych wskazał mi Wirgili,

Co żądz gorączką życie przetrawili;

A ja, gdym słyszał zwane po imieniu

Starego świata niewiasty i męże,

Litość, myślałem, zmysły mi rozprzęże,

I jak wpół martwy stałem w osłupieniu.

I mówię: «Mistrzu! kto są te dwa duchy,

Które wiatr lekko unosi jak puchy?

Chcę mówić z nimi». — «Czekaj», mistrz powiada

«Aż je tu ku nam wiatr przywieje bliżej

Zaklnij na miłość, która nimi włada,

A zlecą ku nam». — Gdy lecieli niżej,

Rzekłem — «Pomówcie z nami, nieszczęśliwi!

Przez miłość, którą pałaliście żywi».

A jak gołębi para szybko leci

Z rozpiętym skrzydłem do gniazda swych dzieci

Tak one spośród orszaku Dydony,

Przez prąd wichrowy, w powietrznym zamęcie

Ku nam zwróciły swój lot przyśpieszony:

Taką moc miało miłosne zaklęcie.

«O! czuła», rzekły, «i szlachetna duszo!

Co nas odwiedzić szedłeś w te otchłanie

I masz snadź litość nad naszą katuszą!

Gdybyśmy śmieli wznieść nasze wołanie

Ku Panu świata i gdyby On w niebie

Przyjąć je raczył, wnet byśmy oboje

Prosili Jego o pokój dla ciebie,

Tak nam jest miłe to współczucie twoje.

Pytać lub o czym chcesz rozmawiać z nami?

Mów, będziem słuchać albo odpowiemy,

Póki wiatr będzie, jak w tej chwili, niemy».

«Kto wy?» im rzekłem, «powiedźcie to sami».

Jeden z nich na to: «Ziemia ma rodzima

Leży nad morzem, gdzie doń swoje wody

Rzeka powiedzie z towarzyszki swymi.

Miłość, co łatwo tkliwe serca ima,

Ujęła jego wdziękiem mej urody,

Którą, niestety! słynęłam na ziemi,

Nim śmierć ją nagle zniszczyła sposobem,

Co mnie przeraża nawet poza grobem.

Miłość, co prawem tajemniczym skłania

Serca kochanych wzajem do kochania,

Tak mnie ku niemu nakłania nawzajem,

Że się, jak widzisz, nigdy nie rozstajem.

Miłość nas o śmierć przyprawiła wspólną,

Kaina czeka naszego mordercę».

Gdy duch to mówił, głos jego za serce

Tak mnie ujmował, że z łzą mimowolną

Schyliwszy czoło, stałem, aż po chwili:

«O czym tak myślisz?» spytał mnie Wirgili.

«O mistrzu!» rzekłem, «ileż słodkich myśli,

Ile żądz wrzało w ich sercu i głowie,

Nim do upadku i do zguby przyszli!»

Potem się do nich zwróciłem i mówię:

«Franczesko! widzisz, że mi słowa twoje

Łzy wyciskają; ale pozwól spytać,

Jak was snadź miłość przywiodła oboje

Tajoną wzajem głąb serc waszych czytać?»

A ona na to: «Ach, nic tak nie boli,

Jak chwile szczęścia wspominać w niedoli!

Lecz gdy ty, gościu, chcesz wiedzieć początek

Miłości naszej, na mój ból nie baczę;

Powiem, jak pierwszy zawiązał się wątek,

Podobna temu, co mówi i płacze.

Raz dla zabawy wzięła nas ochota

Czytać w głos dzieje przygód Lancelota,

Jako go miłość przemogła swą siłą.

Byliśmy sami, bez żadnej złej myśli.

Oko się nasze nieraz łzą zaćmiło,

Nieraz twarz zbladła, aż w końcuśmy przyszli

Do tego miejsca, co nas zwyciężyło:

Gdyśmy czytali, ile jest uroku,

Ile rozkoszy w pocałunku lubej —

Oczy się nasze nawzajem spotkały.

Ten, co już odtąd wiecznie przy mym boku,

Powstał niepomny na me cudze śluby

I pocałował mnie w usta drżąc cały.

Pisarz tej księgi był nam Galeotą

Już żeśmy więcej w tym dniu nie czytali».

Gdy jeden mówił, duch drugi zgryzotą

Zdjęty, tak płakał, żem zwątpił, azali

Zniosę tę boleść, i czułem, że bladłem.

Straciłem siły i jak martwy padłem.

Pieśń VI

(Krąg III. Żarłocy. Cerber. Ciacco.)

Kiedym odzyskał zabłąkane zmysły,

Co się nad losem dwojga moich krewnych

W żalu, w litości i smutku rozprysły,

Nowy się obraz przede mną rozrzucił:

Gdziem tylko spojrzał, kędym się obrócił,

Widziałem inne męki i męczonych.

Był to krąg trzeci, krąg deszczów ulewnych,

Deszcz jak z upustów spadał otworzonych

Ciężki i chłodny; śnieg zmieszany z gradem

W ciemnym powietrzu szumiał wodospadem,

Ziemia deszcz chłonąc, oddychała czadem.

Cerber tam szczekał swą paszczą troistą

Na duchy, które w ziemię ugrzęzły bagnistą,

A oczy jego świeciły czerwono;

Wełna nań czarna, sam szerokobrzuchy,

Łapy niejedną uzbrojone szponą,

Nimi darł w pasy potępione duchy.

Jak psy pod deszczem potępieńcy wyją,

Zmokłą za siebie obracając szyją,

Kręcą się ciągle w tę i ową stronę,

Tworząc nawzajem z swych boków zasłonę.

Cerber, ów robak wielki, gdy nas zoczył,

Troista jego paszcza się rozwarła,

A gniew członkami konwulsyjnie miota;

Wirgili dłońmi po ziemi zatoczył

I w nie nabrawszy, co tylko mógł, błota,

Cisnął oburącz w łakome trzy gardła.

Jak pies drży cały, kiedy oszczekuje,

Lecz gdy mu spadnie kawał chleba z ręki,

Przylega cichy i chleb, milcząc, żuje;

Tak szatan Cerber plugawe paszczęki

Zamknął, którymi tak zagłuszał duchy,

Że każdy raczej wolałby być głuchy!

Szliśmy płaszczyzną bagna ruchomego.

Gdy stopa nasza po cieniach deptała,

Zdało się, żeśmy deptali ich ciała.

Cienie leżały w bagnie prócz jednego,

Który wstał szybko i siadł, właśnie w chwili,

Około niego gdyśmy przechodzili.

«O! Kto bądź ciebie w te piekła prowadzi,

Poznaj mnie», mówił, «wprzód nim się rozstałem

Z mą klatką, jeszcze byłeś obleczony ciałem».

Ja na to: «Zda się, że ciebie widziałem,

Ale mi za to ma pamięć nie ręczy,

Może to boleść, co ciebie tak męczy,

W niej tak dalece rysy twoje gładzi.

Kto taki jesteś, zaspokój pielgrzyma,

Wtrącony tutaj i na karę taką?

Jeśli jest większa, równie przykrej nie ma».

A on: «W twym mieście, gdzie zawiść tak płuży,

Wesół przeżyłem czas ziemskiej podróży,

Przez ziomków twoich przezwany Ciakko.

Za chuć obżarstwa niską i nikczemną,

Jak widzisz, leje wieczny deszcz nade mną.

Tu ja niejeden, wszystkie cierpią dusze

Za grzech ten samy też same katusze».

I zamilkł, snadź się nagadał do woli.

— «Ciakko», rzekłem «twa kara mnie boli,

Lecz powiedz, proszę, do jak smutnej doli

Dojść może naszych byt obywateli,

Gdy ich do tyla duch stronnictwa dzieli?

Czy sprawiedliwy jest mąż między nimi?

Skąd się tam pożar zapalił niezgody?»

A on: «Znużeni sporami długimi,

Krwią chyba zgaszą te żagwie pożarne.

Stronnictwo Białe przecz wypędzi Czarne.

O, któż obliczy ich klęski i szkody!

Nim słońce trzeci swój obrót dokona,

Upadną Biali; strona zwyciężona

Znów się podniesie za pomocą męża,

Który w spoczynku ostrzy żądło węża,

I harde czoło podniesie na długo,

I w ciężkie jarzmo wprzęże stronę drugą;

Nad nimi płaczę i za nich się wstydzę.

Dwóch między nimi sprawiedliwych widzę,

Nikt ich nie słucha w ślepym żądz zapale,

Duma, łakomstwo i zawiść, trzy głownie,

Serca ich pieką swym żarem gwałtownie».

Na tym Ciakko zakończył swe żale.

«O! nie przerywaj» rzekłem doń «rozmowy,

Obdarz mnie jeszcze choć niewielu słowy.

Mów: Tedżiajo, Moska, Farinata,

Gdzie Rustikuci, Arigo i inni,

Pragnący dobra ziomków, dobroczynni,

W niebo czy w piekło zstąpili ze świata?»

On: «Grzechy inne, z żalem wyznać muszę,

Między czarniejsze strąciły je dusze,

W krąg głębszy; gdy śmiesz zstąpić tak głęboko,

Wszystkich ich społem tam ujrzysz na oko.

Gdy cię świat słodki do powrotu znęci,

Przypomnij, proszę, mnie ziomków pamięci.

Dłużej nie mówię, ucinam rozmowę».

Wtenczas utkwione we mnie prosto oczy

Wykrzywił zezem i trochę z uboczy

Popatrzał na mnie, potem schylił głowę

I zapadł w błoto. Przewodnik mój rzecze:

«On już nie wstanie, aż prochy człowiecze

Wstaną budzone trąbą Archanioła,

Aż nieprzyjaciel grzechu nań zawoła.

Wtenczas z nich każdy znajdzie swą mogiłę.

W niej ciało z kością, z żyłą zwiąże żyłę.

Wstanie i sądu wiecznego wysłucha».

Tak szliśmy z wolna brudną mieszaniną

Z deszczów i cieni, jak grząską drożyną,

O przyszłym życiu rozmawiając ducha.

«Mistrzu», spytałem, «ból, co im dokucza,

Po wielkim sądzie, który ich potępi,

Żądło swe więcej zaostrzy czy stępi?»

A mistrz: «Nauka twoja cię poucza,

Im doskonalszej jaka rzecz jest treści,

Tym żywiej czuje rozkosze, boleści.

Lud ten przeklęty nigdy, jako krzywy,

Doskonałości nie dojdzie prawdziwej;

Ale po sądzie, takie ma ufanie

Że do niej trochę zbliżonym zostanie».

Idąc po kręgu przez błoto ogromne

I mówiąc wiele, czego tu nie wspomnę,

Doszliśmy kresu, gdzie na schyłku drogi

Stał Plutus, ludzi wróg nad wszystkie wrogi.

Pieśń VII

(Plutus. Krąg IV. Skąpcy i marnotrawcy. Krąg V. Popędliwi.)

«Ojcze szatanie! Patrz no, jakie dziwy!»

Tak Plutus krzyczał głosem ochrypiałym.

Mądry przewodnik rzekł do mnie: «Bądź śmiałym,

Pokrzepmy w sobie umysł bojaźliwy;

Jaką bądź władzę mieć może ten potwór,

Nie wzbroni wejść nam w tych skał ciemny otwór».

Potem w potwora policzek nadęty

Spojrzał i mówił: «Milcz, wilku przeklęty!

Niechaj cię strawi własny wybuch gniewu.

Podróży naszej nie wstrzyma zawada:

Tam, tam chcą tego, gdzie hardy łeb smoka

Michał Archanioł zdeptał w mgnieniu oka».

Jak żagiel wzdęty od wiatrów powiewu,

Gdy maszt się łamie, zwija się, upada,

Równie jak długi legł potwór zażarty,

My schodziliśmy powoli w krąg czwarty ,

Bliżej zważając to miejsce boleści,

Kędy złe świata całego się mieści.

Sprawiedliwości boża! Kto ogarnie

Nowe, com widział, kary i męczarnie,

Nagotowane tam przez twoje rządy?

Dlaczego błędy nasze tak nas toczą?

Jak gdy Charybdy dwa przeciwne prądy

Zetrą się z sobą, od siebie odskoczą,

Tak się ścierają tam duchy z duchami

A potępieńcy, widziałem, bez liku,

Jako dwa wojska szły w bojowym szyku,

Tocząc ogromne ciężary piersiami.

W pierwszym natarciu zwarli się, a potem

Nagle bezładnym pierzchnęli odwrotem,

Krzycząc: Precz, skąpcy! Precz, marnotrawniki! —

Tak z obu krańców po tym kręgu czarnym

Lud bieżąc tłumem niezgodnym i gwarnym,

Miotał bez przerwy obelgi i krzyki:

Każdy od kręgu swojego połowy

Powracał, turniej rozpoczynać nowy.

Patrzając na nich z żalem nad ich biedą,

Rzekłem: «Mów, mistrzu, co to za gmin lichy?

Ci postrzyżeni, co na lewo idą,

Czy byli świeccy za życia, czy mnichy?»

A mistrz: «Ci wszyscy, co na siebie godzą,

Miary pojęciem nie dostrzegli płytkiem.

Jedni zgrzeszyli skąpstwem, drudzy zbytkiem.

Głos ich wyraźnie brzmi w dwoistym echu,

Gdy się z dwóch krańców tego kręgu schodzą

Gdzie ich rozdziela przeciwieństwo grzechu.

Ci, co bez włosów nagą czaszką świecą,

Są to łakomcy, mnich, papież, kardynał,

Co ducha w jarzmo łakomstwa uginał».

«Mistrzu», mówiłem, «jakoś mi się roi,

Że wśród tej ciżby, którą brudy szpecą,

Brudy tych piekieł, są znajomi moi».

A mistrz mi na to: «Tak, proszę, nie myślij,

Oni już tutaj z brudem życia przyszli.

Tu wiecznie będą tłuc się jak obecnie,

Tak skąpcy, jak ci, co tracili mienie;

Ci wstaną na sąd z głową pozbawioną

Włosów, a tamci z pięścią zacieśnioną.

Ci, co skąpili, i ci, co trwonili,

Za grzech ten piękny świat nieba stracili;

Patrz na ich karę, ta więcej ci powie,

Niżbym w wymownym wypowiedział słowie.

Teraz, mój synu, możesz widzieć jasno,

Jak szybko bańki pękają i gasną

Dóbr powierzonych Fortunie, a człowiek

Goni za nimi do zawarcia powiek!

Ile jest w ziemi, ile było złota,

Żaden z tych duchów znużonych widocznie,

Gdyby je posiadł, na chwilę nie spocznie».

«Mistrzu, mów, kto jest dóbr ziemskich królowa

Kto ta Fortuna, o której tu mowa?

Kto ona, co tak wszechmocnie bogata,

W swych szponach trzyma wszystkie dobra świata?»

Mistrz: «Jaka waszej niewiedzy ślepota!

Jak mały rozum, co światła nie szuka!

Niechże cię moja objaśni nauka:

ON, nieścigniony myślą śmiertelnika,

Stworzył niebiosa, dał im przewodnika,

By wszystkie części środkowe i skrajne,

Pooświecało światło jednostajne.

ON, co tak niebo światłością przyodział,

Jej blaski także i ziemi dał w podział

I przewodniczkę, która rządząc niemi,

Wiedzie, kiedy chce, koleją po ziemi

Marne bogactwa od rodu do rodu,

Z ludu do ludu, pomimo zachodu

I wszech zabiegów ludzkiej roztropności.

Stąd naród, który rozkazywał długo,

Słabnie, zostaje niewolnikiem, sługą,

Jako wyrzecze tej potęgi prawo,

Co jej nie widać jak węża pod trawą.

Z Fortuną próżny spór waszej mądrości,

Jej ulegają i morza, i lądy;

Jak inne bóstwa sprawuje swe rządy,

Ciągle obmyśla zjawiska przewrotu,

Sama konieczność nagli ją do lotu,

Stąd często zmienia obrót kołowrotu.

Ludzie w swych sądach wciąż ją na krzyż wleką,

Zamiast ją chwalić, obelgami sieką;

Ona tych obelg nie słyszy, przebywa

Wśród pierworodnych duchów i szczęśliwa

Własną błogością, swoje koło toczy.

Tu w krąg kar większych nasza stopa wkroczy;

Gwiazdy wschodzące, gdym wychodził w drogę,

Już się zniżają po nocnym obiegu,

Idźmy, tak długo ja czekać nie mogę».

I szliśmy przez krąg do drugiego brzegu

Tuż przy kipiącym źródle, skąd wynika

Głębsze i szersze koryto strumyka;

Wodę pleśń jakaś kryła starożytna,

Fala jej więcej ciemna jak błękitna.

Szliśmy przez nowe, coraz niższe schody,

Ponad wybrzeżem tej czarniawej wody.

Strumień ten smutny, spływając pod ścianę

Brzegów ziejących nadgniłym wyziewem,

Z wód ścieku tworzył bagno Styksem zwane.

Gdy wszystko nowe wzrok oglądać pragnie,

Spostrzegłem duchy zagrzęzłe w tym bagnie,

Nagie, a twarz ich rozjątrzona gniewem.

Tłukły się w gniewie nie tylko pięściami,

Lecz głową, piersią, splecione barkami,

Nawzajem siebie szarpały zębami».

A mistrz rzekł do mnie: «Uważaj, mój miły,

Oto są duchy, które się złościły,

A prócz nich zgraja potępieńców licha,

Co pod tą wodą kryje się, tak wzdycha,

Że aż od westchnień woda się odyma,

Jak to własnymi oglądasz oczyma». —

«Smutno dni życia zeszły nam do końca!

Tam, gdzie powietrze weselił blask słońca,

Który w nas gniewu ciemniły wybuchy:

A teraz smutno nam w tym czarnym bagnie,

Tu muł połyka, kto powietrza pragnie».

Taki hymn gardłem bełkotały duchy,

Jak zajękliwi; a my szliśmy dalej,

Obchodząc łukiem błotniste wybrzeże:

Z tych, co ustami bagno połykali,

Nie zdjąwszy wzroku, przyszliśmy pod wieżę.

Pieśń VIII

(Przeprawa. Argenti. Ku kręgowi VI. Walka o wstęp do miasta Dis.)

Tak postępując wzdłuż błotnych wybrzeży,

Wpierw nim przyszedłem pod wieżę wysoką,

W szczyt jej z powodu dwóch małych płomieni

Utkwiłem oczy; sygnał z drugiej wieży

Jej odpowiadał, lecz w takiej przestrzeni,

Że ledwo dobrze wytężone oko

Mogło odróżnić jeden od drugiego.

Więc się zwracając do mędrca mojego,

Pytam: «Co znaczą te hasła ogniowe,

Kto ich znakami prowadzi rozmowę?».

A on: «Co ujrzeć pożąda twa dusza,

Już na tych wodach bagnistych wpław rusza,

Patrz, gdy ci oczu tuman nie zaprósza».

Nikt szybszej strzały w powietrzu nie spotka,

Jak mała ku nam szybowała łódka;

Ten, co wioślarzem jej był i sternikiem,

Wykrzyknął: «Sam tu, zła duszo, tyś nasza!».

Mistrz mój z powagą rzekł do Flegijasza:

«O Flegijaszu! krzyk twój próżnym krzykiem

Tym razem; nasze przyjście tu chwilowe,

Nim się przez bagno przeprawim styksowe».

Jak człowiek, gdy się omylonym widzi,

Gniew swój hamuje, omyłki się wstydzi,

Tak i Flegijasz swój wybuch łagodzi.

Wtem mnie Wirgili zawezwał do łodzi,

Ta nie wprzód wagę uczuwać się zdała,

Aż ciężar mego unosiła ciała.

Gdyśmy płynęli przez te martwe brody,

Cień obłocony wynurzył się z wody,

Staje przede mną i pyta z hałasem:

«Ktoś ty jest, co tu przychodzisz przed czasem?»

«A tyś kto?» rzekłem. Cień na to z rozpaczą:

«Widzisz, że jestem jeden z tych, co płaczą».

A ja: «Żyj w płaczu, w wiekuistej męce!

Choć tak zbrukało twe policzki błoto,

Poznaję ciebie, przeklęta istoto».

Wtenczas ku łodzi cień wyciągnął ręce,

Lecz mistrz roztropny odepchnął natręta,

Mówiąc: «Z psią zgrają precz, duszo przeklęta!»

Potem rękoma objął mnie za szyję,

W twarz mnie całował i rzekł: «Słusznie, duszo,

Tak się oburzasz, niechaj będzie w niebie

Błogosławiona, co rodziła ciebie!

On był nadęty próżnością i pychą,

Żadna go w życiu nie zdobiła cnota

I tu gniew za to bez przerwy nim miota.

Iluż na waszej ziemi dotąd żyje

Książąt i królów, co się dmą i puszą,

Każdy uchodzić za wielkiego pragnie,

Co będą leżeć jak wieprze w tym bagnie,

Sławę po sobie zostawiwszy lichą».

«Mistrzu», mówiłem, «łódź szybko pomyka,

Chciałbym zobaczyć tego tam grzesznika».

Mistrz: «Nim ta łódka drugi brzeg powita,

Takiej uciechy użyjesz do syta».

Patrzę, aż za nim po tej mętnej toni

Błotniste duchy pędziły w pogoni;

Za co niech jeszcze będzie Bogu chwała

I pochwalone jego imię święte!

Wszyscy krzyczeli: «Hejże na Argentę!»

I duchów zgraja w skok za nim bieżała:

Gnany floreńczyk, jakby szczuty psami,

Ze złości szarpał, gryzł siebie zębami

I legł znużony pod naciskiem zgrai,

Jak pies gdy w sobie dech życia przyczai.

Dość mówić o nim! Nowy jęk z uboczy

Wpadł w ucho moje, wytężyłem oczy.

Mistrz mówił: «Synu, patrz mury olbrzymie,

Ujrzysz za chwilę miasto, Dis na imię,

Mieszkańcy żyją tam w ogniu i dymie».

A ja: «W dolinie postrzegam zaiste

Miasto meczetów, ich mur się czerwieni,

Jakby się wyrwał dopiero z płomieni».

Mistrz odpowiedział: «Ognie wiekuiste,

Które w ich wnętrzach żarzą się i płoną,

Dają im barwę, jak widzisz, czerwoną».

Weszliśmy w końcu do fosy głębokiej,

Okopującej w krąg ziemię spaloną,

Pustą, jak gdyby szła po niej zaraza,

Mury na pozór zdały się z żelaza.

Łódź kołująca wbiegła w kąt zatoki,

Gdzie sternik wiosło otrząsając z błota,

Krzyknął: «Wychodźcie z łodzi, oto wrota!».

Duchy widziałem jak deszcz z nieba spadłe,

Osiadły wrota, a gniewem zajadłe,

Mówiły w zgiełku: «Jak śmie, kto on taki?

Iść przez królestwo zmarłych, nieumarły?»

Lecz mądry wódz mój dał im znać przez znaki,

Że pod sekretem chce pomówić z niemi;

Natenczas w sobie wielki gniew zawarły,

Mówiąc: «Chodź jeden, lecz on, precz z tej ziemi!

Żywy niech wraca znów żyć z żyjącymi.

Ty zostań z nami, on, jeżeli może,

Niech sam powraca przez błędne bezdroże».

Sądź, czytelniku, jak mnie zgiełk zasmucił

Tych słów przeklętych; dziś jeszcze truchleję,

Na świat mój wrócić straciłem nadzieję.

«Wodzu mój drogi, o ty, coś odwrócił

Ode mnie przygód, niebezpieczeństw tyle,»

Rzekłem, «nie rzucaj mnie o własnej sile!

Jeśli mi z tobą nie wolno iść dalej,

Wracajmy ścieżką, którąśmy deptali».

Mistrz, co troskliwie dotąd mnie prowadził:

«Nie bój się», mówił, «te piekielne tłuszcze

Nie mogą zamknąć drogi nam wskazanej;

Mocniejszy od nich tę podróż uradził!

Tu czekaj na mnie; umysł twój stroskany

Umacniaj wolą, pocieszaj nadzieją,

Bo ja tu w piekle ciebie nie opuszczę».

Wtem mnie zostawił mistrz mój dobrotliwy,

A ja się chwiejąc w myślach, jak się chwieją

Młodziuchne trawki, stałem na pół żywy;

Tak i Nie walkę toczyły w mej głowie.

Nie mogłem słyszeć, co im rzekł w rozmowie,

Dość, że nie został z nimi, bo wnet sami

W miasto jak gnani pobiegli co żywo,

Bramę zamknąwszy przed mistrza piersiami,

Który od bramy szedł do mnie leniwo,

W ziemię miał oczy głęboko spuszczone,

Zwykłej śmiałości wzroku pozbawione

I te wyjąkał słowa przez wzdychania:

«W miasto boleści kto mi iść zabrania?»

A do mnie mówił: «Jeślim obrażony,

Nie troszcz się o to, ja próbę zwyciężę;

Darmo gromadzą lud swój do obrony,

Jacy bądź są tam, szatany czy męże.

Tu ich zuchwałość szalała tak samo,

Przed mniej ukrytą, znajomą ci bramą,

Która bez zamku aż do dzisiaj stoi.

Czarny jej napis tkwi w pamięci twojej:

Lecz oto idzie, patrz! sam schodzi z góry

Ten, co nam bramę otworzy w te mury».

Pieśń IX

(Anioł. Krąg VI. Ateusze i kacerze.)

Wódz mój, gdy wracał od bramy piekielnej,

Spostrzegłszy twarz mą bladości śmiertelnej,

Skrył własną bladość w głębi swego ducha

I stanął w kroku, jak człowiek, gdy słucha,

Bo wzrok nie sięgał dalekich widoków

W powietrzu czarnym od dymu obłoków.

«Zwycięstwo przy nas w tej walce być może,»

Tak począł mówić, «gdy nie — On pomoże…

Ach! tu na niego jak mi czekać długo!»

Gdym zauważał, jak swych myśli wątek

Mistrz plącząc, pierwszą myśl maskował drugą,

Jak sprzeczny słów był koniec a początek;

Strwożony byłem tą uciętą mową,

Rojąc myśl gorszą niż mogło mieć słowo,

I zapytałem: «Czy kiedy duch jaki

Na dno tej smutnej konchy szedł w te szlaki,

Z pierwszego kręgu, gdzie zeszłym ze świata

Jedyną karą jest nadziei strata?»

A on: «Tą drogą chodził arcyrzadki

Duch, tej mieszkaniec, gdzie ja mieszkam, klatki.

Zaiste niegdyś zwiedziłem te strony,

Dzikiej Erychty zaklęciem zmuszony,

Co zmarłych dusze do ich ciał wzywała:

Duch mój zaledwo rozebrał się z ciała,

Rzekła mi: «Zejdź tu!» czarodziejka nasza:

«Wydobyć jeden cień z kręgu Judasza».

Krąg ten najniższy i najwięcej ciemny,

Najdalszy nieba, co wszystko otacza.

Bądź więc spokojnym, znam ten szlak podziemny.

Bagno dyszące zgnilizną wyziewu

Wokoło grodzi to miasto boleści,

Gdzie odtąd wstąpić nie możem bez gniewu».

I mówił jeszcze rzeczy różnej treści,

Które zwietrzały z pamięci słuchacza.

Bo cały byłem duszą i spojrzeniem

Na szczycie wieży świecącej płomieniem.

Tam trzy piekielne widziałem Furyje,

Stały przy ogniu; z niewiasty postawą,

Z hyder zielonych okolone pasem,

A zamiast włosów drobne węże, żmije

Na szpetne czoła spadały i szyje.

On, który poznał znajome służebne

Królowej piekieł: «Patrz», mówił, «to ona,

Stoi na lewo Megera, na prawo

Stoi Alekto, w środku Tyzyfona».

To rzekłszy, zamilkł. Furyje tymczasem

Tłukły swe piersi, wszystkie ciała części

Krwawiły znakiem paznokcia lub pięści.

Krzyk ich tak straszny bił w gwiazdy podniebne,

Żem do poety tulił się jak dziecko,

Podejrzewając ich wściekłość zdradziecką.

«Sam tu, Meduzo! a przemień go w kamień!»

Krzyknęła pierwsza; w kolej «Zamień, zamień!»

Krzyczały wszystkie, patrząc na dół z wieży:

«My niepomszczone, zemścić się należy

Za tak zuchwałe zejście Tezeusza!»

A mistrz tak mówił: «Ten widok zbyt wzrusza!

Przymknij twe oczy i stój odwrócony;

Gdybyś tu spojrzał twarzą w twarz Gorgony.

Na świat słoneczny już byś stąd nie wrócił».

I sam do wieży mnie tyłem obrócił;

Wątpiąc, czy dobrze me dłonie zasłonią.

Jeszcze mi oczy zasłonił swą dłonią.

O wy! co macie zmysł pojęcia zdrowy,

Chciejcie naukę odkryć utajoną

W tych dziwnych wierszach pod słowa zasłoną.

Trzęsąc aż do dna cały nurt styksowy,

Po mętnych wodach szumiał huk daleki,

Obu brzegami potrząsając rzeki.

Tak burza huczy w czasie niepogodnym,

Kiedy wiatr dysząc tchem ciepłym, to chłodnym,

Szturmuje lasy; jak lniane paździerze

Łamie gałęzie, rwąc kwiaty i trawy,

Toczy się z pychą po kłębach kurzawy,

A z pól pierzchają trzody i pasterze.

Mistrz dłoń z mych oczu zdjął i rzekł: «Patrz w stronę,

Gdzie najzjadliwszy dym jak czad błękitny,

Bucha ze środka pleśni starożytnej».

Jak żaby wodnym wężem wystraszone,

Płyną samopas przez wodne powierzchnie,

Aż gdzieś pod wodę każda w bagno pierzchnie;

Tak potępieńców gromada ladaco,

Przed kimś, widziałem, uciekała z trwogą,

Który przechodził przez Styks suchą nogą.

On z twarzy swojej dym ręką odtrąca,

Zda się, tą jedną mordował się pracą;

Poznałem zaraz niebieskiego gońca,

Zwróciłem oczy w świętym przerażeniu

Do mistrza; chęć swą mistrz znakiem odsłonił,

Bym stał spokojnie i przed nim się skłonił.

Ileż ten anioł miał wzgardy w spojrzeniu!

Poszedł pode drzwi, laską trącił w bramę,

Drzwi bez oporu rozwarły się same.

«Strącone duchy i obrzydłe Bogu!»

Do przelęknionych zawołał na progu,

«Jak wasza hardość dojrzała z cierpieniem!

Daremnie ona z tą wolą się spiera,

Co nigdy swego nie chybiała celu,

Co was karała w boleściach tak wielu!

Daremna wasza walka z przeznaczeniem.

Wspomnijcie swego przygodę Cerbera,

Co z pyska, z szyi obdarty ze szczeci,

Wpół wyleniały jeszcze skórą świeci».

I szedł na powrót po bagnie styksowym,

Słowa nam nie rzekł ani rzucił okiem,

Innym zajęty myśleniem głębokiem.

My ośmieleni świętym jego słowem

Zwracamy stopy nasze w gród Plutona,

Brama na ścieżaj stała otworzona.

Pragnąc utworzyć sąd z miejsc tych przeklętych

O losie duchów w tej twierdzy zamkniętych,

Ledwo tam wszedłem, źrenicą ciekawą

Wodziłem wkoło, na lewo, na prawo

I tylko wielkie wkrąg widziałem pole,

Gdzie rosły same męczeństwa i bole.

Jako przy Ronie, pod Arią, przy Pola,

Kędy Kwarnero wodami okola

Od ziem niemieckich italskie wybrzeża,

Tysiące mogił płaszczyznę najeża:

Tak tam sterczały groby i mogiły,

A grób od grobu płomienie dzieliły;

Żelazo w ogniu nie świeci czerwieniej,

Jak tam świeciły groby wśród płomieni.

Grobów i trumien podniesione wieka,

Z nich jęk na zewnątrz pobrzmiewał z daleka,

W przeciągłych, to w pół urwanych westchnieniach.

A ja: «Mów, mistrzu, jacy w tych sklepieniach

Leżą grzesznicy, którzy pokój w grobie

Jękiem, westchnieniem kłócą sami sobie?».

A mistrz mi na to: «To groby kacerzy

I tych, co udział w sektach wszelkich biorą:

Tutaj podobny przy podobnym leży,

A groby słabiej albo mocniej gorą».

I szliśmy w prawo, pomiędzy ścianami

Wysokich murów i męczennikami.

Pieśń X

(Krąg VI. Ciąg dalszy: Farinata, Kawalkante, Fryderyk II.)

Między cmentarzem, przez ścieżki bezdrożne,

A miejskim murem, idziemy powoli:

«Wysoka cnoto! Co według swej woli

Wodzisz mnie», rzekłem, «przez kręgi bezbożne,

Powiedz: (któż lepiej chęć mą zaspokoi?)

Można li widzieć tych, co w grobach leżą?

Grobowe wieka snadź podjęte świeżo,

A nikt wkoło nich na straży nie stoi».

Mistrz na to: «Wszystkie zamkną się mogiły:

Gdy tu powrócą z Jozefatu dusze

Z ciałami, które na ziemi rzuciły.

Tu z Epikurem cmentarz po tej stronie

Mają ci wszyscy, co szerzyli zdanie,

Że dusza z ciałem zamiera przy skonie.

Odpowiadając na twoje pytanie

Chęć, jaką skrywasz, zaspokoić, muszę».

A ja mu na to: «Wodzu! chęć niecałą

Odkrywam tobie, bo chcę mówić mało,

Jak żąda twoja przestroga nienowa».

«Ty, co za życia idziesz, Toskańczyku,

Przez cmentarz ognia i mówisz tak skromnie,

Jeśli twa łaska, wstrzymaj się koło mnie.

Szlachetny kraj nasz zdradza twoja mowa,

Który klął może fatalność mej chwały».

Głos z grobu do mnie przemówił w te słowa.

Do mego wodza podszedłem, drżąc cały,

A on rzekł do mnie: «Zwróć oczy, co tobie?

Patrz, Farinata siedzi w swoim grobie,

Możesz go widzieć od pasa do głowy».

Utkwiłem oczy w jego wzrok grobowy,

On piersią, czołem prostował się w trumnie,

Jak gdyby piekłu urągał się dumnie.

Mistrz mnie pełnego zgrozy i żałoby

Porwał co żywo i pchnął między groby,

I rzekł: «Bądź jasnym i otwartym w mowie!».

Gdym stanął przed nim, on na mnie ukosem

Popatrzał trochę i wyniosłym głosem,

Zapytał: «Jacy są twoi przodkowie?».

Chcąc być posłusznym, nic nie zataiłem.

On spojrzał na wpół przymkniętą powieką

I rzekł: «Z twoimi w ciągłej wojnie żyłem,

Onychże z kraju wygnałem dwa razy».

«Wygnani», rzekłem z uczuciem obrazy,

«Byli dwa razy, wracali dwa razy;

To była sztuka, której nie spostrzegli

Twoi stronnicy jako w niej niebiegli».

Cień drugi wzniósł się ponad trumny wieko.

Tylko po brodę, z zdziwieniem nas obu,

Widać, że wstawał na kolanach z grobu.

Wodząc oczyma, mnie wkoło oglądał,

Jak gdyby kogoś przy mnie widzieć żądał;

Lecz gdy na koniec spostrzegł, że się mami

Próżną nadzieją, przemówił ze łzami:

«Jeżeli własna genijuszu siła

To ci więzienie ciemne otworzyła,

Powiedz, gdzie syn mój, czemu on nie z tobą?»

A ja: «Nie wchodzę tu jedną osobą,

W ślad tego mędrca stopy moje idą,

Który tam czeka. Być może, twój Gwido

Zanadto mało oddawał mu cześci!»

Z jego słów, z jego wyrazu boleści

Odgadłem łatwo, kto ten cień był nowy,

Więc mu odrzekłem stosownymi słowy.

A cień się porwał na nogi i krzyknął:

«On był ! Czy jeszcze spośród was nie zniknął?

Czy mu się jeszcze jak w jasnej krynicy

Łagodne światło odbija w źrenicy?»

Na co nie mając mojej odpowiedzi,

Padł w grób na powrót. A tamten cień siedzi

Nieporuszony jak popiersie z miedzi

I swą rozmowę ciągnie ze mną dalej:

«Jeśli źle moi tę sztukę poznali,

To więcej boli niż ten żar, co pali,

Lecz nim królowej piekieł światłość cudna

Błyśnie na niebie po raz pięćdziesiąty,

Doznasz na sobie, jak ta sztuka trudna!

Lecz mów, nim wrócisz w swe rodzinne kąty,

Co moi temu zrobili ludowi,

Że na nich prawa tak dzikie stanowi??»

Ja na to: «Od krwi wielkiego rozlewu,

Zaczerwieniona Arbia posoką,

Ten lud pobudza do zemsty i gniewu».

Tu potrząsł głową, westchnąwszy głęboko:

«Nie jeden», mówił, «przy Arbii byłem,

Nie bez powodu jej wody skrwawiłem.

Lecz jeden byłem na radzie, gdzie społem

Lud wołał: Niechaj Florencyja zginie!

Jam się sprzeciwił jeden tej ruinie,

Broniąc ją śmiało z podniesionym czołem».

Na to ja rzekłem: «Niech Bóg twej rodzinie

Da, by wygnani znów w to miasta przyszli!

Teraz mi rozwiąż węzeł moich myśli:

Bo ja tak mniemam, jeśli się nie mylę,

Że łatwo przyszłe przenikacie skutki,

Lecz wam obecne zakryte są chwile».

«My», mówił, «Jak ci, co mają wzrok krótki,

Widzimy tylko dalekie przedmioty,

Taki dar mamy od Bożej Istoty.

Gdy rzecz się zbliża, wzrok nasz się zaciemnia

I nic nie wiemy, co się z wami dzieje,

Chyba od zmarłych, których tam śle ziemia,

O was tam żywych wieść do nas zawieje.

Wiedz, że pojętność nasza dla nas zgaśnie

W dzień, gdy przyszłości drzwi sam czas zatrzaśnie».

Skruszony żalem i wstydząc się błędu ,

Czyniąc zeń wyrzut sam sobie dotkliwy,

Rzekłem mu: «Pociesz, powiedz wieść przyjemną

Tamtemu, co się skrył szybko przede mną,

Że jeszcze jego syn jest zdrów i żywy.

Jeślim na czułość ojcowską bez względu,

Serce mu zranił za długim milczeniem,

Powiedz, że byłem zajęty wątpieniem,

Któreś objaśnił teraz, jak życzyłem».

Już mistrz mnie wołał, więc ducha prosiłem,

By jeszcze jedną ciekawość umorzył:

Przy czyim grobie sam się w grób położył?

On rzekł: «Tu leży nas więcej tysiąca,

Tu jest Fryderyk drugi, tam Kardynał

Dalej, a innych nie będę wspominał».

I w grób się schował: jam szedł do poety,

Ważąc rozmowę, której treść, niestety!

Wyraźnie była dla mnie źle wróżąca.

I szliśmy dalej, mój wódz ukochany

Rzekł mi po drodze: «Czegoś tak zmieszany?»

Opowiedziałem wszystko najswobodniej.

Mędrzec zalecał: «Niech twa pamięć chowa

Te smutne, może i prorocze słowa,

Lecz na tę chwilę zwróć uwagę godniej».

I podniósł palec. «Kiedy cię zatrzyma

Ta, co wszechwidzi swoimi oczyma

O twojej drodze będziesz wiedział od niej».

Rzekł i z cmentarza, gdy w myślach mych ginę,

W środek na lewą bierzemy się ukośnie,

Idziem wąwozem, co schodzi w dolinę,

Dolina dymi i swędzi nieznośnie.

Pieśń XI

(Papież Anastazy. Podział dalszych kręgów.)

Przyszliśmy jakby nad stromy brzeg lądu,

Co skał gruzami wokół się najeża,

Nad przepaść dzikszej męczarni i chłosty.

Tam chcąc uniknąć straszliwego swądu,

Jaki z otchłani głębokiej wynika,

Wespół z mym wodzem stanąłem ukryty

Pod jedną ścianą wielkiego pomnika,

Gdzie taki napis w kamieniu był ryty:

«Anastazego strzegą proch papieża,

Którego Fotyn ściągnął z drogi prostej». —

Tutaj na chwilę krok zwolnić wypada,

By zmysł do swądu pierwszego wrażenia

Przywyknął trochę. Tak mistrz mój powiada:

«Potem nie będziem nań dawać baczenia». —

Jam rzekł: «Znajdź sposób i rozważ go ściśle,

Żeby zwłóczony czas nie szedł daremnie».

A on: «Ty widzisz, że ja o tym myślę.

Są w środku skał tych» — mówił mistrz rad ze mnie,

«Trzy kręgi, co się zwężają stopniami

Jako te, cośmy rzucili za nami.

Mnóstwo tam duchów, a wszystkie ladaco.

Wprzód nim je poznasz, wiedzieć tobie trzeba,

Jak są w tych kręgach zamknięci i za co.

Wszelkie zło, które pobudza gniew nieba,

Ma swój kres w krzywdzie, bo grzechu każdego

Celem jest działać na krzywdę drugiego.

Fałsz jako swojski grzech w człeka nałogu

Od gwałtu więcej obrzydły jest Bogu;

Przeto szalbierze w głębszej siedzą jamie,

A duch ich z większą boleścią się łamie.

Dla gwałtowników jest pierwszy krąg cały,

Tak zbudowany, że ma trzy oddziały,

Bo trzem osobom szkodzi gwałt zuchwały:

Bogu, bliźniemu i samemu sobie,

Który czynimy bądź wprost na osobie,

Bądź na jej dobru; a co moja mowa

Objaśni tobie przez następne słowa.

Gwałt się dopełnia naprzeciw bliźniemu,

Gdy śmierć lub rany zadaje się jemu,

Albo przez kradzież, łupież, podpalenie

Gwałtownie jego rujnuje się mienie.

Więc mężobójce, co śmierć zadawali,

Co podpalali, łupili, kradali,

W pierwszy są oddział strąceni w płomienie.

Ten, co na siebie lub na własne mienie

Podnosi rękę, za takie szaleństwo

Idzie w dział drugi na wieczne męczeństwo.

A tak tam cierpi duch, co z tego świata

Został wygnańcem dobrowolną wolą,

Kto na grze trawi swe mienie i lata

I ten, co zamiast cieszyć się swą dolą,

Płacze i skarży na wszystko z nałogu.

Gwałt jeszcze można czynić przeciw Bogu,

Przecząc go w sercu, miłując bluźnierstwa

I klnąc przyrodę i jej dobrodziejstwa.

A przeto oddział pomieszcza najmniejszy

Nacechowanych pieczęcią Sodomy,

Piętnem Kahorsu i ten tam zamknięty,

Co sercem, słowy, przeciw Bogu grzeszy.

Fałsz, ten sumienia prześladowca wieczny,

Człowiek go może użyć przeciw temu,

Kto mu nie ufa i kto ufa jemu.

Drugi ten rodzaj fałszu niebezpieczny,

Rozrywa węzeł miłości społecznej;

Dlatego w drugim oddziale zamknięto

Graczów, świętoszków, pochlebców z kolei,

Symonijaków, fałszerzy, złodziei

I wszystkich brudem skalanych podobnym!

Pierwszy fałsz zasię niszczy miłość świętą,

Wszczepioną w serca pociągiem osobnym;

Niszczy uczucie jej pokrewne, wiarę,

A z której ufność wzajemna wynika.

Dlatego w kręgu najmniejszym za karę,

W tym środku światów, którego dno ciasno

Razem jest gruntem pod miasto ogniste,

Kto zdradził, cierpi męki wiekuiste».

A ja: «Twe słowa, mistrzu, są dość jasne.

Staje mi w oczach cała otchłań dzika,

Jej lud, mieszkanie każdego grzesznika.

Lecz powiedz, ci, co wtrąceni do błota,

Których deszcz chłoszcze, ci, których wiatr miota,

I ci łający i wzajem łajani,

Dlaczego w mieście ognia niekarani,

Jeśli jak drudzy są u Boga w gniewie?»

A on: «Przez ciebie szał, co mówi, nie wie.

Czy twoje myśli, wirem tego szału

Z tych miejsc porwane, gdzie indziej się kręcą?

Przypomnij księgę znajomą morału ,

która trzy krewkie skłonności rozważa:

Niepowściągliwość, gniew i złość zwierzęcą.

Pierwsza z nich, jako mniej Boga obraża,

Lżejsze od drugich ponosi karanie.

Jeśli przypomnisz, zważywszy to zdanie,

Jakie tam dusze, choć grzechem zatrute,

Poza obrębem tym czynią pokutę;

Zrozumiesz lepiej, dlaczego ich grono

Od tych niewiernych w piekle oddzielono

I Bóg dlaczego w słusznym kar wymiarze

Mniej obrażony, łagodniej ich karze».

«O, słońce!» rzekłem, «co leczysz wzrok chory,

Wracając rzeczom właściwe kolory,

Gdy myśl wyłuszczasz z jasnością i siłą,

Równie mi wątpić jak i wiedzieć miło!

Jeszcze raz powtórz i węzeł ostatni

Rozetnij! Powiedz: czym lichwa znieważa