Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
POTRAFI KAŻDEMU WSKAZAĆ JEGO BRATNIĄ DUSZĘ.
NIE COFNIE SIĘ PRZED NICZYM, ŻEBY ZACHOWAĆ W TAJEMNICY SWOJE PRZEZNACZENIE.
Mona Arnett doskonale wie, kto komu jest pisany, kogo połączą gorące więzy miłości i namiętności. Bogowie obdarzyli ją wyjątkową mocą rozpoznawania i łączenia bratnich dusz. Kiedy otrzymuje zadanie wskazania przyszłej królowej, odkrywa, że bratnią duszą władcy jest… ona sama.
Delikatnie mówiąc, nie jest tym zachwycona. A mówiąc szczerze, jest po prostu wściekła. Trochę ze względu na swój wredny charakter, a przede wszystkim dlatego że, całkowicie przypadkiem i niechcący, pokochała innego. Do szaleństwa. I dobrze wie, że będą z tego problemy. Znacznie poważniejsze, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
Monę Arnett łatwo znielubić, ale jeszcze łatwiej ją pokochać. Pokręcona, szalona dziewczyna, która tak bardzo pragnie miłości, że aż broni się przed nią ze wszystkich sił. A przy okazji musi zadbać o takie drobiazgi jak przetrwanie królestwa i pokój między światami bogów i ludzi. Cudowna, irytująca, szalona i zabawna bohaterka książki, która zachwyci czytelniczki Sary J. Maas i Rebeki Yarros.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 416
Data ważności licencji: 12/9/2030
Tytuł oryginału: Divine Mortals
Ilustracja i projekt okładki: Piotr Wszędyrówny
Redaktor inicjujący: Arkadiusz Nakoniecznik
Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska
Redakcja: Maria Śleszyńska
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Natalia Popławska, Barbara Milanowska (Lingventa)
Copyright © 2024 by Amanda M. Helander
All rights reserved. Originally published in the United States and Canada by Disney. Hyperion Books as Divine Mortals. This translated edition published by arrangement with Buena Vista Books, Inc.
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025
© for the Polish translation by Marek Szpanowski
ISBN 978-83-287-3742-6
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz
Dla G-my i GP-a –
idealnej pary bratnich dusz
MONA ARNETT – wróżbitka
TASHA D’MILLIAR – czarodziejka
ELSIE TANNER – obywatelka
BOGOWIE PRZYPŁYWU
SEMYANADD – wilk, bóg ziemi
ONYAMARR – orka, bogini morza
IRINORR – kruk, bóg miłości
KORIMARR – żółwica, bogini wiedzy
WAYVADD – kot, bóg ego
VERIMALL – dzik, bogini przemocy
ELEDORR – ćma, bogini śmierci
RODZINA KRÓLEWSKA
KRÓL ISAAC Z DYNASTII ANGLINE – ostatni z królewskiego rodu
RADA KRÓLEWSKA
DELMAR WHITMAN – mistrz praktyków
CELIA RENFIELD – mistrzyni wywiadu
IN GAN – mistrz ceremonii
LUTHAR PENNA – mistrz wiary
GEORG OVERSEA – mistrz sprawiedliwości
OLIVIA LANE – mistrzyni wojny
TRISTAN SOPH – mistrz handlu
KRÓLEWSKA KOMPANIA PRAKTYKÓW
BERNADETTE BYERS – wróżbitka
ALICE JANIEUX – wróżbitka
JOHN HAWKES – wróżbita
FEN TELLERMAN – wróżbita
DANIEL CERVANTEZ – czarownik
JEFFREY TOOMBS – czarownik
PERCY UMBER – alchemik
TALIA’AH AHDUT – alchemiczka
Moje pierwsze spotkanie z Przypływem nastąpiło tuż po tym, jak zabiłam swojego brata. Miałam wtedy osiem lat.
Tuż przedtem byliśmy na zwykłej wieczornej przechadzce – w lecie spacerowaliśmy tak każdego dnia. Patrick stwierdził, że czas już wracać do domu. Oczywiście nigdy nie chciałam robić tego, co mi kazał; był ode mnie starszy o dwanaście lat i nie dawał mi o tym zapomnieć. Uciekłam więc, pobiegłam wzdłuż urwiska, które wznosiło się nad brzegiem morza, szczerząc krawędzie skał niczym płaskie, białe zęby. Brat gonił mnie, aż w końcu chwycił za koniec mojego szalika. Wyrywaliśmy sobie ten szalik tuż nad skrajem klifu.
Nie chciał odpuścić. Był przecież dużo starszy i silniejszy. Prosiłam go raz, drugi, trzeci, zaczęłam się wydzierać, ale dalej mocno trzymał swój koniec. Więc ja puściłam swój.
I wtedy on runął w przepaść.
Na początku nie wierzyłam własnym oczom. Sterczałam tam, a mój umysł prowadził rozmowę sam ze sobą. „Może ten klif nie jest aż tak wysoki, jak w twoich wspomnieniach. Może tylko się poobijał”. Uklękłam na szczycie urwiska, a serce waliło mi w piersiach tak mocno, że mało nie pękły mi żebra. Jak długo to trwało? Nie potrafiłabym powiedzieć. Z twarzą mokrą od łez modliłam się do Eledorr, bogini ćmy. Błagałam ją o zbawienie. Pragnęłam umrzeć tak bardzo, jak chyba niczego jeszcze nie chciałam w swoim krótkim, opętanym przez czary życiu.
Bezruch trwał całą wieczność, aż w końcu podczołgałam się naprzód – tak jakbym chciała się zakraść niezauważona, podejrzeć z boku skutek tego okropnego czynu, który przecież popełniłam. Zmusiłam się jednak, by otworzyć oczy. Ciało Patricka leżało nienaturalnie wykręcone u podnóża klifu. Ciało mojego brata. To nie krew upewniła mnie, że nie żyje. To jego ciało – powykręcane, wygięte tam, gdzie nie miało prawa się zginać, bardziej przypominające potarganą kukiełkę niż człowieka. W dłoni ciągle ściskał mój szalik.
Zabiłam go. Bogowie na niskościach! Zamordowałam swojego jedynego brata.
Nic nie będzie już tak dobre, jak przedtem.
Nagle dostrzegłam coś kątem oka. Jakiś błysk między dwoma krzakami jeżyny. Jak za dotknięciem różdżki widok ten kazał mi wyrzucić z myśli ciało Patricka. Nogi trzęsły się pode mną. Tuż obok, zagnieżdżony w tej gęstwinie krzaków, przykuł moją uwagę zniekształcony, płaski skrawek przestrzeni, zawieszony na wysokości mojej piersi, połyskujący jak tafla wody w jeziorku. Nigdy wcześniej czegoś podobnego nie widziałam.
Wydało mi się naturalne, że muszę w to wejść.
Nie poczułam nic, to było gładkie jak jedwab albo jak powietrze. Już prawie myślałam, że to tylko wytwór mojej wyobraźni. Ale potem zamrugałam, próbując się skupić, a wtedy liście przybrały nowy kształt – nie wyglądały już jak rzadkie, szeleszczące trawy, miotane wiatrem znad oceanu; teraz były podobne do mocnych łodyg jakichś innych, nieznanych mi roślin. Były czymś na kształt gąbki, wilgotne i błyszczące jak wodorosty. Kręciłam się w kółko z rozdziawioną buzią, ledwo łapiąc powietrze.
Wszystko wokół mnie kołysało się jak wodne fale. Setki pierścieni światła odbijały się od każdej jodły, której igły okazywały się tak naprawdę delikatnymi wodorostami, od każdego skupiska podwodnej grzybni, falującej w niesamowitej pomarańczowej poświacie. Księżyc nade mną wyglądał jak bladoniebieska moneta – niewyraźny, trzęsący się na mrocznym niebie niczym spławik wędkarza na wodzie. Wszystko tonęło w słonawym zapachu morza.
Skóra na głowie zaczęła mnie swędzieć. Podniosłam ręce i odkryłam, że moje włosy się unoszą na kształt leniwie dryfującego pióropusza, tak jakbym znajdowała się na dnie jeziora. Mimo to byłam w stanie iść, a nie płynąć, i oddychałam wodą jak powietrzem.
Mogłam tylko założyć, że moja modlitwa o śmierć została wysłuchana. Dokonałam przejścia w domenę Przypływu, do królestwa siedmiu bogów, i teraz mogę podróżować na miejsce swojego ostatecznego spoczynku w ogrodzie zmarłych. Lub może była to jakaś zmyślna sztuczka demonów, której celem było zwabienie mnie w ich zaklęte rewiry, żeby mogły zaspokoić swój głód moim delikatnym sercem. Tak czy inaczej, poczułam wszechogarniającą ulgę.
Nie będę musiała wyznać matce tego, co zrobiłam.
Krajobraz Przypływu rozciągał się aż po horyzont. Gdzieś w oddali majaczył na wzgórzu niezgrabny, ciężki kształt. Zamek albo forteca. Był zbyt daleko, bym mogła to rozstrzygnąć. Powędrowałam więc wytrwale ścieżką, brnąc przez wodorosty, które wyrastały mi pod stopami jak mgła, podczas gdy przed moimi oczami tkwił wciąż obraz martwego Patricka. Zacisnęłam mocno powieki, żeby z tej wizji pozostała już tylko rozmazana ciemnoczerwona plama, ale to nie pomagało. Nic nie pomagało.
Szłam tak już może minutę, a może cały dzień albo pół życia, gdy na ścieżce przede mną pojawił się jakiś kształt. Zbliżał się do mnie, wspinając się na niewielkie wzniesienie. Jego obraz stawał się ostrzejszy.
Był to nagi mężczyzna – przynajmniej po części. Dolna połowa jego ciała była ludzka, ale nad gołymi, umięśnionymi ramionami wznosiła się ogromna głowa kruka, a z muskularnej szyi groteskowo wyrastały lepkie, mokre pióra. Czarne oczy błyszczały, gdy stworzenie przekrzywiało głowę – był to zdecydowanie ptasi ruch, nerwowy i zarazem ciekawski. Istota zatrzymała się przede mną.
Powinnam się przerazić i jakaś część mojej świadomości rzeczywiście się bała. Ale jeszcze większa część była gotowa stawić czoło losowi.
– Czy ja umarłam? – odezwałam się.
– Nie. – Jego dziób się nie poruszał, ale słowa niosły się w toni wyraźnie niczym donośny dźwięk dzwonu.
Spojrzałam prosto w jego krucze oczy i zapytałam już spokojniej:
– Jesteś tutaj, bo zabiłam swojego brata?
– Nie, Mono – odpowiedział. – Jestem, ponieważ go kochałaś.
Gdy zapalam świecę Patricka, słyszę głosy dochodzące z dołu.
To nic nadzwyczajnego. Rodzice często przyjmują gości, ja zresztą również. Dziś jednak nie mieli takich planów. W pośpiechu porządkuję swój salonik: układam tomy poezji z Deveneaux, rzucam bezładnie pałętające się pończochy i wstążki na stos za kredensem, tak że zostają uwięzione między meblem a różową, pokrytą adamaszkiem ścianą. Róż jest nie do końca w moim guście, ale po dziesięciu latach wpatrywania się w te ściany pewnie doznałabym wstrząsu, gdyby ich kolor się zmienił.
Mam wrażenie, jakby to wszystko zdarzyło się wczoraj. Jeden długi, zamglony dzień, który trwa od wypadku. Tak właśnie mówimy w domu Arnettów: „wypadek”, nic więcej, nigdy nie wspominając w tym kontekście żadnego imienia. Tak jakby pewne słowa wypowiedziane wspólnie i na głos mogły przekształcić wypadek w coś znacznie gorszego.
Z zamyśloną miną zaciągam zasłonę wokół ołtarzyka mojego brata. Jest tam coś w rodzaju skromnej ekspozycji: trochę świec, miseczka ze świętą wodą morską. W centrum ołtarzyka błyszczy miedziany token modlitewny. Ozdabia go wizerunek ćmy – to symbol Eledorr, bogini śmierci. Nadal mam wątpliwości co do wyboru patronki tego ołtarza. Eledorr prowadzi dusze do ogrodu umarłych, ale nigdy nie odniosłam wrażenia, by uważała się za opiekunkę na dłuższą metę.
W każdym razie mam nadzieję, że się za nią nie uważa. Mam nadzieję, że Eledorr będzie się trzymać z daleka, z bardzo daleka od mojego brata.
Gdy tylko pokój dzienny zaczyna wyglądać przyzwoicie, mogę poświęcić uwagę swojemu wyglądowi. Moje włosy koloru słomy opadają w schludnych lokach, które zbieram wstążką na karku. Naciągam fiszbinowy gorset pod sukienką, aż dopasowuje się ciasno na moich piersiach. To zwykle pomaga w kwestii napiwków.
Gdy tylko kończę układać się na leżance, drzwi się otwierają. Do pokoju wchodzi moja matka, prowadząc procesję uzbrojonych mężczyzn. Moja maska opada. Spotkałam już klientów wszelkiego rodzaju, ale jeśli którykolwiek z nich nosił broń, zachowywał przy tym więcej dyskrecji. Czy przyszli mnie aresztować? Może moja reputacja oszustki w końcu mnie dopadła. Na kolanach układam drżące dłonie, a twarz ukrywam za maską dość obojętnego rozbawienia.
– Mono, kochanie, masz gości – mówi matka. Wzdrygam się, słysząc wysiłek w jej głosie. Powinna była wysłać kogoś z personelu. Dwa piętra schodów to wyzwanie nawet dla tych, których kolana nie skrzypią przy wchodzeniu na górę.
– Dziękuję – odpowiadam, gdy zamyka za sobą drzwi, a wraz z ich trzaśnięciem o futrynę moje mięśnie mogą się wreszcie rozluźnić. Nienawidzę otwartych drzwi. Od czasu, gdy miałam osiem lat.
Z powrotem skupiam uwagę na mężczyznach pod bronią. Ich dowódca ma dwadzieścia kilka lat i spogląda na mnie spod burzy rudych włosów. Jest z nim czterech gwardzistów – stoją sztywni jak deski, ubrani w czarno-złote barwy króla Isaaca. Być może to najemnicy z Gildii Czerwonego Dzika lub królewscy strażnicy pożyczani z zamku Selledore. Przy biodrach mają długie miecze. Staram się nie patrzeć, nie myśleć o tym, jak łatwo mogliby mnie pociąć na kawałki. Ale przecież nie zrobiłam nic złego. Chyba że…?
Taaak, to jest właśnie problem – ja zawsze czuję, że zrobiłam coś złego. W każdej minucie, każdego dnia.
– Ekhem. Dzień dobry, panno Arnett – mówi dowódca drżącym głosem, jakby nie mógł zdecydować, czy ma być wyniosły, czy pełen szacunku. – Nazywam się Ryan Parsons. Hmm. Tak. Jestem asystentem mistrza praktyków w zamku Selledore.
Moje plecy prostują się jak strzała. Jednak nie mam kłopotów. Jestem rekrutowana.
Mistrz praktyków sam nie jest magiem, lecz rekruterem, menedżerem i czasem jeszcze workiem treningowym dla elity magów. Zastanawiałam się, czy kiedyś zacznie węszyć w moich stronach. Zyskałam sobie pewną reputację. Oczywiście to, na ile ta reputacja jest dla mnie korzystna, zależy od tego, kogo się zapyta. Nie mogę obwiniać swoich krytyków i sceptyków. To ja sama mam dar, by przeprowadzać magiczne odczyty zakochanych, jak je nazywa Irinorr.
Kiedyś mnie to martwiło. Naiwnie myślałam, że jeśli będę używać swojej magii w dobrym celu – by łączyć bratnie dusze – może okaże się to godnym zadośćuczynieniem za grzechy mojej przeszłości. Zamiast tego byłam wyśmiewana. Tylko garstka ludzi przychodzi do mnie ze szczerą chęcią poznania swojej prawdziwej miłości. Reszta traktuje moje wróżby jak pokaz w podrzędnym cyrku. Cóż, jeśli mam być klaunem, to lepiej przyjąć tę rolę bez sprzeciwu.
– Jakąż to usługę mogłabym wyświadczyć samemu mistrzowi? – pytam, unosząc brwi.
Parsons odpowiada, zestresowany:
– Mała de… demonstracja to wszystko, czego oczekujemy.
Marszczę czoło i przyglądam się im uważnie. Cokolwiek jest ich celem, nie zamierzają mi zaszkodzić. To dodaje mi pewności; nadaję swojemu głosowi bardziej sarkastyczny ton.
– No cóż, atrakcja dnia, nieprawdaż? Pięciu dżentelmenów chodziło po mieście, znudzili się i postanowili wpaść na wróżbę?
Jeden z ochroniarzy robi dziwną minę, ni to rozbawioną, ni zakłopotaną. Szybko taksuję go wzrokiem. W swoim życiu takich jak on spotkałam niewielu, za to sporo dżentelmenów z wyższych sfer. Wiem, jak się noszą. Szkielet formalnej drętwoty przykryty kompleksem wyższości. Ten „gwardzista” ma to w małym palcu. Jest młody – bardzo młody – ale mnie to nie zwiedzie.
– Najuprzejmiej prosimy… – mówi Parsons. Jego policzki są tak czerwone, że to cud, że ma jeszcze w ciele choć trochę krwi. Współczuję mu, bo zaczynam rozumieć, o co tu chodzi.
– Dobrze – mówię z uprzejmym skinieniem głowy. – Będę potrzebować od was jakiegoś przedmiotu. – Parsons zaczyna grzebać w kieszeniach, ale zatrzymuję go. – Nie od ciebie. Od niego. – Wskazuję brodą ochroniarza, który zwrócił moją uwagę.
Moje przeczucie się potwierdza, gdy zamiast pospiesznie wykonać polecenie lub spojrzeć na przełożonego, ochroniarz prostuje się i pyta:
– Dlaczego ode mnie?
Niewinnie odpowiadam:
– Bo zawsze chciałam przygotować wróżbę dla mistrza praktyków.
Podczas gdy pozostali stoją w ciszy, on przez długą chwilę patrzy mi w twarz, oceniając. W końcu pyta:
– Skąd wiedziałaś?
Moje serce drży, pełne ulgi; miałam rację.
– Cóż, nosisz się waść jak ktoś, kto myśli, że jest ważny.
Mój staranny dobór słów nie umyka jego uwadze – widzę, jak wargi wykrzywia mu ledwie dostrzegalny grymas.
Delmar Whitman, mistrz praktyków, jest przystojny, choć nie w ostentacyjny sposób, ma kasztanowe włosy i ciemne, bardzo ciemne oczy. Jego skóra jest blada jak u uczonych albo kapłanów – albo u osób przez długi czas zamkniętych w domu, a włosy ma starannie obcięte. Nawet jego strój gwardzisty wygląda na czysty i odprasowany. I nie jest dużo starszy ode mnie, a sama przecież mam zaledwie osiemnaście lat. Gdy został mianowany mistrzem praktyków, wybuchł mały skandal, bo wytknięto mu jego młody wiek i brak doświadczenia. Ale do służby w radzie Angline wybrał go osobiście król Isaac, wbrew obiekcjom innych mistrzów. Sprawa tygodniami była tematem plotek na przyjęciach wyprawianych przez moich rodziców.
– Cokolwiek się nada, mistrzu Whitman – zachęcam go. – Chustka, kosmyk włosów. Tylko nie buty, proszę. Butami się nie zajmuję.
Z lekkim wahaniem mistrz wyciąga miecz i idzie w moją stronę. Kładzie go na moich uniesionych dłoniach. Pozostali mężczyźni patrzą jak zahipnotyzowani. Ostrożnie ważę w dłoniach ciężkie ostrze. Mistrz Whitman cofa się, zachowując surową minę i niezłomną postawę.
Ledwo dostrzegam, jak budzi się we mnie artystka. Pomrukując, zbliżam rękojeść miecza do twarzy i zamykam jedno oko, by przyjrzeć się ostrzu. Moja wiedza o mieczach jest oczywiście równa zeru, ale wyobrażam sobie, że wyglądam teraz na niezwykle dociekliwą.
Nie zdziwiłabym się, gdyby on oczekiwał, że przeprowadzę swoją specjalną wróżbę o zakochanych, ale to robię tylko na życzenie.
– To nie jest twój miecz, mistrzu Whitman – ogłaszam. Nie potrzebuję zresztą magii, by to wyczuć. – To rapier stanowiący element galowej zbroi, wziąłeś go razem z resztą swojego uniformu. Podałeś mi go, bo myślałeś, że nie będę w stanie uzyskać z niego twojej przepowiedni. – Spoglądam mu w oczy. – Ale byłeś w błędzie.
Whitman sztywnieje, a na moich wargach pojawia się uśmieszek. Mam go. Adrenalina buzuje we mnie, to samo podniecenie, które czuję zawsze, gdy wykonuję wróżbę. Czysta radość z posiadania przewagi. W tej jednej chwili mam władzę nad czyimś losem. Nie nad własnym – nigdy nad własnym. Ale to jest niemal równie dobre.
Beztrosko przyglądam się ostrzu.
– Mistrzu Whitman, użyłeś zmyłek na tylu poziomach, że zaczynam się zastanawiać, czy nie masz czegoś do ukrycia.
– Może po prostu nie chciałbym, aby moja prywatność została naruszona. – Jego ton jest szorstki.
Stara się emanować autorytetem, ale nie jestem pewna, czy to działa. Za tą fasadą i młodzieńczą twarzą musi kryć się strach taki sam jak mój. A może to tylko życzeniowe myślenie; może nie chcę być jedyną osobą w tym pokoju, która udaje. Przeczucie mi podpowiada, że jesteśmy zamknięci w walce oszustów – a ten, kto pierwszy okaże słabość, przegra.
– Więc zamiast tego zasłaniasz się swoim biednym pomocnikiem? – Krzyżuję nogi i robię niezgrabny zamach mieczem. To coś waży pewnie z tonę. Parsons wpatruje się szeroko otwartymi oczami w czubek ostrza, zaciskając szczękę. – Czy mistrz zawsze tak cię traktuje? Mam nadzieję, że dostajesz odpowiednią zapłatę.
– Po prostu wygłoś przepowiednię, proszę – wtrąca ostro Whitman. To może być łatwiejsze, niż się spodziewałam. Fakt, że ten klient przedstawia sobą najpiękniejszy widok, jaki widziałam od dawna, sprawia, że moja satysfakcja jest o wiele większa. Ma twarz, która mogłaby stać się obsesyjną fascynacją jakiegoś rzeźbiarza.
Otrząsam jednak głowę z tych myśli i staram się skupić na mieczu. Starannie badam go dotykiem, sprawdzam wyważenie – nie jak wojownik, lecz jak wróżka. W końcu opieram jego sztych na dywanie i trzymam go pionowo, dwoma palcami na rękojeści. Mężczyźni patrzą, wstrzymując oddech. Wiem, na co czekają, wiedziałam to od momentu, kiedy Parsons poprosił o demonstrację. Chcą sprawdzić, czy plotki są prawdziwe.
Czy Mona Arnett potrafi odczytać przyszłość bez żadnych przeznaczonych do tego narzędzi? Bez luster, kart, bez magicznych run? Czy coś takiego jest w ogóle możliwe?
Pozwalam mieczowi upaść na podłogę.
Upada w lewo. Wszyscy przez chwilę wpatrujemy się w niego. Marszczę brwi i chwytam się za brodę, zastanawiając się nad kolejnym krokiem. Nie wiem, co się teraz stanie – lub raczej wiem równie mało, jak moi widzowie. Nigdy nie wiem, dopóki odpowiedź do mnie nie przyjdzie.
To tylko jedna z wielu rzeczy, które sprawiają, że jestem zupełnie inna.
Cała magia w świecie ludzi, jak głosi tradycja, opiera się na runach – starożytnym języku bogów. Niezależnie od tego, czy są malowane na kamieniach do wróżenia, czy wyryte w miedzi, by nadać zaklęciom moc – magia, która podtrzymuje naszą cywilizację, nie byłaby możliwa bez tych tajemniczych symboli i magów, którzy nimi manipulują. Tak przynajmniej nauczał mnie Irinorr. Nie mam zbyt wielkiej wiedzy o runach, ale nie muszę jej mieć. Jestem z innej bajki.
Inni wróżbici potrafią prowadzić skomplikowane odczyty, używając run, ale nie potrafią wywróżyć imion, miejsc ani konkretnych wydarzeń. W większości przypadków powracają z niczym – poza ciszą. Ci wróżbici są wrażliwi na magię jak ktoś, kto ma ucho do muzyki, ale sam nie umiałby niczego zaśpiewać. Ich magia pochodzi z nexusa Opalvale – więzi, która łączy naszą krainę z Przypływem. Nie zostali obdarzeni przez bogów jak ja.
Irinorr wyróżnia mnie spośród innych. Bóg kruków, patron miłości. Opiekun ubogich, słabych, pozbawionych praw. W baśniach często ratuje dzieci porwane przez zbyt gorliwe demony, aby nie zostały ugotowane i zjedzone. Irinorr uratował także mnie, choć nie przed demonami. Ocalił mnie przede mną samą. Związał się ze mną, gdy sięgnęłam dna upadku, gdy moja zdrada wobec Patricka była całkiem świeża. Obdarzył mnie magią, której nikt inny nie mógłby posiąść: darem wskazywania śmiertelnikom ich bratnich dusz. Magią, która wymagała tylko intuicji i mojego wyjątkowego, wrodzonego połączenia z Przypływem.
Wybrał mnie spośród wszystkich śmiertelników.
Ale prawda jest taka, że Irinorr nie wybrał mnie dlatego, że byłam tego godna. Zrobił to, ponieważ go potrzebowałam – a mój patron, mój bóg, jest w wyjątkowym stopniu opiekuńczy.
Zatrzymuję się. Jeśli będę za dużo myśleć o Irinorze, nostalgia za domem mnie przygniecie. Jeszcze tydzień lub dwa, zgaduję, zanim uzna, że jestem gotowa wrócić do Przypływu. Tam, gdzie moje właściwe miejsce.
Wracam do wróżby i oto coś niepokojącego zakrada się do moich myśli. Wydaje mi się właściwe, bym przykucnęła i posłuchała miecza. Podciągam spódnice i nachylam się ku ostrzu. Ta wróżba będzie wyzwaniem, ponieważ miecz nie należy do Whitmana. Ale miał go ze sobą podczas podróży z zamku. Dwie godziny kontaktu. Powinnam coś wyczuć.
Wreszcie – jest tam coś. Coś ledwie słyszalnego. Miecz mówi, szepcze zimnym, jedwabistym głosem, wplatając słowa do moich uszu. Nachylam się bliżej.
I zanurzam się w wizji.
Przez falujący zgiełk napływają do mnie obrazy. Lecę w powietrzu przez Opalvale. Nad bagnami i deltami, nad mostami z ciemnego kamienia, rozpiętymi ponad słonymi jeziorami. Widzę łukowate kształty tych mostów zwieńczone magicznymi latarniami, jak błyszczą zielonym światłem przez mgłę. W swojej wizji przelatuję nad powozem turkoczącym po brukowanych uliczkach. Skręcam na wschód, w kierunku małej wioski, o kilka mil od Selledore – miasteczka na bagnach zbudowanego na kamieniach i drewnianych palach, wznoszącego się ponad mokradłami, gdzie, jak powiadają, demony morskiej soli bogini Onyamarr czają się, prześladując dzieci, które zapuściły się za daleko. Do chatki z wyszorowanymi drewnianymi ścianami. Otwieram drzwi.
Wiedza wchodzi we mnie nagle.
Za każdym razem pojawia się w ten sam sposób – nagłe zrozumienie, jakbym odpowiedzi miała zawsze i wystarczyło je tylko odblokować. Moja magia jest bardziej instynktem niż sztuką. Podążam za impulsem, a on wskazuje mi drogę.
Podnoszę głowę.
– Channice – mówię. – Antony, Michael i Joanne. Troje żyje, ale Joanne zmarła w niemowlęctwie. Twoi rodzice…
– Dość – przerywa mi Whitman przez ściśnięte gardło. – Wystarczy.
Reszta wpatruje się we mnie oszołomionym, pełnym podziwu wzrokiem.
– Czyżby? – Wracam na swoje miejsce i wygładzam spódnice, całą swoją wolę wkładając w to, by nie brzmieć zbyt pewnie. – Jesteś osobą publiczną, mistrzu. Mogłabym poznać imiona twoich braci i sióstr z wielu różnych źródeł.
– Nie Joanne – mówi, przecierając ręką zarośniętą twarz. Czy udało mi się go wytrącić z równowagi? – Czy możesz powiedzieć coś więcej? Pokazać wizję przyszłości?
– Nie – odpowiadam, nie tracąc rezonu. W rzeczywistości pewnie mogłabym, gdybym musiała. Ale nie czuję się zbyt komfortowo z przepowiadaniem przyszłości. Ma ona wiele dróg, które się rozgałęziają i splatają, a ja nigdy nie wiem, którą wybrać. Irinorr obiecuje, że pewnego dnia nauczy mnie, jak to rozpoznawać.
– To bardzo wygodne – mówi Whitman.
– Cieszę się, że tak uważasz, panie. Nie chciałabym sprawić kłopotu członkowi królewskiego dworu.
Whitman marszczy brwi i pochyla się, by podnieść miecz. Kiwa głową w kierunku Parsonsa i reszty gwardzistów; ci zaś wychodzą przez drzwi, zostawiając mnie sam na sam z Whitmanem, który siada w wiklinowym fotelu naprzeciwko mnie.
Jest jedna rzecz, której jestem pewna: mistrz praktyków nie przyjechał tutaj po pokaz. W moich ustach pojawia się kwaśno-gorzki posmak. Zakładam ręce na skrzyżowane kolana i udaję, że słucham z radością.
– Piękny dzień – mówi Whitman, wskazując na rozświetlone słońcem okno. Odruchowo patrzę w tamtą stronę. Kiedyś miałam grube, aksamitne zasłony, które zasłaniały widok, ale moja matka kazała służbie je usunąć. Rodzaj terapii ekspozycyjnej. – Może porozmawiamy na zewnątrz, w ogrodzie?
Przechodzi mnie dreszcz. Jego ton zdaje się bardzo przemyślany, jakby to był test.
– Jeśli masz mi coś do powiedzenia, panie, dlaczego po prostu tego nie powiesz? – odpowiadam, udając słodycz tak przesadnie, że sama siebie przyprawiam o ból zębów.
Badawczo przygląda mi się w milczeniu, a ja patrzę na niego wprost, bez wahania. Nie mogę pozwolić, by wyszły na jaw moje lęki, gniew ani tysiące pytań, które krążą mi po głowie.
– Podobno nigdy nie opuszczasz tego domu – mówi Whitman.
Obserwuje moją twarz, szukając jakiegoś drgnięcia histerii, jakiegoś neurotycznego błysku – jak każdy, kto porusza ten temat. Moja twarz traci wyraz, a kończyny drętwieją. Na chwilę przenoszę się z powrotem na tamtą skalistą krawędź, patrzę w dół z zawrotnej wysokości i widzę czarną krew, połamane nogi i martwą, bezwładną postać, która prawie mogłaby być moim bratem, gdyby tylko zmrużyć oczy.
Nie zdradzając nic ze swoich myśli, kręcę głową.
– Nigdy nie opuszczam tego skrzydła domu.
– Od jak dawna?
– Od ósmego roku życia – odpowiadam, zerkając w bok i modląc się, by nie zauważył błysku w moich oczach.
Pierwszy raz, gdy rodzice wyciągnęli mnie na zewnątrz po wypadku, płakałam, aż zrobiło mi się niedobrze i zwymiotowałam na trawę. Tyle już lat minęło, odkąd ostatni raz spacerowałam po białych klifach wybrzeża czy odwiedzałam portowe miasto Selledore, gdzie jadłam gotowane małże, po kilkanaście na raz, albo stałam w deszczu tylko po to, by poczuć krople na twarzy. Nie potrafię wytłumaczyć – sama tego nie rozumiem. To nie tak, że chcę żyć w ten sposób.
Ale taka właśnie jestem. Nie ma sensu nad tym płakać.
Whitman poprawia mankiety swojej szorstkiej tuniki. Podejrzewam, że nie jest przyzwyczajony do ubioru zwykłego człowieka.
– Jeśli pozwolisz, pani, powiem, że wydajesz się wyjątkowo dobrze zsocjalizowana. Jak to możliwe, skoro nigdy nie wychodzisz i nie widujesz świata?
Uśmiecham się złośliwie.
– Z pewnością zauważyłeś, panie, że to świat przychodzi do mnie.
Wyraz twarzy Whitmana pozostaje neutralny. Nie sądzę, by mu zależało na mojej osobie, choć stara się to ukryć. To nie powinno mnie zaboleć, ale boli. Najwidoczniej zamierza mnie o coś prosić – o jakąś dużą przysługę.
– Zastanawiałaś się kiedyś nad wyjściem stąd? – pyta.
– Nie, naprawdę nigdy o tym nie myślałam. – To w zasadzie szczera odpowiedź. Nigdy nie miałam pokusy, by wrócić do świata śmiertelników. Z drugiej strony – w mgnieniu oka uciekłabym do Przypływu. To jedyne miejsce, w którym czuję się u siebie. Kraina, gdzie nic nie może mnie zranić.
Ale Irinorr nigdy by mi na to nie pozwolił. Uważa, że to niebezpieczne. Dziwne – bo od śmierci Patricka to właśnie Przypływ jest jedynym miejscem, w którym czułam się bezpieczna.
Whitman pochyla się do przodu, opierając dłonie na kolanach.
– A gdyby ci zaproponowano stanowisko w Królewskiej Kompanii Praktyków?
Taka propozycja, wypowiedziana na głos, odbiera mi dech. Królewska Kompania Praktyków – najznakomitsi magowie z całego kraju, służący ojczyźnie i jej trzynastu prowincjom, chroniący i rozwijający interesy Opalvale. Whitman ma zapewne wielu jasnowidzów w swoich szeregach – alchemików, czarowników z ich urokami i tarczami – ale nie ma nikogo takiego jak ja. Powinnam czuć się wniebowzięta i bez wahania przyjąć ofertę.
I może bym się cieszyła – w innym życiu. Może skakałabym z radości i dziękowała siedmiorgu bogom za tę szansę. Ale w tym życiu jestem Moną Arnett, dziewczyną, która zabiła swojego brata, która nigdy nie opuszcza domu. Ta dziewczyna nie ma przyszłości.
– Ach, mistrzu Whitman – wzdycham, mając nadzieję, że zabrzmi to lekceważąco. – Gdybym chciała być w twojej stajni, już bym w niej była.
Mięsień na jego szyi napina się.
– Byłbym wdzięczny, gdybyś potraktowała tę ofertę poważnie – odwarkuje. Psuję jego starannie ułożony plan. Och, jaka szkoda. Musi mieć dużo do udowodnienia – młody i niedoświadczony. – W tej chwili mamy tylko ośmioro członków. Zgadniesz, ilu ludzi odrzucam co tydzień? – Nawet nie próbuję się domyślać, więc odpowiada sam: – Dziesiątki.
– To miłe.
Parska śmiechem i siada sztywno wyprostowany.
– A dla ciebie to brzmi jak dowcip?
– No cóż, raczej tak – mówię, przykładając w zamyśleniu palec do ust – choć swoim wykonaniem całkiem go spaliłeś.
Siedzimy w martwej ciszy przez kilka długich sekund. Wiem, że nonszalanckie lekceważenie królewskich magów może zostać uznane za bluźnierstwo. Magia nie jest w Opalvale tematem do żartów – to najwyższy obowiązek religijny, o ile ktoś jest do niej zdolny. Jest darem bogów dla ludzkości, uwiecznionym w boskich runach, który należy czcić poprzez jego rozsądne używanie.
Być może nikt nie rozmawiał z mistrzem równie szczerze od bardzo dawna. Ale czemu miałabym się przejmować jego opinią? Nie jestem dwórką z Selledore, zabiegającą o względy członków rady Angline, obstawiającą zwycięstwa i porażki ludzi mojego stanu, używając reputacji jak waluty. Jakkolwiek ważny jest Whitman, nie ma szans mnie ukarać za to, że mówię otwarcie w moim własnym domu. Bo co niby mógłby mi zrobić? Dać klapsa?
To by nawet było ciekawe.
Whitman odchrząkuje. Na moich policzkach pojawia się rumieniec na myśl, która przemknęła mi przez głowę. Nie jestem żadnym zawstydzonym maleństwem – nie po rodzicielskich, pełnych blasku przyjęciach, które oferowały tak wiele okazji. Seks to zabawa – prosta, podlegająca mojej kontroli. Ale mistrz Whitman nie jest kimś, o kim powinnam fantazjować. Jeśli już, jest raczej moim wrogiem.
Z drugiej strony, nie wzgardziłabym uwiedzeniem wroga, gdyby sytuacja tego wymagała.
– Skupmy się na konkretach – mówi. – Wybierz się ze mną do zamku. Zobaczysz, jak wyglądają twoje komnaty, poznasz królewskich magów. A potem, jeśli nadal nie będziesz zainteresowana, nigdy więcej nie będę cię niepokoił. – Opuszcza podbródek, rzucając mi surowe spojrzenie. – Jeśli jednak odmówisz, wyślę pana Parsonsa, by niepokoił cię codziennie, aż zmienisz zdanie.
Krzywię się. Dlaczego tak bardzo mu zależy, żebym dołączyła do Kompanii? Jedyny powód, który przychodzi mi na myśl, to moje wróżby dla zakochanych. Mam moc, której nie posiada nikt inny – potrafię odczytać imię prawdziwej miłości dowolnej osoby, jej bratnią duszę, tę, z którą jest jej pisane spędzić życie. Wszystko oprócz adresu zamieszkania i mapy dróg, które do niej prowadzą.
Dlaczego jednak mistrz Whitman miałby wierzyć w moją moc, skoro ludzie o wiele bardziej naiwni od niego uznawali mnie już za oszustkę?
Może po prostu potrafi to wyczuć. W końcu widział prawdziwą moc setki razy. Przez chwilę czuję w piersiach przypływ radości. Jakież to byłoby osiągnięcie – potwierdzenie od Królewskiej Kompanii Praktyków, najwyższej instancji w sprawach magii w Opalvale.
Nadal jednak nie rozumiem, w jaki sposób moje odczyty zakochanych mogłyby być użyteczne dla Whitmana czy dla króla.
To i tak nie ma znaczenia. Nigdy nie będę mogła opuścić tego domu.
– Zapewniam cię, mistrzu, że jesteś czarujący jak mało kto – odpowiadam. – Ale nie interesuje mnie ten wasz magiczny klubik.
Jego rysy tężeją, wyraz twarzy staje się surowy.
– Dobrze. Zatem zobaczymy się, gdy zdecydujesz się zerwać z takim głupim nastawieniem.
– Przepraszam, że nie mogłam być bardziej pomocna, mistrzu Whitman. – Wyciągam rękę po pożegnalny pocałunek i rzucam mu znaczące spojrzenie.
Ignoruje moją rękę, wstaje, a jego usta stają się wąskie jak brzytwa.
– To dla mnie ważne, panno Arnett. I zaczynam dostrzegać, w jakie gry się tu pani bawi. Zapewniam, że ja gram, aby wygrać. Bez względu na cenę.
Rzuca mi ostatnie, niezadowolone spojrzenie i wychodzi.
Opadam na leżankę i wzdycham teatralnie kilka razy, dopóki do pokoju nie wchodzi moja matka. Ma na sobie delikatną, półformalną suknię szlafrokową, której koronkowy brzeg muska podłogę. Chyba założyła ją na przyjęcie. Siadam, przybierając zdegustowaną minę.
– Mamo, powinnaś uważać na te wyprawy schodami. To nie jest dobre dla twoich kolan.
Opuszcza się na leżankę obok mnie. Końce jej rzadkich, srebrzystych włosów zawijają się przy aksamitnym kołnierzu. Pachnie różami i wodą morską – jak zawsze.
– Gdybyś zeszła na dół, nie musiałabym się męczyć.
Ton jej głosu jest obojętny, ale wyczuwam w nim gorycz. Od ósmego roku życia jestem dla rodziców wyłącznie ciężarem. Stałym symbolem śmierci Patricka – bolesnym wspomnieniem w ludzkiej postaci. Gdybym mogła być do czegoś przydatna, może to złagodziłoby całe upokorzenie. Ale nie mam nic do zaoferowania. Oczy mnie pieką; mrugam, by pozbyć się tego uczucia, zanim matka je zauważy.
– Czego chciał ten pomocnik mistrza? – pyta.
Kłamstwo wyślizguje mi się z ust.
– Och, panicznie potrzebuje wróżby. Jest jakaś dziewczyna, którą chce zdobyć.
– Rozumiem. – Matka marszczy brwi, a jej delikatne usta wykrzywiają się w grymas. – A kiedy zamierzasz spróbować wróżby dla siebie?
– Spróbować czego?
– Nie udawaj. Wróżby o twojej bratniej duszy. – Jej ton jest tak stanowczy, że mógłby przesuwać meble niczym oficer żołnierzy podczas musztry.
Moje spojrzenie staje się puste. Całuję jej włosy i opadam z powrotem na szezlong, zasłaniając oczy dłonią.
– Wszystko ze mną w porządku, dziękuję – mówię, a głowa zwisa mi teraz nad podłogą.
Matka chce, żebym zrobiła własną wróżbę zakochanych, a potem wyszła z domu i go znalazła. Moją bratnią duszę. Czasem wątpię, czy ktoś taki w ogóle istnieje. Na pewno nie każda osoba na świecie ma tego specjalnego, jedynego wybranka losu. Nawet jeśli gwiazdy wybrałyby mi bratnią duszę, czy chciałabym o tym wiedzieć? Co by to dało? Przecież nie umiałabym z tego natychmiast skorzystać.
A jednak moja matka chyba wierzy, że sama wiedza mogłaby mi pomóc.
O ile w ogóle w to wierzy. Często się zastanawiam, czy po prostu mnie obłaskawia – potakując moim rojeniom o nadprzyrodzonej mocy tylko po to, by uniknąć kłótni. Mój ojciec nigdy nie porusza tych tematów. Wiem, że woleliby, żebym żyła jak inne dziewczyny w moim wieku – chodziła do szkoły, poznawała nowych ludzi, spędzała czas jak zwyczajna nastolatka. Tymczasem teraz rodzice mają przeze mnie związane ręce. Radzą sobie najlepiej, jak potrafią, starają się zrozumieć.
Jednak każdy kiedyś dojdzie do granicy własnej cierpliwości.
Moja matka już dawno straciła energię.
Czuję ciepło jej dłoni na kolanie, gdy podnosi się, by odejść.
– Kocham cię, Mono.
W jej głosie nie ma cienia aprobaty. Zaciskam powieki.
– Ja też cię kocham.
Może po prostu matka chce, żebym wyszła z domu. Albo uważa, że jakaś forma szczęścia może na mnie czekać gdzieś tam, na świecie.
Nie kupuję tego.
Dlaczego miałabym kiedykolwiek opuścić wschodnie skrzydło domu? Mam tu wszystko, czego potrzebuję.
I wszystko, na co zasługuję.
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
