44,99 zł
Po co nam Bóg? Gdzie szukać duchowości, jeśli rozczarowały nas religia i Kościół? I co się stanie, gdy trafi nas piorun kairosa?
Piotr Augustyniak – filozof, autor bestsellerowego „Jezusa Niechrystusa”,były zakonnik – rozpoczął poszukiwania duchowości na własną rękę.
Przez mistykę życia prowadzą go najwięksi – Mistrz Eckhart, Heidegger, Heraklit, Nietzsche, Kawafis, Celan. Wraz z nimi autor szuka tego, co zatraciliśmy i musimy na nowo odkryć, by nasze życie nie stało się chronicznym więzieniem. To duchowe przebudzenie poza religią, bez Boga, gdzie czas na życie wieczne jest teraz.
Kairos to doświadczenie totalności bycia – dostępne tym, którzy nie boją się ryzykować ani buntować.
W swojej erudycyjnej i odważnej książce Augustyniak jest bezkompromisowy, prowokacyjny i zmusza do myślenia. Ale przede wszystkim podpowiada, jak zbliżyć się do pełni życia.
„Ile świat zawdzięcza Nietzschemu, ile Jezusowi, ile innym, pomniejszym lub większym maniakom kairosa? Potrzebujemy ich obecności. Ich energii rewolty, anarchii, inności, krytycznego spojrzenia i działania”. /fragment/
„Czytanie Augustyniaka to doświadczenie wtajemniczenia. Niczym antyczne misterium uświadamia nam ono konieczność wyzwolenia się od Boga, to jest ułudy ego, i wyruszenia w drogę ku źródłu nieśmiertelnego Życia – jedynej boskości, zwanej przez Greków zoe".
Borys Lankosz
Piotr Augustyniak (1977 r.) - filozof i pisarz. Profesor krakowskiej uczelni. Autor głośnej książki „Jezus Niechrystus" oraz podcastu „Kawa z filozofem". Kurator Festiwalu Schopenhauera. W Teatrze Juliusza Słowackiego prowadzi cykl performatywnych debat „Myślnik. Jazz, filozofia, stand up". Przez pięć lat był członkiem zakonu dominikanów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 208
Data ważności licencji: 3/26/2032
Copyright © by Piotr Augustyniak
Projekt okładki Magda Kuc
Grafika na okładce Future Vision / Adobe Stock
Redaktorka inicjująca Agata Pieniążek
Redaktorka prowadząca Dominika Ziemba
Redakcja Milena Schefs
Korekta Paweł Cieślarek, Krzysztof Bernaś
Opieka produkcyjna Helena Piecuch
Opieka promocyjna Monika Frankiewicz
ISBN 978-83-8367-481-0
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Plik przygotowa Woblink
woblink.com
Nie wierzę w Boga. Myślę, że Bóg, w którego trzeba wierzyć, z pewnością nie jest Bogiem. Jest czymś, w co trzeba wierzyć. „Trzeba w coś wierzyć”, „trudno nie wierzyć w nic”. Ludziom jest trudno, ludzie potrzebują wiary. I w coś sobie wierzą. Sobie.
Potrzeba religijna, wywoływana przez naszą słabość i kruchość. Niezgoda i ból z powodu śmierci i ograniczenia. Alergia na własną skończoność. Pustka i żądza jej zapełnienia. Czymkolwiek. Wszystko to streszcza się w lęku przed nieistnieniem. Odpowiedzią jest wiara w Boga, którego nieistnienie się nie ima, bo jest wszechmocny, nieśmiertelny, transcendentny. W sumie nieważne, czy ten Bóg naprawdę istnieje. Ważne, że wiara w niego chroni przed horrorem niebycia. Że jeśli się w niego wierzy, to można odetchnąć z ulgą: „Ach, te głupie lęki przed nieistnieniem. Głupie i naiwne. Małostkowe i bezduszne”.
O istnienie takiego Boga spierają się ateiści z ludźmi wierzącymi. Mnie jednak od dawna już nie obchodzą ani ten Bóg, ani ich spór. Próbuję się przebić do innego doświadczenia. Coś boskiego pełga w jaskini życia. Objawia się w błękicie nieba. Ogarnia wszystko. Cały wszechświat.
Spróbuję w tej książce opowiedzieć to doświadczenie.
*
Bóg, Bogowie, bóstwa, bożki, siły, moce, zwierzchności i władze, demony i duchy. Istoty „nadprzyrodzone”. Czy da się o nich opowiadać jako o czymś realnym? Czy opowieści o nich nie są zawsze opowieściami o naszych przekonaniach i obsesjach? A może w ogóle ich nie ma? Jesteśmy tylko my?
Ale przecież nie tylko my. Bo jeszcze ziemia i niebo, woda i powietrze, ogień i lód, światło i ciemność, księżyc i gwiazdy, deszcze i susze, wiatr i błyskawice. Drzewa migdałowe. Orły, które szybują nad przepaścią schodzącą do morza. Wyschnięta trawa i oregano. Kamienie. Glina. Skały wulkaniczne. Pomarańcze. Pszczoły. A więc nie jesteśmy sami! Jest jeszcze miłość. Miłość i nienawiść. Myślenie i odczuwanie. Wyobraźnia i jej brak. Są też inni ludzie. Dobrze, gdy nie nazbyt wielu… naraz… w jednym miejscu.
Jesteśmy w coś włączeni, wszczepieni. W życie. W istnienie. Jak zwał, tak zwał. Czy czujecie się jego częścią? Jak pomarańcze i pszczoły? Jak kamienie i zmarszczki na tafli morza? A wasz Bóg, jeśli go jeszcze macie, choć już nie potrzebujecie? Czy również on nie powinien być jak pomarańcza i pszczoła? Biada każdemu, kto miałby znajdować się ponad kołowrotem świata. Również Bogu. Takiemu, który byłby panem istnienia i władcą życia. Niedotykalnym, ponadświatowym, wszechmogącym, panującym. Bo taki Bóg to bluźnierstwo przeciwko życiu.
*
Tylko istnienie istnieje – pisał Mistrz Eckhart – a co nie jest istnieniem i nie jest w istnieniu (nie jest jego częścią), nie istnieje. Nie ma więc niczego ponad istnieniem, bo to, co byłoby ponad istnieniem, byłoby poza nim, a więc by nie istniało. A nieistnienie to coś, czego nie ma. Nie ma więc Boga ponad istnieniem. Nie ma Boga, którego pragną ludzie jako pana istnienia. Istnienie nie ma pana, bo niczego nie może mieć ponad (poza) sobą. To istnienie jest panem. To istnienie jest Bogiem. To istnienie JEST. Istnienie, które wydarza się jako pomarańcza i pszczoła, kwiat migdałowca i wulkaniczny kamień. Jako Bogowie i duchy (ewentualnie) oraz ludzie.
Istnienie i Bóg to zatem jedno i to samo. W takiego Boga nie da się wierzyć. Takim Bogiem się oddycha. Takiego Boga się doświadcza jako górskiego powietrza i morskiej bryzy.
A może pojęcie Boga jest tu zupełnie niepotrzebne? Po co nam ono, gdy mowa o istnieniu, o życiu? Żyć życiem. Jedynym i niesamowitym. Istnieć istnieniem.
*
Jak szukać takiego istnienia, takiego życia, takiego JEST? Jak poza wiarą i wbrew jej bezduszności być duchowo żywym?
Chciałbym zadedykować tę książkę mojej babci. Mamie mojego ojca. Babcia była Ukrainką. Jej ukraińskość i jej rodzinne sioło – seło – to mityczna kraina mojej wyobraźni. Ukształtowały mnie opowieści o wszystkim, co wydarzyło się tam przed wojną, czyli – dla babci – przed 1941 rokiem. Gliniana chata z klepiskiem, zapiecek, beztroska, którą brutalnie przerwał Hołodomor: rabunek i rekwirowanie ostatnich zapasów, placki z mielonych opadłych liści, gdzieś tam – mimo wszystko – ukryta resztka ziaren pszenicy. Przeżyli. Potem szkoła i gimnazjum, przymusowy Komsomoł, a w domu pielęgnowana wierność ojczystej mowie i cerkwi. Czytanie Szewczenki wieczorami przy świecach. Serca pałały i żyła wolna Ukraina. A w niedzielę Biblia. I jeszcze kawałek ziemi za domem. Choć całą zabrał kołchoz, to pozwalał uprawiać cząstkę na własne potrzeby. I step szeroki. Opowiem wam w tej książce również historię babci. Jej życie. Opowiem, bo bez niego moje własne jest niezrozumiałe. I niezrozumiałe jest moje dotykanie istnienia. Potrzebowałem dużo czasu, żeby zdać sobie z tego sprawę.
Jej ukraińskość nie była inwazyjna. Była intymna. Babci nie przyszłoby na myśl, żeby ją narzucać, wpajać, choćby proponować. Dzięki temu dała mi coś prawdziwego. Oddziałującego dyskretnie. Wolnego jak stepowy wiatr. Niedomagającego się żadnych deklaracji i wyborów. Bezwarunkowego. Taka była moja babcia. Niesamowita.
*
Chciałbym, żeby ta książka opowiadała o duchowości i wewnętrznym życiu tak, jak moja babcia opowiadała mi o Ukrainie. Bez narzucania i wmawiania czegokolwiek. Bez emocjonalnego szantażu. Bez paternalizmu. Bez przekonywania: „To bardzo ważne, potrzebujecie tego”. Albo: „Świat będzie duchowy albo nie będzie go wcale”. Nie chcę tak. To droga donikąd. Za dużo jest wszędzie kaznodziejstwa. A więc do diabła z kaznodziejstwem. Z nawracaniem i pouczaniem.
Po napisaniu Jezusa Niechrystusa, mojej poprzedniej książki, dotarło do mnie wiele sugestii, a nawet jasno sformułowanych oczekiwań, żebym napisał coś w rodzaju instrukcji, podręcznika do praktykowania duchowości poza religią lub – jak ktoś to sformułował – „doduchowego ateizmu”. Zapaliłem się do tego pomysłu, ale im więcej zastanawiałem się nad tym, jak miałoby to wyglądać, tym bardziej nabierałem przekonania, że to nie może być ani instrukcja, ani poradnik. I chyba wcale nie dlatego, że nie potrafiłbym napisać czegoś takiego, lecz dlatego, że strywializowałbym temat i mu zaprzeczył.
Pisanie o duchowości i wewnętrznym życiu, zwłaszcza jeśli miałyby one realizować się w świecie, w którym religia jest nieodwołalnie martwa, może być tylko intymne. Musi prowadzić przez autora i jego własne doświadczenie. Jeśli nie ma to być puste wymądrzanie się albo manipulacja, wolno jedynie opowiadać. Opowiadać o sobie. Mówić: ze mną było tak a tak, a teraz jest tak. Nie uzurpować sobie przy tym prawa do obiektywnej, jedynej wiedzy. I nie oczekiwać niczego oraz – nie dość podkreślać – niczego nie narzucać.
Chciałbym, żeby ta opowieść była „wprowadzeniem do duchowości”, ale wyłącznie w sensie wprowadzenia kogoś w ruch. Mnie samego przede wszystkim, a czytelników – tylko jeśli się na to zgodzą. A więc inspiracją do własnej wędrówki! Do myślenia, czucia, pytania. Inspirować, nie nauczać. I nie formatować. Bo nie ma gotowego formatu, nie ma jednego przepisu.
Może w świecie, w którym królowała religia – u nas katolicyzm – mogło i musiało tak być. Bo były dogmaty, przykazania, prawdy wiary. Przestrzeń została określona, punkt dojścia wyznaczony. Ale nawet wówczas to, co najbardziej wartościowe i inspirujące, było indywidualną relacją ze zmagań (pełnych zarazem frustracji i fascynacji) z tym, co niewysłowione i niepojęte. A cóż dopiero w wewnętrznym życiu, które wyrzekło się religii i wiary, gdy to, co niepojęte, nie jest już oswajane pojęciami Boga, Bożej Osoby, Stwórcy, Najwyższej Prawdy! W duchowości wolnej od religii to, co niepojęte i niewysłowione, pozostaje niepojęte i niewysłowione. Kropka. Choć nazywane życiem albo istnieniem, określane jako nicość lub początek, wymyka się zrozumieniu. Pozostaje tajemnicą. Jest pytaniem, na które nie ma odpowiedzi, ale którego zadawanie podnosi nasz pogubiony intelekt. Jest doświadczeniem, które przemienia życie, ale nie mówi, jak żyć. Może tylko niekiedy mówi, jak żyć nie warto. Ale nieinwazyjnie, z maksymalną powściągliwością.
A więc tylko tyle: spróbuję podzielić się swoją historią. Podzielić się własnym losem, własnym doświadczeniem i własnymi myślami. Odsłonić swój świat wewnętrzny z nadzieją, że będzie to dla was bliskie, otwierające. Spróbuję nie chować się za ironią, wiedzą, autorytetem. I nie bać się wzruszenia. Tak właśnie babcia opowiadała mi o Ukrainie.
To tytuł wiersza Paula Celana, a zarazem miejsce nad rzeką w centrum miasta, gdzie spotkał się – a było to spotkanie pełne dramatyzmu – ze swoją przyjaciółką Nelly Sachs. Spotkali się, żeby porozmawiać o sobie i o Bogu. Kto jeszcze prócz nich mógłby umówić się po wojnie w Zurychu, żeby porozmawiać o Bogu? Mormońscy misjonarze? Świadkowie Jehowy? Protestanccy teologowie, którzy zjechali się na konferencję naukowych outsiderów i pogrobowców? Nikt inny nie przychodzi mi do głowy. Dlatego nie jest łatwo wyobrazić sobie to spotkanie. Dwoje poetów, przyjaciół. Dwoje duchowych bliźniąt, czego mają świadomość. Dwoje Żydów ocalałych z Zagłady. Spotkanie pierwszy raz na żywo. I od razu w temacie kluczowym. Celan myśli, że ona myśli, że on wierzy w Boga i jest poetą apofatycznym, ale religijnym. A on przecież jest ateistą. Ateistą – to mało powiedziane. Nihilistą, obrazoburcą. Pełnym nienawiści do idei Boga, zwłaszcza żydowskiego. Ona myśli zaś, że on przecież wie, że ona wie, ale ma nadzieję, że jest jednak inaczej. Bo mu nie dowierza. Jego poezja jest przecież głęboko duchowa, mistyczna. Więc on sam, choć nie wie o tym (nie chce wiedzieć?), jest mistykiem – wtajemniczonym w istnienie i nieistnienie. W Boga. Wewnętrznie przebudzonym chasydem, stąpającym tanecznym krokiem poezji po otchłani Boga. Tak, bez wątpienia jego poezja jest przeniknięta mrokiem tej otchłani. Jej czarnym jak noc światłem. Wszyscy znamy ten wers: „Czarne mleko poranka…”.
Spotykają się więc i on czuje, że musi jej to teraz wszystko wytłumaczyć. Wyjaśnić, co niedopowiedziane, mogące rodzić nieporozumienia. W imię braterstwa i siostrzeństwa. Zapisuje potem to zdarzenie w wierszu.
Spacerowałem po Zurychu, szukając tego spotkania. Jego aury. Jego tajemnicy. Chciałem ich zobaczyć, podpatrzeć i podsłuchać. Zurych jest miastem pełnym duchów. Zwłaszcza w świąteczne letnie popołudnie. Jest tak sennie, onirycznie, cicho. Rzeka ledwo płynie. Nagrzane powietrze lekko wibruje. Czas dawno się zatrzymał, co uzmysławiam sobie, mijając Frauenbad – zbudowane na rzece kąpielisko dla kobiet. Utrzymujący się na wodzie kwadrat, otoczony drewnianymi pomostami, krużgankami i pawilonami. Wejście prowadzi z brzegu przez krótki pomost. Gdy mijam to miejsce, nieco widmowe i tego dnia wyludnione, mamroczę pod nosem słowa wiersza w niemieckim oryginale. Wiersz ma obłędny rytm, przypomina zaklęcie, mantrę. Przenosi mnie w przeszłość. W tamto ich Wniebowstąpienie. Jestem bardzo zaprzyjaźniony z tym wierszem, podaję go więc we własnym przekładzie (podobnie jak kolejne):
Zurych, Pod Bocianem
Dla Nelly Sachs
O za-dużo była mowa, o
za-mało. O ty
i ale-ty, o
zmąceniu przez jasność, o
żydowskości, o
twoim Bogu.
O-
tym.
W dzień Wniebowstąpienia, na-
przeciw stała katedra, i szła tu
w drobinie złota przez wodę.
O twoim Bogu była mowa, ja mówiłem
przeciwko niemu, ja
kazałem sercu, które miałem,
ufać:
w
jego najwyższe, charczące, jego
złorzeczące słowo –
Twoje oko patrzyło na mnie, poza mnie,
twoje usta
mówiły oku, słyszałem:
My
nie wiemy przecież, wiesz ty,
my
nie wiemy przecież,
co
jest ważne.
Idąc dalej, bez większego trudu odnajduję to miejsce. Katedra jest po drugiej stronie rzeki. Odbija się w wodzie. Jawi się w złotej poświacie. Nelly siedzi przy stoliku, pochylona nad kawą, jakby wróżyła z fusów. Paul podnosi głos, oskarżając jej Boga. Boga, który nie zapobiegł Zagładzie. Boga, który patrzył i milczał. I odczuwał tylko mroczną satysfakcję. Boga sadystę i okrutnika. Boga satrapę i demona, który od wieków złorzeczył swojemu ludowi. I groził unicestwieniem za jakieś absurdalne, urojone grzechy. Ten przepełniony szaloną furią zazdrośnik i despota potrafi tylko charczeć i rzęzić. Paul mówi przeciwko niemu. Wyrzuca z siebie, złorzecząc jak on, stężoną nienawiść. Wykrzykuje. Głośno. „Ja myślę!” „Ja oskarżam!” „Ja potępiam!” „Ja!” Ona próbuje go powstrzymać swoim milczeniem, przekrzyczeć zdławionym szeptem, on jej przerywa. „Ale ty!” „Co ja?” „No ty… Ty jednak…” „Ja?” „My przecież!” „Tak, my”. „My nie wiemy. Wiesz ty…” „Nie wiemy? My?” „My nie wiemy, co jest…” On na próbę – ponieważ boi się ją stracić – chce nawet zaufać mowie tego Boga. Może kiedyś – Paul ma taką nadzieję – upodobni się ona do jej delikatnego szeptu. Ale nawet jej kojący szept nie zagłusza tamtego rzężenia i złorzeczenia… Ona, patrząc na niego, patrzy przez niego gdzieś daleko. Może widzi tam, w bezkresnej dali, swojego Boga, który jest poetą… takim jak Paul. Spotkali się więc? Czy na zawsze rozminęli? Nelly, Paul i Bóg, którego nie ma, który rzęzi. Widać w nich tyle bezradności. Tyle jej w ten dzień Wniebowstąpienia.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
