Blisko domu - Lisa Jackson - ebook + audiobook + książka

Blisko domu ebook i audiobook

Lisa Jackson

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Elektryzująca powieść ujawniająca ciemną stronę ludzkiej psychiki. 

Sarah McAdams wraca do domu, by wyremontować starą wiktoriańską rezydencję, w której dorastała. Jej córki – Jade i Gracie – nie są pod wrażeniem zniszczonej posiadłości nad brzegiem rzeki Columbia w Oregonie. Wkrótce Sarę zaczynają dręczyć niespokojnie wspomnienia: o zimnej i wyniosłej matce i przyrodniej siostrze, która zniknęła bez śladu. I o tej nocy, gdy Sarah została znaleziona z gorączką w stanie szoku…

Gdy w mieście zaczynają znikać nastolatki, bojąca się o bezpieczeństwo swoich córek Sarah znów czuje się przytłoczona otaczającymi ją ścianami domu. Gdzieś głęboko w jej pamięci jest klucz do bardzo realnego i przerażającego wspomnienia. Stawiając czoła swoim najgorszym lękom, może powstrzymać powracający do jej życia koszmar.

Gdzie kryje się prawda?

Lisa Jackson – autorka doskonale przyjętych powieści: „Paranoja”, „Ta, która przeżyła” oraz „Kłamca, kłamca” kolejny raz udowadnia, że nie bez powodu jej książki zawsze trafiają na listy bestsellerów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 645

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 25 min

Lektor: Kosior Filip
Oceny
4,3 (256 ocen)
147
56
39
9
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Dobrze spędzony czas

W Posiadłości pod Niebieskim Pawiem rozegrały się tragiczne wydarzenia i choć doszło do nich prawie sto lat temu, to te stare mury wciąż noszą w sobie ich okrutne echo. Według zamieszkałej w nich właśnie Gracie w domu straszy, ale jej matce Sarah sen z powiek spędza inny lęk, mianowicie w okolicy zaczynają znikać nastoletnie dziewczyny. Nawet nie wie, jak bardzo uzasadnione są jej obawy. Zawsze z ogromną nadzieją sięgam po kolejne powieści Lisy Jackson, a napisała ich już siedemdziesiąt pięć — musicie przyznać, że to imponująca liczba, a na dodatek każda z nich z miejsca staje się bestsellerem. Mają one w sobie pewien nieodparty urok, który przyciąga mnie niczym magnez. Po tylu wydanych tytułach autorka ma niebywałą lekkość pisania, a i pomysłów na fabułę jak widać, jej nie brakuje. Nie należy też ona do najprostszych, przeciwnie jest mocno złożona i skompilowana, choć czasem mam wrażenie, że nie wszystkie pytania znalazły odpowiedzi, a przeciąganie w nieskończoność opowiadanej histo...
10
Malwi68

Całkiem niezła

"Blisko domu" to intrygujący thriller, w którym autorka, Lisa Jackson, snuje misterną opowieść o powracających wspomnieniach i ukrytych tajemnicach. Sarah McAdams, powracając do domu z myślą o renowacji, musi zmierzyć się nie tylko z fizycznymi zniszczeniami budynku, ale także z demonami przeszłości. Atmosfera grozy pogłębia się, gdy w miasteczku zaczynają znikać nastolatki, a Sarah zaczyna odczuwać presję związaną z bezpieczeństwem swoich córek. Jackson zgrabnie miesza elementy psychologicznego napięcia z tajemniczymi wątkami, prowadząc nas przez labirynt zapomnianych wydarzeń. Choć momentami przewidywalna, książka wciąga swoją tajemniczą aurą i emocjonalnym podtekstem, skłaniając do refleksji nad siłą ludzkich wspomnień i ich wpływem na teraźniejszość. W miarę jak fabuła rozwija się, odkrywamy coraz więcej warstw bohaterki, Sarah McAdams. Jej walka z przeszłością staje się sercem tej opowieści, a autorka zręcznie rzuca nam wskazówki. Lisy Jackson zbudowała napięcie nie tylko poprz...
10
basiek2088

Dobrze spędzony czas

Przegadana i przez to za długa, ale sympatyczna. Raczej komedia niż thriller
10
a7lm3zz

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajnie się jej słucha chociaż jest wielowątkowa . Polecam
00
GabiBink

Całkiem niezła

Trochę przekombinowana, wątek duchów, porwań, miłości w tle. Całkiem niezła, ale momentami się ciągnie.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału:CLOSE TO HOME
Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieAgnieszka Ka­lus
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund, Ja­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Co­py­ri­ght © 2014 by Lisa Jack­son, LLC First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All ri­ghts re­se­rved Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2023 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2023 Agnieszka Ka­lus
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83293-10-3
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRO­LOG

31 paź­dzier­nika 1924 roku

Po­sia­dłość pod Nie­bie­skim Pa­wiem

Po­mocy! Boże Wszech­mo­gący, pro­szę!

Serce An­ge­li­que dud­niło w piersi, wraz z krwią w jej ży­łach pły­nął strach, gdy boso bie­gła po sze­ro­kich scho­dach. Mu­siała zna­leźć spo­sób, aby oca­lić sie­bie i dzieci. Na mi­łość bo­ską, mu­siała je ra­to­wać.

Spa­ni­ko­wana, jedną ręką unio­sła po­dartą, za­zie­le­nioną od trawy spód­nicę. Miała mo­kre, za­bło­cone nogi.

Spły­wała po nich sperma.

Do­wód, że ten su­kin­kot ją zgwał­cił.

Ści­snęło ją w żo­łądku na samą myśl, ale cały czas bie­gła w górę. Na dole, w ko­ry­ta­rzu stary ze­gar po babci od­li­czał se­kundy jej ży­cia. Chwy­ta­jąc za ba­lu­stradę, pod­cią­gała się do góry. Mi­nęła pierw­sze pię­tro wciąż ską­pane w świe­tle lampy, z dłu­gimi dy­wa­nami cią­gną­cymi się wzdłuż ko­ry­ta­rza aż na schody pro­wa­dzące na wyż­sze pię­tra ol­brzy­miego domu. Domu, który daw­niej był dla niej po­wo­dem do dumy.

Idiotka!

Bie­gnij! Bie­gnij! Bie­gnij!

Nie po­zwól, żeby znowu cię zła­pał!

Od­cią­gnij go od dzieci.

Od­dech jej się rwał, płuca pło­nęły, a ciało cią­żyło ści­śnięte ta­siem­kami gor­setu. Do­tarła do pół­pię­tra i wy­dało jej się, że sły­szy po­ni­żej cięż­kie kroki.

Czy to któ­reś z dzieci?

A może on?

O Boże!

Po ple­cach spły­wał jej pot, we­szła na dru­gie pię­tro, gdzie dy­sząc, zna­la­zła się na za­ciem­nio­nym ko­ry­ta­rzu. Przed oczami sta­nęły jej ob­razy jej nie­win­nych dzieci.

Po­móż im! Mon Dieu, pro­szę... PO­MÓŻ MI!

Je­śli miała umrzeć, to niech tak bę­dzie. Ale nie jej ma­lu­chy. W oczach sta­nęły jej łzy na myśl o słod­kiej Mo­ni­que i py­za­tym ma­łym Ja­cques’u oraz po­zo­sta­łych, star­szych, a mimo to rów­nie cier­pią­cych. Dziel­nej Ruth, uro­czej He­len i Lo­uisie ze smut­nymi oczami... Ści­snęło ją w gar­dle. To wszystko jej wina, a ucier­pią na tym nie­wi­niątka, spo­tka ich ohydna śmierć z jej po­wodu.

Ko­biety, która przy­rze­kła, że bę­dzie je chro­nić.

Spoj­rzała w dół przy­pra­wia­ją­cej o za­wroty głowy wy­so­kiej, krę­co­nej klatki scho­do­wej. Na każ­dym pół­pię­trze mru­ga­jąca lampa da­wała odro­binę mi­go­czą­cego świa­tła, ale schody po­mię­dzy nimi były zu­peł­nie ciemne, co mro­ziło jej krew w ży­łach.

Nie mo­gła jed­nak pod­dać się stra­chowi. Jesz­cze nie.

No, chodź, su­kin­ko­cie. Chodź za mną. Zo­staw je w spo­koju! W tej sa­mej chwili jed­nak do­tarło do niej, że nie pu­ści ich wolno. Wie­działa o tym rów­nie do­brze jak wszy­scy inni, prawda? On tak nie po­stę­po­wał. Czyż nie miała blizn na do­wód tego, jak okrutny po­tra­fił być ten męż­czy­zna, któ­rego nie­gdyś ko­chała?

Usły­szała skrzy­pie­nie fron­to­wych drzwi, na­stęp­nie gło­śny trzask, gdy się za­mknęły. Ze stra­chu pra­wie po­tknęła się o spód­nicę. Spo­koj­nie. Mo­żesz go wy­wieść w pole. Mu­sisz to zro­bić. Och... Boże...

Jego buty gło­śno ude­rzały o drew­nianą pod­łogę ko­ry­ta­rza i pierw­sze stop­nie scho­dów. Drżała i mocno przy­gry­zła wargę.

Le mon­stre hi­deux nad­cho­dził.

Wie­działa, że tak bę­dzie.

Ści­snęła srebrny krzy­żyk zwi­sa­jący z cien­kiego łań­cuszka, który no­siła na szyi, i ze­brała się na od­wagę, żeby wyj­rzeć po­nad ba­rierką. Jego duży cień się­gał su­fitu i po­woli zmniej­szał od­le­głość do niej. Niósł coś w ręce. Roz­po­znała, że to sie­kiera.

Cała za­drżała na myśl, że za­mach­nie się na nią ostrym, cięż­kim na­rzę­dziem. Wie­działa, co za­mie­rza, chciał ją za­bić. Ja­kie miała szanse w kon­fron­ta­cji z jego bru­talną siłą?

Do­piero te­raz uświa­do­miła so­bie, że po­winna była ucie­kać do sto­doły. Od­rzu­ciła jed­nak tę myśl, jako że pora nie była wła­ściwa na po­dróż kla­czą do od­da­lo­nego o osiem ki­lo­me­trów mia­sta, we mgle, desz­czu i w bło­cie za­le­ga­ją­cym na dro­dze, przez pola i lasy, żeby do­trzeć do oświe­tlo­nych lam­pami ga­zo­wymi ulic Ste­wart’s Cros­sing. Na­wet gdyby do­tarła do mia­sta i zdo­łała prze­ko­nać sze­ryfa, że wy­je­chała z domu, sza­le­jąc z nie­po­koju i wró­cić na czas, żeby ich wszyst­kich oca­lić. Nie­moż­liwe. Bez­myśl­nie wbie­gła do domu, a te­raz ża­ło­wała, że nie skrę­ciła do stajni, gdzie nie tylko trzy­mali ko­nie, lecz także mieli do­bu­dówkę z róż­nymi na­rzę­dziami: ma­cze­tami, młot­kami, sier­pami.

Cze­kała.

Miała je­dy­nie na­dzieję, że kiedy on do­trze za nią na dach, zy­ska nad nim pewną prze­wagę – nie­wielką, co prawda – ale za­ry­zy­kuje, żeby zwięk­szyć swoje szanse. Je­śli nie ocali sie­bie, to przy­naj­mniej za­bie­rze łaj­daka ze sobą.

A co z ma­lusz­kiem? Czy po­świę­cisz rów­nież ży­cie nie­na­ro­dzo­nego dziecka?

Łzy za­pie­kły ją w oczy.

Po­now­nie spoj­rzała po­nad ba­rierką. Zo­ba­czyła, że jest już na pierw­szym pię­trze i zmie­rza ku dru­giemu.

TE­RAZ!

Wy­chy­liła się po­nad ba­lu­stradą i z ca­łych sił krzyk­nęła:

– Ucie­kaj­cie!

– Co, do cho­lery? – wark­nął, po­sy­ła­jąc jej zdzi­wione spoj­rze­nie. Jego nie­bie­skie oczy lśniły pod­ło­ścią po­nad buj­nym za­ro­stem.

– Ruth! He­len! – krzy­czała de­spe­racko, ma­jąc na­dzieję, że ostrzeże dzieci. – Za­bierz­cie ma­lu­chy i ucie­kaj­cie, ile sił w no­gach!

– Ni­gdy się nie wy­mkną – rzu­cił, wy­krzy­wia­jąc usta, które nie­gdyś ca­ło­wała z ta­kim uwiel­bie­niem. Jak mo­gła być taką idiotką? Znowu się ro­ze­śmiał, a do jej noz­drzy do­le­ciał kwa­śny za­pach al­ko­holu. Był już tak bli­sko!

Od­wró­ciła się na pię­cie i rzu­ciła bie­giem wzdłuż chod­nika do scho­dów pro­wa­dzą­cych na strych, znaj­du­ją­cych się na końcu ko­ry­ta­rza. Drzwi były za­mknięte na klucz, jak za­wsze.

– La­dacz­nica! – wrzesz­czał za nią. – Ty podła kurwo, wra­caj tu­taj!

Ni­gdy!

Po­mo­dliła się w du­chu za nie­winne du­sze naj­młod­szych.

Oj­cze nasz, któ­ryś jest w nie­bie...

Ze­gar w ko­ry­ta­rzu na dole za­czął wy­bi­jać go­dzinę.

Święć się imię Twoje.

Przy­spie­szył kroku, a ona się­gnęła do kie­szeni ob­szer­nej spód­nicy, żeby wy­jąć klu­cze. Mio­tała się w ciem­no­ści, szu­ka­jąc tego wła­ści­wego na du­żym kółku. Me­tal ude­rzał o me­tal, gdy pró­bo­wała zna­leźć ten pa­su­jący do drzwi stry­chu.

Szyb­ciej!

Sły­szała swój puls w mó­zgu, palce miała śli­skie od potu. Klu­cze po­stu­ki­wały o sie­bie. Upu­ściła je na pod­łogę, ale szybko pod­nio­sła.

Przyjdź kró­le­stwo Twoje.

Bądź wola Twoja.

Jako w nie­bie, tak i na ziemi.

Ze­gar da­lej wy­bi­jał go­dzinę, a wraz z gło­śnymi, zna­jo­mymi ude­rze­niami do­cho­dził do niej tu­pot jego kro­ków. Miała już pew­ność, że jest bli­sko.

Pra­wie sta­nęło jej serce. Na uła­mek se­kundy za­marła w bez­ru­chu. Po­tem wsa­dziła do zamka ko­lejny klucz.

Nic!

– Są­dzisz, że uda ci się uciec?! – wrzesz­czał, a jego słowa od­bi­jały się echem od stropu, mro­żąc krew w ży­łach. – Na­prawdę są­dzisz, że zwie­jesz?

Za­śmiał się lu­bież­nie.

Ze stra­chu od­jęło jej mowę.

Trzę­są­cymi się rę­kami wsa­dziła ko­lejny klucz do zamka i go­rącz­kowo go prze­krę­ciła. Zer­k­nęła przez ra­mię i tylko utwier­dziła się w prze­ko­na­niu, że wszedł już na górę i te­raz, szedł nie­spiesz­nie z uśmie­chem, roz­ko­szu­jąc się tymi ostat­nimi mi­nu­tami, kiedy mógł ją ter­ro­ry­zo­wać po raz ostatni.

Klik!

Za­mek od­sko­czył!

Pchnęła drzwi ra­mie­niem.

Niech po­dej­dzie.

Była mą­drą ko­bietą i wciąż jesz­cze żyła.

Jesz­cze.

Może w ja­kiś spo­sób, przy odro­bi­nie szczę­ścia, ocali swoje dzieci, na­wet je­śli nie ocali sie­bie. Po­wie­trze było gę­ste i za­tę­chłe, pach­niało ku­rzem. Za­trza­snęła za sobą drzwi, prze­krę­ciła za­mek, a na­stęp­nie w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści we­szła na wą­skie, strome schody. Usły­szała cha­rak­te­ry­styczny pisk nie­to­pe­rza oraz trze­pot skrzy­deł obu­dzo­nego zwie­rzę­cia. Ale nie zwra­cała na to uwagi, bo wła­śnie do­tarła na strych.

Myśl, An­ge­li­que, myśl. Nie po­zwól, by miał nad tobą prze­wagę! Try­biki w jej gło­wie ob­ra­cały się tak szybko, jak szybko po­ru­szała no­gami po zim­nej pod­ło­dze. To była jej szansa na wy­rów­na­nie szans, na zna­le­zie­nie cze­goś do obrony. Nie miała zbyt wiele czasu. Była już na ostat­nim stop­niu wi­ją­cej się klatki scho­do­wej i wbie­gła do ma­łej, oszklo­nej wie­życzki.

Deszcz spły­wał po oknach nie­wiel­kiego po­miesz­cze­nia. Jej drżące palce go­rącz­kowo pró­bo­wały otwo­rzyć za­suwę za­bez­pie­cza­jącą drzwi. Pro­szę! Pro­szę! Pro­szę! Za­mek pu­ścił po chwili, ale małe drzwi na dach da­lej nie chciały się otwo­rzyć. Drewno na­pu­chło od wil­goci i za­blo­ko­wało wyj­ście. Zgrzy­ta­jąc zę­bami, spró­bo­wała po­now­nie. Na­parła ra­mie­niem, czu­jąc, że wy­pa­czone drewno mocno trzyma. On był co­raz bli­żej. Sły­szała go na dole scho­dów pro­wa­dzą­cych na strych. Szar­pał za klamkę.

Nie!

De­spe­racko rzu­ciła się z ca­łej siły na drzwi, które w końcu pu­ściły. Otwo­rzyły się i na­tych­miast zo­stały po­rwane przez wiatr wy­jący w dole pły­ną­cej po­ni­żej rzeki.

Z nieba pa­dał lo­do­waty deszcz, chmury za­sło­niły księ­życ, ale nie miała czasu się roz­glą­dać. Szybko wró­ciła na strych. Gdyby udało jej się ja­koś wy­pro­wa­dzić go na dach sa­mego i za­mknąć za nim drzwi, zna­la­złby się w pu­łapce.

Tylko że on ma sie­kierę. Bę­dzie mógł we­drzeć się z po­wro­tem do środka.

Do li­cha!

Trza­aaask! Łup!

Drzwi na dru­gim pię­trze pu­ściły, pę­kły de­ski i wrota gło­śno huk­nęły w ścianę.

Stłu­miła krzyk.

Bez­sze­lest­nie we­szła głę­biej w ciem­ność pół­noc­nego skrzy­dła. Przez cały czas po­ru­szała się po omacku.

Schody pro­wa­dzące na strych ję­czały pod jego cię­ża­rem. Nie spie­szył się. Albo oba­wiał się ataku z jej strony, albo roz­ko­szo­wał się każdą chwilą swo­jego po­lo­wa­nia.

W pa­nice zro­biła znak krzyża i za­mknęła usta, żeby nie usły­szał jej wy­stra­szo­nego od­de­chu. Uspo­kój się. Mo­żesz go oszu­kać. To du­reń. Nie pod­da­waj się!

Co­fała się, pal­cami do­ty­kała chro­po­wa­tych drew­nia­nych ścian i go­łych kro­kwi. Pod pa­znok­cie wbi­jały jej się drza­zgi, ale mocno przy­gry­zła dolną wargę, żeby nie wy­dać żad­nego dźwięku, na­wet gdy ostre koń­cówki gwoź­dzi przy­trzy­mu­ją­cych gonty na da­chu dra­pały ją po gło­wie.

Uwa­żaj, żeby cię nie usły­szał.

Po­chy­lona szła do tyłu przez lo­do­wate ka­łuże wody w miej­scach, gdzie prze­cie­kał dach. Sze­roko roz­kła­dała ręce, szu­ka­jąc cze­goś do obrony. Ale nie zna­la­zła ni­czego, co mo­głoby jej po­móc.

Czuła te­raz bi­jący od niego odór al­ko­holu. Uklę­kła i pa­nicz­nie ma­cała pod­łogę i zgro­ma­dzone na niej skrzynki. Do­tknęła sta­rej ramy do ob­razu, za­po­mnia­nego ko­sza z przy­bo­rami do ha­fto­wa­nia i sple­śnia­łych skrzyń, ale nie było tam ni­czego twar­dego ani ostrego. Na­wet zwy­kłego ka­mie­nia. Ma­ca­jąc wo­kół, mo­dliła się o ja­ką­kol­wiek broń.

Mu­siało tu coś być! Cho­ciażby mały odła­mek szkła, gwóźdź, wie­szak, stare że­lazko. Co­kol­wiek!

Łup!

Kro­kwie się za­trzę­sły.

– Ja pier­dolę! – szczek­nął, jakby ude­rzył głową o ni­sko wi­szące belki. Zmie­niła się w po­sąg, nie drgnął jej ani je­den mię­sień.

Prze­łknęła ślinę, wciąż trzy­ma­jąc się bli­sko pod­łogi, za­ta­czała sze­ro­kie koła. Opusz­kami pal­ców do­tknęła zim­nego me­talu, ja­kie­goś pręta. Ucie­szyła się. Może to ja­kiś za­po­mniany po­grze­bacz do ko­minka albo... nie! Lich­tarz. Nie­mal krzyk­nęła z za­sko­cze­nia i ulgi.

– Gdzie je­steś? – za­py­tał ci­cho. Przy­mil­nie. – Wyjdź, wyjdź. Po­każ się.

Za­ci­snęła palce wo­kół chłod­nego me­talu. To nie było wiele w po­rów­na­niu z sie­kierą, ale lich­tarz był twardy i ciężki. Ujęła górną część, żeby móc za­mach­nąć się i ude­rzyć go ma­sywną pod­stawą na tyle mocno, aby roz­trza­skać mu czaszkę. Sły­szała, że zbliża się do scho­dów pro­wa­dzą­cych na wie­życzkę. Pro­szę, po­my­ślała, pewna, że uda jej się za­mknąć go na da­chu, po czym zbiec na dół, po­zbie­rać dzieci i za­brać się z nimi do mia­sta, zo­sta­wia­jąc go tam na gó­rze.

Ra­czej wy­czuła, niż zo­ba­czyła, że wszedł na schody pro­wa­dzące przez wie­życzkę na ze­wnętrzny ta­ras. Nie śmiała od­dy­chać.

On jed­nak się za­wa­hał, jakby wy­czuł pu­łapkę.

Nie! Nie! Nie! Idź da­lej. Jesz­cze troszkę, pro­szę, jesz­cze trzy, cztery kroki i znaj­dziesz się na da­chu!

Ale on za­wró­cił. Usły­szała, że drzwi na ta­ras się za­my­kają. Na­stęp­nie wy­czuła wi­bra­cje pod­łogi stry­chu, gdy po­now­nie wszedł do wie­życzki.

– An­ge­li­que! – za­wo­łał ła­god­nie, prze­krzy­ku­jąc wiatr gwiż­dżący wo­kół ściany szczy­to­wej. – Wiem, że tu­taj je­steś. Wyjdź. Nie uda ci się uciec.

Z prze­ję­ciem uświa­do­miła so­bie, że jest tylko je­den pewny spo­sób, żeby wy­cią­gnąć go na dach. Mu­siała zo­stać przy­nętą.

Wy­tę­ża­jąc słuch, usły­szała jego kroki, na szczę­ście od­da­la­jące się od niej. Po­szedł na prze­ciw­le­gły ko­niec stry­chu. Pod­no­sząc lich­tarz, wy­biła się i wbie­gła po krę­tych scho­dach do prze­klę­tej wie­życzki. Tym ra­zem drzwi otwo­rzyły się z ła­two­ścią. Wy­sko­czyła na ze­wnątrz, po­ty­ka­jąc się o wła­sną spód­nicę i pra­wie upusz­cza­jąc swoją broń, gdy po­śli­zgnęła się na śli­skim pła­skim da­chu. Po­ry­wi­sty wiatr szar­pał jej wło­sami. Deszcz chło­stał ją po twa­rzy, ale tu­taj przy­naj­mniej miała ja­kąś szansę.

W dole bu­rzyła się woda rzeki Ko­lum­bii, pły­ną­cej raź­nie na za­chód, dzika ciemna wstęga prze­ci­na­jąca ścianę ka­nionu, na któ­rej zbu­do­wano ten wielki dom. Daw­niej była to jej duma i ra­dość, te­raz wię­zie­nie.

W swo­jej na­iw­no­ści na­zwała gó­ru­jący bu­dy­nek Po­sia­dło­ścią pod Nie­bie­skim Pa­wiem ze względu na ptaki, które tak bar­dzo ko­chała, ale te­raz dom był je­dy­nie śmier­telną pu­łapką wzno­szącą się wy­soko nad wzbu­rzoną wodą. Jej uko­chane ptaki zo­stały już za­rżnięte. Na­wet dzi­siaj po po­łu­dniu na­tknęła się na tru­chło jed­nego z nich, który na­zy­wał się Royal. Jego lśniące sza­fi­rowe pióra ską­pane były we krwi, a z jego piersi wy­sta­wała strzała.

Te­raz jed­nak nie mo­gła my­śleć o tej bez­sen­sow­nej ofie­rze... nie kiedy stawką było ży­cie dzieci.

Wy­pro­sto­wała się i cze­kała w po­bliżu drzwi. Pla­no­wała, że za­mknie go tu­taj i uciek­nie z dziećmi.

To za mało. Mu­sisz pu­ścić ten dom z dy­mem. Uwię­zić go na da­chu i pod­pa­lić dom. To od­ra­ża­jące wię­zie­nie już i tak nic dla cie­bie nie zna­czy.

– Pa­nie, prze­bacz mi – wy­szep­tała, uno­sząc wy­soko lich­tarz, bo w wej­ściu po­ka­zał się czu­bek jego głowy. Nie za­sta­na­wiała się dwa razy. Wło­żyła całą siłę w ude­rze­nie.

Trza­aaask!

Chrup­nęły ko­ści jego po­liczka, cof­nął się lekko, wy­jąc jak zra­niony wilk.

Za­mach­nęła się po­now­nie, ale się prze­su­nął i za­ha­czyła tylko o jego ra­mię.

Zła­pał jej broń i wy­rwał z jej mo­krych dłoni, po czym wszedł na dach.

Co­fała się, pod­czas gdy on wy­ma­chi­wał sie­kierą trzy­maną w jed­nej ręce i cho­ler­nym lich­ta­rzem w dru­giej.

– Ty kurwo – po­wie­dział, zbli­ża­jąc się z nie­skoń­czoną cier­pli­wo­ścią za­bójcy, który wie­dział, że za­pę­dził ofiarę w kozi róg. – Chcia­łaś mnie zra­nić? A może za­bić? – py­tał, mru­żąc oczy, jakby nie mógł uwie­rzyć, że miała od­wagę, by zwró­cić się prze­ciwko niemu.

– Ma­man? – za­wo­łał wy­stra­szony, le­d­wie sły­szalny głos, w bla­sku pio­runa An­ge­li­que uj­rzała dzie­się­cio­let­nią He­len, drżącą w drzwiach i kry­jącą się pod dasz­kiem. – Co się...? – Za­bie­dzona He­len zwró­ciła swoje okrą­głe oczy na po­twora. – Nie, cze­kaj!

– Wra­caj na dół, He­len! – roz­ka­zała An­ge­li­que.

– Ale, ma­man...

– Idź stąd! – An­ge­li­que na uła­mek se­kundy spoj­rzała w wy­stra­szone oczy dziew­czynki. – I za­mknij drzwi na klucz.

– Nie! – Od­wró­cił się w stronę He­len. – Ni­czego nie za­my­kaj!

An­ge­li­que była zde­spe­ro­wana.

– Ucie­kaj stąd! I to już! – Rzu­ciła się ca­łym cię­ża­rem ciała na niego, wbiła mu pa­znok­cie w twarz i pró­bo­wała wy­rwać sie­kierę.

– Ty kurwo! – wrza­snął.

Gdzieś za nimi krzyk­nęła He­len.

Sie­kiera bły­snęła.

Jego buty po­śli­zgnęły się na mo­krym da­chu.

– Ucie­kaj! – krzy­czała An­ge­li­que, choć już za­częła tra­cić rów­no­wagę. Z ca­łej siły wy­mie­rzyła kop­niaka w jego kro­cze. Za­wył i za­chwiał się, sie­kiera znik­nęła gdzieś w ciem­no­ści. Wy­jąc z bólu, za­ci­snął twarde palce na jej szyi, a ona po­now­nie go kop­nęła.

Za­chwiali się mor­der­czym uści­sku i nie od­ry­wa­jąc od sie­bie oczu, wpa­dli w ciem­ność nocy.

ROZ­DZIAŁ 1

15 paź­dzier­nika 2014 roku

Po­sia­dłość pod Nie­bie­skim Pa­wiem

– Boże, mamo, chyba so­bie żar­tu­jesz! – jęk­nęła Jade z miej­sca obok kie­rowcy explo­rera, gdy Sa­rah wje­chała na wy­sy­paną nie­gdyś żwi­rem ścieżkę.

– Nie żar­tuję – od­po­wie­działa Sa­rah. – Wiesz o tym.

Ścieżka, która wiła się po­mię­dzy gru­bymi pniami so­sen, jo­deł i ce­drów, za­ro­sła chwa­stami i zro­biła się wy­bo­ista, w za­głę­bie­niach stała woda po ostat­nich opa­dach.

– Chyba nie są­dzisz, że mo­żemy tu­taj za­miesz­kać? – Sie­dem­na­sto­let­nia Jade była ewi­dent­nie zszo­ko­wana, gdy uj­rzała ogromny dom wy­ła­nia­jący się zza drzew. I jak zwy­kle nie bała się wy­ra­zić na głos swo­jej opi­nii.

– Mama mówi po­waż­nie – sko­men­to­wała Gra­cie z tyl­nego sie­dze­nia, na któ­rym ci­snęła się po­mię­dzy sto­sami ko­ców, gó­rami koł­der, śpi­wo­rów i wszel­kiej po­ścieli, którą za­brały ze sobą z Van­co­uver.

Jade zer­k­nęła na nią przez ra­mię.

– Wiem, ale jest go­rzej, niż są­dzi­łam.

– To nie­moż­liwe – od­parła Gra­cie.

– A cie­bie nikt o zda­nie nie py­tał!

Sa­rah za­ci­snęła dło­nie na kie­row­nicy. Już wcze­śniej sły­szała, że ruj­nuje ży­cie swo­ich dzieci, pa­ku­jąc je i wra­ca­jąc do ro­dzin­nej po­sia­dło­ści, gdzie się uro­dziła i wy­cho­wała. Sły­sząc, jak to mó­wią, czuła się jak naj­gor­sza matka na świe­cie. Swo­bod­nie prze­rzu­cano się sło­wem „nie­na­wi­dzę”, ce­lo­wano nim pro­sto w nią, w prze­pro­wadzkę i ogól­nie w ich ża­ło­sne ży­cie.

Sa­motne ma­cie­rzyń­stwo nie było dla sła­bych du­chem, jak uznała wiele lat temu. Dzieci wciąż były na nią złe. Trudno. Sa­rah mu­siała zre­star­to­wać swoje ży­cie.

I cho­ciaż Jade i Gra­cie jesz­cze o tym nie wie­działy, one także.

– Mam wra­że­nie, że znaj­du­jemy się w al­ter­na­tyw­nym ukła­dzie sło­necz­nym – rzu­ciła Jade, gdy wy­je­chały z za­ro­śli na dużą po­lanę wzno­szącą się wy­soko nad rzeką Ko­lum­bią.

– W od­le­głej ga­lak­tyce – zgo­dziła się Gra­cie.

– Och prze­stań­cie, nie jest aż tak źle – uspo­ka­jała je Sa­rah. Jej córki prze­żyły więk­szość ży­cia w Van­co­uver w sta­nie Wa­szyng­ton tuż za rzeką dzie­lącą go od Por­t­land w Ore­go­nie. Pro­wa­dziły miej­skie ży­cie. Tu­taj, w Ste­wart’s Cros­sing, żyło się ina­czej. A jesz­cze ina­czej w domu z dzie­ciń­stwa Sa­rah, zna­nego jako Po­sia­dłość Pod Nie­bie­skim Pa­wiem.

Ogromny dom, w któ­rym do­ra­stała Sa­rah, wznie­siony wy­soko na kli­fie z wi­do­kiem na rzekę, miał trzy pię­tra zbu­do­wane z ce­dru i ka­mie­nia. Za­pro­jek­to­wano go w stylu kró­lo­wej Anny i przy­po­mi­nał dom wik­to­riań­ski. Jego wie­życzki i ko­miny się­gały wy­soko w szare, po­nure niebo. Z tego miej­sca Sa­rah wi­działa szklaną ko­pułę, która otwie­rała się na ze­wnętrzny ta­ras. Mo­men­tal­nie ob­le­ciał ją strach, ale ode­pchnęła go od sie­bie.

– O mój Boże. – Jade aż roz­dzia­wiła usta, pa­trząc na bu­dy­nek. – Wy­gląda jak żyw­cem wy­jęty z ro­dziny Ad­dam­sów.

– Też chcę zo­ba­czyć! – Gra­cie roz­pięła pas na tyl­nym sie­dze­niu i po­chy­liła się do przodu, żeby le­piej wi­dzieć. – Ra­cja. – Cho­ciaż raz zga­dzała się ze swoją star­szą sio­strą.

– Och, daj­cie spo­kój – po­wie­działa Sa­rah, ale opi­nia Jade wcale nie była da­leka od prawdy. Dom miał sze­roki, za­pa­da­jący się ga­nek i kru­szące się ko­miny. Nie­gdyś wspa­niały bu­dy­nek, który w prze­szło­ści na­zy­wano klej­no­tem Ko­lum­bii, był w gor­szym sta­nie, niż go za­pa­mię­tała.

– Ślepa je­steś? To miej­sce to ka­ta­strofa! – Jade przy­pa­try­wała mu się przez przed­nią szybę i po­woli krę­ciła głową, jakby nie mo­gła uwie­rzyć w to, jaki ob­rót przy­brało jej ży­cie. Pod­je­chaw­szy bli­żej ga­rażu, mi­nęły ko­lejny bu­dy­nek, który zu­peł­nie się roz­pa­dał. – Mamo. Na­prawdę nie je­ste­śmy w sta­nie tu za­miesz­kać. – Zwró­ciła na matkę swoje duże oczy, po­ma­lo­wane wie­loma war­stwami tu­szu do rzęs, jakby po­dej­rze­wała, że Sa­rah zu­peł­nie stra­ciła głowę.

– Mo­żemy i za­miesz­kamy. Kie­dyś. – Sa­rah po­ru­szyła kie­row­nicą, żeby za­par­ko­wać koło głów­nego wej­ścia do domu. Kuta, za­rdze­wiała brama wi­siała smęt­nie na za­wia­sach, opla­ta­jąca ją ro­ślin­ność już dawno znik­nęła, nic nie po­zo­stało po ró­żach ro­sną­cych wzdłuż ścieżki. – Tym­cza­sowo za­miesz­kamy w głów­nym domu, do­póki nie do­pro­wa­dzimy do użytku domu go­ścin­nego, co praw­do­po­dob­nie sta­nie się w przy­szłym ty­go­dniu. Tam się za­trzy­mamy, do­póki nie skoń­czymy na­praw w głów­nym domu, a to może nam za­jąć... kilka mie­sięcy, może na­wet rok.

– Go­ścin­nym... O Boże, czyli w tym? – Jade wska­zała po­ma­lo­wa­nym na czarno pa­znok­ciem mniej­szy bu­dy­nek sto­jący po dru­giej stro­nie du­żego ka­mien­nego po­dwó­rza. Dom go­ścinny miał zbli­żony kształt do głów­nego bu­dynku i za­bu­do­wań go­spo­dar­czych. Na jego da­chu bra­ko­wało gon­tów, rynny były za­rdze­wiałe, wid­niały w nich dziury lub bra­ko­wało ca­łych ka­wał­ków. Wiele okien za­bito de­skami, a nie­liczne znaj­du­jące się na miej­scu szyby były po­pę­kane i po­żół­kłe.

– Uro­czy. – Jade się skrzy­wiła. – Nie mogę się do­cze­kać.

– Ta­kiej re­ak­cji się po to­bie spo­dzie­wa­łam – po­wie­działa Sa­rah.

– Bar­dzo śmieszne – od­py­sk­nęła Jade.

– Prze­stań. Wy­lu­zuj. To tylko na chwilę. Osta­tecz­nie na do­bre prze­pro­wa­dzimy się do du­żego domu, je­śli wcze­śniej go nie sprze­damy.

– Po­win­naś sprze­dać go od razu! – pod­po­wie­działa Gra­cie.

– Nie na­leży tylko do mnie, pa­mię­tasz? Moi bra­cia i sio­stra są współ­wła­ści­cie­lami. Ra­zem mu­simy pod­jąć de­cy­zję co do jego dal­szego losu.

– Czy ktoś ma za­pal­niczkę? – za­py­tała Jade. – Można go spa­lić i ode­brać pie­nią­dze z ubez­pie­cze­nia.

– Skąd wiesz...? – Ale nie do­koń­czyła py­ta­nia, tylko zga­siła sil­nik sa­mo­chodu. Jade, która nie­dawno od­kryła w so­bie mi­łość do ma­ka­bry, oglą­dała wszyst­kie kry­mi­nalne i de­tek­ty­wi­styczne pro­gramy wy­świe­tlane w te­le­wi­zji. Ostat­nio od­kryła rów­nież true crime, w któ­rych ak­to­rzy klasy B od­twa­rzali po­nure mor­der­stwa i tym po­dobne. Za­in­te­re­so­wa­nia Jade, które dziw­nym tra­fem po­kry­wały się z za­in­te­re­so­wa­niami jej obec­nego chło­paka, nie­po­ko­iły Sa­rah, ale sta­rała się nie wy­py­ty­wać córki o tę sprawę. W tym przy­padku mniej zna­czyło wię­cej.

– Po­win­naś od­sprze­dać swoją część. Zo­sta­wić dom cioci Dee Linn i wuj­kom Joe i Jac­kowi, żeby go so­bie wy­re­mon­to­wali – po­ra­dziła Jade. – Ucie­kaj stąd, skoro jesz­cze mo­żesz. Boże, mamo, to sza­lone, że na­prawdę tu je­ste­śmy. Ten dom nie tylko wy­gląda jak żyw­cem wy­jęty ze złego hor­roru, ale na do­da­tek znaj­duje się na zu­peł­nym od­lu­dziu.

Aż tak bar­dzo nie prze­sa­dzała. Dom i te­ren, na któ­rym stał, znaj­do­wały się co naj­mniej osiem ki­lo­me­trów od naj­bliż­szego mia­sta o na­zwie Ste­wart’s Cros­sing. Ota­cza­jące go farmy kryły się za ga­jami z jo­deł i ce­drów. Sa­rah uru­cho­miła sil­nik i zer­k­nęła w stronę Wil­low Creek, na­tu­ral­nej gra­nicy po­mię­dzy tą po­sia­dło­ścią a są­sied­nią, która od po­nad stu lat na­le­żała do ro­dziny We­lshów. Po­my­ślała o Clin­cie, ostat­nim z ro­dziny We­lshów, który we­dług Dee Linn i ciotki Marge cią­gle miesz­kał w swoim domu. Przy­po­mniała so­bie z po­wagą, że nie był po­wo­dem, dla któ­rego tak bar­dzo dą­żyła do prze­pro­wadzki do Ste­wart’s Cros­sing.

– Może byś mnie za­wio­zła z po­wro­tem, że­bym ode­brała swój sa­mo­chód – za­pro­po­no­wała Jade, gdy Sa­rah za­par­ko­wała explo­rera w po­bliżu ga­rażu.

– Bę­dzie go­towy do­piero za kilka dni. Sły­sza­łaś Hala.

Zo­sta­wili hondę ci­vic Jade u me­cha­nika w mie­ście, gdzie miała mieć wy­mie­nione opony oraz szwan­ku­jące ha­mulce. Hal miał także spraw­dzić, co i dla­czego ka­pie z auta.

– No ja­sne, Hal to fa­cho­wiec nad fa­chow­ców – za­kpiła Jade.

– Naj­lep­szy w mie­ście – rzu­ciła Sa­rah, wkła­da­jąc klu­czyki do to­rebki. – Mój tata ko­rzy­stał z jego usług.

– Je­dyny w mie­ście. A dzia­dek już dawno nie żyje, więc to mu­siało być wieki temu!

Sa­rah aż się uśmiech­nęła.

– Okej, masz ra­cję. Ale jego warsz­tat bar­dzo się zmie­nił od ostat­niego razu, gdy tam by­łam. Po­ja­wiło się dużo elek­tro­nicz­nego sprzętu i kilku no­wych pra­cow­ni­ków.

Ku jej za­sko­cze­niu usta Jade rów­nież unio­sły się w górę, co przy­po­mniało Sa­rah o młod­szej, nie­win­nej dziew­czynce, którą była jesz­cze nie­dawno.

– I wielu klien­tów.

– Krąży nad nimi ja­kaś zła karma – zgo­dziła się Sa­rah. W warsz­ta­cie była star­sza ko­bieta z ma­łym pie­skiem i dwóch męż­czyzn. Wszy­scy mieli pro­blemy z po­jaz­dami. Ta nie­wielka grupka wy­peł­niała całą re­cep­cję.

– Czy jest w ogóle coś ta­kiego jak do­bra karma sa­mo­cho­dowa? – za­py­tała Jade, ale chyba już po­go­dziła się z lo­sem, który ska­zy­wał ją na tym­cza­sowe ży­cie bez auta. No i do­brze.

Do nie­dawna Jade była wzo­rową uczen­nicą. Miała wy­soki ilo­raz in­te­li­gen­cji i in­te­re­so­wała się szkołą. W za­sa­dzie w przy­spie­szo­nym tem­pie prze­cho­dziła z klasy do klasy. A po­tem, ja­kiś rok temu, od­kryła chło­pa­ków i jej oceny za­częły się po­gar­szać. Obec­nie, mimo że wy­da­wało się to nieco prze­sta­rzałe, za­fa­scy­no­wała się kul­turą go­tów i za­ko­chała się w star­szym od sie­bie chło­paku, któ­remu z le­d­wo­ścią udało się ukoń­czyć li­ceum i miał wy­wa­lone na wszystko, co nie było mu­zyką, ma­ri­hu­aną i naj­praw­do­po­dob­niej rów­nież sek­sem. Ten pseu­do­in­te­lek­tu­ali­sta wy­le­ciał z col­lege’u i uwiel­biał kłó­cić się o po­li­tykę.

Cody Rus­sel był dla Jade wy­rocz­nią.

Sa­rah była prze­ko­nana, że da­leko mu do tego.

– Chodź­cie, wy­sia­damy – za­chę­ciła córki.

Jade na­wet nie drgnęła. Wy­jęła ko­mórkę z to­rebki.

– Mu­szę?

– Tak.

– Ale jest upier­dliwa – wy­szep­tała Gra­cie. Miała dwa­na­ście lat i za­czy­nała prze­ja­wiać pewne za­in­te­re­so­wa­nie chłop­cami, ale wciąż wo­lała zwie­rzątka, książki i rze­czy zwią­zane ze świa­tem nad­przy­ro­dzo­nym od płci prze­ciw­nej, przy­naj­mniej na ra­zie. Gra­cie była ob­da­rzona bujną wy­obraź­nią oraz wy­soką in­te­li­gen­cją, więc także wy­prze­dzała swo­ich ró­wie­śni­ków.

– Sły­sza­łam to. – Jade wciąż ba­wiła się te­le­fo­nem.

– Ale jest tu tro­chę strasz­nie – przy­znała Gra­cie, po­chy­la­jąc się, po­nie­waż na przed­nią szybę auta spa­dły pierw­sze kro­ple desz­czu.

– Go­rzej niż strasz­nie! – Jade nie ustę­po­wała ani na krok. – O Boże, nie mów­cie mi, że nie ma tu­taj za­sięgu. – Na jej twa­rzy po­ja­wił się wy­raz cał­ko­wi­tej roz­pa­czy.

– Po­ja­wia się – wy­ja­śniła Sa­rah.

– Boże, mamo, co to jest? Ja­kieś śre­dnio­wie­cze? To miej­sce jest... okropne. Dupna Po­sia­dłość pod Nie­bie­skim Pa­wiem.

– Hej! – upo­mniała ją ostro. – Żad­nego prze­kli­na­nia, pa­mię­tasz?

– Ale, Jezu, mamo...

– Znowu? – wark­nęła Sa­rah. – Do­piero zwra­ca­łam ci uwagę.

– Okej! – wark­nęła Jade, po czym spo­koj­niej do­dała: – Ale mamo, przy­znaj sama. Nie­bie­ski Paw to durne imię. Na­wet brzmi ja­koś tak brudno?

– Skąd ci się to wzięło? – za­py­tała.

– Tak tylko mó­wię. – Jade wrzu­ciła te­le­fon do torby. – Becky po­wie­działa mi, że dom jest na­wie­dzony.

– Więc te­raz słu­chasz Becky? – Sa­rah za­cią­gnęła ha­mu­lec ręczny i się­gnęła do klamki. Dzień szybko przy­bie­rał co­raz gor­szy ob­rót. – Wy­da­wało mi się, że jej nie lu­bisz.

– To prawda. – Wes­tchnęła te­atral­nie. – Po­wtó­rzy­łam tylko, co od niej usły­sza­łam. – Becky była ku­zynką Jade, córką star­szej sio­stry Sa­rah, Dee Linn. – Ale prze­cież nie mam tu mi­liarda przy­ja­ciół, co nie?

– Okej, ro­zu­miem. – We­dług Sa­rah, Becky nie można było ufać. To była jedna z tych na­sto­la­tek, które uwiel­biały plotki i pod­krę­ca­nie sy­tu­acji. Z przy­jem­no­ścią pa­ko­wała in­nych w kło­poty i osten­ta­cyj­nie zwra­cała na sie­bie uwagę w to­wa­rzy­stwie. Po­dob­nie jak jej matka. Nic dziw­nego, że Becky usły­szała od Dee Linn, że Po­sia­dłość pod Nie­bie­skim Pa­wiem ma swo­jego du­cha. Tego ro­dzaju plotki luźno zwią­zane z do­mem, ale nie­do­ty­ka­jące jej bez­po­śred­nio i nie­ruj­nu­jące jej ży­cia były ty­powe dla Dee Linn.

– We­dług mnie dom wy­gląda faj­nie – za­wy­ro­ko­wała Gra­cie. – Strasz­nie faj­nie.

Jade prych­nęła.

– A ja­kie ty masz po­ję­cie o tym, co fajne?

– Hej... – Sa­rah ostrze­gła star­szą córkę.

Przy­zwy­cza­jona do przy­ty­ków star­szej sio­stry, Gra­cie przy­brała po­stawę pa­sywno-agre­sywną i za­cho­wy­wała się, jakby nie usły­szała zło­śli­wo­ści w py­ta­niu Jade, ale zmie­niła te­mat roz­mowy na swój ostat­nio ulu­biony. – Mo­żemy mieć psa, mamo? – Za­nim Sa­rah od­po­wie­działa, do­dała szybko: – Po­wie­dzia­łaś, że tak. Pa­mię­tasz? Mó­wi­łaś, że jak się tu­taj prze­pro­wa­dzimy, to po­szu­kamy psa.

– Wy­daje mi się, że po­wie­dzia­łam, że się nad tym za­sta­no­wię.

– Jade do­stała sa­mo­chód – za­uwa­żyła Gra­cie.

– To coś in­nego – wark­nęła Jade z przed­niego sie­dze­nia.

– Nie, nie­prawda. – Do matki Gra­cie zwró­ciła się jej wła­snymi sło­wami. – Obiet­nica to obiet­nica, za­wsze tak mó­wisz. – Spoj­rzała uważ­nie na matkę i za­częła gra­mo­lić się z tyl­nego sie­dze­nia.

– Wiem. – Jak mo­gła za­po­mnieć o ar­gu­men­cie, który po­ja­wił się, gdy jej młod­sza córka skoń­czyła pięć lat. Gra­cie miała świra na punk­cie wszyst­kich zwie­rząt. I od za­wsze chciała mieć swoje zwie­rzątko.

Gdy młod­sza córka zna­la­zła się poza za­się­giem słu­chu, Sa­rah zwró­ciła się do Jade.

– Nic by ci się nie stało, gdy­byś była mil­sza dla sio­stry.

Jade po­słała matce nie­do­wie­rza­jące spoj­rze­nie i oświad­czyła:

– To bę­dzie do kitu!

– Je­śli tylko na to po­zwo­lisz. – Sa­rah miała dość nie­koń­czą­cej się kłótni, która za­częła się w chwili, gdy dwa ty­go­dnie temu oświad­czyła, że się prze­pro­wa­dzają. Od­cze­kała, aż umowa z ro­dzeń­stwem do­ty­cząca nie­ru­cho­mo­ści zo­sta­nie za­twier­dzona, i wy­na­jęła ekipę, żeby roz­po­częła prace, za­nim prze­ka­zała wie­ści dzie­ciom. – To szansa na nowy po­czą­tek.

– Mam gdzieś „nowe po­czątki”. To przez cie­bie. I dla cie­bie. I może dla niej – do­dała, wska­zu­jąc głową coś przed sa­mo­cho­dem.

Sa­rah po­dą­żyła wzro­kiem w tamto miej­sce i zo­ba­czyła, że Gra­cie po­de­szła do wy­bru­ko­wa­nej ścieżki, gdzie lata temu mlecz i mech za­stą­piły łą­czącą ka­mie­nie za­prawę mu­rar­ską. Zmar­niałe krzaki róż przy­po­mi­nały tylko o tym, że dom od lat stał za­nie­dbany. Nie­gdyś matka Sa­rah zaj­mo­wała się ogro­dami i sa­dem, na punk­cie któ­rych prze­ja­wiała ob­se­sję, ale to było lata temu. Te­raz na wy­schnię­tym drze­wie cze­re­śni w po­bliżu domu go­ścin­nego przy­sia­dła wrona i sku­liła głowę, chro­niąc się przed desz­czem.

– Od­puść, Jade. Daj mi spo­kój – wes­tchnęła Sa­rah.

– Ty mnie też. – Jade prze­wró­ciła oczami. Roz­pięła pas, a na­stęp­nie wy­jęła ko­mórkę i pró­bo­wała na­pi­sać ese­mesa. – Niby smart­fon, ale do dupy, yy... w sen­sie do ni­czego.

– Nie prze­kli­naj. – Sa­rah wło­żyła klu­czyki do kie­szeni i sta­rała się nie dać wy­trą­cić z rów­no­wagi. – Za­bie­raj swoje rze­czy, Jade. Czy ci się po­doba, czy nie, je­ste­śmy w domu.

– Po pro­stu nie wie­rzę, że to moje ży­cie.

Sa­rah otwo­rzyła drzwi od strony kie­rowcy, na­stęp­nie po­de­szła na tył po­jazdu, żeby wy­jąć kom­pu­ter i wa­lizkę z ba­gaż­nika.

Ona oczy­wi­ście rów­nież miała wąt­pli­wo­ści zwią­zane z prze­pro­wadzką. Pro­jekt, któ­rego za­mie­rzała się pod­jąć, czyli od­no­wie­nie miej­sca i przy­wró­ce­nie mu daw­nej świet­no­ści przed sprze­dażą, był onie­śmie­la­jący, być może na­wet nie­moż­liwy do prze­pro­wa­dze­nia. Na­wet kiedy miesz­kała tu ze swoim ro­dzeń­stwem, ogromny dom po­trze­bo­wał wielu na­praw. Od śmierci ojca wszystko na­prawdę za­częło się sy­pać. Farba łusz­czyła się z za­cho­dzą­cych na sie­bie de­sek, wiele z nich się wy­pa­czyło. Sze­roki ga­nek, który cią­gnął się przez cały przód domu, zda­wał się prze­chy­lać w jedną stronę, bra­ko­wało nie­któ­rych ba­rie­rek. W da­chu były dziury w miej­scach, skąd po­spa­dały da­chówki.

– Wy­gląda na na­wie­dzony – rzu­ciła Jade przez ra­mię, po czym wy­jęła z ba­gaż­nika swoją wa­lizkę na kół­kach i nie­chęt­nie ru­szyła za sio­strą. – Za­wsze go nie­na­wi­dzi­łam.

Sa­rah po­wstrzy­mała się od zło­śli­wego ko­men­ta­rza. Ostat­nio, gdy przy­wio­zła tu dzieci, wdała się w kłót­nię z wła­sną matką, Ar­lene. Za­wzięta bi­twa na słowa stała się przy­czyn­kiem do ich osta­tecz­nego, bo­le­snego roz­sta­nia. Cho­ciaż Gra­cie była praw­do­po­dob­nie zbyt mała, żeby to za­pa­mię­tać, Jade z pew­no­ścią miała zda­rze­nie w pa­mięci.

Gra­cie do­szła już pra­wie do scho­dów, ale na­gle się za­trzy­mała, żeby spoj­rzeć na dom.

– Co do...

– Chodź – rzu­ciła Jade do młod­szej sio­stry, ale Gra­cie, ani nie drgnęła, na­wet kiedy Sa­rah do­łą­czyła do có­rek, a duża, czarna wrona wy­lą­do­wała na jed­nej z za­rdze­wia­łych ry­nien.

– Coś się stało? – za­py­tała matka.

Jade od­po­wie­działa ocho­czo:

– Och, nie, mamo. Wszystko jest do­sko­nale. Po­kłó­ci­łaś się z tym zbo­kiem w pracy i uzna­łaś, że wszyst­kie mu­simy się prze­pro­wa­dzić. – Pstryk­nęła pal­cami. – I ta dam! Stało się. Tak po pro­stu wy­na­ję­łaś ko­muś na­sze miesz­ka­nie w Van­co­uver i po­wie­dzia­łaś, że mamy się prze­pro­wa­dzić na roz­pa­da­jącą się starą farmę z gro­te­sko­wym do­mem, który wy­gląda, jakby wy­my­ślił go sam Ste­phen King. Tak, wszystko su­per. – Jade znowu się­gnęła po te­le­fon. – Musi być tu­taj ja­kiś za­sięg, bo jak nie, to ja się wy­pi­suję, mamo. Bez za­sięgu jest tu tak... ar­cha­iczne i... nie­ludzko.

– Ja­koś prze­ży­jesz.

Gra­cie wy­szep­tała:

– Ktoś tam jest.

– Słu­cham? Nie, dom stoi pu­sty od lat.

Gra­cie za­mru­gała.

– Ale... ale ja ją wi­dzia­łam.

– Kogo wi­dzia­łaś? – za­py­tała Sa­rah, pró­bu­jąc zi­gno­ro­wać ma­leńki su­pe­łek stra­chu, który za­czął się for­mo­wać w jej brzu­chu.

Jedną ręką wciąż trzy­ma­jąc wa­lizkę, wzru­szyła ra­mio­nami.

– Dziew­czynkę.

Star­sza córka po­słała Sa­rah spoj­rze­nie w stylu „mó­wi­łam ci”.

– Dziew­czynkę? Gdzie? – rzu­ciła Jade.

– Tam stała. – Gra­cie wska­zała na górę, na dru­gie pię­tro i po­kój w pół­nocno-za­chod­niej czę­ści domu, tuż pod wie­życzką. – W oknie.

W po­koju The­resy, który znaj­do­wał się poza za­się­giem Sa­rah, gdy była dziec­kiem. Su­peł w jej żo­łądku się za­ci­snął. Jade po­now­nie spoj­rzała na matkę, a jej wzrok przy­wró­cił Sa­rah do te­raź­niej­szo­ści.

– Może to duch? – za­kpiła Jade. – Sły­sza­łam, że kręci się ich tu­taj sporo. – Po­de­szła do sio­stry i po­chy­liła się nad nią. – I to nie tylko od Becky. Sama mi mó­wi­łaś, że prze­pro­wa­dzi­łaś pewne „ba­da­nia” i od­kry­łaś, że pierw­sza ko­bieta, która tu miesz­kała, zo­stała za­bita. Jej ciało ni­gdy nie zo­stało zna­le­zione, a jej du­sza za­wsze bę­dzie błą­kać się po ko­ry­ta­rzach Po­sia­dło­ści pod Nie­bie­skim Pa­wiem.

Gra­cie po­słała ma­mie nie­pewne spoj­rze­nie.

– No... cóż...

– Och, pro­szę – par­sk­nęła Jade. – I w chwili, gdy się tu zja­wiasz, po­ja­wia się duch.

– An­ge­li­que Le Duc na­prawdę tu umarła! – wy­pa­liła Gra­cie.

– Masz na my­śli An­ge­li­que Ste­wart – po­pra­wiła ją Jade. – Była żoną na­szego sza­lo­nego, za­bój­czego pra­pra­pra­dziadka czy ko­goś tam. Sama to mó­wi­łaś.

– Prze­czy­ta­łam o tym w In­ter­ne­cie – od­po­wie­działa Gra­cie, za­ci­ska­jąc usta z nie­za­do­wo­le­nia, że zo­stała po­pra­wiona.

– Wo­bec tego to musi być prawda – skwi­to­wała Jade, po czym zwró­ciła się do matki. – W chwili gdy po­wie­dzia­łaś nam, że się prze­pro­wa­dzamy, za­częła ga­dać o tych du­chach. Wy­po­ży­czyła książki z bi­blio­teki, sur­fo­wała w sieci, roz­ma­wiała z in­nymi ludźmi, któ­rzy są­dzą, że wi­dzą du­chy. Zna­la­zła in­for­ma­cje nie tylko o An­ge­li­que Le Duc. O, nie. Byli też tu inni. W tym miej­scu – wska­zała na dom i jego oto­cze­nie – wprost roi się od du­chów, które spo­tkał ża­ło­sny ko­niec w Po­sia­dło­ści pod Nie­bie­skim Pa­wiem! – Wiatr roz­wie­wał włosy Jade, deszcz rów­nież się wzmógł. – Wi­dzisz, ja­kie to nie­do­rzeczne, mamo? Ona te­raz wie­rzy w całe te pa­ra­nor­malne gó... rze­czy i my­śli, że bę­dziemy miesz­kały z ja­ki­miś nie­umar­łymi pod jed­nym da­chem!

– Jade... – za­częła Sa­rah.

– Za­mknii się! – ostrze­gła ją Gra­cie.

– Za­cho­wu­jesz się jak wa­riatka – cią­gnęła Jade, po czym żar­li­wie zwró­ciła się do matki. – Mu­sisz po­ło­żyć temu kres, mamo. Dla jej do­bra. Je­śli za­cznie bre­dzić o du­chach, du­szach i de­mo­nach...

– De­mo­nach! – par­sk­nęła Gra­cie z nie­sma­kiem. – Kto mó­wił coś o...

– To jedno i to samo gówno – oświad­czyła Jade. – Będą się z niej na­bi­jać w szkole.

– Dość! – wrza­snęła Sa­rah, bo cho­ciaż tym ra­zem zda­wało się, że Jade jest na­prawdę za­nie­po­ko­jona swoją sio­strą, ona jed­nak miała już dość nie­ustan­nego prze­ko­ma­rza­nia się có­rek. Zmu­sza­jąc się do spo­koju, któ­rego nie czuła, po­wie­działa: – Te­raz wcho­dzimy do środka.

– Nie wie­rzysz mi? – za­py­tała ura­żona Gra­cie i po­now­nie spoj­rzała w górę na okno.

Sa­rah już zdą­żyła po­pa­trzeć na okno po­koju, o któ­rym wie­działa, że do­szło w nim do ha­nieb­nych czy­nów. Ale za brudną, po­pę­kaną szybą nie po­ja­wiła się żadna po­stać. Nikt tam nie stał. Nie było żad­nej nad­przy­ro­dzo­nej zjawy. Żadna „dziew­czynka” nie cho­wała się za za­ku­rzo­nym szkłem. Je­dy­nie stare za­słony lekko fa­lo­wały na wie­trze.

– Wi­dzia­łam ją – upie­rała się Gra­cie. Mię­dzy jej brwiami zro­biła się zmarszczka.

– To mo­gło być ja­kieś od­bi­cie albo cień – wy­tłu­ma­czyła Sa­rah. Wrona gło­śno za­kra­kała, a ona głę­boko w sercu wie­działa, że kła­mie.

Gra­cie od­wró­ciła się do Jade.

– Ty ją prze­stra­szy­łaś!

– Ja­sne. Oczy­wi­ście, to moja wina. Od­wal się ode mnie!

– Ona cię uka­rze. – Gra­cie zmru­żyła oczy. – Ta ko­bieta z okna. Wy­równa ra­chunki.

– Gra­cie! – Sa­rah aż opa­dła szczęka.

– Wtedy się prze­ko­nasz – stwier­dziła Gra­cie, od­wra­ca­jąc się do drzwi wej­ścio­wych i koń­cząc roz­mowę.

– Masz tu naj­now­szy – oświad­czyła Rhea Clin­towi, wcho­dząc do za­gra­co­nego biura znaj­du­ją­cego się w ra­tu­szu w Ste­wart’s Cros­sing, gdzie We­lsh jako in­spek­tor bu­dow­lany nad­zo­ro­wał wszyst­kie bu­dowy i re­no­wa­cje ma­jące miej­sce w mie­ście i poza jego gra­ni­cami. Cza­sem pod­pi­sy­wał umowy z hrab­stwem i nad­zo­ro­wał prace na po­ło­żo­nych da­lej te­re­nach. – To może cię szcze­gól­nie za­in­te­re­so­wać. – Unio­sła cienko wy­sku­baną brew na tyle wy­soko, że zna­la­zła się po­nad oprawką jej oku­la­rów. – W twoim są­siedz­twie.

– No nie mów. U Ste­war­tów.

– Klej­not Ko­lum­bii – po­twier­dziła z prze­ką­sem, krę­cąc głową, ale jej krót­kie, rude włosy ani drgnęły.

Ści­snęło go w żo­łądku.

– Może Doug chciałby się tym za­jąć.

– Są­dzi­łam, że nie cier­pisz Do­uga?

– To zbyt mocne słowo – od­parł Clint. – Po pro­stu nie wy­brał­bym go w pierw­szej ko­lej­no­ści na swo­jego za­stępcę. – Nie był pe­wien, dla­czego nie ufał Do­ugowi Know­le­sowi, ale fa­cet, któ­rego szko­lił, aby mógł kie­dyś prze­jąć jego sta­no­wi­sko, wy­dał mu się zbyt zie­lony, zbyt na­chalny i cho­ler­nie pa­zerny, by był w sta­nie po­świę­cić wy­star­cza­jącą uwagę każ­demu kon­tro­lo­wa­nemu miej­scu. Było w nim też coś ta­jem­ni­czego. Clint po­dej­rze­wał, że Doug wy­brałby drogę na skróty, być może za­nie­dbałby pewne szcze­góły. – Po prze­my­śle­niu, jed­nak sam zajmę się pro­jek­tem Ste­war­tów.

– Tak są­dzi­łam – po­wie­działa, krzy­wiąc lekko czer­wone wargi. – Oj, cze­kaj! – Wy­bie­gła z po­miesz­cze­nia i wró­ciła po chwili z mi­seczką z cu­kier­kami, którą po­sta­wiła na skraju jego biurka. – Cu­kierki na Hal­lo­ween dla klien­tów, któ­rzy lu­bią słod­kie.

– Nie po­trze­buję ich.

– Oczy­wi­ście, że po­trze­bu­jesz. To ta pora roku. Nie bądź ta­kim Grin­chem.

– Wy­da­wało mi się, że to po­stać zwią­zana z Bo­żym Na­ro­dze­niem.

– Z ja­kim­kol­wiek świę­tem. W tym przy­padku z Hal­lo­ween. – Roz­pa­ko­wała mały ba­to­nik o na­zwie Trzej Musz­kie­te­ro­wie i wsa­dziła go do ust.

– No do­brze, wo­bec tego je­stem Grin­chem. Ale nie mu­sisz mnie nie­na­wi­dzić.

Śmie­jąc się, pu­ściła do niego oko, od­wró­ciła się i wy­szła do re­cep­cji bu­dynku, w któ­rym mie­ściły się wszyst­kie biura miej­skie. Po­wstał w po­ło­wie ze­szłego wieku, zo­stał zbu­do­wany ze szkła i wą­skich, ja­snych ce­gieł. Miał pła­ski dach i mie­ścił sześć róż­nych biur, któ­rych drzwi wy­cho­dziły na cen­tral­nie po­ło­żoną re­cep­cję. Po­miesz­cze­nia były ni­skie, wy­ło­żone na su­fi­tach dźwię­kosz­czel­nymi płyt­kami, oświe­tlone ja­rze­niów­kami, a na pod­ło­gach le­żało li­no­leum, które było po­pu­larne w la­tach sześć­dzie­sią­tych. Było po nim wi­dać całe de­kady użyt­ko­wa­nia.

– Tylko spójrz. – Rhea od­da­liła się na wy­so­kich ob­ca­sach, bo roz­dzwo­nił się te­le­fon. Po­chy­liła się nad biur­kiem i pod­nio­sła słu­chawkę, za­nim za­dzwo­nił po raz drugi. Zro­biła to ce­lowo, jak po­dej­rze­wał, wie­dząc, że wciąż na nią pa­trzy. Dzięki temu mógł zo­ba­czyć, jak spód­nica opina się na jej tyłku. – Ra­tusz w Ste­wart’s Cros­sing – ode­zwała się uro­czym to­nem. – Mówi Rhea Her­nan­dez.

Miała ładny ty­łek, mu­siał jej to od­dać, ale nie był za­in­te­re­so­wany.

Była atrak­cyjna i by­stra. Trzy razy wy­cho­dziła za mąż i trzy razy się roz­wo­dziła. Te­raz szu­kała męża nu­mer cztery, bę­dąc w doj­rza­łym wieku czter­dzie­stu dwóch lat. To nie bę­dzie Clint. Po­dej­rze­wał, że już o tym wie. Rhea jed­nak bar­dziej flir­to­wała z na­wyku niż z prze­ko­na­nia.

– Przy­kro mi, pani bur­mistrz nie ma. Czy mam coś prze­ka­zać? Można też na­pi­sać bez­po­śred­nio do pani bur­mistrz – mó­wiła Rhea, roz­pro­sto­wu­jąc ka­bel i ob­cho­dząc biurko, żeby za­jąć swoje miej­sce. Znik­nęła mu z oczu, ale usły­szał, jak po­daje ad­res ma­ilowy bur­mistrz Le­slie Im­holt.

Pod­niósł stos pa­pie­rów, który po­ło­żyła na jego biurku. Były tam plany kom­plet­nej re­no­wa­cji Po­sia­dło­ści pod Nie­bie­skim Pa­wiem, hi­sto­rycz­nego bu­dynku sto­ją­cego na po­se­sji są­sia­du­ją­cej z jego wła­snym ran­czem. Nie zdzi­wił się, bo zdą­żył usły­szeć, że Sa­rah wraca, żeby wy­ko­nać re­mont ge­ne­ralny ro­dzin­nego domu Ste­war­tów. Wstępne plany tra­fiły już do in­ży­niera miej­skiego i cze­kały na za­twier­dze­nie. Te tu­taj mu­siały być po­praw­kami do wstęp­nych pla­nów. Ro­boty od cho­lery, miał tego świa­do­mość. Ale że Sa­rah się tego pod­jęła i wró­ciła do miej­sca, które tak bar­dzo chciała opu­ścić? Zer­k­nął w do­ku­men­ta­cję i uznał, że bę­dzie mu­siał spraw­dzić, ja­kie prace zo­stały już wy­ko­nane w mniej­szym bu­dynku znaj­du­ją­cym się na tam­tej nie­ru­cho­mo­ści – w domu go­ścin­nym, jak na­zy­wali go Ste­war­to­wie.

Do­póki bur­mi­strzyni nie za­trud­niła Do­uga Know­lesa, Clint był je­dy­nym in­spek­to­rem w tej czę­ści hrab­stwa i sam do­glą­dał wszyst­kich prac. Te­raz mógł przy­dzie­lać ro­botę Do­ugowi, je­śli tylko chciał. Clint uznał jed­nak, że to nie byłby naj­lep­szy po­mysł. Na pewno nie w tym przy­padku.

Ale je­śli sam zaj­mie się Po­sia­dło­ścią pod Nie­bie­skim Pa­wiem, bez wąt­pie­nia po­now­nie spo­tka się z Sa­rah.

Marsz­cząc brwi, wziął cho­ler­nego cu­kierka, roz­wi­nął ma­lutki ba­to­nik Kit Kat i roz­parł się na krze­śle. Nie wi­dział się z Sa­rah od lat. Je­śli miał być szczery ze sobą, wie­dział, że ich roz­sta­nie nie prze­bie­gło w naj­lep­szej at­mos­fe­rze. Wło­żył cu­kierka do ust, po czym zgniótł pa­pie­rek i wrzu­cił go do ko­sza.

Szkolny ro­mans, po­my­ślał. Tak in­ten­sywny, a jed­no­cze­śnie nic nie­zna­czący.

Dla­czego więc wspo­mnie­nie zda­wało się tak świeże, jakby nie upły­nęło od niego pół ży­cia?

Za­dzwo­nił te­le­fon na jego biurku. Ocho­czo się­gnął po słu­chawkę i od­go­nił my­śli o Sa­rah Ste­wart i ich nie­uda­nym ro­man­sie w naj­dal­sze za­ka­marki swo­jego umy­słu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki