Ta, która przeżyła - Lisa Jackson - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Ta, która przeżyła ebook i audiobook

Lisa Jackson

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Lisa Jackson, autorka bestsellerowej „Paranoi” powraca z nowym thrillerem! Kara McIntyre przez całe swoje życie była tą, której udało się przeżyć. Osierocona w wieku siedmiu lat, straciła najbliższą rodzinę w wyniku brutalnego morderstwa. Od tamtego czasu wciąż szuka spokoju, który po dwudziestu latach od tamtych wydarzeń znów może zostać zburzony. Przeszłość daje o sobie znać… Z więzienia zwolniony zostaje Jonas – brat Kary. Prasa kolejny raz wietrzy sensację. A na domiar złego Kara zaczyna otrzymywać zaszyfrowane wiadomości od starszej siostry Marlie. Siostry, po której ślad zaginął tamtego pamiętnego, świątecznego wieczoru. Siostry, która zdążyła wtedy wyszeptać złowieszcze: ani słowa… Gdy dookoła zaczynają ginąć ludzie, Kara uzmysławia sobie, że jest ostatnim celem mordercy. Już raz udało jej się przeżyć. Czy uda jej się znowu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 531

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 58 min

Oceny
4,3 (809 ocen)
439
218
109
30
13
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasiamarkiewicz13

Nie oderwiesz się od lektury

Historia ciekawa,zarówno morderstwo sprzed lat jak i bieżące wydarzenia. Główna bohaterka nie ma lekko,giną kolejne osoby z bliskiego otoczenia ale w końcu poznaje też prawdę o wydarzeniach sprzed dwudziestu lat. Nic nie jest oczywiste,nie udało mi się wytypować sprawcy,fabuła ciekawa. Polecam gorąco poprzednią pozycję autorki,książkę Paranoja.
Master89wt

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna! Do końca trzymała w napięciu. Bardzo dobrze poprowadzona narracja, nic się nie dłużyło, dobrze skonstruowane postaci. język. który sam niósł przez kolejne strony. Szkoda. ze to juz koniec.
30
mstok77

Z braku laku…

Nudne i chaotyczne. Skakanie z jednego wątku na drugi, zanim skończyło się poprzedni. Ilość bohaterów przeraża, po kilku rozdziałach zaczynają się plątać, a wszystko po to, żeby zmylić tropy i trzymać czytelnika w napięciu. Spoiler alert - napięcia nie ma, jest tylko znużenie. Do tego obowiązkowy wątek romansowy, który niczego nie wnosi, ale utrwala przekonanie, że początkowa wrogość (cholernie wymuszona!), kłamstwa i nachodzenie ofiar w szpitalu, to tak naprawdę Wielka Miłość i fundament udanego związku. Polecam sobie darować.
10
AgaDZa

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę dobrze poprowadzona akcja
10
Teresamontelatyc

Nie oderwiesz się od lektury

świetny kryminał. żywa akcja pełna napięcia z świetnym lektorem
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuTHE GIRL WHO SU­RVI­VED
Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieAgnieszka Ka­lus
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund, Ja­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Zdję­cia na okładce©QT/Unsplash
Co­py­ri­ght © 2022 by Lisa Jack­son, LLC First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All ri­ghts re­se­rved Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2023 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2023 Agnieszka Ka­lus
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83290-87-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

ROZ­DZIAŁ 1

Mo­unt Hood, Ore­gon

Dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej

Skrzy­y­yyp!

Kara otwo­rzyła oczy.

Co to było?

Wy­tę­żyła wzrok w ciem­no­ści.

– Ani słowa.

Za­częła krzy­czeć.

Ale ja­kaś dłoń za­sło­niła jej usta.

Mocno.

– Ciii!

Mar­lie? Czy to sio­stra przy­ci­snęła jej głowę do po­duszki?

Za­częła się sza­mo­tać.

– Prze­stań! Słu­chaj i nic nie mów! – Ostrze­że­nie wy­szep­tano wprost do jej ucha. Go­rący od­dech na skó­rze. – Słu­chaj mnie. – Głos nie po­zo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści. To nie był żart ani wy­głupy, do któ­rych Kara się przy­zwy­cza­iła dzięki trzem star­szym bra­ciom.

„Urwisy”, tak na­zy­wała ich mama. „Roz­ra­biaki”, mó­wił tata.

Te­raz jed­nak była tu tylko Mar­lie i miała wy­stra­szony głos.

– Rób, co ci mó­wię – ostrze­gła. – Żad­nych py­tań. Żad­nego sprze­ciwu. Sprawa jest po­ważna, Mi­siaczku, więc ani mru-mru.

Dla­czego?

Jakby czy­ta­jąc w my­ślach Kary, Mar­lie do­dała:

– Nie ma czasu na wy­ja­śnie­nia, więc mi za­ufaj. Je­steś mą­drą dziew­czynką. Tak mó­wią o to­bie w szkole, prawda? Że wy­prze­dzasz in­nych uczniów? Więc rób, co ci mó­wię, okej? No to chodź.

Kara po­krę­ciła głową, jej włosy za­sze­le­ściły na po­duszce, a oczy za­częły przy­zwy­cza­jać się do sła­bego świa­tła. To, co tak prze­stra­szyło Mar­lie, nie może być aż tak okropne. Mama bę­dzie wie­działa, co zro­bić.

– Nie ha­ła­suj, do­brze? Ro­zu­miesz?

Mar­lie unio­sła rękę, a Kara nie mo­gła się opa­no­wać.

– O co...? – za­częła szep­tem, a Mar­lie znowu za­sło­niła jej usta. Moc­niej. Wci­snęła Karę w łóżko.

– Po­słu­chaj wresz­cie! – wy­ce­dziła przez za­ci­śnięte zęby. Karę zmro­ziło, gdy zro­zu­miała, że sio­stra nie żar­tuje. Cho­ciaż mama cza­sem twier­dziła, że star­sza z dziew­czyn bywa „pa­ni­karą”, tym ra­zem było ina­czej. Mar­lie za­cho­wy­wała się ina­czej. Była śmier­tel­nie prze­stra­szona.

Kara to wy­czuła i le­żała spo­koj­nie.

– Mu­sisz się ukryć. Jak naj­szyb­ciej.

Ukryć?

– Jak naj­szyb­ciej. Ro­zu­miesz?

Za­sko­czona Kara po­tak­nęła.

– Ale nie tu­taj. – Mar­lie po­woli od­su­nęła dłoń od twa­rzy Kary.

– Dla­czego? Gdzie jest mama...? – za­py­tała Kara szep­tem. Nie mo­gła się po­wstrzy­mać.

– Cho­lera! Prze­stań! Kara, pro­szę! – Mar­lie znowu za­kryła dło­nią usta młod­szej sio­stry. Bru­tal­niej. Wci­ska­jąc głowę Kary w po­duszkę. – Żad­nych py­tań! Bo cię usły­szą!

Kto? Kto mnie usły­szy?

Serce Kary biło jak sza­lone. W jej ży­łach pły­nął strach.

– Chodź ze mną i nic nie mów! Nie żar­tuję, Kara. Są tu źli lu­dzie. Nie mogą cię zna­leźć. Jak znajdą, zro­bią ci krzywdę, ro­zu­miesz? – Mar­lie po­chy­liła się nad nią, więc na­wet w ciem­nej sy­pialni Kara za­uwa­żyła, że jej nie­bie­skie oczy ze stra­chu zro­biły się okrą­głe. Była ubrana w dżinsy i bluzę, ja­sne włosy splo­tła w war­kocz.

Kara gwał­tow­nie po­krę­ciła głową.

– Do­brze. Ostatni raz – ostrze­gła Mar­lie. – Zro­zu­mia­łaś?

Kara po­woli po­ki­wała głową. Bała się okrop­nie.

– Obie­caj, że bę­dziesz ci­cho.

Kara prze­łknęła ślinę mimo guli w gar­dle i po­now­nie po­tak­nęła.

– Ko­cham cię, Mi­siaczku... Przyjdę po cie­bie. Obie­cuję. – Mar­lie za­wa­hała się przez se­kundę, po czym od­su­nęła rękę.

Kara się nie ode­zwała.

– Do­brze. – Mar­lie po­pa­trzyła za okno, gdzie świa­tło księ­życa od­bi­jało się od gru­bej war­stwy śniegu, po czym ujęła Karę za rękę. – Chodź!

Po­cią­gnęła, lecz Ka­rze nie po­trzeba było dal­szej za­chęty. Wy­gra­mo­liła się ze sko­tło­wa­nej po­ścieli. Ci­chutko prze­szły obok łóżka Mar­lie, na któ­rym po­mimo ciem­no­ści Kara zo­ba­czyła schlud­nie uło­żone kupki ubrań na po­mię­tej koł­drze. Stały tam na­wet buty Mar­lie. Te­raz, po­dob­nie jak Kara, dziew­czyna szła boso.

Nie bę­dzie sły­chać jej kro­ków.

Karę zmro­ziło. Coś tu było nie tak. I to bar­dzo. Na­stą­piła na ja­kąś za­bawkę, chyba but Bar­bie, ale trzy­mała ję­zyk za zę­bami. Tym­cza­sem Mar­lie uchy­liła drzwi na ko­ry­tarz.

Ra­zem z za­pa­chem dymu z do­pa­la­ją­cego się ko­minka do­biegł ją z dołu ni­kły od­głos ko­lędy.

Ci­cha noc...

Mar­lie wyj­rzała w ciem­ność.

Święta noc...

Zro­biw­szy głę­boki wdech, Mar­lie ści­snęła dłoń Kary i wy­szep­tała:

– Chodźmy. – Po czym po­cią­gnęła młod­szą sio­strę w ciemny, wą­ski ko­ry­tarz. Mi­nęły za­mknięte drzwi po­koju chłop­ców i skie­ro­wały się ku scho­dom wio­dą­cym na par­ter, skąd do­cho­dziło świa­tło i gdzie tuż za ba­rierką znaj­do­wały się duże drzwi do sy­pialni mamy i taty.

Po­kój nie­sie...

Przez chwilę Kara miała na­dzieję, że Mar­lie za­biera ją do mamy, ale nie. Za­trzy­mała się przy ostat­nich drzwiach przed scho­dami, tymi, które za­wsze były za­mknięte na klucz, bo pro­wa­dziły na strych i do nie­uży­wa­nych po­miesz­czeń na gó­rze.

Co?

NIE!

Lu­dziom wszem...

Kara sta­nęła jak wryta. Nie wej­dzie tam! Nie, nie, nie!

Za­częła pro­te­sto­wać, ale Mar­lie zmro­ziła ją spoj­rze­niem.

Bim!

Kara pod­sko­czyła, jej serce dud­niło.

Ale to tylko stary ze­gar przy drzwiach wej­ścio­wych wy­bi­jał go­dzinę i za­głu­szał mu­zykę.

– Jezu – wy­szep­tała Mar­lie pod no­sem i po­cią­gnęła Karę na schody.

Bim!

– Nie, Mar­lie – po­wie­działa ci­cho Kara, czu­jąc, że im wy­żej znaj­dują się na wą­skich, drew­nia­nych scho­dach, tym bar­dziej spada tem­pe­ra­tura.

– Nie mamy wy­boru! – wark­nęła Mar­lie ci­cho, gdy do­tarły na dru­gie pię­tro.

Nie włą­czyła gór­nego oświe­tle­nia, lecz wy­jęła z kie­szeni małą la­tarkę, która rzu­cała cienki snop świa­tła na przy­kryte prze­ście­ra­dłami me­ble i kar­tony, za­po­mniane lampy i stosy ksią­żek, otwarte torby z nie­uży­wa­nymi ubra­niami. Ro­dzina wy­ko­rzy­sty­wała to do­dat­kowe miej­sce jako scho­wek na rze­czy, cho­ciaż we­dług mamy daw­niej były tam po­koje słu­żą­cych.

– Ży­czę so­bie – do­dała mama, za­pa­la­jąc pa­pie­rosa, gdy ostrze­gła cały swój „pat­chwork”, że tamta strefa jest za­ka­zana i uznana za nie­bez­pieczną – że­by­ście ni­gdy tam nie wcho­dzili. Bo czeka was długi szla­ban. Sły­szy­cie? Długi.

Oczy­wi­ście, że jej groźba nie po­dzia­łała.

Oczy­wi­ście, że wszy­scy się tam za­kra­dali i eks­plo­ro­wali po­miesz­cze­nia.

Cho­ciaż to pię­tro miało po­zo­stać poza ich za­się­giem, jej bra­cia za­wsze tam wcho­dzili, a Kara krę­ciła się po nie­wiel­kich, po­łą­czo­nych ze sobą po­miesz­cze­niach na tyle czę­sto, żeby wie­dzieć, jak się stam­tąd wy­do­stać. Ale dzi­siaj, w ciem­no­ści, lo­do­wate po­koje wy­da­wały jej się zło­wiesz­cze i groźne, a za­mknięte drzwi po­strze­gała jak straż­ni­ków strze­gą­cych wą­skiego ko­ry­ta­rza.

Bom!

– Gdzie mama? – za­py­tała po­now­nie, wal­cząc z pa­niką.

Mar­lie zer­k­nęła na nią i po­krę­ciła głową. Po­ło­żyła pa­lec na ustach, przy­po­mi­na­jąc Ka­rze o za­cho­wa­niu ci­szy, po czym po­cią­gnęła ją po go­łej pod­ło­dze w głąb ko­ry­ta­rza.

To nie było w po­rządku.

Bar­dzo nie w po­rządku.

Na sa­mym końcu znaj­do­wała się jesz­cze jedna klatka scho­dowa, znacz­nie węż­sza. Wręcz cia­sna. Scho­dziła aż do kuchni. Przez jedną ulotną se­kundę Kara my­ślała, że wrócą nią na dół, co wy­da­wało się jej głu­pie, skoro do­piero co we­szły na górę, ale Mar­lie miała inny plan. Za­trzy­mała się tuż przed scho­dami, przy ma­łym, ni­czym drzwiczki kre­densu, wej­ściu na strych.

Kara miała co­raz gor­sze prze­czu­cia.

– Co chcesz...?

Mar­lie wy­jęła klucz z przed­niej kie­szeni dżin­sów i wsu­nęła go do zamka. Po se­kun­dzie drzwiczki otwo­rzyły się ze skrzy­pie­niem.

– Chodź.

Kara się cof­nęła i po­krę­ciła głową.

– Nie chcę. – Prze­cież Mar­lie by nie...

– Mam to gdzieś. – Mar­lie na siłę prze­cią­gnęła ją przez cia­sne wej­ście i za­mknęła za nimi drzwi.

– Co to, do cho­lery, ma zna­czyć?

– Nie prze­kli­naj.

– Ale...

– Słu­chaj. Pró­buję cię ura­to­wać. Nas. – Roz­le­gło się gło­śne klik­nię­cie, gdy pró­bo­wała włą­czyć świa­tło. Nic się nie wy­da­rzyło.

– Kurde – burk­nęła Mar­lie, gdy tak stały w ciem­no­ści.

– Nie prze­kli­naj – od­py­sko­wała Kara. – Przed czym nas ra­tu­jesz?

– Ciii. Ci­cho. Nie chcesz wie­dzieć.

– Tak! Tak, chcę! Po­wiedz!

– To... skom­pli­ko­wane. – Mar­lie się za­wa­hała.

– I straszne.

– Tak, na­prawdę straszne. – Po­now­nie włą­czyła la­tarkę, żeby oświe­tlić wio­dące na górę, kręte schody. Stop­nie były strome i tak wą­skie, że le­d­wie mie­ściła się na nich stopa Kary, i pro­wa­dziły na pod­da­sze ze spa­dzi­stym su­fi­tem. Było tam bar­dzo zimno i ciemno jak w studni.

– Nie pójdę tam.

– Ależ pój­dziesz. Chodź.

Nie­do­brze.

Kara miała gę­sią skórkę i cho­ciaż aż ją kor­ciło, żeby za­opo­no­wać, nie zro­biła tego. Ton głosu Mar­lie, tak do niej nie­po­dobny, spra­wił, że za­wsze zbun­to­wana Kara po­słu­chała i za­częła wcho­dzić na górę. Mar­lie trzy­mała małą la­tarkę, która rzu­cała słabe świa­tło.

Na szczy­cie scho­dów, pod sko­śnym da­chem, gdzie Kara spo­dzie­wała się zo­ba­czyć śpiące nie­to­pe­rze, Mar­lie się za­trzy­mała i za­wa­hała, sto­jąc je­den sto­pień ni­żej. Kara we­szła już na strych, więc mo­gły spoj­rzeć so­bie w oczy. Star­sza sio­stra oświe­tliła la­tarką swoją twarz od dołu, przez co jej ob­li­cze wy­glą­dało jak zde­for­mo­wane. Mały do­łe­czek na jej bro­dzie zna­lazł się w cie­niu, wy­glą­dała te­raz, jakby za­ło­żyła straszną ma­skę, po­dob­nie jak jej brat Jo­nas, kiedy opo­wia­dał hi­sto­rie o du­chach i dla spo­tę­go­wa­nia efektu pod­świe­tlał so­bie twarz od dołu.

Jed­nak dzi­siaj było ina­czej.

Dzi­siaj to nie była za­bawa. Kara nie miała wąt­pli­wo­ści.

– Mu­sisz tu zo­stać i cze­kać, aż po cie­bie wrócę.

– Nie!

– Tylko na chwilę.

Kara po­krę­ciła głową.

– Chcę do mamy.

– Wiem, ale już ci mó­wi­łam, że nie ma szans.

– Dla­czego? – Ogar­niała ją pa­nika. – Nie zo­sta­wiaj mnie sa­mej.

– Tylko na chwilę.

– Nie!

– Kara...

– Nie zo­stanę tu­taj. Dla­czego w ogóle tak mó­wisz? – do­py­ty­wała.

– Mu­szę mieć pew­ność, że je­steś bez­pieczna, do­brze...?

– Nie, nie do­brze.

– Po­tem po cie­bie przyjdę. Przy­rze­kam.

– Bez­pieczna przed czym? – Kara pła­kała ze stra­chu. Ile razy jej ro­dzeń­stwo coś jej przy­rze­kało, oka­zy­wało się to kłam­stwem. – Po­wie­dzia­łaś, że są tu źli lu­dzie. Kto?

– N-nie wiem.

– Co ro­bią?

– Nie... Ja nie... Nie je­stem pewna, ale wiem, że coś złego... dzieje się coś złego, Kara.

– Co... co złego?

– Nie wiem.

– I to tu­taj.

– Ja... tak... pro­szę, rób, co ci mó­wię.

Kara po­dej­rze­wała, że jej sio­stra ce­lowo za­ta­iła prawdę.

– Gdzie mama i ta­tuś?

Chwila mil­cze­nia.

– Na dwo­rze.

– Kłam­czu­cha. – Dla­czego Mar­lie ją okła­my­wała?

– Kara...

– A Jo­nas, Sam i Don­ner? – py­tała z pa­niką.

Jej starsi przy­rodni bra­cia. Wszy­scy tu dzi­siaj byli. Wi­działa ich przy ko­la­cji i póź­niej. Don­ner i Sam słu­chali mu­zyki i grali w gry wi­deo, może na­wet pili, a Jo­nas, sa­mot­nik, sie­dział u sie­bie w po­koju i ćwi­czył ru­chy ninja czy co tam zwy­kle ro­bił. Sam się z nim draż­nił, na­zy­wa­jąc go Jo­nas Joe-Judo. Czego Jo­nas nie­na­wi­dził.

– Nie ma ich.

– Wy­szli? – W Wi­gi­lię? To było dziwne. – To czego się bo­isz?

Mar­lie ner­wowo ob­li­zała usta. Mó­wiła naj­cich­szym szep­tem.

– Tak jak mó­wi­łam, ktoś tu jest. Ktoś inny. Ktoś zły.

– Kto? Skąd wiesz? – To ja­kieś wa­riac­two. – Ale po­wie­dzia­łaś, że wszy­scy są na ze­wnątrz, a te­raz... Przez cie­bie się boję.

– Do­brze.

– Chcę do mamy.

– Po­wie­dzia­łam ci, że tu jej nie ma! – Mar­lie wciąż szep­tała, ale te­raz z tru­dem pa­no­wała nad gnie­wem. Jak mama, kiedy się wku­rzała na braci Kary. – Po pro­stu mnie słu­chaj, do­brze? Zo­sta­niesz tu na chwilę, do­póki nie bę­dzie bez­piecz­nie, a po­tem wrócę i...

– Nie! – Mar­lie chciała ją tu zo­sta­wić, samą w środku nocy?

– Tylko na chwilę – po­wtó­rzyła Mar­lie, ale Kara wciąż ener­gicz­nie krę­ciła głową.

– Nie, nie! Nie mo­żesz. Nie zo­sta­wiaj mnie! – Pa­nicz­nie wcze­piła się w sio­strę. Dla­czego Mar­lie to ro­biła? Dla­czego? Kara miała sie­dem lat i nie ro­zu­miała, dla­czego musi zo­stać. Sama. W ciem­no­ści, na okrop­nym za­ku­rzo­nym stry­chu, gdzie śmier­działo stę­chli­zną i gdzie na pewno miesz­kały pa­jąki, szczury i osy, i każda inna ohydna rzecz, jaka ist­niała na świe­cie. – Nie zo­stanę tu sama, Mar...

– Ciii. Bądź ci­cho! – Mar­lie moc­niej za­ci­snęła dło­nie na przed­ra­mio­nach Kary.

– Pro­szę...

– Słu­chaj! – po­wie­działa Mar­lie ostro, choć szep­tem, który za­brzmiał jak ostrze­gaw­cze sy­cze­nie węża.

Po­trzą­snęła sio­strą. Jej palce mocno wbiły się dłu­gie rę­kawy pi­żamy Kary.

– Auć!

– Ani słowa, Mi­siaczku. Ci­cho. Sły­szysz? Mó­wię po­waż­nie.

– Ale nie mo­żesz mnie tu zo­sta­wić. – Nie w tym zim­nym, peł­nym prze­cią­gów miej­scu pod bel­kami spa­dzi­stego da­chu. – Za­mar­znę!

– Nie­prawda.

To było nie w po­rządku. Kara może i miała nie­całe osiem lat, ale wie­działa, że to było złe. Cał­kiem złe.

– Kła­miesz!

Mar­lie zła­pała ją za rękę tak sil­nie, że Kara upu­ściła la­tarkę, która sto­czyła się po scho­dach.

– Do dia­bła – prze­klęła. – Choć raz, Kara, zrób to, co ci każę. – A po­tem zbie­gła po scho­dach, nie­mal po­ty­ka­jąc się o la­tarkę.

Kara ru­szyła za nią, ale była krok z tyłu, więc Mar­lie do­pa­dła drzwi pierw­sza, prze­szła przez nie i za­mknęła je za sobą.

Klik.

Kara zła­pała za klamkę, ale ta ani drgnęła.

Za­mknięte? Drzwi są za­mknięte? Mar­lie to zro­biła?

Za­pło­nął w niej gniew i strach, gdy do­tarł do jej uszu dźwięk szyb­kich kro­ków od­da­la­ją­cej się dziew­czyny.

Nie, nie, nie!

– Mar­lie! – Szar­pała klamkę i wa­liła w drzwi, po chwili jed­nak za­sta­no­wiła się nad swoją sy­tu­acją i złość tro­chę jej mi­nęła. To nie były żarty. Działo się coś złego. Bar­dzo złego. Coś... po­twor­nego. Stłu­miła strach i otarła łzy, które po­pły­nęły jej ze zło­ści. Ręce bo­lały ją w miej­scach, gdzie sio­stra je ści­skała.

Miała ochotę krzy­czeć, wrzesz­czeć, wa­lić pię­ściami w drzwi, żeby ktoś ją usły­szał, żeby móc uciec z tego wię­zie­nia pod spa­dzi­stym da­chem i znowu za­cząć od­dy­chać.

Opa­no­wała się jed­nak. Przy­po­mniała so­bie słowa Mar­lie, wy­szep­tane ni­czym tchnie­nie śmierci: „To skom­pli­ko­wane... I na­prawdę straszne”.

Drżąc, przy­gry­zła wargę i pa­trzyła na drzwi, ciemną ba­rierę od­dzie­la­jącą ją od reszty świata. Nie mo­gła tak tu tkwić i cze­kać.

A je­śli ten ktoś, kto we­dług Mar­lie przy­szedł do domu, wej­dzie na schody i ją znaj­dzie?

A je­śli skrzyw­dzi Mar­lie? A jak ją za­bije? Serce Kary za­marło.

Po­now­nie za­pra­gnęła być przy ma­mie i ta­cie. Wie­dzie­liby, co zro­bić. Ale we­dług Mar­lie ode­szli, nie skła­ma­łaby. Nie w tej spra­wie.

A może?

Szczę­ka­jąc zę­bami, z sza­leń­czo bi­ją­cym ser­cem, Kara pod­nio­sła la­tarkę i drżąc, pa­trzyła na drzwi, pró­bo­wała coś usły­szeć, co­kol­wiek poza dzi­kim bi­ciem swo­jego serca. Miała ciarki.

Usia­dła na naj­niż­szym stop­niu, włą­czała i wy­łą­czała ma­lutką la­tarkę, pa­trząc, jak jej żół­tawe świa­tło na se­kundę oświe­tla drzwi, po czym znowu po­chła­nia je ciem­ność.

Świa­tło.

Ciem­ność.

Świa­tło.

Klik, klik, klik.

Po każ­dym włą­cze­niu świa­tło było słab­sze. Nie mo­gła tak sie­dzieć i cze­kać, gdy ba­te­rie się wy­czer­py­wały. A je­śli Mar­lie ni­gdy po nią nie wróci?

Kara miała ochotę wrzesz­czeć i wa­lić w drzwi. Po­now­nie się­gnęła ręką, jej palce za­ci­snęły się na zim­nej klamce. Ale zdo­łała się po­wstrzy­mać. Nic do­brego z tego nie bę­dzie. Tylko zwróci na sie­bie uwagę, a tego nie chciała. Nie, musi być sprytna. Musi zna­leźć inną drogę ucieczki.

Z wielką de­ter­mi­na­cją wspięła się po chy­bo­tli­wych scho­dach na strych, gdzie znaj­do­wało się okrą­głe okno, było wy­soko, wpa­dało przez nie słabe świa­tło księ­życa i oświe­tlało za­ku­rzone, za­po­mniane kar­tony. Kar­tony i skrzynki ktoś opi­sał, nie­które słowa Kara umiała prze­czy­tać: Książki. Ubra­nia. Biuro. Gdzie­nie­gdzie wid­niały imiona. Sam jr. Jo­nas. Don­ner. Mar­lie. Jej sio­stra i bra­cia. Nie było kar­tonu dla niej, naj­młod­szej, je­dy­nego wspól­nego dziecka mamy i taty. Jesz­cze nie. Usły­szała ja­kiś sze­lest, w od­le­głym ką­cie było coś ży­wego. Ma­lut­kie pa­zurki stu­kały w pod­łogę. Wie­wiórka? Albo mysz... lub szczur?

Za­drżała, prze­glą­dała za­war­tość jed­nego kar­tonu, gdy to usły­szała – okropny, mro­żący krew w ży­łach krzyk do­cho­dzący z niż­szego pię­tra.

– AAAU­UUUU!

Kara pod­sko­czyła. Pra­wie się po­si­kała. Wstrzy­mała od­dech, gdy straszne wy­cie od­bi­jało się echem po domu.

Co to było? Kto to był?

Mar­lie?

Mama?

A może ktoś inny?

Łup!

Dom się za­trząsł.

Upa­dło coś na­prawdę du­żego.

Ka­rze za­schło w ustach, za­mru­gała, żeby się nie roz­pła­kać.

Czy to ciało?

Ko­muś stała się krzywda, więc krzyk­nął, a po­tem upadł?

Mar­lie?

– Mama – wy­szep­tała, tłu­miąc szloch.

Nie bądź dziec­kiem.

Wa­lił jej puls, strach ją pa­ra­li­żo­wał, lecz zmu­siła się do omie­ce­nia kar­to­nów sno­pem świa­tła z la­tarki. Zna­la­zła ten z na­pi­sem Biuro. Był za­mknięty, tek­tu­rowe skrzy­dła na­cho­dziły na sie­bie, ale tro­chę od­sta­wały. Oświe­tliła wnę­trze i zo­ba­czyła po­żół­kłe pa­piery, stary zszy­wacz, ko­perty, ta­śmę kle­jącą i za­ku­rzone no­życzki. Wy­jęła no­życzki i spi­nacz, który spi­nał ja­kieś do­ku­menty, po czym ci­chutko ze­szła na dół i sta­nęła przy drzwiach.

Wi­działa, jak Jo­nas to ro­bił przy za­mknię­tych drzwiach ła­zienki, gdy go pod­glą­dała. Wzięła spi­nacz, wy­pro­sto­wała go naj­le­piej jak umiała, po czym wsu­nęła w małą dziurkę pod klamką. Już raz to zro­biła w po­koju Sama ju­niora i Don­nera, wtedy się udało, a te­raz... krę­ciła dru­ci­kiem w zamku, gdy usły­szała inny dźwięk do­cho­dzący zza drzwi.

Da­lej, da­lej, po­wta­rzała w du­chu. Wy­jęła dru­cik, po czym znowu wsu­nęła go do dziurki i de­li­kat­nie prze­krę­ciła... wy­czuła, że coś się po­ru­sza. Za­mek pod­dał się z ci­chym klik­nię­ciem, a ona, wal­cząc ze stra­chem, zro­biła głę­boki wdech, chwy­ciła no­życzki i pchnęła drzwi.

ROZ­DZIAŁ 2

W ko­ry­ta­rzu było pu­sto.

I pra­wie ciemno; świa­tło do­cho­dziło je­dy­nie z prze­ciw­nej strony, gdzie słabe ża­rówki oświe­tlały klatkę scho­dową.

Ra­czej nie je­ste­śmy same...

Kara ob­li­zała usta, po­dob­nie jak sto razy wcze­śniej, kiedy za­kra­dała się i bu­szo­wała po tym sta­rym domu. Do­szła do mniej­szej klatki scho­do­wej i za­częła scho­dzić w ciem­no­ści: miała wra­że­nie, że jej skóra za mocno opina jej ciało, z tru­dem od­dy­chała.

Ze­szła na pierw­sze pię­tro, gdzie z od­dali usły­szała mu­zykę, po czym wśli­zgnęła się do swo­jego po­koju. Był pu­sty, ale gdy za­pa­liła la­tarkę, za­uwa­żyła, że na łóżku Mar­lie wciąż leży stos ubrań. Zło­żone ubra­nia i buty obok otwar­tej wa­lizki. Jej łóżko wy­glą­dało tak jak je zo­sta­wiła z od­rzu­coną, po­miętą koł­drą.

Ale sio­stry tu nie było.

Przy­gry­zła wargę.

Wal­czyła z lę­kiem.

Usły­szała me­lo­dię tej sa­mej ko­lędy roz­brzmie­wa­ją­cej gdzieś w domu.

...Po­kój nie­sie lu­dziom wszem...

Le­d­wie od­dy­cha­jąc, prze­szła przez ko­ry­tarz do po­koju Jo­nasa, naj­mniej­szej z sy­pialni, jesz­cze bar­dziej za­ba­ła­ga­nio­nej niż zwy­kle. Łóżko było nie­po­słane, na biurku le­żały śmieci, na pod­ło­dze ubra­nia, gry i... O Boże! Świa­tło od­biło się od ja­kie­goś nie­ru­cho­mego oka.

Upu­ściła la­tarkę i stłu­miła krzyk. Sku­lona, wy­co­fała się ku drzwiom, po czym uświa­do­miła so­bie, że pa­trzy na wy­pchaną głowę je­le­nia, która nor­mal­nie wi­siała na ścia­nie, a te­raz le­żała na pod­ło­dze oparta na ro­gach.

Cho­lera!

Miała wra­że­nie, że serce wy­sko­czy jej z piersi.

To był tylko je­leń. Nie żył od dawna. Głu­pie, mar­twe zwie­rzęta wi­siały w ca­łym domu i za­wsze ją stra­szyły. Pod­nio­sła la­tarkę i omio­tła resztę ba­ła­ganu. Nie­da­leko je­le­nia za­uwa­żyła orła, wszę­dzie po­nie­wie­rały się jego pióra. Uświa­do­miła so­bie, że ptak nie tylko spadł ze ściany, lecz też zo­stał po­cięty i... po­zba­wiony głowy. Ciało z pod­kur­czo­nymi szpo­nami wciąż było przy­mo­co­wane do pod­pórki, ale głowa le­żała osobno, ostry dziób wbi­jał się w dy­wan, a szklane oczy pa­trzyły po­tę­pia­jąco.

Ści­snęło ją w żo­łądku, gdy unio­sła la­tarkę i oświe­tliła ścianę nad szafką Jo­nasa, gdzie za­wsze wi­siał miecz, za­by­tek z ja­kiejś daw­nej wojny. Nie można go było do­ty­kać ani zdej­mo­wać ze ściany.

Ni­gdy.

Te­raz broni tam nie było.

Nic dziw­nego.

Po po­łu­dniu Kara prze­cho­dziła koło tego po­koju i przez uchy­lone drzwi zo­ba­czyła Jo­nasa z mie­czem w ręce, wy­ma­chi­wał nim, jakby był bo­ha­te­rem ja­kiejś fan­ta­stycz­nej bi­twy. Ninja czy kimś w tym stylu.

Idiota, po­my­ślała wtedy.

Te­raz śmier­tel­nie się bała.

Za­ci­snęła palce na no­życz­kach.

Na­stępny po­kój na­le­żał do dwóch star­szych braci. Don­ner tak na­prawdę był bra­tem Mar­lie, a oboje byli dziećmi mamy. Mama miała ich, za­nim po­ślu­biła tatę. A Sam ju­nior i Jo­nas też byli braćmi. Sy­nami taty. Mieli inną, „praw­dziwą” mamę. A Kara była je­dy­nym dziec­kiem obojga ro­dzi­ców.

Ale to nie miało zna­cze­nia.

Na pewno nie te­raz.

Pra­gnęła tylko zna­leźć któ­re­goś z nich.

Po­kój star­szych chłop­ców wy­glą­dał tak samo jak za­wsze – skła­dała się na niego plą­ta­nina sko­tło­wa­nych prze­ście­ra­deł i na­rzut zsu­wa­ją­cych się na pod­łogę, gdzie do­łą­czały do kłębu ubrań, bu­tów i bu­cio­rów, pa­pier­ków po cu­kier­kach i pu­szek. Ple­cak Sama ju­niora stał pod­party w no­gach łóżka, a jego nowa ko­mórka No­kia le­żała na szafce noc­nej. Chło­pak był tym bar­dziej upo­rząd­ko­wa­nym z braci i ni­gdy ni­g­dzie się nie ru­szał bez no­wego te­le­fonu. Więc dla­czego go tu zo­sta­wił?

Ści­snęło ją w gar­dle, gdy omio­tła po­kój słab­ną­cym świa­tłem la­tarki. Część po­koju na­le­żąca do Don­nera wy­glą­dała jak śmiet­nik. Był tam mały kar­ton po pizzy i czę­ściowo ukryta pod po­duszką paczka pa­pie­ro­sów.

Kara miała nerwy na­pięte jak struny, wy­szła na ko­ry­tarz i po­now­nie usły­szała mu­zykę.

Za aniel­skim gło­sem pieni...

Do­cho­dziła z od­twa­rza­cza płyt CD na dole.

Z du­szą na ra­mie­niu Kara znowu we­szła na tylne schody dla służby, by unik­nąć du­żej, rzeź­bio­nej klatki scho­do­wej, która cią­gnęła się od głów­nego wej­ścia i sa­lonu. Bez­sze­lest­nie ze­szła do kuchni, gdzie nie pa­liły się żadne lampy. Je­dy­nie z ze­wnątrz do­cho­dziło świa­tło księ­życa od­bi­ja­ją­cego się od śniegu. Ci­chutko mi­nęła wy­spę na środku, po­tem pod łu­kiem prze­szła do ja­dalni, gdzie stał ogromny stół, zaj­mu­jący prze­strzeń od kre­densu po prze­szklone drzwi pro­wa­dzące na ze­wnątrz. Przez szyby wi­działa grubą po­krywę śnieżną na we­ran­dzie, za którą roz­cią­gało się je­zioro, czę­ściowo osło­nięte rzę­dami ośnie­żo­nych jo­deł i so­sen.

Stół zo­stał już na­kryty na na­stępny dzień, krysz­ta­łowe kie­liszki lśniły czer­wie­nią od wy­ga­sa­ją­cego ko­minka, wcze­śniej roz­pa­lo­nego przez tatę. Kara przy­glą­dała się, jak ukła­dał w nim drewno, które wy­jął z wbu­do­wa­nego schowka, po czym za­pa­lił stare ga­zety i pod­pałkę i cze­kał, aż po­ja­wiły się strze­la­jące pło­mie­nie. Za­pach dymu był tu sil­niej­szy, czuła też coś in­nego... coś dziw­nego, o słodko-me­ta­licz­nej nu­cie. Przed du­żym oknem pod ką­tem stała cho­inka, białe świa­tełka mru­gały na po­ła­ma­nych ga­łąz­kach.

Przed­tem wy­glą­dało to ina­czej.

Kara po­czuła mro­wie­nie na karku.

I wtedy za­uwa­żyła ściany.

W dół spły­wało coś ciem­nego.

Czer­wo­nego.

Gę­stego.

Krew!

Za­bar­wiła ściany na szkar­łatny ko­lor i zbie­rała się w ka­łu­żach na pod­ło­dze.

Kara krzyk­nęła, po­czuła, że za­raz zwy­mio­tuje. Zro­biła dwa kroki i we­szła do sa­lonu, gdzie po­now­nie krzyk­nęła. Na ja­snym dy­wa­nie mamy le­żał Don­ner z roz­pła­ta­nym gar­dłem, skórą białą jak mleko, wło­sami blond za­pla­mio­nymi na czer­wono i nie­wi­dzą­cymi, nie­ru­cho­mymi oczami. Cof­nęła się, piętą na­stą­piła na coś mięk­kiego. Gdy się od­wró­ciła, zo­ba­czyła, że to Sam ju­nior zwi­nięty w kłę­bek, z za­krwa­wio­nymi wło­sami, otwar­tymi ustami i oczami wpa­tru­ją­cymi się w je­den punkt.

– Nie­eee! – krzyk­nęła znowu, szlo­chała i czuła skur­cze żo­łądka.

Upu­ściła no­życzki i la­tarkę, za­częła się od­wra­cać, gdy za­uwa­żyła Jo­nasa, czę­ściowo ukry­tego za cho­inką, z za­krwa­wioną twa­rzą i ko­szulą oraz ko­smy­kiem czar­nych wło­sów na twa­rzy. Miał otwarte oczy.

Nie­mal się za­po­wie­trzyła, pa­trząc na niego. Wrza­snęła, gdy mru­gnął.

Żył?

Ale jak?

– K-k-k-k-k-a... karrra... – wy­szep­tał, jego głos był znie­kształ­cony.

Tylko się ga­piła na jego po­ma­zaną krwią twarz.

– We­zwij... on... on... we­zwij... po­moc... – Pró­bo­wał się dźwi­gnąć, ale padł na plecy. – Idź... bie­gnij... – szep­tał, słowa zda­wały się wil­gotne. Jego oczy wy­wró­ciły się do tyłu głowy, cof­nęła się i po­śli­zgnęła na krwi, która chyba była wszę­dzie – na ścia­nach, na pod­ło­dze, a jej roz­bry­zgi na­wet na su­fi­cie.

– Mar­lie! – krzyk­nęła. Gdzie, do cho­lery, była sio­stra? – Mar­lie! – Krztu­sząc się, wy­pa­dła z po­koju i po­bie­gła do krót­kiego ko­ry­ta­rza pro­wa­dzą­cego do sy­pialni ro­dzi­ców.

Szlo­cha­jąc nie­po­wstrzy­ma­nie, Kara z tru­dem od­dy­chała, gdy pchnęła drzwi i uj­rzała roz­gry­wa­jący się za nimi hor­ror.

– Nie! – Za­pła­kała, zu­peł­nie się roz­kle­ja­jąc. – Nie, nie, nie! – Ro­dzice le­żeli w łóżku, mama w je­dwab­nej pi­ża­mie, a oj­ciec tylko w bok­ser­kach. Oboje byli uma­zani krwią, która spla­miła po­ściel i ochla­pała za­głó­wek oraz ścianę. Ja­sno­włosa mama była roz­czo­chrana, miała szkli­ste, nie­ru­chome oczy, a twarz taty przy­brała straszny, nie­bie­skawy od­cień, z roz­chy­lo­nych ust pły­nęła mu krew. Na na­gim tor­sie znaj­do­wały się duże, okropne rany, krew tę­żała na krę­co­nych wło­skach na klatce pier­sio­wej.

Zszo­ko­wana, Kara wy­szła z ich po­koju.

Nie żyli.

Wszy­scy nie żyli.

Oprócz Jo­nasa.

Ru­szyła z po­wro­tem do sa­lonu, do brata, kiedy po­my­ślała o te­le­fo­nie.

Mu­siała za­dzwo­nić i spro­wa­dzić po­moc.

911.

Nie mo­gła jed­nak wró­cić do sy­pialni mamy, nie mo­gła pa­trzeć na ro­dzi­ców w ta­kim sta­nie... Nie, mu­siała za­wró­cić. Te­le­fon był w kuchni, a na gó­rze nowa ko­mórka Sama ju­niora. Mu­siała za­dzwo­nić po po­li­cję. I po ka­retkę. Ale bie­gnąc przez sa­lon, za­uwa­żyła, że Jo­nas znowu upadł. Praw­do­po­dob­nie było już za późno!

Ru­szyła w jego stronę.

Drzwi wej­ściowe się otwo­rzyły.

Mar­lie?

Nie!

Nie sio­stra.

Ja­kiś męż­czy­zna.

Duży męż­czy­zna sta­nął w drzwiach.

Za­bójca!

Wie­działa, że to on.

O Boże.

Krzyk­nęła, od­wró­ciła się na pię­cie, jej bose stopy po­śli­zgnęły się w ka­łuży lep­kiej krwi.

– Ja­sna cho­lera! Co, do kur...? – po­wie­dział męż­czy­zna.

Zo­ba­czył ją!

Ze­rwała się do biegu na łeb na szyję.

Naj­szyb­ciej jak umiała prze­bie­gła przez ja­dal­nię, prze­wró­ciła kilka krze­seł, po czym zo­sta­wiw­szy za sobą kre­dens, wpa­dła do kuchni.

– Hej! – Głos był ni­ski, roz­ka­zu­jący i na­le­żał do męż­czy­zny. – Hej! Ty! Stój!

Otwo­rzyła drzwi, prze­bie­gła przez ga­nek i ze­sko­czyła ze scho­dów na za­śnie­żone tylne po­dwó­rze.

– Stój, mała!

W ży­ciu.

Jego do­no­śny głos jesz­cze bar­dziej ją na­pę­dzał, gnała przez za­spy. Ką­tem oka wi­działa duży kształt na ganku.

– Stój! Hej, mała...

Bez na­my­słu za­nur­ko­wała pod naj­niż­sze ga­łę­zie jo­dły, do­bie­gła do tyl­nej ścieżki, która pro­wa­dziła nad je­zioro. Śnieg był ubity, jakby ktoś po nim cho­dził, miała wra­że­nie, że pod sto­pami wy­czuwa lód. Nie zwra­cała na niego uwagi, bie­gła da­lej, cho­ciaż ga­łę­zie sma­gały ją po twa­rzy, a pną­cza za­cze­piały się o jej pi­żamę. Usły­szała trzask rwą­cego się rę­kawa, po­czuła ukłu­cie kolca, ale się nie za­trzy­mała, nie od­wa­żyła się też obej­rzeć do tyłu. Ból roz­ry­wał jej płuca, wy­dy­chane po­wie­trze miało formę bia­łej mgły przed oczami, ale nie spo­wal­niała. Dud­niło jej serce, bie­gła z po­chy­loną głową przez młod­nik, czu­jąc, jak śnieg spada na jej ra­miona, gdy po­trą­cała ga­łę­zie.

Co tam się stało?

Kto za­bił mamę i tatę?

Dla­czego? Czuła, że łzy za­czy­nają jej za­ma­rzać na po­licz­kach, gdy przy­po­mniała so­bie ro­dzinę, za­krwa­wioną i po­ka­le­czoną, pa­mięć pod­su­wała jej okropne ob­razy, drzewa przed nią stra­ciły ostrość. Nie­ru­chomi ro­dzice le­żący we wła­snej krwi. Sam ju­nior i Don­ner z za­krwa­wio­nymi wło­sami, szkli­stymi oczami, le­żący obok sie­bie. Pod­no­szący się Jo­nas, mó­wiący jej, żeby bie­gła. Spro­wa­dziła po­moc. I Mar­lie, biała jak duch, wy­glą­da­jąca zza so­sny o dłu­gich igłach, po­na­gla­jąca ją do dal­szego biegu. Bie­gnij, Kara! – prze­krzy­ki­wała dud­nie­nie w uszach Kary.

Wie­działa, że wszystko to dzieje się w jej wy­obraźni.

Wszyst­kie te du­chy.

Le­d­wie wi­działa przez łzy, ale zmu­szała się do biegu, do po­ru­sza­nia po śniegu zmar­z­nię­tymi no­gami.

Sły­szała, że on bie­gnie za nią, cięż­kie kroki dud­niły na ścieżce, do­la­ty­wał ją od­głos ła­ma­nych ga­łą­zek.

Szyb­ciej. Bie­gnij szyb­ciej!

Kara z tru­dem od­dy­chała, ale uj­rzała skrzące się je­zioro.

Ob­lo­dzona po­wierzch­nia lśniła w świe­tle księ­życa, wzy­wała ją do sie­bie. Na prze­ciw­le­głym brzegu pa­liły się świa­tła w kilku do­mach, ni­czym w la­tarni mor­skiej.

Udało jej się!

Udało!

Szyb­ciej. Bie­gnij szyb­ciej!

Ude­rzyła pa­lu­chem o ko­rzeń i po­le­ciała do przodu, krzy­cząc. Ból pul­so­wał w jej sto­pie, po­kuś­ty­kała kilka kro­ków, ku­lała, chciała się pod­dać, rzu­cić się w śnieg i pła­kać.

Nie! Bie­gnij da­lej. Spro­wadź po­moc. Jo­nas jesz­cze żyje!

Ru­szyła przed sie­bie.

Za­bójca się zbli­żał.

Sły­szała jego ury­wany od­dech, czuła, że zie­mia trzę­sie się od jego kro­ków. Ale on też był zmę­czony, a kiedy krzyk­nął, bra­ko­wało mu tchu.

– Na mi­łość bo­ską, dziecko, stój! Ja nie... nie zro­bię... Nic ci nie zro­bię.

Ani przez chwilę mu nie wie­rzyła.

Ru­chy! Jej umysł krzy­czał na nią, z tru­dem ła­pała od­dech. Do­tarła na brzeg, nogi się pod nią ugi­nały, ze­śli­zgnęła się na dół, w stronę ta­fli je­ziora.

– Stój! – krzyk­nął męż­czy­zna. – Jezu Chry­ste, stój!

Rzu­ciła się w przód, wpa­dła na za­mar­z­niętą ta­flę i na czwo­ra­kach za­częła od­da­lać się od brzegu.

– Hej! – krzy­czał po­now­nie, miał zdarty głos.

Nie zwra­cała na niego uwagi, śli­zga­jąc się, wresz­cie wstała, ale nie miała przy­czep­no­ści pod sto­pami, więc ciężko jej się bie­gło. Mo­gła obiec je­zioro do­koła. Ale te­raz było na to za późno.

Za­bójca był już na lo­dzie.

Nie!

Przy­spie­szyła, sza­leń­czo się śli­zgała, pra­gnąc prze­biec za­mar­z­nięte je­zioro i do­stać się tam, gdzie mi­go­tały świa­tła, gdzie znaj­dzie ko­goś, kto jej po­może w jed­nym z tych dom­ków. Mu­siała to zro­bić.

– Nie! O, cho­lera!

Po­dą­żał za nią i śli­zgał się na lo­dzie.

Ogar­nęła ją jesz­cze więk­sza pa­nika, prze­bie­rała no­gami, ale na­gle upa­dła i ude­rzyła się w pod­bró­dek.

– Stój!

Biegł po za­mar­z­nię­tej ta­fli.

Był co­raz bli­żej!

Mu­siała przy­spie­szyć! Mu­siała mu uciec!

Od­wró­ciła się przez ra­mię i uj­rzała go ką­tem oka.

Był zbyt bli­sko! Znaj­do­wał się kilka kro­ków za nią.

Kara po­dwo­iła wy­siłki, gdy się na nią za­mie­rzył.

Trza­aaaasssssk!

Ku swo­jemu prze­ra­że­niu zo­ba­czyła, że lód pod nią pęka. Naj­pierw po­ja­wiła się jedna po­szar­pana li­nia, po­tem pęk­nię­cia w kształ­cie gi­gan­tycz­nej pa­ję­czej sieci.

Męż­czy­zna za­stygł w bez­ru­chu.

– Cho­lera!

Sieć się po­więk­szała.

– O Boże – po­wie­dział. – Stój!

W gło­wie Kary po­ja­wiła się myśl, że le­d­wie umie pły­wać. Ani drgnęła.

Ale było za późno.

Do jej uszu do­tarł ko­lejny gło­śny, zło­wiesz­czy trzask, przy­po­mi­na­jący jęk.

A po­tem na­gle lód się pod nią za­ła­mał.

Krzy­cząc, Kara chlup­nęła do lo­do­wa­tej wody, która po­chło­nęła ją w ca­ło­ści.

Ni­czym ka­mień wpa­dła w ciem­ność, w lo­do­wate ob­ję­cia je­ziora.

Sza­leń­czo ma­chała rę­kami, wal­czyła z pa­niką, pró­bo­wała wy­do­stać się na po­wierzch­nię, pły­nąc przez bą­belki po­wie­trza i ka­wałki lodu, wi­działa nad sobą księ­życ nad war­stwą lodu. Woda wi­ro­wała wo­kół niej, czuła ją w gar­dle.

Gdyby tylko zdo­łała do­trzeć do po­wierzchni i...

Lód na­dal się kru­szył, woda wo­kół niej się wzbu­rzyła, gdy wpadł do niej męż­czy­zna, jego po­tężne ciało tra­fiło tak bli­sko niej, wy­two­rzyły się fale, które ode­pchnęły ją da­lej od ciem­nego prze­rę­bla nie­za­mknię­tego lo­dem, da­lej od po­wie­trza, któ­rego roz­pacz­li­wie po­trze­bo­wała.

Nie, nie, nie!

Po­ru­szała no­gami, pró­bo­wała wró­cić na po­wierzch­nię, pod­czas gdy on także wal­czył o od­dech; grube ubra­nia i buty cią­gnęły go w dół. Zo­ba­czył ją i wy­cią­gnął rękę.

Pró­bo­wał ją zła­pać, ale wy­mknęła mu się, usi­ło­wała pły­nąć, roz­pacz­li­wie po­ru­szała rę­kami, de­spe­racko szu­kała drogi na górę, tam gdzie na noc­nym nie­bie wi­siał księ­życ. Za­miast tego od­na­la­zła ciem­ność. Wodę wo­kół sie­bie. Ogień w płu­cach.

Płyń, Mi­siaczku. Płyń!

W gło­wie usły­szała głos Mar­lie.

Ale na próżno.

Resztka po­wie­trza z jej płuc ulot­niła się w po­staci ma­lut­kich bą­bel­ków, czuła pa­lący ból.

Ten osza­ła­mia­jący, czarny świat je­ziora wi­ro­wał wo­kół niej.

Za­kasz­lała, przez co za­chły­snęła się wodą.

Ko­pała no­gami i ma­chała rę­kami, ale wszystko na nic. Nie mo­gła zna­leźć dziury w lo­dzie, nie wie­działa, gdzie góra, gdzie dół.

Nie pod­da­waj się, Kara. Walcz!

Głos Mar­lie. Od­le­gły i słaby.

Płuca Kary nie­mal wy­bu­chły, gdy się pod­dała. Prze­stała pa­ni­ko­wać, ob­ra­cała się po­woli i w co­raz więk­szej ciem­no­ści nie zwra­cała uwagi na ota­cza­jące ją ręce. Świat dziw­nie się krę­cił, czarny, sur­re­ali­stycz­nie ci­chy i wtedy... wtedy, jakby z ja­kie­goś od­le­głego miej­sca usły­szała mu­zykę, spo­kojną me­lo­dię ko­lędy.

Po­kój nie­sie lu­dziom wszem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki