Błądzą wszyscy (ale nie ja). Dlaczego usprawiedliwiamy głupie poglądy, złe decyzje i szkodliwe działania - Carol Tavris, Elliot Aronson - ebook

Błądzą wszyscy (ale nie ja). Dlaczego usprawiedliwiamy głupie poglądy, złe decyzje i szkodliwe działania ebook

Carol Tavris, Elliot Aronson

4,5
59,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W tej niezwykle wnikliwej i zajmującej książce znani psychologowie społeczni, Carol Tavris i Elliot Aronson, przyglądają się mechanizmom i obwodom mózgowym odpowiedzialnym za samousprawiedliwianie. Kiedy popełniamy błąd, musimy złagodzić dysonans poznawczy, który zagraża naszemu poczuciu własnej wartości. Dlatego tworzymy fikcje, które uwalniają nas od odpowiedzialności, przywracają nam przekonanie o własnej inteligencji, moralności i słuszności – przekonanie, które często każe nam brnąć coraz głębiej w działania głupie, niemoralne i błędne. 

Odwołując się do wieloletnich badań, autorzy tej książki przedstawiają fascynujące wyjaśnienie zjawiska samooszukiwania – jego mechanizmów, szkodliwych skutków i sposobów, w jakie możemy się od niego uwolnić. Przewróć stronę, ale wiedz, że już nigdy nie uchylisz się od odpowiedzialności równie łatwo, jak dotąd. 

„Tavris i Aronson połączyli swoje imponujące umiejętności, aby stworzyć wspaniały wzorzec przenikliwości społecznej i naukowego zaangażowania. Nie popełnij błędu, musisz przeczytać tę książkę” 

– Robert B. Cialdini, autor książki Wywieranie wpływu na ludzi

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 425

Oceny
4,5 (69 ocen)
44
17
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MKJ-NS

Nie oderwiesz się od lektury

bezbłędna lektura
00

Popularność




WPROWADZENIE
Niegodziwcy, głupcy, złoczyńcy i hipokryci – jak oni mogą na siebie patrzeć?

Prawdopodobnie administracje, w których pracowałem, popełniły pewne błędy.

Henry Kissinger, w reakcji na zarzuty, że dopuścił się zbrodni wojennych w związku ze swoją rolą w działaniach Stanów Zjednoczonych w Wietnamie, Kambodży i Ameryce Południowej w latach siedemdziesiątych XX wieku.

Jeśli z perspektywy czasu odkryjemy, że być może popełniono pewne błędy... będzie mi niezwykle przykro.

Kardynał Edward Egan z Nowego Jorku, odnosząc się do biskupów, którzy pozostali bezczynni wobec problemu molestowania seksualnego dzieci przez katolickich duchownych.

Popełniono pewne błędy w przekazywaniu opinii publicznej i klientom informacji dotyczących składników naszych frytek i smażonych ziemniaków.

Mc Donald’s, przepraszając hinduistów oraz innych wegetarian za niepoinformowanie ich o fakcie, że „aromat naturalny” w ziemniakach podawanych w restauracjach tej sieci zawiera zwierzęce produkty uboczne.

Pytanie tygodnia: Po czym można poznać, że skandal z udziałem prezydenta jest poważny?

Popularność prezydenta w sondażach spada.

Atakują go media.

Opozycja wzywa do postawienia prezydenta w stan oskarżenia.

Członkowie jego partii zwracają się przeciwko niemu.

Biały Dom przyznaje: „Popełniono pewne błędy”.

Bill Schneider w programie CNN „Inside Politics”

Jako istoty omylne, wszyscy mamy skłonność do usprawiedliwiania się i uchylania od odpowiedzialności za działania, które okazały się szkodliwe, niemoralne albo głupie. Większość osób nigdy nie będzie podejmowała decyzji mających wpływ na życie i śmierć milionów ludzi, jednak niezależnie od tego, czy następstwa naszych błędów są błahe, czy tragiczne, niewielkie czy na ogromną skalę, większości nas bardzo trudno jest przyznać: „Pomyliłem się. Popełniłem straszny błąd”. Im wyższa stawka – emocjonalna, finansowa lub moralna – tym jest to trudniejsze.

To jeszcze nie wszystko. W obliczu oczywistych dowodów na to, że nie mają racji, ludzie na ogół nie zmieniają swojego punktu widzenia ani sposobu działania, lecz uzasadniają je z jeszcze większym zapałem. Nawet niezbite dowody rzadko okazują się wystarczające, aby przebić mentalny pancerz samousprawiedliwiania. Kiedy zaczynaliśmy pracę nad tą książką, symbolem „kurczowego trzymania się zdyskredytowanych poglądów” był George W. Bush. Bush nie miał racji, kiedy twierdził, że Saddam Husajn dysponuje bronią masowej zagłady; że Saddam jest powiązany z Al−Kaidą; że Irakijczycy będą tańczyć na ulicach na powitanie żołnierzy amerykańskich; oraz że wojna w Iraku zakończy się bardzo szybko, a jej koszty finansowe będą stosunkowo niewielkie. Wreszcie, pomylił się w słynnym przemówieniu, jakie wygłosił podczas konferencji prasowej sześć miesięcy po rozpoczęciu inwazji, kiedy to oświadczył (stojąc pod transparentem, na którym napisano wielkimi literami: MISJA WYKONANA), że „główne działania bojowe w Iraku zostały zakończone”.

W tym czasie z ogromnym zainteresowaniem analizowaliśmy wypowiedzi prasowe komentatorów z prawej i z lewej strony sceny politycznej, którzy zaczęli się zastanawiać, jak by to było mieć prezydenta, który przyznaje się do błędów. Publicysta konserwatywny George Will oraz komentator liberalny Paul Krugman wspólnie zaapelowali do Busha, żeby przyznał się do błędu, ale prezydent nie ustąpił. W roku 2006, kiedy Irak pogrążał się w wojnie domowej, a szesnaście amerykańskich agencji wywiadowczych sporządziło sprawozdanie, z którego wynikało, że okupacja tego kraju przyczyniła się do nasilenia fundamentalizmu islamskiego i wzrostu zagrożenia terroryzmem, podczas spotkania z grupą konserwatywnych publicystów Bush oświadczył: „Nigdy nie byłem bardziej pewny, że decyzje, które podjąłem, były słuszne”[1]. Oczywiście Bush musiał uzasadnić wojnę, którą jego administracja prowadziła w Iraku. Zainwestował w nią zbyt wiele – tysiące ofiar śmiertelnych i, jak wynika z ostrożnych oszacowań Amerykańskiego Instytutu Przedsiębiorczości z roku 2006, co najmniej bilion dolarów – aby postąpić inaczej. Dlatego kiedy jego pierwotne przesłanki do rozpoczęcia tej wojny okazały się fałszywe, znalazł nowe powody: pozbycie się „bardzo złego człowieka”, walka z terroryzmem, działanie na rzecz pokoju na Bliskim Wschodzie, uczynienie z Iraku kraju demokratycznego, podwyższenie poziomu bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych oraz dokończenie „misji, za którą nasi żołnierze oddali życie”. Innymi słowy, musimy nadal prowadzić tę wojnę, ponieważ ją rozpoczęliśmy.

Politycy to najbardziej widoczni specjaliści w dziedzinie samousprawiedliwiania, dlatego dostarczają nam niezwykle spektakularnych przykładów takich działań. Po mistrzowsku opanowali sztukę przemawiania w stronie biernej. Przyciśnięci do muru, niechętnie przyznają się do błędu, lecz nie biorą za niego odpowiedzialności. No dobrze, przyznaję, zostały popełnione pewne błędy, ale nie przeze mnie, tylko przez kogoś innego, kto pozostanie bezimienny[2]. Kiedy Henry Kissinger powiedział, że „administracja”, w której pracował, mogła popełnić pewne błędy, wydawał się nie pamiętać, że jako doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego i (jednocześnie) sekretarz stanu, to on był ową administracją. To samousprawiedliwienie pozwoliło mu przyjąć pokojową Nagrodę Nobla z podniesionym czołem i z czystym sumieniem.

Przyglądając się zachowaniom polityków, odczuwamy rozbawienie, niepokój lub przerażenie, jednak z perspektywy psychologicznej ich działania w gruncie rzeczy nie różnią się od sposobu, w jaki większości nas zdarza się postępować w życiu prywatnym (choć oczywiście następstwa ich działań są zupełnie inne). Tkwimy w nieszczęśliwym związku albo po prostu w takim, który zmierza donikąd, tylko dlatego, że zainwestowaliśmy mnóstwo czasu w zbudowanie owej relacji. Zdecydowanie za długo nie zmieniamy otępiającej pracy, ponieważ szukamy wszelkich możliwych powodów, z jakich warto w niej pozostać, i jesteśmy niezdolni do trzeźwej oceny korzyści wynikających z odejścia. Kupujemy rozpadający się samochód, ponieważ wygląda wspaniale, wydajemy tysiące dolarów, żeby utrzymać go na chodzie, a później wydajemy jeszcze więcej, aby uzasadnić tę nieudaną inwestycję. Przekonani o swojej racji, wszczynamy kłótnię z krewnym lub znajomym z powodu rzeczywistej albo wyimaginowanej zniewagi, a mimo to uważamy się za ludzi dążących do zgody – jeśli tylko druga strona przeprosi i wynagrodzi nam poniesioną stratę.

Samousprawiedliwianie nie jest tożsame z kłamaniem czy też wymyślaniem wymówek. Oczywiście ludzie często kłamią albo opowiadają niestworzone historie, żeby uniknąć wściekłości kochanka, rodzica czy pracodawcy; uniknąć pozwu sądowego bądź kary więzienia; zapobiec utracie twarzy; uniknąć wyrzucenia z pracy; albo utrzymać się przy władzy. Jest jednak wielka różnica między słowami mężczyzny, który stara się przekonać opinię publiczną o czymś, co – jak doskonale wie – jest nieprawdą („Nigdy nie uprawiałem seksu z tą kobietą”; „Nie jestem oszustem”), a procesem, w którego toku ów człowiek stara się przekonać sam siebie, że to, co zrobił, było dobre. W pierwszej z tych sytuacji ów mężczyzna kłamie i wie, że kłamie, aby ocalić swoją skórę. W drugiej – oszukuje sam siebie. To dlatego samousprawiedliwianie jest bardziej niebezpieczne niż zwyczajne kłamstwo. Pozwala nam nabrać przekonania, że to, co zrobiliśmy, było najlepszym z możliwych rozwiązań. Jeśli się nad tym zastanowić, postąpiliśmy tak, jak należało. „Nie mogłem zachować się inaczej”. „Tak naprawdę to było świetne rozwiązanie problemu”. „Zrobiłem to dla dobra kraju”. „Ci dranie na to zasłużyli”. „Mam do tego prawo”.

Samousprawiedliwianie nie tylko minimalizuje nasze błędy i złe decyzje, ale także sprawia, że chociaż wszyscy wokół widzą naszą hipokryzję, my sami jej nie dostrzegamy. Pozwala nam wytyczyć granicę między własnymi potknięciami moralnymi a błędami innych oraz zatrzeć rozbieżności między naszymi działaniami a przekonaniami moralnymi. Aldous Huxley miał rację, kiedy powiedział: „Zapewne nie istnieje ktoś taki, jak świadomy hipokryta”. Wydaje się mało prawdopodobne, że Newt Gingrich powiedział sobie: „Ależ ze mnie hipokryta! Wściekałem się z powodu romansu Billa Clintona, chociaż w tym czasie sam zdradzałem żonę”. Podobnie znany kaznodzieja Ted Haggard wydawał się nie dostrzegać własnej hipokryzji, kiedy publicznie pomstował na homoseksualistów, a równocześnie czerpał przyjemność z homoseksualnego związku z męską prostytutką.

Każdy z nas wytycza własne granice moralne i stara się je uzasadnić. Na przykład, czy kiedykolwiek zdarzyło Ci się nieco zawyżyć koszty uzyskania przychodu w zeznaniu podatkowym? Bardzo możliwe, że taki zabieg rekompensuje rzeczywiście poniesione koszty, o których zapomniałeś, a poza tym byłbyś głupcem, gdybyś tego nie zrobił, skoro wszyscy tak postępują. A może nie zgłosiłeś jakichś dodatkowych dochodów? Masz do tego prawo, zważywszy na ogromne kwoty trwonione przez rząd na kosztowne inicjatywy lokalne oraz inne programy, których nie możesz ścierpieć. Czy pisałeś w pracy prywatne e−maile albo surfowałeś po internecie w czasie, gdy powinieneś się zajmować sprawami służbowymi? To są dodatkowe korzyści związane z tą pracą, poza tym w ten sposób protestujesz przeciwko głupim zasadom obowiązującym w Twojej firmie, a zresztą szef i tak nie docenia dodatkowej pracy, jaką codziennie wykonujesz.

Podczas pobytu w hotelu Gordon Marino, profesor filozofii i etyki, upuścił pióro i poplamił atramentem jedwabne prześcieradło. Zdecydował, że musi powiedzieć o tym kierownikowi hotelu, ale był bardzo zmęczony i nie miał ochoty płacić za szkodę. Tamtego wieczoru spotkał się z przyjaciółmi i poprosił ich o radę. „Jeden z nich powiedział mi, żebym skończył z tym fanatyzmem moralnym” – wspomina Marino. „Twierdził, że kierownictwo hotelu wlicza takie wypadki w cenę pokojów. Szybko przekonał mnie, że nie powinienem zawracać głowy kierownikowi. Doszedłem do wniosku, że gdybym rozlał atrament w rodzinnym pensjonacie, natychmiast zgłosiłbym to właścicielowi, ale ten hotel należy przecież do dużej sieci, więc... bla, bla, bla, oszukiwałem samego siebie. Ostatecznie zostawiłem kartkę z informacją o plamie w recepcji, kiedy się wymeldowałem”[3].

Ale – powiesz może – wszystkie te usprawiedliwienia są słuszne. Ceny pokojów hotelowych rzeczywiście zawierają koszty naprawy szkód powodowanych przez niezdarnych gości! Rząd marnotrawi pieniądze! Moja firma zapewne nie miałaby nic przeciwko temu, że spędzam trochę czasu na pisaniu prywatnych e−maili, jeśli tylko dobrze wykonuję swoją pracę! Nie ma znaczenia, czy twierdzenia te są zgodne z prawdą, czy fałszywe. Kiedy przekraczamy takie granice, usprawiedliwiamy zachowania, które – o czym doskonale wiemy – są niewłaściwe, żebyśmy mogli nadal uważać się za ludzi uczciwych, a nie za złodziei czy przestępców. Niezależnie od tego, czy chodzi o niewielkie wykroczenie, na przykład poplamienie atramentem hotelowego prześcieradła, czy też o poważne przestępstwo, takie jak defraudacja, mechanizm samousprawiedliwiania pozostaje taki sam.

Pomiędzy świadomym kłamstwem mającym zwieść innych a nieświadomym samousprawiedliwianiem, które omamia nas samych, znajduje się fascynująca szara strefa patrolowana przez nierzetelnego, stronniczego historyka – naszą pamięć. Wspomnienia często kształtują się pod wpływem egotyzmu atrybucyjnego – naszej skłonności do przypisywania sobie zasługi za własne sukcesy i do uchylania się od odpowiedzialności za swoje niepowodzenia – który zaciera kontury zdarzeń, łagodzi nasze winy i zniekształca zapis naszych doświadczeń. Kiedy badacze pytają mężów i żony, jaką część prac domowych wykonują, żony odpowiadają: „Pan chyba żartuje! Robię prawie wszystko, co najmniej 90%”. Mężowie zaś twierdzą: „Robię bardzo dużo, jakieś 40%”. Chociaż badane małżeństwa różnią się pod względem konkretnych wartości liczbowych, to jednak suma tych dwóch liczb zawsze wyraźnie przekracza 100[4]. Kuszący wydaje się wniosek, że jedno z małżonków kłamie, ale jest dużo bardziej prawdopodobne, że każde z nich zapamiętuje zdarzenia w sposób wyolbrzymiający własne zasługi.

Z czasem, w miarę jak egotyczne zniekształcenia pamięci przyczyniają się do zapominania przeszłych zdarzeń lub do przechowywania ich wypaczonych wspomnień, możemy – krok po kroku – uwierzyć we własne kłamstwa. Wiemy, że zrobiliśmy coś złego, ale stopniowo nabieramy przekonania, że stało się to nie tylko z naszej winy, a sytuacja była bardzo złożona. Zaczynamy umniejszać własną odpowiedzialność, okrawając ją tak długo, aż stanie się ledwie widocznym cieniem samej siebie. W krótkim czasie przekonujemy samych siebie i zaczynamy naprawdę wierzyć w to, co wcześniej mówiliśmy publicznie. John Dean, doradca prawny Białego Domu za prezydentury Richarda Nixona – człowiek, który ujawnił spisek mający na celu ukrycie bezprawnych działań związanych z aferą Watergate, wyjaśnił, jak działa ów proces:

Dziennikarka: Twierdzi pan, że ludzie, którzy wymyślali te historie, wierzyli we własne kłamstwa?

Dean: Tak. Jeśli powtarzałeś coś wystarczająco często, stawało się to prawdą. Na przykład, kiedy prasa dowiedziała się o nielegalnym podsłuchiwaniu rozmów dziennikarzy i pracowników Białego Domu, a kategoryczne zaprzeczenia nie przyniosły pożądanego skutku, zaczęto twierdzić, że była to sprawa bezpieczeństwa narodowego. Jestem pewien, że wiele osób naprawdę wierzyło, iż owe podsłuchy służyły bezpieczeństwu narodowemu. To nieprawda. Wymyślono to jako usprawiedliwienie już po fakcie. Jednak, proszę zrozumieć, kiedy ludzie powtarzali tę bajeczkę, naprawdę w nią wierzyli[5].

Podobnie jak Nixon, Lyndon Johnson był mistrzem samousprawiedliwiania. Według autora jego biografii, Roberta Caro, kiedy Johnson w coś uwierzył, był skłonny wierzyć w to „całkowicie, z pełnym przekonaniem, niezależnie od ujawnionych faktów i od swych wcześniejszych poglądów”. George Reede, jeden z asystentów Johnsona, powiedział: „Miał niezwykłą umiejętność przekonywania samego siebie, że wyznaje zasady, jakie powinien wyznawać – w danym momencie. Było coś ujmującego w zranionej niewinności, z jaką odnosił się do wszystkich, którzy przedstawiali mu dowody na to, że w przeszłości wyrażał zupełnie inne poglądy. To nie było zamierzone. (...) Miał fantastyczną umiejętność przekonywania samego siebie, że „prawda” wygodna w danym momencie jest prawdą absolutną, a wszystko, co stoi z nią w sprzeczności, to tylko wykręt jego przeciwników. Siłą woli dosłownie zmuszał swoje pragnienia, aby stawały się rzeczywistością”[6]. Chociaż zwolennicy Johnsona uważali tę cechę jego charakteru za „ujmującą”, mogła ona być jednym z najważniejszych powodów, z jakich Johnson nie potrafił wydobyć Stanów Zjednoczonych z bagna wojny w Wietnamie. Prezydenta, który usprawiedliwia swoje działania wyłącznie przed opinią publiczną, można nakłonić do zmiany postępowania. Prezydent, który usprawiedliwia swoje działania przed samym sobą, wierząc, że poznał prawdę, staje się niezdolny do skorygowania swoich błędów.

Sudańskie plemiona Nuer i Dinka mają osobliwą tradycję. Usuwają swoim dzieciom stałe przednie zęby – aż sześć zębów dolnych i dwa górne – co powoduje cofnięcie się podbródka, opadnięcie dolnej wargi oraz zaburzenia mowy. Prawdopodobnie początki tej praktyki sięgają czasów, kiedy ludzie często chorowali na tężec (szczękościsk, który sprawia, że chory nie jest w stanie rozewrzeć szczęk). Członkowie lokalnych plemion zaczęli usuwać przednie zęby sobie i swoim dzieciom, żeby móc przyjmować płyny przez powstałą w ten sposób lukę. Epidemia szczękościsku już dawno się zakończyła, a jednak Nuerowie i Dinkowie nadal wyrywają swoim dzieciom przednie zęby[7].

W roku 1847 Ignac Semmelweiss zaczął nakłaniać innych lekarzy, żeby myli ręce przed przyjęciem porodu. Doszedł do wniosku, że podczas wykonywania sekcji zwłok kobiet, które zmarły na skutek gorączki połogowej, dłonie lekarzy zostają skażone jakąś „śmiertelną trucizną”, która później zostaje przeniesiona na kobiety rodzące (nie znał dokładnego mechanizmu, ale jego przypuszczenie było trafne). Kiedy Semmelweiss nakazał swoim studentom, żeby myli ręce antyseptycznym roztworem chloru, śmiertelność kobiet wskutek gorączki połogowej gwałtownie spadła. Mimo to inni lekarze nie przyjęli twardego dowodu przedstawionego im przez Semmelweissa – mniejszej śmiertelności wśród jego pacjentek[8]. Dlaczego nie przyjęli odkrycia Semmelweissa z radością, dziękując mu wylewnie za znalezienie przyczyny tak wielu niepotrzebnych zgonów?

Po II wojnie światowej Ferdinand Lundberg i Marynia Farnham opublikowali bestseller zatytułowany Modern Woman: The Lost Sex (Współczesna kobieta – zgubiona płeć), w której dowodzili, że kobieta odnosząca sukcesy w „męskich dziedzinach” może sprawiać wrażenie osoby, której powiodło się w „pierwszej lidze”, ale płaci za to ogromną cenę. „Musi poświęcić swoje najgłębsze, instynktowne pragnienia. Kobiecy temperament nie jest przystosowany do tego rodzaju ostrej, brutalnej rywalizacji. To ją niszczy – zwłaszcza w sferze uczuć”, a ponadto może prowadzić do oziębłości: „Nieustannie rywalizując z mężczyznami i odmawiając odgrywania ról, które choćby w niewielkim stopniu wiążą się z uległością, wiele kobiet odkryło, że ich zdolność do doznawania przyjemności seksualnej wyraźnie osłabła”[9]. W ciągu kolejnej dekady Marynia Farnham, która uzyskała tytuł doktora medycyny na Uniwersytecie Minnesoty, a następnie kontynuowała studia w Harvard Medical School, zrobiła karierę na przekonywaniu innych kobiet do rezygnacji z kariery zawodowej. Czy nie obawiała się, że stanie się oziębła i zniszczy swoje najgłębsze, instynktowne dążenia?

Departament policji hrabstwa Kern w stanie Kalifornia aresztował emerytowanego dyrektora szkoły średniej, Patricka Dunna, pod zarzutem zabójstwa żony. Policja przesłuchała dwie osoby, które złożyły sprzeczne zeznania. Jednym ze świadków była kobieta, która nigdy wcześniej nie była karana i nie miała osobistych motywów, aby kłamać na temat podejrzanego. Co więcej, prawdziwość jej relacji potwierdzały zapisy w kalendarzu i zeznania jej szefa. Drugim świadkiem był notoryczny przestępca, któremu groziła kara sześciu lat więzienia i który postanowił złożyć zeznania obciążające Dunna w ramach układu z prokuratorem, niedysponujący żadnymi dowodami na potwierdzenie prawdziwości swoich słów. Śledczy musieli wybrać, czy uwierzyć kobiecie (a co za tym idzie – uznać Dunna za niewinnego), czy też notorycznemu przestępcy (i oskarżyć Dunna o zabójstwo). Postanowili uwierzyć przestępcy[10]. Dlaczego?

Wyjaśnienie mechanizmów samousprawiedliwiania pozwoli nam znaleźć odpowiedzi na wszystkie te pytania i zrozumieć wiele innych ludzkich zachowań, które w innym wypadku wydawałyby się niepojęte lub szalone. Będziemy mogli odpowiedzieć na pytanie, które zadaje sobie tak wiele osób, widząc bezwzględnych dyktatorów, chciwych prezesów korporacji, fanatyków religijnych, mordujących w imię Boga, księży dopuszczających się molestowania seksualnego dzieci, czy też ludzi, którzy podstępem pozbawiają swoje rodzeństwo należnej mu części spadku: „Jak, u diabła, ci ludzie mogą na siebie patrzeć?”. Odpowiedź brzmi: tak samo, jak my wszyscy.

Samousprawiedliwianie pociąga za sobą korzyści i straty. Samo w sobie nie jest złe. Pozwala nam spać spokojnie. Gdyby nie ono, bez końca skręcalibyśmy się ze wstydu. Zadręczalibyśmy się z powodu drogi, której nie wybraliśmy, albo dlatego, że źle pokierowaliśmy swoim życiem na drodze, którą zdecydowaliśmy się podążać. Przeżywalibyśmy katusze niemal po każdej podjętej decyzji. Czy postąpiłem właściwie? Czy poślubiłem odpowiednią osobę, kupiłem dobry dom, wybrałem najlepszy samochód i właściwy zawód? Jednak bezmyślne samousprawiedliwianie może – niczym ruchome piaski – wciągać nas coraz głębiej, pogarszając naszą sytuację. Utrudnia nam dostrzeżenie własnych błędów, nie mówiąc już o ich naprawieniu. Zniekształca rzeczywistość, uniemożliwia uzyskanie wszystkich potrzebnych danych i dokonanie trzeźwej oceny sytuacji. Pogłębia nieporozumienia między kochankami, przyjaciółmi i całymi narodami. Nie pozwala nam się uwolnić od szkodliwych nałogów. Ułatwia winowajcom uchylanie się od odpowiedzialności za ich niecne postępki. Wreszcie, powstrzymuje wielu specjalistów przed zmianą przestarzałych postaw i procedur, które mogą szkodzić dobru publicznemu.

Każdy z nas popełnia błędy. Możemy jednak powiedzieć: „Coś jest nie tak. To nie ma sensu”. Błądzić jest rzeczą ludzką, ale każdy, kto popełnił błąd, może wybrać między ukryciem go a przyznaniem się do jego popełnienia. Ta decyzja ma kluczowe znaczenie dla naszych dalszych działań. Bez przerwy słyszymy, że powinniśmy się uczyć na własnych błędach, ale jak możemy się czegokolwiek nauczyć, jeśli nie przyznamy, że zrobiliśmy coś złego? Żeby móc wyciągać z własnych błędów konstruktywne wnioski, musimy się nauczyć rozpoznawać syreni śpiew samousprawiedliwiania. W następnym rozdziale przyjrzymy się dysonansowi poznawczemu – wbudowanemu w naszą naturę mechanizmowi psychologicznemu, który wywołuje samousprawiedliwianie oraz chroni nasze niewzruszone przekonania, wysoką samoocenę i poczucie przynależności do grup. W kolejnych rozdziałach omówimy najbardziej szkodliwe skutki samousprawiedliwiania – wyjaśnimy, w jaki sposób ów mechanizm nasila uprzedzenia i korupcję, zniekształca pamięć, zmienia profesjonalną pewność w arogancję, tworzy i utrwala niesprawiedliwość, wypacza miłość oraz powoduje waśnie i konflikty.

Dobra wiadomość jest taka, że dzięki zrozumieniu, jak działa ów mechanizm, możemy go unieszkodliwić. Dlatego w ostatnim rozdziale zastanowimy się, po jakie rozwiązania możemy sięgać – dla własnego dobra, dla dobra naszych związków z innymi i całego społeczeństwa. Zrozumienie jest pierwszym krokiem ku znalezieniu rozwiązań, które pociągną za sobą zmiany i wybawienie. Właśnie dlatego napisaliśmy tę książkę.

[1] „Spy Agencies Say Iraq War Worsens Terrorism Threat”, The New York Times, 24 września 2006; wypowiedź Busha skierowaną do konserwatywnych komentatorów politycznych, przytoczył jeden z nich, Max Boot, w artykule „No Room for Doubt in the Oval Office”, Los Angeles Times, 20 września 2006. Szczegółowe informacje dotyczące publicznych wypowiedzi George’a Busha na temat wojny w Iraku znaleźć można w: Rich, 2006. 25 maja 2006 roku, kiedy jego poparcie w sondażach spadło poniżej 30%, Bush wreszcie przyznał, że w jednej kwestii w pewnym sensie nie miał racji. Nie chodziło mu o wojnę ani o którąkolwiek ze związanych z nią decyzji, ale o dobór słów. Bush przyznał, że kiedy używał „twardych słów”, takich jak: „No, dalej, pokażcie, co umiecie” czy też: „Poszukiwani żywi lub martwi”, „w niektórych częściach świata jego wypowiedzi mogły zostać błędnie zinterpretowane”. W październiku 2006 roku, na krótko przed wyborami w połowie kadencji prezydenckiej, Biały Dom poinformował, że Bush rezygnuje ze swojej strategii „trzymania się wyznaczonego kursu”, ponieważ mogła być ona odbierana jako dowód na to, iż Biały Dom nie jest elastyczny w kwestii irackiej. Mimo to podczas konferencji prasowej, która odbyła się 25 października, kiedy przemoc w Iraku osiągnęła rekordowo wysoki poziom, Bush oświadczył, że nie zamierza istotnie zmieniać swojej strategii i że jest zdecydowany „zrobić to, co do niego należy”. Kiedy zapytano go, czy Stany Zjednoczone wygrywają wojnę w Iraku, odparł: „Z całą pewnością, wygrywamy”.

[2] Na stronie internetowej Amerykańskiego Projektu Prezydenckiego, www.presidency.ucsb.edu/ws/index.php, znaleźć można udokumentowaną listę wszystkich wypowiedzi amerykańskich prezydentów, zawierających zwrot „popełniono pewne błędy” (mistakes were made). To długa lista. Bill Clinton użył tego zwrotu, zabiegając o wsparcie finansowe kampanii wyborczej Demokratów, a później żartował z jego popularności i z użycia strony biernej, podczas kolacji dla dziennikarzy pracujących w Białym Domu. Spośród wszystkich amerykańskich prezydentów najczęściej używali tego zwrotu Richard Nixon i Ronald Reagan, pierwszy z nich – żeby zbagatelizować bezprawne działania związane z aferą Watergate, a drugi – aby uczynić to samo w odniesieniu do afery Iran−Contra. Warto także przeczytać znakomity esej Charlesa Baxtera „Dysfunctional Narratives: or: Mistakes were made” w: Baxter, 1997.

[3] Marino, 2004.

[4] Informacje na temat egotyzmu atrybucyjnego (oraz wspomnianego badania dotyczącego prac domowych) znaleźć można w: Ross i Sicoly, 1979; zob. też: Thompson i Kelley, 1981.

[5] John Dean, wywiad przeprowadzony przez Barbarę Cady dla Playboya, styczeń 1975, s. 65–80. Cytat pochodzi ze s. 78.

[6] Caro, 2002, s. 886.

[7] Mangan, 2005.

[8] Zob. np. Nuland, 2003.

[9] Lundberg i Farnham, 1947), s. 11 (cytat pierwszy) i s. 120 (cytat drugi).

[10] Humes, 1999.

ROZDZIAŁ 1
Dysonans poznawczy - siła napędowa samousprawiedliwiania

Komunikat prasowy, 1 listopada 1993 roku:

Nie popełniliśmy błędu, kiedy napisaliśmy, że Nowy Jork zostanie zniszczony 4 września i 14 października 1993 roku. Nie popełniliśmy najmniejszego błędu!

Komunikat prasowy, 4 kwietnia 1994 roku:

Wszystkie terminy, które podaliśmy we wcześniejszych komunikatach prasowych, to prawidłowe daty wskazane przez Boga i zapisane w Piśmie Świętym. Żaden z nich nie był błędny (...). Prorok Ezechiel podaje łącznie 430 dat oblężenia miasta (...), a ostatnią spośród nich jest 2 maja 1994 roku. Wszyscy mieszkańcy zostali ostrzeżeni. Wykonaliśmy swoje zadanie.

(...) Jako jedyni prowadzimy ludzi ku bezpieczeństwu i ocaleniu!

Nasze proroctwa sprawdzają się w stu procentach![11]

Lektura przepowiedni o końcu świata jest fascynująca, a czasami bywa też zabawna, ale jeszcze bardziej fascynujące wydaje się obserwowanie tego, co się dzieje w głowach wiernych wyznawców, kiedy kolejna przepowiednia okazuje się chybiona, a świat nadal się kręci. Niezwykle rzadko zdarza się, aby któryś z nich powiedział: „Pokpiłem sprawę! Jak mogłem być taki głupi, żeby uwierzyć w te bzdury!”. Przeciwnie, w większości wypadków ludzie ci utwierdzają się w przekonaniu o swoich wyjątkowych zdolnościach przewidywania przyszłości. Osoby, które wierzą, że biblijna Apokalipsa świętego Jana czy pisma szesnastowiecznego samozwańczego proroka Nostradamusa przepowiedziały wszystkie nieszczęścia, jakie nas dotknęły – od dżumy po zamachy terrorystyczne 11 września 2001 – z uporem trwają przy tym przekonaniu, niezrażone faktem, że każda z owych niejasnych, mrocznych przepowiedni stawała się zrozumiała dopiero po tym, jak wydarzyło się coś złego.

Pół wieku temu młody psycholog społeczny Leon Festinger i jego dwaj współpracownicy przeniknęli do grupy ludzi, którzy wierzyli, że koniec świata nastąpi 21 grudnia[12]. Chcieli się przekonać, co się stanie z tą grupą, kiedy przepowiednia się nie spełni (mieli nadzieję, że tak właśnie się stanie!). Przywódczyni grupy, Marian Keech (jak nazywali ją badacze), obiecywała, że 20 grudnia o północy jej wierni członkowie zostaną zabrani na pokład latającego spodka i bezpiecznie opuszczą Ziemię. Wielu członków grupy zrezygnowało z pracy, porzuciło swoje domy i rozdało oszczędności w oczekiwaniu na nadchodzący koniec. Kto potrzebuje pieniędzy w kosmosie? Inni czekali na nieuchronny koniec w swoich domach – przerażeni i zrezygnowani (mąż Marian Keech, który nie przystał do grupy, położył się wcześniej niż zwykle i przespał smacznie całą noc, podczas gdy jego żona i jej uczniowie modlili się w salonie). Festinger sformułował własną przepowiednię. Przewidywał, że ci spośród członków grupy, którzy nie zaangażowali się bez reszty w oczekiwanie na spełnienie proroctwa – ludzie, którzy czekali na koniec świata we własnych domach, mając nadzieję, że nie umrą o północy – stracą wiarę w przepowiednie Marian Keech. Natomiast ci, którzy rozdali wszystko, co mieli, i czekali na statek kosmiczny wraz z innymi wyznawcami, utwierdzą się w wierze w jej nadprzyrodzone zdolności. Zrobią wszystko, co w ich mocy, żeby nakłonić innych do przystąpienia do grupy.

Kiedy nadeszła północ, a wyczekiwany statek kosmiczny nie nadleciał, wierni zgromadzeni w domu swej przywódczyni zaczęli zdradzać pewne objawy zdenerwowania. O drugiej byli już poważnie zaniepokojeni. O 4.45 nad ranem Marian Keech doznała nowego objawienia. Świat ocalał – powiedziała – dzięki imponującej wierze jej niewielkiej grupy. „Potężne jest słowo Boga – oznajmiła swoim uczniom – to Jego słowo was ocaliło, wyrwało was z objęć śmierci. Nigdy dotąd na Ziemię nie spłynęła tak wielka moc. Od zarania dziejów świat nie zaznał takiej mocy i światła Bożego, jakie wypełniają teraz ten pokój”.

Nastrój grupy gwałtownie się zmienił. Rozpacz ustąpiła miejsca euforii. Wielu członków grupy, którzy przed 21 grudnia nie odczuwali potrzeby głoszenia swojej wiary, zaczęło telefonować do prasy, żeby opowiedzieć o wielkim „cudzie”. Wkrótce uczniowie Marian Keech wyszli na ulice miasta, aby zagadywać przechodniów i próbować ich nawracać. Proroctwo pani Keech okazało się chybione, lecz przepowiednia Leona Festingera sprawdziła się w stu procentach.

Siłą napędową samousprawiedliwiania, źródłem energii, która wytwarza w nas potrzebę usprawiedliwiania własnych działań i decyzji – zwłaszcza błędnych – jest nieprzyjemne uczucie, które Festinger nazwał dysonansem poznawczym. Dysonans poznawczy to stan napięcia, jaki powstaje, kiedy u danej osoby współwystępują dwa elementy poznawcze (myśli, postawy, przekonania lub opinie), które są psychologicznie sprzeczne, na przykład: „Palenie to głupota, papierosy mogą mnie zabić” oraz „Palę dwie paczki dziennie”. Dysonans wywołuje dyskomfort psychiczny o różnym nasileniu – od słabych ukłuć po dojmujące cierpienie. Ludzie nie mogą spać spokojnie, dopóki nie znajdą sposobu, żeby go złagodzić. W wypadku palacza najlepszym sposobem złagodzenia dysonansu jest rzucenie palenia. Jeżeli jednak taka osoba próbowała to zrobić i poniosła porażkę, to musi zredukować dysonans poprzez przekonanie samej siebie, że palenie wcale nie jest takie szkodliwe albo że jest warte ryzyka, ponieważ pomaga się odprężyć i chroni przed otyłością (a przecież otyłość również szkodzi zdrowiu). Większość palaczy skutecznie zmniejsza doświadczany przez siebie dysonans w jeden z takich pomysłowych – choć polegających na oszukiwaniu samego siebie – sposobów.

Dysonans wzbudza w nas silny niepokój, ponieważ wyznawanie dwóch sprzecznych przekonań to igranie z absurdem, a – jak zauważył Albert Camus – my, ludzie, przez całe życie próbujemy przekonać siebie, że nasza egzystencja nie jest absurdalna. W gruncie rzeczy teoria Festingera dotyczy sposobów, w jakie ludzie starają się nadawać sens sprzecznym ideom i prowadzić życie, które – przynajmniej w ich przekonaniu – byłoby spójne i sensowne. Teoria ta stała się inspiracją do ponad trzech tysięcy badań eksperymentalnych, które zmieniły przekonania psychologów na temat tego, jak działa ludzki umysł. Dysonans poznawczy wydostał się poza kręgi akademickie i przeniknął do kultury popularnej. Jest wszechobecny. Autorzy tej książki wielokrotnie zetknęli się z tym pojęciem w wiadomościach telewizyjnych, w felietonach politycznych, w kolorowych czasopismach, na naklejkach zdobiących zderzaki samochodowe, a nawet w telenowelach. Alex Trebek użył go w teleturnieju „Jeopardy”, Jon Stewart – w „The Daily Show”, a prezydent Bartlet – w kultowym serialu Prezydencki poker. Mimo że termin ten jest powszechnie używany, niewiele osób w pełni rozumie jego znaczenie i docenia ogromną siłę motywacyjną dysonansu poznawczego.

W roku 1956 jedno z nas, autorów tej książki (Elliot Aronson), rozpoczęło studia magisterskie na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Stanforda. W tym samym roku pracę na tej uczelni podjął młody profesor, Leon Festinger. Aronson i Festinger natychmiast nawiązali współpracę – projektowali eksperymenty, aby weryfikować i rozwijać teorię dysonansu poznawczego[13]. Ich idee podważyły wiele poglądów uważanych niemal za świętość zarówno przez psychologów, jak i przez opinię publiczną, między innymi twierdzenie behawiorystów, że ludzie podejmują określone zachowania przede wszystkim ze względu na nagrody, jakie mogą w ten sposób zdobyć; pogląd ekonomistów, że ludzkie decyzje na ogół bywają racjonalne; a także przekonanie psychoanalityków, że poprzez agresywne zachowania pozbywamy się agresywnych impulsów.

Zastanówmy się, w jaki sposób teoria dysonansu podważyła behawiorystyczną wizję człowieka. W tamtych czasach większość psychologów akademickich uważała, że ludzkie działania są uzależnione od nagród i kar. Oczywiście prawdą jest, że jeśli będziemy karmić szczura na końcu labiryntu, to nauczy się on pokonywać ów labirynt szybciej, niż gdybyśmy nie nagradzali go jedzeniem. Jeśli dasz psu herbatnik za każdym razem, kiedy na polecenie poda Ci łapę, to z pewnością nauczy się tej sztuczki szybciej, niż gdybyś siedział i czekał, aż Twój pupil zrobi to sam. I na odwrót – jeśli będziesz karał swojego szczeniaka za każdym razem, kiedy przyłapiesz go na siusianiu na dywan, wkrótce przestanie to robić. Behawioryści twierdzili również, że wszystko, co kojarzy się z nagrodą, staje się bardziej atrakcyjne (Twój szczeniak lubi Cię, ponieważ dajesz mu ciasteczka), a to, co wiąże się z bólem, staje się odrażające i niepożądane.

Oczywiście prawa behawiorystyczne odnoszą się także do ludzi – nikt nie zostałby w nudnej pracy, gdyby nie dostawał wynagrodzenia, a jeśli dasz swojemu dwuletniemu dziecku ciastko, żeby przerwać jego napad złości, to malec z pewnością nauczy się wpadać we wściekłość za każdym razem, kiedy będzie miał ochotę na coś słodkiego. Jednak czy nam się to podoba, czy nie, umysł ludzki jest bardziej złożony niż umysł szczura czy szczeniaka. Pies może sprawiać wrażenie skruszonego, kiedy przyłapiemy go na siusianiu na dywan, ale nie będzie próbował usprawiedliwić swojego zachowania. Ludzie myślą. Właśnie dlatego – jak wykazały badania przeprowadzone na gruncie teorii dysonansu – nasze zachowania wykraczają poza proste mechanizmy nagrody i kary, a często nawet są z nimi sprzeczne.

Na przykład Elliot Aronson wysunął hipotezę, że jeśli człowiek zniesie dojmujący ból, dyskomfort albo poczucie wstydu, żeby coś zdobyć, to owa rzecz będzie mu sprawiała więcej radości, niż gdyby uzyskał ją z łatwością. Behawioryści uważali to przypuszczenie za absurdalne. Dlaczego ludzie mieliby lubić coś, co kojarzy im się z cierpieniem? Dla Elliota jednak odpowiedź była oczywista – samousprawiedliwianie. Moje przeświadczenie, że jestem rozsądnym, kompetentnym człowiekiem, kłóci się ze świadomością, że przeszedłem bolesną procedurę, żeby coś uzyskać – na przykład dostać się do grupy, która okazała się nudna lub bezwartościowa. Dlatego jestem gotów zmienić swoje przekonania dotyczące tej grupy – zacznę ją oceniać bardziej pozytywnie, starając się dostrzegać jej dobre strony oraz ignorując jej wady.

Wydawało się, że najlepszą metodą zweryfikowania tej hipotezy jest dokonanie oceny kilku bractw studenckich pod kątem stopnia trudności rytuałów inicjacji, a następnie zapytanie członków każdego z nich, jak bardzo cenią bractwo, do którego należą. Jeśli okaże się, że członkowie bractw o szczególnie trudnej procedurze inicjacji lubią swoich „braci” bardziej niż członkowie bractw mniej wymagających, czy będzie to oznaczało, że wysoki stopień trudności rytuałów inicjacji jest przyczyną pozytywnych postaw? Niekoniecznie. Może jest na odwrót – jeśli członkowie danego bractwa uważają się za grupę niezwykle atrakcyjną i elitarną, to stawiają kandydatom wysokie wymagania, żeby nie wpuścić w swoje szeregi byle kogo. Wyłącznie osoby, którym bardzo zależy na wstąpieniu do danej grupy, będą gotowe przejść trudną procedurę inicjacji, żeby się do niej dostać. Studenci, którzy nie są zainteresowani żadnym konkretnym bractwem, lecz chcieliby należeć do któregokolwiek z nich, wybiorą grupę o łatwiejszej procedurze inicjacji.

Dlatego niezbędne było przeprowadzenie kontrolowanego eksperymentu. Najważniejszą zaletą eksperymentu jest losowy przydział osób badanych do warunków badawczych. Niezależnie od początkowego stopnia zainteresowania badanych przystąpieniem do bractwa, każdy z nich zostaje losowo przydzielony do jednego z dwóch warunków eksperymentalnych: „łatwy rytuał inicjacji” bądź „trudny rytuał inicjacji”. Jeśli osoby, które musiały bardzo się natrudzić, żeby przyjęto je do grupy, później będą ją oceniały jako bardziej atrakcyjną niż te, które dostały się do niej bez wysiłku, to będziemy mieli pewność, że przyczyną owych różnic jest stopień trudności procedury inicjacji, a nie zmienność pod względem początkowego poziomu zainteresowania członkostwem w owej grupie.

Elliot Aronson i jego współpracownik, Judson Mills, przeprowadzili taki eksperyment[14]. Studentki z Uniwersytetu Stanforda zaproszono do przyłączenia się do grupy, która miała rozmawiać o psychologii seksu, ale warunkiem uczestnictwa w jej spotkaniach było zdanie „egzaminu wstępnego”. Niektóre z młodych kobiet przydzielono losowo do grupy, która przechodziła surową procedurę inicjacji – musiały odczytać na głos, w obecności eksperymentatora, drastyczne, sprośne fragmenty książki Kochanek Lady Chatterley i kilku innych pikantnych powieści (w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia dla większości młodych kobiet była to sytuacja niezwykle krępująca). Pozostałe badane przydzielono losowo do grupy, która przechodziła umiarkowanie trudną procedurę inicjacji – musiały odczytać na głos listę słów o zabarwieniu seksualnym.

Po zakończeniu rytuałów inicjacji wszystkie studentki wysłuchały identycznej taśmy z nagraną dyskusją, rzekomo właśnie toczącą się w grupie, do której zostały przyjęte. W rzeczywistości nagranie zostało przygotowane wcześniej, a zarejestrowana dyskusja była nieznośnie nudna i bezwartościowa. Jej uczestnicy wypowiadali się rozwlekle i niezdecydowanie na temat drugorzędowych cech płciowych ptaków – zmian upierzenia w okresie godowym i tym podobnych. Mówcy jąkali się, często przerywali sobie nawzajem i nie kończyli rozpoczętych zdań.

Po wysłuchaniu nagrania każda ze studentek oceniała dyskusję na kilku wymiarach. Te spośród nich, które przeszły łagodną procedurę inicjacji, oceniały dyskusję tak, jak na to zasługiwała – jako nudną i bezwartościową – i trafnie spostrzegały członków grupy jako niezbyt pociągających nudziarzy. Jeden z uczestników nagranej dyskusji, jąkając się i zacinając, przyznał, że nie przeczytał zadanego tekstu o zachowaniach godowych pewnego rzadkiego gatunku ptaków. Słuchaczki, które dostały się do grupy niewielkim wysiłkiem, były na niego złe. Co za nieodpowiedzialny kretyn! Nawet nie przeczytał zadanego tekstu! Zawiódł pozostałych! Kto chciałby być z nim w grupie? Natomiast studentki, które przeszły surową procedurę inicjacji, oceniały dyskusję jako ciekawą i ekscytującą, a członków grupy – jako atrakcyjnych i inteligentnych. Wybaczyły nieodpowiedzialnemu kretynowi. Jego szczerość była jak powiew świeżego powietrza! Któż nie chciałby należeć do jednej grupy z takim uczciwym chłopakiem? Aż trudno było uwierzyć, że wszystkie młode kobiety wysłuchały tego samego nagrania. Oto jak wielka jest moc dysonansu.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Wierzyć znaczy widzieć

Wezmę pod uwagę każdy dodatkowy dowód, żeby potwierdzić słuszność przekonania, do którego doszedłem.

Lord Molson, polityk brytyjski (1903–1991)

Teoria dysonansu obaliła również pochlebny dla nas pogląd, że my, ludzie – Homo sapiens – przetwarzamy informacje w sposób logiczny i racjonalny. Okazało się, że jest zupełnie inaczej. Jeśli nowe informacje są zgodne z naszymi przekonaniami, to uznajemy je za wiarygodne i użyteczne – myślimy: „Zawsze to mówiłam!” Jeżeli jednak napływające informacje są niezgodne z naszymi przekonaniami, to uważamy je za błędne lub głupie: „Co za idiotyczny argument!”. Nasza potrzeba zgodności jest tak silna, że kiedy jesteśmy zmuszeni rozważyć dowody sprzeczne z tym, w co wierzymy, na ogół potrafimy znaleźć sposób, aby skrytykować, wypaczyć lub zignorować te informacje, a co za tym idzie – podtrzymać, a nawet umocnić, swoje dotychczasowe przekonania. Tę gimnastykę umysłową określa się mianem „błędu konfirmacji” (confirmation bias)[15]. Lenny Bruce, legendarny amerykański humorysta i komentator społeczny, opisał ją niezwykle obrazowo, komentując słynne starcie Richarda Nixona z Johnem Kennedym w roku 1960, podczas pierwszej w historii Stanów Zjednoczonych telewizyjnej debaty prezydenckiej:

Najpierw oglądałem tę debatę z grupką zwolenników Kennedy’ego, którzy mówili: „Nixon dostaje straszne baty”. Później wszyscy poszliśmy do innego mieszkania i spotkaliśmy tam fanów Nixona, którzy pytali: „Jak wam się podoba lanie, jakie Nixon spuścił Kennedy’emu?”. Wtedy zdałem sobie sprawę, że każda z tych grup tak bardzo lubiła swojego kandydata, iż musiałby on chyba spojrzeć prosto w obiektyw kamery i oświadczyć dobitnie: „Jestem złodziejem i oszustem, słyszycie? Jestem najgorszym z możliwych kandydatów na prezydenta!”, żeby jego zwolennicy dostrzegli, że coś jest nie w porządku. A nawet wtedy powiedzieliby: „Oto prawdziwie uczciwy człowiek. Trzeba być kimś, żeby się do tego przyznać. Właśnie taki człowiek powinien zostać prezydentem”[16].

W roku 2003, kiedy stało się oczywiste, że Irak nie dysponuje bronią masowej zagłady, Amerykanie, którzy popierali wojnę w Iraku i powody, z jakich prezydent Bush ją rozpoczął, zaczęli doświadczać dysonansu: „Wierzyliśmy prezydentowi i myliliśmy się (podobnie jak on)”. Jak rozwiązać ten problem? Dla Demokratów, którzy wcześniej sądzili, że Saddam Husajn dysponuje bronią masowej zagłady, rozwiązanie było stosunkowo proste: Republikanie znowu się pomylili; prezydent kłamał albo przynajmniej był nazbyt skłonny dawać wiarę nieprawdziwym informacjom; jaki byłem głupi, że mu uwierzyłem! Republikanie doświadczali dużo ostrzejszego dysonansu. Ponad połowa próbowała go złagodzić poprzez odrzucenie dostępnych informacji. W sondażu opinii publicznej przeprowadzonym przez firmę Knowledge Network osoby te wyraziły przekonanie, że w Iraku znaleziono broń masowej zgłady. Kierownik tego projektu badawczego powiedział: „U niektórych Amerykanów pragnienie popierania tej wojny jest tak silne, iż skłania ich do odrzucenia informacji, że w Iraku nie znaleziono broni masowej zagłady. Zważywszy na liczne doniesienia medialne oraz żywe zainteresowanie opinii publicznej nieudanymi poszukiwaniami tego rodzaju broni w Iraku, taki poziom niedoinformowania wskazuje, że niektórzy Amerykanie starają się uniknąć nieprzyjemnego doświadczenia dysonansu poznawczego”[17]. Z pewnością.

Neuropsychologowie wykazali ostatnio, że tego typu zniekształcenia poznawcze są trwale obecne w sposobie, w jaki ludzki mózg przetwarza informacje – każdy mózg, bez względu na sympatie polityczne swego właściciela. Na przykład przeprowadzone przez Drew Westena i jego współpracowników badanie, w którym grupa osób starała się przetworzyć zgodne lub niezgodne ze swymi przekonaniami informacje dotyczące George’a Busha i Johna Kerry’ego, podczas gdy pracę ich mózgu monitorowano przy użyciu rezonansu magnetycznego, wykazało, że rejony mózgu odpowiedzialne za racjonalne rozumowanie były niemal nieaktywne, kiedy badani stykali się z informacjami sprzecznymi z ich przekonaniami dotyczącymi danego polityka, a obwody emocjonalne rozświetlały się radośnie, gdy udało im się przywrócić zgodność[18]. Mechanizmy te stanowią neurologiczne wyjaśnienie spostrzeżenia, że kiedy mamy ugruntowaną opinię na jakiś temat, niezwykle trudno skłonić nas do jej zmiany.

Co interesujące, informacje całkowicie sprzeczne z naszym poglądem mogą tylko utwierdzić nas w przekonaniu o własnej słuszności. Autorzy pewnego eksperymentu zbadali postawy osób badanych wobec kary śmierci, a następnie poprosili zarówno jej zwolenników, jak i przeciwników o przeczytanie dwóch naukowych, dobrze udokumentowanych artykułów dotyczących kwestii wzbudzającej silne emocje, a mianowicie tego, czy kara śmierci skutecznie odstrasza potencjalnych sprawców od popełniania brutalnych przestępstw. Jeden z tych artykułów prowadził do wniosku, że tak, drugi – że nie. Gdyby badani przetwarzali informacje racjonalnie, to przynajmniej uświadomiliby sobie, że omawiane zagadnienie jest dużo bardziej złożone, niż dotąd sądzili, a co za tym idzie – w pewnym stopniu zbliżyliby się do siebie w swych przekonaniach dotyczących skuteczności kary śmierci jako środka odstraszającego. Tymczasem na podstawie teorii dysonansu poznawczego należało przewidywać, że czytelnicy znajdą sposób na wypaczenie treści obu artykułów. Powinni znaleźć powód, żeby przycisnąć do piersi artykuł zgodny ze swoimi poglądami i uznać go za niezwykle wartościowy. Powinni także ostro skrytykować artykuł sprzeczny ze swymi przekonaniami, wyszukując w nim drobne błędy i uznając je za ważne powody, z jakich nie należy się przejmować przedstawioną w tym tekście argumentacją. Rzeczywiście tak się stało. Każda ze stron nie tylko zdyskredytowała argumenty przeciwników, ale także utwierdziła się w przekonaniu o własnej słuszności[19].

Błąd konfirmacji jest także odpowiedzialny za to, że ludzie często spostrzegają brak dowodów jako dowód przemawiający za trafnością swoich przekonań. Kiedy FBI oraz pozostali śledczy prowadzący dochodzenie w tej sprawie nie znaleźli żadnych dowodów na to, że w społeczeństwie amerykańskim działają sekty satanistyczne, które dokonują rytualnych mordów niemowląt, osoby wierzące w istnienie takich sekt wcale się tym nie przejęły. Utrzymywały, że brak dowodów świadczy tylko o tym, jak źli i przebiegli są przywódcy owych sekt – zjadają te biedne niemowlęta do ostatniej kosteczki. Ofiarą takiego sposobu myślenia padają nie tylko fanatycy religijni i orędownicy psychologii popularnej. Kiedy Franklin D. Roosevelt podjął fatalną decyzję o przesiedleniu tysięcy Amerykanów pochodzenia japońskiego i zamknięciu ich w obozach do końca II wojny światowej, kierował się wyłącznie pogłoską, że Amerykanie pochodzenia japońskiego zamierzają sabotować działania wojenne Stanów Zjednoczonych. Ani wówczas, ani później nie było żadnych dowodów, które by potwierdzały prawdziwość tej pogłoski. Generał John DeVitt, dowódca sił amerykańskich na Zachodnim Wybrzeżu, przyznał, że służby wojskowe nie dysponowały żadnymi dowodami sabotażu lub zdrady przeciwko choćby jednemu obywatelowi amerykańskiemu pochodzenia japońskiego. „Sam fakt, że dotąd nie było żadnego sabotażu – powiedział DeVitt – stanowi niepokojące potwierdzenie naszych przypuszczeń, że takie działania zostaną podjęte”[20].

Wybór Ingrid, mercedes Nicka i kajak Elliota

Teoria dysonansu poznawczego wyjaśniła dużo więcej niż tylko racjonalne twierdzenie, że ludzie przetwarzają informacje w sposób nieracjonalny. Pokazała też, dlaczego są równie tendencyjni już po podjęciu ważnej decyzji[21]. W znakomitej książce Na tropie szczęścia psycholog społeczny Dan Gilbert zastanawia się, jak zakończyłaby się historia przedstawiona w Casablance, gdyby Ingrid Bergman nie podjęła szlachetnej decyzji o powrocie do swego walczącego z nazistami męża, lecz została w Maroku z Humphreyem Bogartem[22]. Czy, jak przekonuje ją Bogart w rozdzierającej scenie pożegnania, żałowałaby tego – „może nie dziś, nie jutro, ale wkrótce – i to przez całe życie”? A może do końca życia żałowała rozstania z Bogartem? Gilbert przedstawia liczne dowody na to, że odpowiedź na oba pytania brzmi: „Nie”. W długiej perspektywie czasowej każda z tych decyzji uczyniłaby bohaterkę szczęśliwą. Bogart był niezwykle przekonujący, ale nie miał racji, a teoria dysonansu wyjaśnia, dlaczego – Ingrid znalazłaby uzasadnienie każdej z tych decyzji, a także powody do zadowolenia z tego, że nie wybrała drugiej możliwości.

Po podjęciu decyzji dysponujemy rozmaitymi narzędziami, aby utwierdzić się w przekonaniu, że dokonaliśmy dobrego wyboru. Kiedy nasz skromny przyjaciel Nick pod wpływem nagłego impulsu sprzedał swoją ośmioletnią hondę civic i kupił nowego, „wypasionego” mercedesa, zaczął zachowywać się osobliwie (jak na Nicka). Krytykował auta swoich znajomych, mówiąc na przykład: „Najwyższa pora sprzedać tego grata. Nie sądzisz, że zasługujesz na przyjemność prowadzenia dobrego samochodu?”, albo: „Wiesz, to naprawdę niebezpieczne jeździć małymi samochodami. Gdybyś miał wypadek, mógłbyś zginąć. Czy twoje życie nie jest warte dodatkowych kilku tysięcy dolców? Nie masz pojęcia, o ile jestem spokojniejszy, kiedy wiem, że moja rodzina jest bezpieczna, ponieważ jeżdżę solidnym autem”.

Może Nick po prostu połknął bakcyla bezpieczeństwa i doszedł do wniosku – chłodno i racjonalnie – że byłoby wspaniale, gdyby wszyscy jeździli takimi samochodami, jak jego mercedes. Nam jednak wydaje się to mało prawdopodobne. Jego zachowanie – zarówno wydanie fortuny na luksusowe auto, jak i uporczywe przekonywanie przyjaciół, że powinni zrobić to samo – było tak bardzo nie w jego stylu, że wzbudziło w nas podejrzenie, iż Nick usiłuje złagodzić dysonans, jakiego musiał doświadczać po tym, jak wydał sporą część swoich życiowych oszczędności na coś, o czym jeszcze niedawno powiedziałby: „To tylko samochód”. Warto dodać, że Nick robił to wszystko w czasie, gdy jego dzieci miały właśnie rozpocząć studia w college’u, co wiązało się z poważnymi wydatkami. Nasz przyjaciel zaczął więc wymyślać argumenty, aby uzasadnić swoją decyzję: „Mercedes to wspaniałe auto; przez całe życie ciężko pracowałem i zasłużyłem na taki wóz; poza tym on jest taki bezpieczny”. Gdyby zdołał przekonać jednego ze swoich skąpych znajomych do zakupu równie luksusowego samochodu, to poczułby się podwójnie usprawiedliwiony. Podobnie jak neofici pani Keech, Nick zaczął nawracać innych.

Odczuwaną przez Nicka potrzebę zredukowania dysonansu (podobnie jak w wypadku bohaterki granej przez Ingrid Bergman w Casablance) wzmagała nieodwracalność podjętej decyzji – nie mógł się z niej wycofać bez utraty mnóstwa pieniędzy. Interesujących danych empirycznych świadczących o silnym wpływie nieodwracalności dostarczyło pomysłowe badanie dotyczące gimnastyki umysłowej uprawianej przez ludzi obstawiających konie podczas wyścigów. Tor wyścigów konnych to idealne miejsce do badania nieodwracalności decyzji, ponieważ po zawarciu zakładu bukmacherskiego gracz nie może wrócić i powiedzieć miłemu panu w okienku, że zmienił zdanie. Autorzy wspomnianego badania po prostu zagadywali ludzi, którzy stali w kolejce, żeby postawić dwa dolary na wybranego konia, oraz tych, którzy właśnie odeszli od okienka. Badacze pytali każdą z tych osób, jak bardzo jest pewna tego, że koń, którego obstawiła, wygra wyścig. Ludzie, którzy już postawili pieniądze na konkretnego konia, byli dużo bardziej pewni trafności swoich wyborów niż osoby czekające w kolejce do okienka[23]. A przecież jedyna różnica polegała na ostateczności zawartego zakładu. Ludzie utwierdzają się w przekonaniu, że postąpili słusznie, jeśli nie mogą się wycofać z podjętej decyzji.

Można dostrzec natychmiastową korzyść wynikającą ze zrozumienia, jak działa dysonans poznawczy – nie słuchajmy Nicka. Im bardziej kosztowna jest dana decyzja – w kategoriach czasu, pieniędzy, wysiłku czy niedogodności, jakie się z nią wiążą – oraz im bardziej nieodwracalne są jej następstwa, tym ostrzejszy dysonans i tym silniejsza potrzeba złagodzenia nieprzyjemnego napięcia poprzez wyolbrzymianie dobrych stron dokonanego wyboru. Dlatego kiedy przymierzasz się do dużego zakupu lub do podjęcia ważnej decyzji – jaki kupić samochód lub komputer, czy poddać się operacji plastycznej albo czy zapisać się na kosztowny kurs samopomocy psychologicznej – nie pytaj o radę kogoś, kto właśnie to zrobił. Taka osoba będzie miała silną motywację do tego, aby Cię przekonać, że powinieneś pójść w jej ślady. Zapytaj kogoś, kto poświęcił dwanaście lat i wydał pięćdziesiąt tysięcy dolarów na konkretną terapię, czy terapeuta naprawdę mu pomógł, a niemal na pewno odpowie: „Doktor Weltschmerz jest wspaniały! Gdyby nie on, nigdy nie znalazłbym prawdziwej miłości [nie dostał nowej pracy, nie zrzucił zbędnych kilogramów]”. Po tym jak zainwestował w tę terapię mnóstwo czasu i pieniędzy, nie może przecież powiedzieć: „Owszem, chodziłem do doktora Weltschmerza przez dwanaście lat i mówię ci, to była strata czasu i pieniędzy”. Jeśli potrzebujesz rady w sprawie tego, jaki produkt kupić, zapytaj kogoś, kto nadal zbiera informacje i wciąż jeszcze ma otwartą głowę. Jeżeli chcesz się dowiedzieć, czy dany program terapeutyczny może Ci pomóc, nie polegaj na relacjach osób, które w nim uczestniczyły. Sięgnij po dane pochodzące z kontrolowanych badań eksperymentalnych.

Zjawisko samousprawiedliwiania jest dostatecznie złożone, kiedy występuje po dokonaniu przez nas świadomego wyboru, ale w takiej sytuacji przynajmniej wiemy, że możemy się go spodziewać. Jednak proces ten następuje także po działaniach, które podejmujemy z nieuświadomionych pobudek – kiedy nie mamy pojęcia, dlaczego obstajemy przy jakimś przekonaniu albo uparcie trwamy przy jakimś zwyczaju, ale jesteśmy zbyt dumni, żeby się do tego przyznać. We wprowadzeniu opisaliśmy obyczaj sudańskich plemion Dinka i Nuer, których członkowie usuwają swoim dzieciom część stałych przednich zębów. Zabieg ten jest niezwykle bolesny, a przeprowadza się go przy użyciu haczyka do łowienia ryb. Antropolodzy przypuszczają, że źródła tej tradycji tkwią w epidemii szczękościsku – brak przednich zębów umożliwiał chorym przyjmowanie pokarmów. Jeżeli jednak ta groźna dolegliwość rzeczywiście była przyczyną pojawienia się zwyczaju usuwania dzieciom zębów, to dlaczego członkowie obu plemion nadal go praktykują, mimo że niebezpieczeństwo dawno minęło?

Praktyka, która obserwatorowi z zewnątrz wydaje się zupełnie niezrozumiała, może nabrać sensu, jeśli spojrzymy na nią przez pryzmat teorii dysonansu. Podczas epidemii członkowie obu plemion zaczęli usuwać przednie zęby wszystkim dzieciom. Dzięki temu gdyby któreś z nich zachorowało na tężec, dorośli mogliby je karmić przez lukę w uzębieniu. Jednak wyrwanie dzieciom zębów z pewnością było dla ich opiekunów nieprzyjemnym przeżyciem, zwłaszcza że wiedzieli, iż tylko część dzieci zapadnie na tę groźną chorobę. Żeby lepiej uzasadnić swoje postępowanie – wobec dzieci i we własnych oczach – musieli potwierdzić słuszność podjętej decyzji poprzez wskazanie (już po fakcie) dodatkowych korzyści, jakie pociąga za sobą zabieg usunięcia zębów. Mogli na przykład przekonać samych siebie, że brak przednich zębów ma pewną wartość estetyczną – zapadnięte policzki wyglądają naprawdę atrakcyjnie – a nawet przekształcić ów bolesny zabieg w jeden z rytów przejścia, symboliczny obrzęd wejścia w dorosłe życie. Właśnie tak się stało. „Bez przednich zębów człowiek wygląda pięknie” – twierdzą Dinkowie i Nuerowie. „Ludzie, którzy mają wszystkie zęby, są brzydcy, wyglądają jak kanibale gotowi zjeść człowieka. Mężczyzna z pełnym uzębieniem wygląda jak osioł”. Brak zębów pociąga za sobą również inne korzyści natury estetycznej: „Podoba nam się świszczący dźwięk, jaki wydajemy podczas mówienia”. Wreszcie, dorośli uspokajają przerażone dzieci słowami: „Ten rytuał jest oznaką dojrzałości”[24]. Pierwotne medyczne uzasadnienie owej praktyki już dawno poszło w niepamięć. Pozostało tylko psychologiczne samousprawiedliwianie.

Ludzie chcieliby wierzyć, że jako istoty inteligentne i racjonalne wiedzą, dlaczego dokonują takich, a nie innych wyborów, dlatego nie zawsze są zadowoleni, kiedy uświadamiamy im rzeczywiste przyczyny ich działań. Elliot przekonał się o tym na własnej skórze po zakończeniu opisanego wcześniej eksperymentu dotyczącego oddziaływania procedury inicjacji. „Po zakończeniu badania – wspomina – szczegółowo wyjaśniłem każdej z badanych studentek przebieg eksperymentu i założenia teorii dysonansu. Chociaż wszystkie kobiety, które przeszły surową procedurę inicjacji, uznały tę hipotezę za interesującą i przyznały, że większość ludzi zachowałaby się w sposób zgodny z moimi przewidywaniami, to jednak każda z nich usilnie starała się mnie przekonać, że jej sympatia do grupy nie miała nic wspólnego ze stopniem trudności obrzędu inicjacji. Twierdziły, że grupa naprawdę im się spodobała – to wszystko. A jednak niemal wszystkie darzyły ją większą sympatią niż osoby, które przeszły łagodną procedurę inicjacji”.

Nikt nie jest wolny od potrzeby złagodzenia dysonansu poznawczego – doświadczają jej nawet ludzie, którzy znają tę teorię na wylot. Elliot opowiada pewną historię: „Kiedy byłem młodym wykładowcą na Uniwersytecie Stanu Minnesota, oboje z żoną mieliśmy już dość życia w wynajmowanych mieszkaniach, więc postanowiliśmy kupić swój pierwszy dom. Znaleźliśmy tylko dwa godne uwagi domy pozostające w zasięgu naszych możliwości finansowych. Jeden z nich – starszy i urokliwy – znajdował się w pobliżu kampusu uniwersyteckiego. Bardzo mi się spodobał, ponieważ mieszkając w nim, mógłbym zapraszać do siebie studentów na spotkania naukowe, podawać im piwo i odgrywać rolę wyluzowanego profesora. Wadą tego domu było to, że był położony w dzielnicy przemysłowej, a co za tym idzie – nasze dzieci nie miałyby zbyt wiele miejsca na zabawę. Drugi dom znajdował się w nowej dzielnicy na przedmieściach. Był nowszy, ale niczym się nie wyróżniał. Od uniwersytetu dzieliło go trzydzieści minut jazdy samochodem, za to od najbliższego jeziora – zaledwie półtora kilometra. Przez kilka tygodni wahaliśmy się, który z nich wybrać, aż wreszcie zdecydowaliśmy się na dom na przedmieściach.

Wkrótce po przeprowadzce zauważyłem w gazecie ofertę sprzedaży używanego kajaka. Natychmiast go kupiłem, ku zdziwieniu mojej żony i dzieci. Kiedy pewnego mroźnego, ponurego styczniowego dnia wróciłem do domu z kajakiem przymocowanym do dachu samochodu, moja żona tylko rzuciła na niego okiem i roześmiała się. „Co cię tak rozbawiło?” – zapytałem, a ona odparła: „Zapytaj Leona Festingera!”. Oczywiście! Po zakupie domu na przedmieściach odczuwałem tak silny dysonans, że musiałem natychmiast zrobić coś, co potwierdziłoby słuszność tej decyzji. Udało mi się zapomnieć, że jest środek zimy i że upłynie wiele miesięcy, zanim lód na jeziorze stopnieje i można będzie pływać kajakiem. Jednak w jakimś sensie, nie zdając sobie z tego sprawy, mimo wszystko używałem tego kajaka. Chociaż czekał na wiosnę w garażu, przez całą zimę jego obecność poprawiała mi samopoczucie, utwierdzając mnie w przekonaniu, że podjęliśmy dobrą decyzję.

Spirala przemocy... i dobroci

Jesteś zestresowany? Na pewnej stronie internetowej dowiesz się, jak zrobić własną lalkę antystresową, którą można „rzucać, bić, deptać, a nawet dusić tak długo, aż rozładujemy całą frustrację”. Do „przepisu” na lalkę dołączono krótki wierszyk:

Kiedy jesteś wściekły, chcesz kopać, wrzeszczeć i bić,

Oto laleczka, z którą łatwiej będzie ci żyć,

Złap ją za nogi i wal mocno tak,

A potem ją wypatrosz, krzycząc: „Niech to szlag!”

Laleczka „Niech to szlag!” stanowi odzwierciedlenie jednego z najgłębiej zakorzenionych przekonań, powszechnych w naszej kulturze, wspieranego przez psychoanalityczną wiarę w zbawienne skutki katharsis. Rzuć lalką, walnij pięścią w worek treningowy, krzyknij na męża lub żonę, a poczujesz się lepiej. Tymczasem prowadzone od kilkudziesięciu lat badania eksperymentalne dowodzą, że jest zupełnie inaczej – po wyładowaniu negatywnych emocji w agresywny sposób ludzie często czują się jeszcze gorzej. Agresja powoduje u nich wzrost ciśnienia krwi i wzmaga odczuwaną złość[25].

Gwałtowne wyładowanie negatywnych emocji przynosi skutek odwrotny do zamierzonego zwłaszcza wtedy, gdy dopuszczamy się agresji bezpośrednio w stosunku do innej osoby, co jest zgodne z przewidywaniami teorii dysonansu poznawczego. Kiedy robimy coś, co wyrządza krzywdę drugiemu człowiekowi – ściągamy na niego kłopoty, znieważamy go albo brutalnie go odpychamy – pojawia się nowy ważny czynnik: potrzeba usprawiedliwienia tego postępku. Rozważmy przykład trzynastolatka, który wraz z grupą rówieśników znęca się nad Bogu ducha winnym słabszym kolegą. Chłopiec chce być częścią grupy, ale w głębi ducha jest przeciwny dręczeniu słabszego dziecka. Później odczuwa dysonans z powodu tego, co zrobił. „Jak ja, taki porządny chłopak – zastanawia się – mogłem być taki okrutny wobec tego miłego, niewinnego dzieciaka?”. Aby zredukować nieprzyjemne napięcie, będzie próbował przekonać sam siebie, że ofiara wcale nie jest taka miła ani niewinna, jak mogłoby się wydawać: „Straszny z niego głupek i beksa. Poza tym na pewno zachowałby się tak samo wobec mnie, gdyby miał okazję”. Kiedy chłopiec zaczyna zrzucać winę na ofiarę, wzrasta prawdopodobieństwo tego, że przy następnej sposobności będzie się nad nią znęcał z jeszcze większym okrucieństwem. Usprawiedliwienie pierwszego niegodziwego postępku przygotowuje grunt pod kolejne akty agresji. To dlatego hipoteza o katharsis jest błędna.

Pierwszy eksperyment, który tego dowiódł, zupełnie zaskoczył swojego autora. Michael Kahn, wówczas magistrant w Katedrze Psychologii Klinicznej na Harvardzie, zaprojektował pomysłowy eksperyment, który miał wykazać dobroczynne skutki katharsis. Podając się za laboranta, Kahn mierzył stopień pobudzenia fizjologicznego (przy użyciu wariografu) i ciśnienie krwi u studentów college’u (pojedynczo), rzekomo na potrzeby pewnego eksperymentu medycznego. Dokonując tych pomiarów, badacz udawał rozdrażnienie i poczynił kilka obraźliwych uwag pod adresem badanych studentów (a konkretnie – ich matek). Badani byli wściekli, o czym świadczył gwałtowny wzrost ciśnienia krwi. Studenci przydzieleni do warunku eksperymentalnego mogli wyładować złość poprzez poskarżenie się szefowi laboratorium. W ten sposób – jak sądzili – ściągnęli na badacza poważne problemy. Studenci z grupy kontrolnej nie mieli okazji do wyładowania złości.

Jako dobry freudysta Kahn był zdumiony wynikami swojego eksperymentu – katharsis okazała się wielką klapą! Osoby, które mogły dać upust swojej złości na Kahna, odczuwały wobec niego dużo silniejszą niechęć niż te, które nie miały takiej okazji. Ponadto wyładowanie złości spowodowało dalszy wzrost ciśnienia krwi, podczas gdy podwyższone ciśnienie studentów, którym nie umożliwiono ekspresji negatywnych emocji, szybko wróciło do normy[26]. Poszukując wyjaśnienia tych zaskakujących zależności, Kahn odkrył teorię dysonansu, która w tamtych czasach dopiero zaczynała wzbudzać zainteresowanie. Badacz zdał sobie sprawę, że teoria ta doskonale tłumaczy otrzymane przez niego wyniki. Ponieważ studenci z grupy eksperymentalnej sądzili, że ściągnęli na niego poważne kłopoty, musieli usprawiedliwić swoje postępowanie, przekonując siebie, że Kahn na to zasłużył, co wzmogło odczuwaną przez nich złość i spowodowało dalszy wzrost ciśnienia krwi.

Dzieci bardzo wcześnie uczą się usprawiedliwiać swoje agresywne zachowania. Uderzają młodszego brata, a kiedy ten zaczyna płakać, krzyczą: „To on zaczął! Należało mu się!”. Większość rodziców uważa takie dziecięce usprawiedliwienia za mało istotne i w wielu wypadkach rzeczywiście tak jest. Niczym zimny prysznic działa jednak świadomość, że ten sam mechanizm tkwi u podłoża zachowań band nastolatków, którzy znęcają się nad młodszymi dziećmi; pracodawców, którzy źle traktują swoich pracowników; kochanków, którzy ranią się nawzajem; policjantów, którzy nie przestają bić podejrzanego, mimo że ten już się poddał; tyranów, którzy prześladują członków mniejszości etnicznych; oraz żołnierzy, którzy dopuszczają się zbrodni przeciwko ludności cywilnej. We wszystkich tych wypadkach wytwarza się błędne koło – agresja prowadzi do samousprawiedliwiania, które z kolei wzmaga agresję. Fiodor Dostojewski doskonale rozumiał ów mechanizm. W Braciach Karamazow Fiodor Pawłowicz – ojciec tytułowych braci i wyjątkowy łajdak – wspomina, „jak to kiedyś, jeszcze dawniej, ktoś go raz zapytał: Za co pan nienawidzi tego a tego? Odpowiedział wtedy w przypływie błazeńskiego bezwstydu: A za to: on, co prawda, nic złego mi nie zrobił, ale za to ja zrobiłem mu ohydne świństwo, a jak tylko zrobiłem, zaraz go za to właśnie znienawidziłem”[27].

Na szczęście z teorii dysonansu wynika również, że nasze dobre uczynki mogą tworzyć spiralę życzliwości i współczucia – „błędne koło dobroci”. Kiedy robimy coś dobrego – zwłaszcza jeśli czynimy to dla kaprysu albo przez przypadek – zaczynamy spostrzegać osobę, której pomogliśmy, w lepszym świetle. Myśl, że oderwaliśmy się od swoich spraw, żeby wyświadczyć przysługę bliźniemu, jest niezgodna z negatywnymi uczuciami, jakie (być może) żywimy do tej osoby. Po zrobieniu dobrego uczynku zaczynamy zadawać sobie pytanie: „Czy zrobiłbym coś dobrego dla jakiegoś drania? W takim razie on nie może być takim draniem, za jakiego go uważałem. Tak naprawdę to całkiem fajny gość, więc powinienem mu odpuścić”.

Trafność tej hipotezy potwierdzają wyniki kilku eksperymentów. W jednym z nich studenci uczestniczyli w konkursie, w którym wygrywali sporą sumę pieniędzy. Po zakończeniu konkursu badacz zwrócił się do jednej trzeciej badanych i wyjaśnił, że przeprowadza ten eksperyment za własne pieniądze. Niestety brakuje mu środków, co może oznaczać, że będzie zmuszony przedwcześnie zakończyć badanie. Poprosił studentów: „Czy moglibyście wyświadczyć mi wielką przysługę i zwrócić pieniądze, które wygraliście?” (wszyscy badani spełnili jego prośbę). Drugą grupę studentów również poproszono o zwrot wygranej kwoty. Tym razem jednak uczyniła to sekretarka, wyjaśniając, że Wydziałowi Psychologii brakuje środków (i w tym wypadku wszyscy badani zgodzili się oddać pieniądze). Pozostałych uczestników tego eksperymentu nie poproszono o zwrot wygranej. Na zakończenie wszyscy badani wypełniali kwestionariusz, w którym mogli ocenić badacza. Studenci nakłonieni przez niego do wyświadczenia mu osobistej przysługi darzyli go największą sympatią – przekonali siebie, że badacz jest wyjątkowo porządnym gościem, który w pełni zasłużył na poświęcenie, na jakie się dla niego zdobyli. Inni również uważali go za miłego człowieka, ale nie wychwalali go tak, jak osoby, które wyświadczyły mu osobistą przysługę[28].

Chociaż badania nad błędnym kołem dobroci prowadzi się od niedawna, wydaje się, że jego istnienie odkrył już w XVIII wieku Benjamin Franklin – poważny badacz natury ludzkiej, miłośnik nauki i wytrawny polityk. Jako członek zgromadzenia ustawodawczego stanu Pensylwania, Franklin niepokoił się uporczywym sprzeciwem i jawną niechęcią jednego z pozostałych legislatorów. Postanowił zjednać sobie tego człowieka. Jak opisuje w swojej autobiografii, nie zrobił tego „drogą okazywania mu służalczych względów” czy też poprzez wyświadczenie temu mężczyźnie przysługi, ale przez nakłonienie go do wyświadczenia przysługi jemu samemu – do pożyczenia Franklinowi rzadkiej książki:

Przysłał mi ją natychmiast, ja zaś zwróciłem mu ją po niespełna tygodniu z nowym listem, w którym wypowiedziałem moją gorącą wdzięczność. Kiedy niebawem spotkaliśmy się w Izbie, przemówił do mnie (czego nigdy dotąd nie robił) i wdał się w nader uprzejmą rozmowę. Odtąd też okazywał zawsze gotowość dopomagania mi przy każdej sposobności i wkrótce bardzo zaprzyjaźniliśmy się, a przyjaźń ta trwała aż do jego śmierci. Wypadek ten potwierdził raz jeszcze prawdziwość starej maksymy, której dawno już nauczyłem się, a która głosi, że: „Ten, kto raz ci wyrządził przysługę, będzie bardziej skory oddać ci nową niż ktoś, komuś ty usłużył”[29].

Dysonans jest dokuczliwy w każdych okolicznościach, ale szczególną przykrość sprawia nam wtedy, gdy zagrożona jest istotna część naszego pojęcia Ja – zwykle w sytuacji, kiedy robimy coś, co jest sprzeczne z naszym obrazem własnej osoby[30]. Jeśli sportowiec albo aktor, którego podziwiasz, zostanie oskarżony o gwałt, molestowanie seksualne dziecka czy morderstwo, poczujesz bolesne ukłucie dysonansu. Im bardziej utożsamiasz się z tą osobą, tym większe będzie Twoje osobiste zaangażowanie, a co za tym idzie – tym silniejszego dysonansu będziesz doświadczać. Jednak odczuwany przez Ciebie dysonans byłby dużo bardziej dotkliwy, gdybyś Ty sam – uważając się za osobę prawą i uczciwą – popełnił jakieś przestępstwo. W końcu zawsze możesz obrazić się na gwiazdę, która zrobiła coś złego, i znaleźć sobie nowego bohatera. Gdybyś jednak postąpił wbrew własnym wartościom, doświadczałbyś znacznie dotkliwszego dysonansu, ponieważ mimo wszystko musiałbyś nadal ze sobą żyć.

Na ogół ludzie mają raczej pozytywne pojęcie Ja – spostrzegają siebie jako kompetentnych, moralnych i inteligentnych – dlatego ich wysiłki służące złagodzeniu dysonansu mają na celu ochronę pozytywnego obrazu własnej osoby[31]. Wyobraź sobie na przykład, jak nieznośny dysonans musieli odczuwać oddani uczniowie Marian Keech, kiedy nie spełniły się jej przepowiednie o końcu świata. Przekonanie: „Jestem człowiekiem inteligentnym”, zderzyło się z myślą: „Właśnie zrobiłem coś niewiarygodnie głupiego. Oddałem swój dom i cały majątek, a w dodatku rzuciłem pracę, bo uwierzyłem jakiejś wariatce”. Żeby zredukować ów dysonans, zwolennicy pani Keech mogli albo zmienić zdanie na temat własnej inteligencji, albo usprawiedliwić swój „niewiarygodnie głupi” postępek. To nierówna walka. Usprawiedliwienie wygrywa o trzy długości. Wierni uczniowie pani Marian Keech ocalili swoją wysoką samoocenę, dochodząc do wniosku, że nie zrobili niczego głupiego, a nawet więcej – dołączając do grupy, wykazali się niezwykłą mądrością, ponieważ ich wiara ocaliła świat od zagłady. Gdyby wszyscy byli równie mądrzy, poszliby w ich ślady. Gdzie jest ta zatłoczona ulica pełna przyszłych wyznawców?

Ten problem dotyczy nas wszystkich. Możemy czuć się rozbawieni, czytając o nich – głupcach, którzy gorąco wierzą w prawdziwość przepowiedni o końcu świata. Jednak jak wykazał politolog Philip Tetlock w swojej książce Expert Political Judgment: How Good Is It? How Can We Know? (Oceny ekspertów politycznych. W jakim stopniu są trafne? Skąd o tym wiemy?), nawet profesjonalni eksperci zajmujący się opracowywaniem prognoz gospodarczych i politycznych na ogół nie przewidują przyszłości bardziej trafnie niż my, zwykli ludzie, czy też – jeśli już o to chodzi – niż Marian Keech[32]. Setki badań wykazały, że przewidywania oparte na „osobistym doświadczeniu” bądź na „latach profesjonalnej praktyki” rzadko bywają bardziej trafne niż prognozy wynikające z prostego rachunku prawdopodobieństwa, w przeciwieństwie do przewidywań, które opierają się na danych aktuarialnych. Jednak pomyłka popełniona przez eksperta stanowi zagrożenie dla istoty jego tożsamości. Dlatego – jak przewiduje teoria dysonansu poznawczego – im bardziej sławny i pewny siebie jest dany specjalista, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że przyzna się do błędu. Tetlock wykazał, iż rzeczywiście tak jest. Eksperci redukują nieprzyjemny dysonans, jaki odczuwają, kiedy ich prognozy okazują się chybione, przekonując siebie i innych, że sprawy z pewnością potoczyłyby się zgodnie z ich przewidywaniami, „gdyby tylko” – gdyby nie zdarzyła się ta niewiarygodna katastrofa; gdyby istotne zdarzenia nastąpiły w innym momencie; gdyby tylko... bla, bla, bla.

Mechanizm redukcji dysonansu działa jak termostat, utrzymując naszą samoocenę na wysokim poziomie. To dlatego zwykle nie zauważamy własnych samousprawiedliwień – małych kłamstewek, dzięki którym jesteśmy nieświadomi swoich błędów i głupich decyzji. Ale teoria dysonansu odnosi się też do ludzi o niskiej samoocenie, tych, którzy uważają się za naiwniaków, oszustów czy nieudaczników. Oni wcale się nie dziwią, kiedy ich zachowania potwierdzają ów negatywny obraz własnej osoby. Kiedy ich przewidywania okazują się chybione, a grupa, do której dostali się ogromnym kosztem (przechodząc surową procedurę inicjacji) – beznadziejnie nudna, mówią tylko: „No tak, znowu coś schrzaniłem, to do mnie podobne”. Sprzedawca używanych samochodów, który uważa się za osobę nieuczciwą, nie odczuwa dysonansu, kiedy ukrywa przed potencjalnym nabywcą fatalną historię awarii auta, którego próbuje się pozbyć. Kobieta uważająca się za nieatrakcyjną nie doświadcza dysonansu, kiedy mężczyźni ją odrzucają. Oszust nie odczuwa nieprzyjemnego napięcia, kiedy wyłudza od schorowanego staruszka oszczędności całego życia.

Nasze przekonania dotyczące tego, kim jesteśmy, towarzyszą nam przez cały czas. Wszystko, co nas spotyka, interpretujemy przez pryzmat owych podstawowych przekonań. Kiedy zostają podważone – nawet przez jakieś pozytywne doświadczenie – odczuwamy dyskomfort. Świadomość potężnej mocy samousprawiedliwiania pomaga nam zrozumieć, dlaczego ludzie o niskiej samoocenie, a także osoby, które sądzą, że są nieudolne w jakiejś dziedzinie, nie promienieją radością, kiedy coś im się udaje; dlaczego – przeciwnie – często czują się jak oszuści. Jeśli kobieta uważająca się za nieatrakcyjną, pozna wspaniałego faceta, który zacznie poważnie o nią zabiegać, to przez chwilę będzie z tego zadowolona, ale przypływ dysonansu wkrótce zmąci to przyjemne uczucie: „Co on we mnie widzi?”. Jest mało prawdopodobne, że w takiej sytuacji kobieta pomyśli: „Jak miło – widocznie jestem bardziej atrakcyjna, niż sądziłam”. Będzie raczej skłonna przypuszczać: „Kiedy tylko odkryje, jaka jestem naprawdę, odejdzie”. Będzie musiała zapłacić wysoką cenę psychologiczną za przywrócenie zgodności.

I rzeczywiście, wyniki badań eksperymentalnych dowodzą, że ludzie odznaczający się niską samooceną lub brakiem wiary we własne możliwości odczuwają dyskomfort, kiedy odnoszą sukcesy niezgodne z swoim obrazem własnej osoby, i często uznają je za przypadek lub anomalię[33]. To dlatego wydają się nieznośnie uparci przyjaciołom i członkom rodziny, którzy starają się ich podnieść na duchu: „Przecież właśnie dostałeś Nagrodę Pulitzera w dziedzinie literatury! Czy to nie znaczy, że jesteś naprawdę dobry?”. „Tak, to miłe, ale to czysty przypadek. Zobaczysz, już nigdy nie napiszę ani jednego słowa”. Zatem samousprawiedliwianie nie ogranicza się do ochrony wysokiej samooceny – może także polegać na utrwalaniu niskiej samooceny, jeśli stanowi ona istotny element pojęcia Ja.

Piramida wyborów

Wyobraź sobie dwóch młodych ludzi bardzo podobnych pod względem postaw, zdolności i stanu zdrowia psychicznego. Obaj są raczej uczciwi i mają taki sam umiarkowanie negatywny stosunek do, dajmy na to, ściągania na egzaminach. Uważają, że nie należy tego robić, ale na świecie są gorsze przestępstwa. Obaj zdają właśnie ważny egzamin – od jego wyniku zależy, czy dostaną się na studia magisterskie. Mają pecha – nie znają odpowiedzi na jedno z najważniejszych pytań. Porażka wisi w powietrzu... Właśnie w tym momencie każdy z nich dostaje od losu szansę uniknięcia nieszczęścia poprzez przepisanie odpowiedzi od innego studenta. Obaj młodzieńcy walczą z pokusą. Po długiej chwili bolesnego napięcia jeden z nich ulega, a drugi opiera się pokusie. Ich decyzje są od siebie oddalone dosłownie o włos – każdy z nich mógł równie dobrze dokonać innego wyboru. Obaj zyskują coś ważnego, ale muszą za to zapłacić – jeden łamie zasady uczciwości, żeby zdobyć dobry stopień, a drugi rezygnuje z wysokiej oceny, aby pozostać człowiekiem uczciwym.

Co każdy z nich sądzi o ściąganiu tydzień po tym wydarzeniu? Obaj mieli wystarczająco dużo czasu, żeby uzasadnić swój wybór. Student, który uległ pokusie, dojdzie do wniosku, że ściąganie nie jest wielkim przestępstwem. Powie sobie: „Przecież wszyscy ściągają. To nic wielkiego. Poza tym naprawdę musiałem to zrobić dla swojej przyszłej kariery”. Natomiast ten, który oparł się pokusie, zacznie spostrzegać ściąganie jako dużo bardziej niemoralne niż dotychczas: „Ludzie, którzy ściągają, postępują haniebnie. Powinno się ich wyrzucać ze szkoły. Należy karać ich dla przykładu”.

W ciągu tygodnia, w którym u obu studentów zachodziły intensywne procesy samousprawiedliwiania, wydarzyły się dwie istotne rzeczy. Po pierwsze, młodzi ludzie bardzo się od siebie oddalili; po drugie, obaj zinternalizowali swoje przekonania i nabrali pewności, że zawsze tak myśleli[34]. To tak, jakby obaj wyruszyli ze szczytu piramidy – oddaleni od siebie zaledwie o parę milimetrów – ale do momentu, gdy w pełni uzasadnili swoje postępowanie, ześlizgnęli się aż do jej podnóża i teraz stoją na przeciwległych narożnikach podstawy piramidy. Student, który nie ściągał, uważa tego drugiego za całkowicie pozbawionego zasad moralnych, natomiast ten, który uległ pokusie, sądzi, że jego kolega jest beznadziejnie purytański. Ten proces pokazuje, dlaczego ludzie, którzy odczuwali silną pokusę, walczyli z nią i prawie jej ulegli, ale w ostatniej chwili zdołali się jej oprzeć, nabierają niechęci, a nawet pogardy dla osób, którym się to nie udało. Ludzie, którzy sami byli o włos od zamieszkania w domach ze szkła, pierwsi rzucają w nie kamieniami.

Metafora piramidy odnosi się do większości ważnych wyborów moralnych i decyzji życiowych. W miejsce ściągania na egzaminie możesz podstawić inne dylematy: rozpocząć przygodny romans (czy nie), spróbować nielegalnego narkotyku (czy nie), brać sterydy, żeby osiągać lepsze wyniki w sporcie (czy nie), zostać w trudnym małżeństwie (czy nie), podać jakieś nazwiska Komisji Izby Reprezentantów do Spraw Badania Działalności Antyamerykańskiej[35] (czy nie), skłamać, żeby ochronić swojego pracodawcę i posadę (czy nie), mieć dzieci (czy nie), robić karierę (czy zostać w domu i zajmować się dziećmi)? Jeżeli osoba stojąca na szczycie piramidy nie jest pewna swojej decyzji – jeśli obie możliwości mają swoje dobre i złe strony – to odczuwa palącą potrzebę uzasadnienia dokonanego wyboru. Jednak zanim dotrze do podnóża piramidy, jej mieszane uczucia ustąpią miejsca niezachwianej pewności, a ona sama oddali się o lata świetlne od kogoś, kto podjął inną decyzję.

Ten proces zaciera granicę, jaką chętnie wyznaczamy między „nami, porządnymi ludźmi” a „nimi, tymi złymi”. Stojąc na szczycie piramidy, często nie mamy do czynienia z biało−czarną decyzją typu „iść czy nie iść”, ale z niejednoznacznym wyborem o trudnych do przewidzenia konsekwencjach. Pierwsze kroki są moralnie wątpliwe i nie zawsze jesteśmy pewni, którą możliwość wybrać. Podejmujemy nie do końca przemyślaną, pozornie mało istotną decyzję, a później próbujemy ją uzasadnić, żeby pozbyć się wątpliwości. W ten sposób uruchamiamy samonapędzającą się spiralę – działanie, uzasadnienie, dalsze działanie – która wzmaga intensywność naszych postaw i poziom zaangażowania, a co za tym idzie – może zawieść nas daleko od naszych pierwotnych intencji lub zasad.

Taki proces z pewnością wystąpił u asystenta Richarda Nixona, Jeba Stuarta Magrudera, który był jednym z głównych uczestników spisku mającego na celu włamanie się do siedziby Krajowego Komitetu Partii Demokratycznej w kompleksie Watergate, a później ukrywał rolę Białego Domu w tym przedsięwzięciu oraz kłamał pod przysięgą, żeby ochronić siebie i pozostałych winnych. Kiedy zatrudniano Magrudera, doradca Nixona Bob Haldeman nie powiedział mu, że zdrada, oszustwo i łamanie prawa będą stanowiły istotny element jego pracy. Gdyby to zrobił, Magruder prawie na pewno nie przyjąłby tej posady. Jak to się stało, że skończył jako jeden z głównych uczestników afery Watergate? Łatwo powiedzieć po fakcie: „Powinien był wiedzieć” albo „Powinien się sprzeciwić za pierwszym razem, kiedy kazali mu zrobić coś niezgodnego z prawem”.

W swojej autobiografii Magruder opisuje swe pierwsze spotkanie z Bobem Haldemanem w San Clemente. Haldeman nie szczędził mu pochlebstw i mamił go pięknymi słówkami: „Tutaj pracuje się dla wyższych celów, a nie po to, żeby zarabiać pieniądze dla swojej firmy” – powiedział mu. „Tutaj rozwiązuje się problemy tego kraju i całego świata. Jeb, byłem z prezydentem tej nocy, kiedy pierwsi astronauci stanęli na Księżycu. (...) Jestem częścią historii, która tworzy się na naszych oczach”. Pod koniec dnia wypełnionego spotkaniami Haldeman i Magruder opuścili kompleks budynków rządowych, żeby udać się do domu prezydenta. Haldeman był wściekły, że jego wózek golfowy nie czeka na niego w ustalonym miejscu, i zmieszał swojego asystenta z błotem, grożąc, że go wyrzuci, skoro nie jest w stanie robić tego, co do niego należy. Magruder nie wierzył własnym uszom, zwłaszcza że był piękny wieczór, a od domu prezydenta dzieliło ich zaledwie kilka minut marszu. W pierwszej chwili Magruder uznał tyradę Haldemana za niegrzeczną i przesadną. Ponieważ jednak bardzo mu zależało na tej pracy, wkrótce zaczął usprawiedliwiać zachowanie Haldemana: „Po zaledwie kilku godzinach spędzonych w San Clemente uderzyła mnie doskonałość tamtejszego życia. (...) Komuś, kto od pewnego czasu żyje w takich warunkach, coś tak nieistotnego, jak brak wózka golfowego, może się wydawać poważnym afrontem”[36].

Tak oto przed kolacją, a nawet jeszcze przed tym, jak zaoferowano mu tę pracę, Magruder połknął haczyk. To był tylko niewielki pierwszy krok, ale właśnie wtedy, niczego nieświadomy, wszedł na drogę prowadzącą do Watergate. Kiedy znalazł się w Białym Domu, godził się na kolejne drobne kompromisy moralne, na jakie decydują się niemal wszyscy politycy, usprawiedliwiając to dobrem swojej partii. Później, kiedy Magruder i jego współpracownicy pracowali na rzecz reelekcji Nixona, na scenie pojawił się G. Gordon Liddy, zatrudniony przez prokuratora generalnego, generała Johna Mitchella, na stanowisku głównego doradcy Magrudera. Liddy był politycznym „zawodnikiem z dziką kartą”, kiepskim naśladowcą Jamesa Bonda. Jego pierwszy plan zapewnienia Nixonowi reelekcji polegał na wydaniu miliona dolarów na utworzenie „brygad ulicznych”, które zajmowałyby się brutalnym rozpędzaniem demonstracji; porywanie aktywistów, którzy mogliby zakłócić konwencję Partii Republikańskiej; wykorzystywanie luksusowych prostytutek do kuszenia, a następnie szantażowania przywódców Partii Demokratycznej; włamywanie się do biur Demokratów; oraz wykorzystywanie urządzeń monitorujących i podsłuchu telefonicznego przeciwko rzekomym wrogom Partii Republikańskiej.

Mitchell odrzucił najbardziej skrajne elementy tego planu. Uznał, że jest on zbyt kosztowny. Wtedy Liddy wysunął propozycję, żeby po prostu włamać się do biur władz Partii Demokratycznej w kompleksie Watergate i zainstalować w nich podsłuch telefoniczny. Tym razem Mitchell zatwierdził pomysł Liddy’ego, a wszyscy pozostali również przystali na jego propozycję. W jaki sposób usprawiedliwili działania sprzeczne z prawem? „Gdyby [Liddy] na samym początku przyszedł do nas i powiedział: „Mam plan – włamiemy się do biura Larry’ego O’Briena i założymy w nim podsłuch”, pewnie bez wahania odrzucilibyśmy jego pomysł” – napisał Magruder. „Ale on najpierw przyszedł do nas ze swoim rozbudowanym planem obejmującym luksusowe prostytutki, porwania, napady, sabotaż i podsłuchy, a my zaczęliśmy okrawać jego pomysł z poczuciem, że powinniśmy zostawić Liddy’emu choćby niewielką część – czuliśmy, że go potrzebujemy, i nie chcieliśmy odesłać go z niczym”. Wreszcie – dodał Magruder – plan Liddy’ego został przyjęty z powodu paranoicznej atmosfery panującej w Białym Domu: „Decyzje, które dzisiaj wydają się szalone, sprawiały wówczas wrażenie racjonalnych. (...) Przekroczyliśmy granicę, poza którą nie poprzestaje się na półśrodkach ani nie przestrzega dżentelmeńskich zasad”[37].