Biuro Przeczuć. Historia psychiatry, który chciał przewidzieć przyszłość - Sam Knight - ebook

Biuro Przeczuć. Historia psychiatry, który chciał przewidzieć przyszłość ebook

Sam Knight

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

21 października 1966 roku młodą nauczycielkę z przedmieść Londynu wyrwało ze snu silne przeczucie, że wkrótce wydarzy się coś strasznego. Godzinę później w walijskim Aberfan doszło do tragedii – na górnicze miasteczko osunęła się część hałdy węglowej, zabijając ponad sto czterdzieści osób, w większości dzieci. Wśród lekarzy, którzy pojawili się na miejscu, był psychiatra John Barker.

To on – dla jednych szarlatan, dla innych innowator łączący naukowe podejście z otwartością na ezoterykę – wpadł na pomysł niecodziennego badania: postanowił zebrać świadectwa osób, które w jakiś sposób przeczuły tragedię. By je odnaleźć, założył we współpracy z dziennikiem „The Evening Standard” Biuro Przeczuć, które z czasem przekształciło się w bazę danych zawierającą sny i wizje, mające posłużyć jako ostrzeżenia.

Sam Knight brawurowo opisuje historię Barkera, jego współpracowników i podopiecznych – „żywych sejsmografów”, „ludzkich sensorów katastrof”. Biuro Przeczuć to również fascynująca opowieść o meandrach nauki i tajemnicza podróż do najbardziej niepokojących zakątków ludzkiego umysłu.

„Olśniewająca lektura. Intrygująca i przesycona aurą tajemniczości. „Biuro Przeczuć” opowiada o grupie śmiałków, którzy w latach sześćdziesiątych usiłowali zrozumieć najbardziej nieprzeniknione kwestie związane z ludzką egzystencją. Sam Knight spokojnie i racjonalnie, z doskonałym wyczuciem tempa opowiada o tym niesłychanym projekcie skupionym na ludziach, którzy wydają się zdolni do przewidywania przyszłości – ze szczególnym uwzględnieniem nadchodzących katastrof. To reportaż, która wciąga i niepokoi – wybornie napisany i bardzo wnikliwy.” Patrick Radden Keefe

Sam Knight w „Biurze Przeczuć” dzięki niezwykłej wnikliwości i talentowi literackiemu porywa czytelników i zabiera ich w fascynującą i dogłębnie przemyślaną podróż po ukrytych zakamarkach ludzkiej świadomości. Przygotujcie się na zdumiewające odkrycia niemal na każdej stronie.” Robert Kolker

„Treściwa, smakowita, zabawna historia z nutą melancholii […]. Obserwacje Knighta są trafne i przenikliwe […], autor analizuje zgromadzony materiał od strony neurobiologii, rozważa naturę efektu placebo, a także rolę oczekiwań i samospełniających się przepowiedni […]. To świeży i wyrazisty reportaż.” Dwight Garner, „New York Times”

„Dająca do myślenia książka oparta na wnikliwych badaniach […]. Knight sonduje przestrzeń między przypadkowością a niezgłębioną tajemnicą zjawisk paranormalnych.” National Public Radio

„Elegancka i nieco ekscentryczna książka Knighta lśni jak żywe srebro. Autor nie marnuje słów i sprawnie zanurza się w tradycje myślenia o ludzkiej percepcji zdarzeń, czasie, strachu i śmierci.” „New York Times Book Review”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 250

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


W serii ukazały się ostatnio:

Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 3)

Marjorie Wallace Milczące bliźniaczki

Norman Lewis Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii (wyd. 2)

Jerzy Haszczyński Rzeźnia numer jeden i inne reportaże z Niemiec

Ed Vulliamy Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy (wyd. 2)

Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro (wyd. 2)

Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę (wyd. 2)

Tomasz Grzywaczewski Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej (wyd. 2)

Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 3)

Iza Klementowska Samotność Portugalczyka (wyd. 2)

Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce (wyd. 2)

Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 4)

John Vaillant Tygrys. Na tropie rosyjskiej bestii

Harley Rustad Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach

Bartek Sabela Wędrówka tusz

Jamie Bartlett Królowa kryptowaluty. Historia miliardowego cyberprzekrętu

Małgorzata Nocuń Miłość to cała moja wina. O kobietach z byłego Związku Radzieckiego

Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej (wyd. 2)

Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą

Tomáš Forró Gorączka złota. Jak upadała Wenezuela

Douglas Preston, Mario Spezi Potwór z Florencji. Śledztwo w sprawie seryjnego mordercy

Piotr Lipiński Wasilewska. Czarno-biała

Agnieszka Pikulicka-Wilczewska Nowy Uzbekistan

Taina Tervonen Grabarki. Długi cień wojny w Bośni

Kalina Błażejowska Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych

Katarzyna Kobylarczyk Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci

Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach (wyd. 2)

Anna Bikont Nigdy nie byłaś Żydówką. Sześć opowieści o dziewczynkach w ukryciu

Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 3)

Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 3)

Bartosz Żurawiecki Ojczyzna moralnie czysta. Początki HIV w Polsce

Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania (wyd. 2)

Amos Oz Na ziemi Izraela (wyd. 2)

Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce (wyd. 2)

W serii ukażą się m. in.:

Katarzyna Kobylarczyk Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty (wyd. 2)

Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 6)

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego The Premonitions Bureau. A True Story

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce dzięki uprzejmości Duncana Fairleya

Copyright © by Sam Knight, 2022

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2024

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Wilga, 2024

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Sandra Trela

Korekta Aneta Miklas / d2d.pl, Jadwiga Makowiec / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-831-2

Dla Polly

I

Szkoła muzyczna mieściła się w zwykłym szeregowcu przy jednej z głównych londyńskich tras wylotowych prowadzących na północ. Od frontu, podobnie jak u sąsiadów, dom miał elewację z tynku kamyczkowego, w oknach wisiały firanki, a pod wykuszowymi oknami rosły zadbane róże. Drzwi wejściowe zdobił łuk z czerwonych cegieł, a po ich lewej stronie wisiała czarna tablica ze złotymi literami o śmiałej różnorodności krojów:

Panna Lorna Middleton

Lekcje fortepianu i baletu

Carlton Terrace 69, New Cambridge Road

Mało kto mówił na nią Lorna. Nosiła imię Kathleen, podpisywała się zdrobnieniem Kathy lub Kay. Większość ludzi znała ją jako pannę Middleton. Drobnymi dłońmi pięknie grała na pianinie. Miała ciemne, falujące włosy, duże zęby i wyrazisty bostoński akcent, który w połączeniu z pewnym właściwym jej magnetyzmem czynił z niej obiekt sporej fascynacji w dzielnicy Edmonton, gdzie zamieszkała w latach powojennych. Na lekcje przyjmowała już trzy- i czterolatki. Wiele z tych dzieci zapamiętało ją na całe życie jako osobę niezwykłą.

Panna Middleton nigdy tak po prostu nie wchodziła do pokoju ani nie stała w miejscu. Zawsze była w ruchu i jakby pozowała. Twierdziła, że program jej szkoły ma wiele wspólnego z ofertą Trinity College, Guildhall School czy Royal Academy of Arts. Lecz przed każdą lekcją tańca musiała zwijać dywan w salonie i odsuwać krzesła, żeby zrobić miejsce dla sześciu dziewczynek i czasem jakiegoś chłopca, którzy ćwiczyli potem port de bras, trzymając się regału. Panna Middleton grała na pianinie zwrócona plecami do podopiecznych i czasem tylko obracała się ku nim na stołku. Meble dookoła były ciemne i dość wytworne. Pod oknem stała skórzana sofa z mosiężnymi ćwiekami, stanowiąca oznakę dziedziczonego majątku i niezbyt współgrająca z wiszącymi na ścianach tanimi reprodukcjami przedstawiającymi siedemnastowiecznych rojalistów i płochliwe osiemnastowieczne ślicznotki, jak również z kartką przyczepioną taśmą do witryny, zawierającą informacje o opuszczonych lekcjach i o zaległych opłatach. W przedpokoju czekała już następna grupka dzieci, które próbowały nie rzucać się w oczy drobnej, lecz zawziętej matce nauczycielki, pani Annie. Niegdyś była ona wielką pięknością, a wedle pogłosek przez pewien czas również paryską kurtyzaną.

Panna Middleton stworzyła zespół, który nazwała Merry Carltons. Kilka razy w roku przygotowywała z uczniami ambitne występy sceniczne, co przyprawiało ją o nerwicę. Jej matka szyła kostiumy, a ona sama szykowała czasem aż czterdzieścioro dzieci do pianistycznych popisów solowych, a także wspólnego przedstawienia, na przykład komedii muzycznej, która była jej wielką pasją. Podczas prób uczniowie wielokrotnie słyszeli, że panna Middleton sama dawniej tańczyła na scenie. W salonie walały się programy występów, z których starannie pousuwano daty: wycinek z gazety z okresu, gdy tańczyła w parku Boston Common na oczach pięćdziesięciotysięcznego tłumu, zdjęcie przedstawiające młodą kobietę w trakcie wykonywania grand jeté, podpisane przez „Bruna z Hollywood”.

Niczego nie mówiono wprost. Uczniowie panny Middleton mieli tylko niejasne poczucie obcowania z czymś wielkim, co nigdy się nie materializuje, oraz stopniowo narastające przekonanie, że ambicje ich nauczycielki są znacznie większe od ich własnych. Panna Middleton często żegnała się z nimi, gdy osiągali wiek nastoletni i zaczynali traktować lekcje mniej poważnie. Właściwie nie widywali jej nigdzie poza salonem w jej domu. Słyszeli plotki, że jej amerykański akcent może być udawany. Nauczycielka nie należała do osób, które można spotkać na lokalnym targowisku. Chociaż nie była stara (jej wieku zresztą nikt nie umiał określić), zdawało się oczywiste, że jej wielkie nadzieje należą już do przeszłości, a prawdziwe marzenia się nie spełniły.

Panna Middleton i Annie na występie zespołu Merry Carltons w londyńskiej dzielnicy Edmonton, lata 50.

Źródło: archiwum Christine Williams

Pod koniec życia panna Middleton spisała na maszynie listę wskazówek dotyczących nauki gry na fortepianie. Nie bardzo wiadomo, dla kogo były one przeznaczone. Zasada numer pięć skierowana jest do uczniów: „Nie graj ze słuchu”. Zasada numer siedem to raczej rada dla nauczycieli: „Jak najwcześniej warto wprowadzić oktawy”. Zasada numer dziewięć pozostaje pusta. Wiele innych punktów to nie tyle zasady, ile raczej obserwacje lub osobiste sugestie autorki.

12. Proszę grać jak najstaranniej i jak najlepiej, pamiętając, że nauczyciel może dostać migreny i stracić cierpliwość podobnie jak uczeń.

22. Historia o uczennicy, która ćwiczyła w rękawiczkach.

26. Nie należy wszystkiego w kółko powtarzać.

Pewnego zimowego dnia siedmioletnia Kathleen Middleton wróciła ze szkoły do domu na przerwę obiadową i patrzyła, jak matka smaży jajka na kuchence. „Nagle, gdzieś po dwóch minutach, jajko niespodziewanie się uniosło. Wzlatywało coraz wyżej, aż niemal dotknęło sufitu” – pisała panna Middleton we wspomnieniach wydanych własnym sumptem w roku 1989. Podekscytowana tym widokiem popędziła z powrotem do szkoły, żeby opowiedzieć o zdarzeniu rówieśnikom. „Gdy po raz tysięczny relacjonowałam tę historię, dzieciaki myślały, że chyba sama zaraz wzbiję się w chmury” – wspominała. Jej matka jednak się niepokoiła. Skonsultowała się z wróżką, która orzekła, że jajko wylatujące z patelni symbolizuje śmierć bliskiej osoby. Kilka tygodni później zmarła jedna z najlepszych przyjaciółek Annie, a ponieważ dopiero co wyszła za mąż, pochowano ją w sukni ślubnej.

„Nie potrafię określić, co tak naprawdę czułam ani co czuję teraz” – pisała panna Middleton. Przez resztę życia doświadczała rozmaitych przeczuć, objawiających się na różne sposoby. Swoje doznania porównywała z sytuacją, w której wie się, jak zapisać słowo na dyktandzie. Po prostu miała przed oczami nazwy i liczby. „Przyciąga mnie do tych zdarzeń coś w rodzaju blasku. Jakby świecąca żarówka”. W wieku jedenastu lat poczuła nagle nieodpartą chęć skontaktowania się ze swoim nauczycielem gry na fortepianie, młodym Niemcem, niedawno poddanym hospitalizacji z powodu rozstroju nerwowego. Gdy namówiła rodziców, żeby do niego zadzwonili, okazało się, że otruł się w swoim mieszkaniu. „Być może wchodziło tu w grę przeznaczenie i jego śmierć była nieunikniona – tłumaczyła sobie. – Lecz nie mogłam pozbyć się myśli, że gdybym zdołała się z nim skontaktować, może by do nas zaszedł na kolację i ewentualne problemy zostałyby omówione”. Kathleen była jedynaczką, a świat odbierała jako przewidywalny i czytelny. „Wszystko przebiegało dokładnie tak, jak się spodziewałam” – pisała do kuzynki. Matka prosiła ją, żeby przestała mówić, co się zdarzy.

Panna Middleton uważała dzieciństwo za najszczęśliwszy okres swojego życia. Chętnie wspominała zajmowany przez jej rodzinę „wielki dom o dwunastu pokojach” i chwilę, w której ojcu „zaproponowano posadę” w Ameryce. Prawda prezentowała się znacznie skromniej. Państwo Middletonowie byli Anglikami. Henry pochodził z zamożnej rodziny właścicieli zakładu meblarskiego, do której należało trzydzieści nieruchomości w dzielnicach Islington i Hackney w północnym Londynie. Annie pochodziła z Liverpoolu i miała czwórkę rodzeństwa. Poznali się w Paryżu, niedługo przed wybuchem I wojny światowej, a później popłynęli do Ameryki statkiem o nazwie Bohemia, w atmosferze skandalu (Annie pozostawiła we Francji malutkiego synka). W Bostonie, gdzie w roku 1914 urodziła się Kathleen, Henry pracował jako operator maszyn w zakładzie produkcji konserw słynącym z „diabelsko” pikantnej szynki. Mieszkali w dzielnicy Dorchester, na skraju miasta. Pod okiem matki Kathleen pobierała lekcje fortepianu, tańca i dykcji. Miała też rosyjską nauczycielkę baletu i poszła do nowoczesnej szkoły średniej, gdzie uczyła się projektować suknie oraz naprawiać radia i samochody. Jej przyjaciółka Gloria Gilbert zrobiła karierę w Hollywood, gdzie uchodziła za „ludzki bączek”, tak szybko umiała kręcić się w miejscu. Lecz ojciec Kathleen w końcu stracił pracę, więc w roku 1933 cała rodzina, trapiona długami, wsiadła na statek i ruszyła z powrotem przez Atlantyk.

Powrót do Anglii okazał się upokarzający. Przy Carlton Terrace mieszkali kuśnierze, papiernicy i stolarze, były to ciche przedmieścia bardzo odmienne od Paryża, Hollywood i miejsc zamieszkania pozostałych członków rodziny Middletonów. Pięćdziesięcioletni Henry znalazł pracę jako operator tokarki. Poziom ich życia znacznie się obniżył. Kathleen zdawała do szkoły tańca prowadzonej przy teatrze Sadler’s Wells, ale nie stać jej było na opłacenie wymaganego czesnego. Po wybuchu II wojny światowej pracowała jako instruktorka tańca w Princes Hall – klubie tanecznym zlokalizowanym w dzielnicy Palmers Green, około dwóch kilometrów od domu. Wieczorem przy świecach uczyła się grać na pianinie u starego organisty nazwiskiem E. A. Crusha, w którego domu szyby wyleciały z okien podczas nalotu bombowego.

Pewnej soboty w marcu 1941 roku panna Middleton szykowała się do pierwszego wieczornego wyjścia od czasu rozpoczęcia Blitzu poprzedniej jesieni. W Princes Hall organizowano tego dnia imprezę taneczną z okazji Dnia Świętego Patryka. Kathleen wiedziała, że zbierze się tam cały tłum jej znajomych. Co prawda nieco wcześniej słychać było syreny przeciwlotnicze oraz odległy pomruk spadających bomb, ale bardzo chciała iść. Właśnie miała wychodzić z domu, gdy zaszła do niej koleżanka. Zastanawiały się razem, czy taka eskapada jest bezpieczna, lecz panna Middleton uznała, że jednak pójdą.

Dopiero gdy już ruszyły, doznała czegoś, co później opisywała jako „przedziwne uczucie”. Ujęła koleżankę pod ramię i zawróciły do domu, gdzie spędziły wieczór, grając w karty z matką. Tymczasem o godzinie dwudziestej czterdzieści pięć nad dzielnicą Palmers Green niemiecki bombowiec został trafiony przez działo przeciwlotnicze i zrzucił cały swój potężny ładunek wybuchowy. W Princes Hall roiło się od tańczących. Pewna szesnastolatka imieniem Wyn siedziała ze znajomymi i patrzyła, jak przed nią kręcą się na parkiecie liczne pary, gdy nagle poczuła gwałtowny podmuch, a cała boczna ściana budynku się zawaliła. „Nic się wtedy nie słyszy. Właśnie wtedy spadła bomba – opowiadała w wywiadzie dla BBC. – Zrobiło się całkiem ciemno”. Wyn i jej znajomych udało się wyciągnąć spod gruzów. Rannych ułożono na chodniku. Tylko dwie osoby zginęły. Lecz nieco dalej na ulicy w samym środku eksplozji znalazł się trolejbus pełen ludzi. Wkrótce potem weszli do niego strażacy. Jeden z nich, George Walton, relacjonował, że zobaczył wówczas czterdziestu trzech martwych pasażerów – wciąż wyglądali tak, jakby stali lub siedzieli na swoich miejscach, czytali gazety i czekali na swój przystanek.

W okresie niemieckich nalotów przekonanie, że się ocalało dzięki przeczuciu, nie należało do rzadkości. Zawalone budynki i ciągłe ocieranie się o śmierć czyniły z miasta przestrzeń niesamowitą, w której czasem niełatwo było precyzyjnie określić, co jest rzeczywiste, a co stanowi jedynie wytwór ludzkiego umysłu. Podczas niemal conocnych nalotów bombowych londyńczycy szukali sensu i pocieszenia wszędzie, gdzie tylko mogli je znaleźć. Pewien ochotnik, który zajmował się wypatrywaniem bomb zapalających i gaszeniem pożarów, zauważył, że ilekroć czyści swoje kalosze, następuje potem bardzo trudna noc, zaprzestał więc tego zabiegu.

Wiosną 1942 roku organizacja Mass Observation, rejestrująca doświadczenia codziennego życia w Wielkiej Brytanii, przeprowadziła ankietę, w której pytano ludzi, czy wierzą w nadprzyrodzone moce. Okazało się, że około jednej czwartej respondentów wierzy w jakąś formę magii; mniej więcej taki sam odsetek wierzył w życie pozagrobowe. Wiele osób kwestionowało sens takiego pytania, twierdząc, że czasem trudno ustalić, co jest magiczne, a co po prostu wciąż jeszcze słabo rozumiemy. „Nie wiem, w którym miejscu przebiega granica między tym, co nadprzyrodzone, a tym, co podświadome” – stwierdził pięćdziesięciojednoletni nauczyciel z Barnet. Zjawiska jednoznacznie paranormalne, takie jak duchy czy ektoplazma, łatwo klasyfikowano jako nadprzyrodzone, lecz w Wielkiej Brytanii połowy XX wieku panowała znacznie mniejsza zgoda w kwestii na przykład telepatii czy innych powszechnych dość zjawisk, takich jak przeczucia – które zdawały się wskazywać na nieodkryte jeszcze właściwości fizyki i ludzkiego umysłu. Jedna z ankietowanych osób ujęła to następująco:

Czasem mam bardzo silne poczucie, że coś się stanie. Bez żadnego powodu po prostu coś wiem. Nieraz ma to jakieś logiczne podłoże, a nieraz wcale. Do niedawna nie zwracałam na to uwagi lub nie traktowałam tego poważnie, dopóki dana rzecz się nie zdarzyła. Teraz od razu to odnotowuję i mogę się przekonać, że rzeczywiście dzieje się to, czego się spodziewam.

Latem 1944 roku dość przewidywalne w swej grozie nocne naloty bombowe ustąpiły całkiem przypadkowym trafieniom tak zwanych bomb latających, czyli niemieckich pocisków manewrujących V1 i rakietowych V2, które mogły uderzyć o dowolnej porze dnia i nocy. Wielu londyńczyków o nerwach zszarganych trwającą od lat wojną przerażały one bardziej niż wszystko, czego wcześniej doświadczyli. Żeby wprowadzić dezorientację wśród niemieckich szpiegów oraz ekip wystrzeliwujących rakiety z terenów północnej Europy, w gazetach publikowano błędne dane na temat uderzeń, przez co tym trudniej było zrozumieć, co się właściwie dzieje. Ludzie spekulowali, które dzielnice miasta są bezpieczne, a które nie, czy rakiety lecą na określone cele i czy spadają grupami. „W czasie wojny nie bałam się, dopóki nie zaczęły nadlatywać rakiety” – mówiła w wywiadzie dla BBC Wyn, ta sama, którą wyciągnięto spod gruzów zawalonej sali tanecznej. Rakieta V2 kompletnie zniszczyła fabrykę odzieży wojskowej w dzielnicy Edmonton, niedaleko miejsc, gdzie mieszkały ona i panna Middleton. „Całe szczęście, że spadła nocą – relacjonowała Wyn. – Budynek został zrównany z ziemią”. W roku 1946 Roland Clarke, aktuariusz w przedsiębiorstwie ubezpieczeniowym Prudential, który w czasie wojny analizował dla wywiadu wojskowego uderzenia rakiet V1, opublikował jednostronicowy artykuł ukazujący, jak rozłożyły się one na terenie Londynu. Wykazał, że na wycinku o powierzchni stu czterdziestu czterech kilometrów kwadratowych w południowej części miasta, gdzie rakiety spadały mniej więcej równomiernie, uderzenia następowały w sposób niemal idealnie przypadkowy, wpisując się we wzór matematyczny zwany rozkładem Poissona, za pomocą którego w roku 1898 policzono, ilu pruskich żołnierzy zginęło wskutek przypadkowego kopnięcia przez konia.

W połowie lat sześćdziesiątych panna Middleton już niemal od ćwierćwiecza uczyła dzieci muzyki i baletu w swoim salonie. Jej rodzice, gdy byli już po siedemdziesiątce, odziedziczyli cztery domy w Holloway, dzielnicy robotniczej w północnym Londynie, a niedługo potem zmarli. Panna Middleton miała sporo kotów, które wciąż się rozmnażały. W pewnym momencie wprowadził się też niejaki Aleksander Bacciarelli, polski imigrant pracujący na poczcie, którego z panną Middleton łączyła w czasie wojny szczególna zażyłość. Towarzyszył jej już potem do końca życia, lecz nazywała go swoim lokatorem.

Przeczucia nadal wpływały na jej życie i zmieniały jego bieg. Po śmierci matki poszła za głosem intuicji, który słyszała, gdy była dziewczynką, mówiącym, że syn Annie, porzucony w niemowlęctwie, mieszka w pięknym domu nad rzeką gdzieś we Francji. W roku 1962 z pomocą amerykańskiej ambasady w Paryżu Kathleen odnalazła swojego przyrodniego brata Alexandra: mieszkał w starym domu na południowo-zachodnim krańcu miasteczka położonego nad rzeką Sarthe.

Panna Middleton nigdy nie pracowała jako medium ani nie zdawała się nadmiernie poruszona swoimi doznaniami. „Nie wiem, dlaczego ten akurat talent miałby uchodzić za bardziej przerażający niż na przykład zdolności matematyczne” – mówiła. Czasem pokazywała uczennicom szkice swoich najnowszych wizji, sporadycznie skarżyła się na nadmiar informacji. „Zdarzało jej się mówić: »Po prostu to wyłączam. Nie mam czasu, nie mam czasu« – wspomina Christine Williams, jej dawna uczennica. – Machała przy tym ręką”.

Apofenia to dostrzeganie wzorów tam, gdzie ich nie ma. Odnajdywanie sensu w zjawiskach go nieposiadających stanowi zgrabną definicję szaleństwa. (Terminu „apofenia” użył po raz pierwszy w roku 1958 niemiecki neurolog Klaus Conrad w pracy o wstępnych objawach schizofrenii). Niemniej znajdowanie związków między elementami tego, co widzimy, słyszymy lub śnimy, to zarazem definicja samego procesu myślenia, a dostrzeganie w fizyce komputerowej lub w tekście piosenki ukrytych wzorów, których nikt wcześniej nie dostrzegł (o ile jednak ktokolwiek inny też zdoła je dostrzec i poczuć), uznajemy za przejaw geniuszu. „Kto śni na jawie, postrzega wiele rzeczy, które umykają śniącemu tylko nocą – pisał w roku 1841 Edgar Allan Poe w opowiadaniu Eleonora. – W mglistych wizjach ukazują mu się przebłyski wieczności, a po przebudzeniu fantasta z rozkoszą uświadamia sobie, iż otarł się o próg wielkiej tajemnicy”[1]. Ponad sto lat później Barbara Brundage, pielęgniarka na oddziale psychiatrycznym w Minnesocie, w następujący sposób opisywała początki swoich własnych epizodów psychotycznych: „Wszystko wydaje mi się bardziej wyraziste i istotne, napływające bodźce są niemal nie do zniesienia. Wszystkie zdarzenia są ze sobą powiązane, nic nie dzieje się przypadkowo. Czuję się wtedy niesłychanie twórcza”.

Wieczorem 20 października 1966 roku pięćdziesięciodwuletnia panna Middleton postanowiła przenocować w jednym z domów odziedziczonych przez jej rodziców, stojącym przy Crescent Road w londyńskiej dzielnicy Hornsey. Spała w pustej sypialni na piętrze, lecz targał nią dziwny niepokój. Około szóstej rano dopadło ją dojmujące przeczucie. „Obudziłam się, dusząc się i krztusząc, zdawało mi się, że walą się na mnie ściany” – pisała niedługo potem. Wróciła do domu i opowiedziała o tym doznaniu swojemu lokatorowi, który właśnie skończył nocną zmianę. Aleksander Bacciarelli zauważył, że jest bardzo przybita. O ósmej rano panna Middleton pozwoliła się poczęstować herbatą, choć rzadko jej się zdarzało cokolwiek pić o tak wczesnej porze.

Nieco ponad godzinę później grupa robotników pracujących na ogromnej hałdzie węglowej zrobiła sobie przerwę na herbatę. Brygada miała lekką budkę z piecykiem węglowym, którą przenosiła ze sobą w kolejne miejsca na hałdzie. Był jesienny piątkowy ranek – słoneczny i bezwietrzny. Dolina kryła się pod warstwą mgły, ponad którą sterczał wysoki, kwadratowy komin kopalni Merthyr Vale. Od czasu I wojny światowej odpady wywożono stamtąd kolejką i składowano na zboczu góry Merthyr. Po torach wciągano na zbocze za pomocą liny po dziesięć wagoników zawierających popiół, odpady górnicze, resztki węgla, muł węglowy (czyli drobinki węgla wymieszane z wodą) oraz szlam (jeszcze mniejsze drobinki pozostałe po filtracji chemicznej). Gdy wagoniki wjeżdżały na szczyt zbocza, kierowano je dalej po oddzielnym torze ku poszczególnym hałdom, gdzie brygady robotników mocowały wagoniki do dźwigu, następnie zaś operator dźwigu wywracał je, wysypując zawartość na hałdę. Godzina za godziną, wagonik za wagonikiem, kolejne hałdy rosły, tworząc ciemne stożki, wysoko na zboczach nad doliną. Gdy któraś stawała się zbyt wielka lub pomału osypywała się na zbocze, inżynierowie z kopalni szukali miejsca na następną. Hałda numer siedem, na której tego ranka pracowała brygada, zaczęła powstawać wiosną 1958 roku, ponieważ pewien rolnik skarżył się, że jej poprzedniczka, hałda numer sześć, osuwa się już na jego pola. Miejsce wyznaczyli inżynier i kierownik kopalni, gdy pewnego dnia wybrali się bez mapy na spacer po górze Merthyr.

W roku 1963 odpady z hałdy numer siedem dwukrotnie się osunęły. W listopadzie owego roku utworzył się w niej krater o średnicy siedemdziesięciu metrów. Trzy lata później hałda wznosiła się już na ponad trzydzieści metrów ponad zbocze. Składało się na nią tak wiele odpadów węglowych, mułu i szlamu, że już dwie trzecie tej masy całkowicie by wypełniły katedrę Świętego Pawła w Londynie. Wielotygodniowe ulewne deszcze nasączyły wodą zbocze, na którym zalegały odpady. 21 października 1966 roku o wpół do ósmej rano, gdy robotnicy i operator dźwigu dotarli na szczyt hałdy, zauważyli, że przez noc jej powierzchnia obniżyła się o jakieś trzy metry. W powstałą dziurę zapadły się tory kolejki prowadzące ku krawędzi hałdy. Posłano na dół jednego z robotników, Daia Jonesa, żeby zdał raport z tych zmian. Na górze nie działała linia telefoniczna, ponieważ kabel skradziono. Operator dźwigu Gwyn Brown wycofał maszynę. Zanim około dziewiątej Dai Jones wrócił z brygadzistą Lesliem Daviesem, górna część hałdy osunęła się o kolejne trzy metry. Mężczyzn ten widok mocno zaniepokoił. Davies przekazał robotnikom wiadomość, że inżynierowie z kopalni w przyszłym tygodniu wyznaczą teren pod nową hałdę, tymczasem zaś prace na hałdzie numer siedem są zakończone. Zaproponował, żeby napili się herbaty, zanim brygada zacznie zabierać stamtąd dźwig i tory. Robotnicy wraz z brygadzistą skierowali się do swojej budki.

Gwyn Brown stał przy dźwigu i patrzył na dolinę, wciąż tonącą we mgle. Nie dawało się dostrzec ciasno stłoczonych segmentów mieszkalnych, kościołów ani sklepików w Aberfan. Ta walijska wioska leżała z dala od większych miejscowości, ale nie miała charakteru rolniczego ani długiej historii. Przed otwarciem kopalni było tam jedno gospodarstwo, a na polach pasły się owce. Rzeka Taff lśniła, płynąc spokojnie ku morzu. W XIX wieku do Aberfan zaczęli przyjeżdżać mężczyźni z Anglii, Irlandii i Włoch. Sprowadzali rodziny i stworzyli sobie miejsce do życia. Kopalnia towarzyszyła im zarówno podczas tłustych, jak i chudych lat. W roku 1934 miejscowa orkiestra jazzowa otrzymała nagrodę w ogólnokrajowym konkursie, który odbywał się w Pałacu Kryształowym w Londynie.

Gdy Gwyn Brown spoglądał w dół, hałda nagle się uniosła. Nie rozumiał, co się dzieje. „Na początku pomału falowała – relacjonował później. – Myślałem, że mam zwidy. A potem podniosła się naprawdę szybko, z ogromną prędkością”. Znacznie niżej, u podstaw hałdy, tysiące ton odpadów przybrały postać płynną i nagle runęły w dół. Ze wzgórza wydobyła się ciemna, połyskująca fala, która spłynęła w dolinę, zabierając ze sobą resztę hałdy. „To tak, jakby wyłoniło się z zagłębienia i przemieniło w falę, tylko tak potrafię to opisać – mówił Brown. – I spłynęło w dół po zboczu… w stronę wioski… w tę mgłę”. Operator dźwigu krzyknął, wzywając pozostałych. Wypadli ze swojej budki, zobaczyli, co się dzieje, i popędzili po zboczu, podnosząc alarm. Drogę zagradzały im powalone drzewa, przewrócone wagoniki, odpady górnicze i szlam. Hałas był niesamowity. Mężczyźni widywali wcześniej hałdy osunięte o jakieś trzysta metrów. Ale tu mieli do czynienia z prawdziwą lawiną. Mieszkańcy Aberfan porównywali potem ryk osuwającego się materiału do huku lecącego nisko odrzutowca lub grzmiących pomruków burzy.

Osuwisko zasypało żywopłoty, owce, bydło i gospodarstwo wraz z trzema osobami. Ulicą najbardziej wysuniętą na zachód była Moy Road. Stały przy niej dwie szkoły: podstawówka (Pantglas Junior School) i szkoła średnia (Pantglas County Secondary School). W tej pierwszej lekcje zaczynały się o dziewiątej, w drugiej o wpół do dziesiątej. Fala dosięgła obu budynków o dziewiątej piętnaście. Całkowicie pokryła szkołę podstawową, pełną dzieci, które właśnie zgłaszały obecność na lekcji, sprawdzały deszczomierz, literowały słowa, opłacały posiłki, oddawały sprawozdania z Dnia Sportu lub zabierały się do rysowania. Mury budynku runęły, gdy uderzyła w nie masa odpadów niosąca również głazy i wagoniki. Tylna ściana szkoły została zmieciona i przykryta ciemną breją o wysokości dziewięciu metrów. Z usypiska wystawały jedynie szczyty dachu. Szkoła średnia ucierpiała tylko częściowo. Czternastoletni Howard Rees zmierzał właśnie na lekcje i dostrzegł nadciągającą w jego stronę falę błota, która pochłonęła stary nasyp kolejowy ponad wioską i „przesuwała się w stronę miasteczka z prędkością samochodu”, a po chwili zmiażdżyła jego trzech kolegów siedzących na murku. Zagarnęła też osiem pobliskich domów. Miejscowy fryzjer George Williams widział, jak w segmentach przy Moy Road trzaskają drzwi i okna. W powietrzu latały cegły. Fryzjera przygniótł i unieruchomił płat blachy falistej. Gdy ryk ustał, nastała cisza; Williams porównał ją do tej, która zapada po wyłączeniu radia. „Nie dawało się słyszeć ani ptaka, ani dziecka” – relacjonował. Pierwszy telefon alarmowy, z pobliskiego pubu Mackintosh Hotel, zarejestrowano o dziewiątej dwadzieścia pięć. W ciągu dwudziestu minut na miejscu zjawili się górnicy. Pędzili prosto z kopalni, z twarzami usmarowanymi węglem, w kaskach z latarkami. Ekipy ratunkowe brodziły po kolana w wodzie spływającej z roztrzaskanych rur. W osuwisku zginęły sto czterdzieści cztery osoby, w tym sto szesnaścioro dzieci, przeważnie w wieku od siedmiu do dziesięciu lat.

W telewizji BBC o katastrofie w Aberfan poinformowano po raz pierwszy w wiadomościach o dziesiątej trzydzieści. W kolejnym wydaniu, o trzynastej (wtedy o katastrofie dowiedział się premier Harold Wilson), podano liczbę dwudziestu sześciu ofiar. Do tego czasu w Aberfan, leżącym tuż przy trasie przelotowej ze stolicy Walii, Cardiff, do położonego pośród wzgórz miasta Merthyr Tydfil, tłoczyły się już liczne pojazdy dziennikarzy, karetki, furgonetki bufetowe i ciężki sprzęt do robót ziemnych. Z pobliskich kopalni przysłano koparki, spycharki i ciężarówki do usuwania rumowiska, ale ponieważ boisko szkolne było trudno dostępne, a w czarnej brei mogli znajdować się żywi ludzie, niemal wszystkie prace poszukiwawcze wykonywano ręcznie. Przy każdym podejrzeniu, że kogoś znaleziono, dmuchano w gwizdek i zapadała cisza. Po godzinie jedenastej rano nie wyciągnięto już nikogo żywego. Znaleziono martwą dziewczynkę z jabłkiem w ręku, chłopca trzymającego czteropensówkę. Jedno z dzieci miało w kieszeni złożony akt urodzenia. Część ciał uległa koszmarnej deformacji. Ludzi ogarnęła szalona potrzeba zrobienia czegokolwiek, co mogłoby ograniczyć straty. Każdy chciał się na coś przydać, lecz brakowało takich możliwości. W szpitalu w Merthyr Tydfil stały kolejki chętnych do oddania krwi, choć nie zgłaszano na nią zapotrzebowania. Centrala telefoniczna kopalni była przeciążona ciągłymi propozycjami dotyczącymi różnych form pomocy, przez co nie dawało się nigdzie dodzwonić. Na miejsce katastrofy pospieszyły tysiące ochotników pragnących pomóc w odkopywaniu ofiar. Poszukiwacze ranili się, krew mieszała się z czarnym błotem. Na hałdę wchodzili gapie, przez co odpady dalej się osuwały, a oczyszczanie terenu się wydłużało. Pewien kierowca spycharki zasnął w trakcie pracy. Na wzgórzach nad wioską górnicy i inżynierowie starali się zabezpieczyć pozostałą część hałdy numer siedem workami napełnionymi wszechobecną breją. W pobliżu szkoły kręciło się około setki ratowników medycznych, którzy mieli wolne, ale nie chcieli wracać do domu. Po południu latarnie uliczne wyposażono w mocniejsze żarówki, ustawiono reflektory i kopano dalej. Zapadła noc, zrobiło się zimno. Na miejsce przyjechał z krótką wizytą premier, potem zaś, o trzeciej w nocy, zjawił się lord Snowdon, szwagier królowej, z walizeczką i łopatą. Zabrano go do Bethania Chapel – największego kościoła w wiosce, gdzie ciała układano na ławkach z ciemnego drewna oznaczonych kredą: M (male) – mężczyźni, F (female) – kobiety, J (juvenile) – dzieci. Przed budynkiem czekało w kolejce około pięćdziesiątki rodziców, głównie ojców, mających zidentyfikować zwłoki.

W sobotni poranek na niebie kłębiły się chmury. Zanosiło się na deszcz. Większość mieszkańców wioski spała może godzinę albo dwie. „Wszystko dookoła było szare – pisano w gazecie »Merthyr Express«. – Twarze ze zmęczenia i udręki, domy i drogi od błota sączącego się z hałd”. Zaprowadzono nieco porządku, utracono wiele nadziei, wciąż jednak, tak jak dzień wcześniej, działano z szaleńczą energią. Na drogach stała w kolejce setka ciężarówek czekających na ładunek do wywiezienia. W ciągu ostatniej doby cały świat dowiedział się o istnieniu walijskiej wioski o nazwie Aberfan – miejsca, gdzie dzieci zostały pogrzebane żywcem pod górą odpadów węglowych usypanych przez ich ojców. Wolontariusze z Czerwonego Krzyża rozdali między innymi dziesięć tysięcy papierosów. Brytyjska organizacja zajmująca się ochroną zwierząt wysłała na miejsce furgonetkę i pięciu pracowników, którzy chodzili po domach, by sprawdzić, czy zwierzęta nie ucierpiały w wyniku zamieszania i nie wymagają szczególnej opieki (jak się okazało, takie problemy nie występowały). Jeśli na miejscu katastrofy coś było potrzebne, natychmiast przysyłano tego ogromne ilości. Na wieść, że brakuje rękawic, dostarczono sześć tysięcy par. Gdy policja zgłosiła zapotrzebowanie na spycharkę o nazwie „955 Shovel” [Łopata 955], omyłkowo przysłano dziewięćset pięćdziesiąt pięć łopat. Przed kopalnię zajeżdżały nieoczekiwanie ciężarówki pełne konserw, koszul i owoców. W wielu miejscach piętrzyły się zapasy gumy do żucia, mydła, zup i butelek brandy.

Dostępu do miejsca katastrofy broniła policyjna blokada, ale niemal każdej osobie w mundurze lub dość poważnie wyglądającym samochodzie udawało się ją pokonać. Rankiem 22 października do wioski zajechał ciemnozielony ford zephyr. Za kierownicą siedział wysoki, barczysty mężczyzna w garniturze i pod krawatem. Był to John Barker, czterdziestodwuletni psychiatra pasjonujący się nietypowymi stanami umysłu. Kilka lat wcześniej zmagał się ze znaczną nadwagą, zaczął więc ćwiczyć i stosować dietę opartą na sucharach, dzięki czemu obecnie ubrania nieco na nim wisiały i zdawał się starszy niż w rzeczywistości. Miał podkrążone oczy, mięsiste wargi i ciemne włosy, które zaczesywał na czoło. Był starszym specjalistą w szpitalu psychiatrycznym Shelton na obrzeżach miasta Shrewsbury, oddalonego od Aberfan o jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów na północny wschód, ale leżącego już po drugiej stronie granicy Walii z Anglią. W owym czasie pracował właśnie nad książką, w której dociekał, czy można umrzeć z przerażenia.

W pierwszych relacjach z Aberfan podawano informacje o chłopcu, który zdołał uciec z budynku szkoły bez szwanku, lecz potem zmarł z powodu wstrząsu psychicznego. Psychiatra chciał to sprawdzić, ale na miejscu zdał sobie sprawę, że zjawił się zbyt wcześnie. Wciąż jeszcze odkopywano ciała. „Szybko zrozumiałem, że niezręcznie byłoby w tej sytuacji o niego pytać” – pisał potem. Przeraził się tym, co zobaczył. Sam miał żonę i troje małych dzieci. Na widok spustoszenia robiło mu się niedobrze. Przypominały mu się niemieckie naloty, które przeżył jako nastolatek, dorastając w południowym Londynie, ale tragedia w Aberfan zdawała się jeszcze bardziej wstrząsająca, ze względu na ogromną liczbę ofiar w jednym miejscu, w dodatku tak małych. „Na ulicy stali rodzice zasypanych dzieci, z wyrazem oszołomienia i beznadziei na twarzach. Wielu wciąż płakało. Nie spotkałem tam niemal nikogo, kto by nie stracił kogoś bliskiego”.

Łatwo było namierzyć gapiów i osoby postronne, które przyjechały do Aberfan bez ważnego powodu. Ludzie krzyczeli na policjantów stojących z boku i pijących herbatę. Ktoś rzucił puszką po tytoniu w fotografa i zbił mu lampę w aparacie. W ciągu dnia zaczęło mżyć, setki osób przekopujących rumowisko przemokły, a ulice, i tak już pokryte odpadami, zalewało błoto. Pojawiły się obawy, że hałda może się znów osunąć i spowodować dalsze nieszczęścia. W wiosce panowało potworne napięcie. Punkty pierwszej pomocy przeniosły się do miejsc bardziej oddalonych od zbocza. Przygotowano klakson, który w razie niebezpieczeństwa miał dać sygnał ostrzegawczy.

John Barker mógł po prostu wsiąść w samochód i odjechać, ale tak nie zrobił. Od dawna interesowały go tematy makabryczne i niesamowite. Na pierwszy rzut oka był zwyczajnym psychiatrą. Studiował w Cambridge i w szkole medycznej Uniwersytetu Londyńskiego. Ubolewał jednak nad ograniczeniami swojej dziedziny. Wierzył, że „nowy wymiar” psychiatrii tylko czeka na włączenie go w naukę głównego nurtu, o ile da się przekonać lekarzy, żeby zajęli się zagadnieniami i schorzeniami kojarzonymi przeważnie z medycyną alternatywną i szarlatanerią. Barker należał do brytyjskiego Towarzystwa Badań Parapsychologicznych (Society for Psychical Research), które założono w 1882 roku w celu śledzenia zjawisk paranormalnych. W ostatnich latach przed katastrofą w Aberfan jego członkowie interesowali się problematyką przeczuć, czyli sytuacji, gdy ktoś wie, co się zdarzy, zanim to faktycznie nastąpi. Barker był nowoczesnym lekarzem, a w owych ezoterycznych dociekaniach kierował się podejściem, które opisywał jako „świadomy racjonalizm”. Swoje badania prowadził niejako mimowolnie, jakby władała nim potężna i głęboka siła. W kluczowych momentach życia, gdy mierzył się z jakąś barierą lub ostrzeżeniem, parł dalej, nieustępliwie.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Edgar Allan Poe, Opowiadania prawie wszystkie, przeł. Sławomir Studniarz, Warszawa: Marginesy, 2021, s. 34.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2024

Wydanie I