Biebrza. Opowieści o rzece, mokradłach, olsach i grądzikach, leśnych duktach i wspaniałej Carskiej Drodze, a także o życiu zwierząt i biebrzniętych ludzi na bagnie, które wciąga tak, że już nie pójdziesz dalej - Grzegorz Kłosowski, Tomasz Kłosowski - ebook

Biebrza. Opowieści o rzece, mokradłach, olsach i grądzikach, leśnych duktach i wspaniałej Carskiej Drodze, a także o życiu zwierząt i biebrzniętych ludzi na bagnie, które wciąga tak, że już nie pójdziesz dalej ebook

Grzegorz Kłosowski, Tomasz Kłosowski

4,0

Opis

O KSIĄŻCE
Za czasów PRL-u dolina Biebrzy nie była szerzej znana. Poza nielicznym gronem przyrodników odwiedzali ją głównie wędkarze i myśliwi. Biebrzańskie bagna były traktowane jako ziemie diaboliczne i wsysające, siedliska demonów i różnych wstrętnych istot kochających życie w błocie. A przede wszystkim - jako haniebne świadectwo zaniedbania i biedy regionu, godne jak najszybszego wymazania z krajobrazu. Tymczasem pojawiły się hasła głoszące, że "bagna są dobre", nawoływania do ich ochrony, a nawet do odtwarzania zniszczonych wcześniej obszarów podmokłych. Troszczyć się o ten przeklęty, błotnisty padół? Jeszcze parę lat wcześniej to się nikomu nie mieściło w głowie! A jednak! Dziś dolina Biebrzy otoczona jest troskliwą ochroną, a na bagna co roku Carską Drogą walą tłumy spragnionych dzikości turystów.
I właśnie dla nich jest ta "księga Biebrzy", pełna opowieści o niezwykłej rzece, torfowiskach, życiu zwierząt i unikalnej przyrodzie, a także o ludziach, którzy nad Biebrzę zjechali i już zostali, oddając duszę i serce tej krainie... To opowieść także dla tych, którym - zakochanym w tym krajobrazie po uszy - opowiadania o tej części świata nigdy dość...
Biebrza. Opowieści o rzece, mokradłach, olsach i grądzikach, leśnych duktach i wspaniałej Carskiej Drodze, a także o życiu zwierząt i biebrzniętych ludzi na bagnie, które wciąga tak, że już nie pójdziesz dalej nie jest książką zwykłą. To wyznanie miłości do krainy, którą bracia Kłosowscy po raz pierwszy odwiedzili pięćdziesiąt lat temu i... tak już zostali. To opowieść o krainie, która ich ukształtowała... Zanurzmy się w tej opowieści... Posłuchajmy...
Kolorowe fotografie braci Kłosowskich są znakomitym dopełnieniem tej tętniącej biebrzańskim życiem księgi...

O AUTORACH:
Grzegorz Kłosowski (ur. 1953 r.), artysta malarz po Warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, odłożył pędzel na rzecz obiektywu i zamiast farbami maluje światłem. Pędzel, z jakim teraz najczęściej ma do czynienia, to koniec ogona któregoś z dzikich mieszkańców naszych puszcz i mokradeł. Specjalizuje się w fotografowaniu zwierząt, wykonał większą część zdjęć przyrodniczych tandemu braci Kłosowskich, także prawie wszystkie w tej książce. Jego brat bliźniak, Stanisław Kłosowski, jest profesorem biologii. Grzegorz wspólnie z braćmi wydał kilkanaście albumów i książek. Pierwszą były Ptaki biebrzańskich bagien, a ostatnimi z kolei albumy Biebrza i Droga.

Tomasz Kłosowski (ur. 1949 r.), dziennikarz i fotograf, umknął z cywilizowanego świata, także z uczelnianych ław, w dzikie bagna Biebrzy, by podpatrywać i fotografować przyrodę. Tu zdziczał, ale z czasem zdobyte doświadczenia i wiedza pozwoliły mu wrócić na łono cywilizacji. Zaczął bowiem pisać artykuły, książki o przyrodzie, występować w radiu i telewizji. Prowadził programy, takie jak "Zwierzozbliżenia", "Naturomania", "Dzika Polska", "Tańczący z naturą" czy ostatnio "Gawędy Kłosowskiego". Jest autorem tekstów w tej książce.

W 2022 roku, nakładem wydawnictwa Paśny Buriat, ukazała się ich wspólna książka pt. Bracia mniejsi i więksi. Opowieści o mieszkańcach z krainy Biebrzy i nie tylko.

FRAGMENT KSIĄŻKI:

"Bagno - czym jest naprawdę? Gdy niemal 40 lat temu omawiałem z wydawnictwem treść naszej pierwszej książki z bagnem w tytule, siwa pani redaktor wstała i poszła do serwantki po słownik, by znaleźć znaczenie tego słowa. Jest ono niejednolite - nawet gdy odnosi się tylko do przyrodniczych siedlisk; istnieje też wiele słów stanowiących jego odpowiedniki i synonimy. Kto jednak przeszedł po prawdziwym bagnie, wie, czym ono jest. Czuje to pod nogami, w powietrzu nad głową, w przestrzeni akustycznej.
Aż dech zapiera... Zresztą nie tylko z wrażenia, lecz także z powodu wysiłku podczas wyciągania nóg z nabiegłej wodą, uginającej się pod nogami kołderki. Wokół pustka. Gdzieś tam sterczy samotna brzózka - niczym chorągiew zatknięta przez kogoś, kto szczyci się zdobyciem tego smętnego, utrudniającego każdy krok uroczyska. Ta przestrzeń wręcz onieśmiela. I zadziwia: że coś takiego mogło uchować się w samym centrum cywilizowanej Europy".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 291

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Pisarz Andrzej Sta­siuk miał autor­ski występ pod­czas Festi­walu Lite­rac­kiego „Na pogra­ni­czu kul­tur” w Bia­łym­stoku. Sporo się spóź­nił. Tłu­ma­czył, że choć z połu­dnio­wej Pol­ski, gdzie mieszka, miał i tak kawał drogi, to musiał jesz­cze zbo­czyć z trasy i koniecz­nie sko­czyć nad Bie­brzę. Więc sko­czył.

Poli­tyk i biz­nes­men Janusz Pali­kot jechał prze­ci­na­jącą bagna Basenu Dol­nego Bie­brzy Car­ską Drogą, gdy natknął się na mojego brata Grześka, który tele­obiek­ty­wem celo­wał do pozu­ją­cego wśród przy­droż­nych trzcin łosia. Gdy go zoba­czył, pod­niósł kciuk na znak zro­zu­mie­nia i soli­dar­no­ści z kimś zapa­trzo­nym w tutej­szą przy­rodę. Jak się oka­zuje, bywa tu wie­lo­krot­nie, tylko unika roz­głosu i ludz­kiego wścib­stwa – podob­nie jak więk­szość bie­brzań­skich zwie­rząt.

Pod­czas przy­pad­ko­wego spo­tka­nia w redak­cji jed­nej z tele­wi­zji reży­ser Jan Jakub Kol­ski opo­wia­dał mi, że bywał w Gugnach, oglą­dał bagna, a także albumy ze zdję­ciami Bie­brzy. Jest tym miej­scem urze­czony. Wśród zna­nych ludzi kul­tury i poli­tyki jest dziś wielu takich, któ­rzy wypo­wia­dają się podob­nie o tej ziemi.

Dziś. A daw­niej? Za cza­sów PRL-u dolina Bie­brzy nie była sze­rzej znana. Poza nie­licz­nym gro­nem przy­rod­ni­ków odwie­dzali ją głów­nie węd­ka­rze i myśliwi. Wśród tych ostat­nich poja­wiały się ważne per­sony z wier­chuszki socja­li­stycz­nej wła­dzy, gdyż łowiec­two nale­żało do namięt­no­ści par­tyj­nych nota­bli. Wiele lat temu pewien myśliwy opo­wia­dał nam o takim polo­wa­niu. W piękny, chyba wio­senny wie­czór stali wśród bez­kre­snych błot na Gro­bli Hon­cza­row­skiej. Nawet przed­sta­wi­ciel par­tii – nie pomnę już, czy był to Jan Szy­dlak, Kazi­mierz Bar­ci­kow­ski czy jesz­cze ktoś inny – zachwy­cał się uro­kiem chwili i dzi­kiego pej­zażu.

– Ależ towa­rzy­szu, mamy to melio­ro­wać, zamie­nić na użytki rolne – wtrą­cił nie­pew­nym gło­sem ktoś z boku.

– Nie damy zme­lio­ro­wać! – zagrzmiał dygni­tarz.

I nie dali – ale nie oni, par­tyjni nota­ble, tylko przy­rod­nicy – pro­fe­so­ro­wie Adam Pał­czyń­ski, Andrzej Dyrcz i Hen­ryk Okruszko. Ich bada­nia przy­czy­niły się do utwo­rze­nia Bie­brzań­skiego Parku Naro­do­wego. Tak zaczęła się dla naszych bagien nowa epoka. Przed­tem były trak­to­wane jako zie­mie dia­bo­liczne i wsy­sa­jące, sie­dli­ska demo­nów i róż­nych wstręt­nych istot kocha­ją­cych życie w bło­cie. A przede wszyst­kim – jako haniebne świa­dec­two zanie­dba­nia i biedy regionu, godne jak naj­szyb­szego wyma­za­nia z kra­jo­brazu. Tym­cza­sem poja­wiły się hasła gło­szące, że „bagna są dobre”, nawo­ły­wa­nia do ich ochrony, a nawet do odtwa­rza­nia znisz­czo­nych wcze­śniej obsza­rów pod­mo­kłych. Gdy Bie­brzań­ski Park Naro­dowy ogło­sił kon­kurs na hasło, zwy­cię­żył zwrot „W tro­sce o bagna”. Trosz­czyć się o ten prze­klęty, błot­ni­sty padół? Jesz­cze parę lat wcze­śniej to się nikomu nie mie­ściło w gło­wie!

Z cza­sem do tego hasła dopi­sano jesz­cze: „i ludzi”. Być może dla zła­go­dze­nia nie­chęci tych, któ­rzy wciąż nie są prze­ko­nani do idei chro­nie­nia mokra­deł. Ale także dla­tego, że dziś, w dobie zachłan­nej cywi­li­za­cji kon­sump­cyj­nej, nie uda się zacho­wać resz­tek bagien bez ludzi, któ­rzy o nie zawal­czą. Dla­tego ta książka jest zarówno o bagnach, jak i o ludziach.

Na tor­fo­wi­skach.

Błoto jak złoto

Nie wiem, czy to ja całuję zie­mię, czy zie­mia całuje mnie. Ale „cmok-cmok, cmok-cmok” roz­lega się z każ­dym kro­kiem. Trud­nym kro­kiem. Sta­niesz na twar­dej kępie – noga zsuwa się i skręca, wpada w mokry mech mię­dzy kępami. Sta­niesz na mchu – noga wpada tak głę­boko, że trudno ją wyjąć, a jak się uda, to w zamian trzeba zosta­wić kalosz w grzę­za­wi­sku. Dookoła hory­zont pusty, pofa­lo­wany od kęp roślin­no­ści, przy­po­mi­na­jący, że dotar­cie gdzie­kol­wiek będzie praw­dziwą mor­dęgą. Tak się wła­śnie idzie po wiel­kim bagnie Ławki – naj­więk­szym nie­osu­szo­nym tor­fo­wi­sku Basenu Dol­nego doliny Bie­brzy i jed­nym z naj­więk­szych zacho­wa­nych bagien w Euro­pie. Słowo „ławki” koja­rzy się z wypo­czyn­kiem i wygodą, ale to chyba naj­mniej wygodne ławki świata – ska­zu­jące ciało i duszę na katorgę. Tylko ławki szkolne bywały miej­scem jesz­cze gor­szej, choć raczej ducho­wej udręki. Mimo to bie­brzań­skie ławki przez wiel­kie Ł kocham nad życie. Gdyby nie było tak mokro, mógł­bym tu paść na zie­mię i uca­ło­wać ją naprawdę, gdyż zapew­niła mi tyle przy­gód, spo­strze­żeń, wra­żeń.

Rodzinne kopa­nie torfu na opał – dziś już pra­wie zarzu­cone.

To nie przy­pa­dek, że Cen­trum Ochrony Mokra­deł, które powstało przy współ­udziale pro­fe­sora Wik­tora Kotow­skiego, spe­cja­li­sty od bada­nia takich tere­nów, przy­jęło skró­coną nazwę CMOK. Jest zresztą w Pol­sce bagno, też spore, które nazywa się Cało­wa­nie – czy aby nie od tego cmo­ka­nia, jakie sły­chać, gdy cho­dzi się po mokrym dywa­nie mchów? Jeżeli tak, to na Cało­wa­niu już nie ma cało­wa­nia. Teren osu­szono. Bagno Ławki jesz­cze całuje. Dziś zaznają tego głów­nie bada­cze mający tu swoje powierzch­nie próbne i ścieżki zwane tran­sek­tami. Kie­dyś zazna­wali też gospo­da­rze wyka­sza­jący całą powierzch­nię bagna, by zebrać liche siano.

Bagno – czym jest naprawdę? Gdy nie­mal 40 lat temu oma­wia­łem z wydaw­nic­twem treść naszej pierw­szej książki z bagnem w tytule, siwa pani redak­tor wstała i poszła do ser­wantki po słow­nik, by zna­leźć zna­cze­nie tego słowa. Jest ono nie­jed­no­lite – nawet gdy odnosi się tylko do przy­rod­ni­czych sie­dlisk; ist­nieje też wiele słów sta­no­wią­cych jego odpo­wied­niki i syno­nimy. Kto jed­nak prze­szedł po praw­dzi­wym bagnie, wie, czym ono jest. Czuje to pod nogami, w powie­trzu nad głową, w prze­strzeni aku­stycz­nej.

Przed­wio­śnie na bez­kre­snym tor­fo­wi­sku.

Aż dech zapiera… Zresztą nie tylko z wra­że­nia, lecz także z powodu wysiłku pod­czas wycią­ga­nia nóg z nabie­głej wodą, ugi­na­ją­cej się pod nogami koł­derki. Wokół pustka. Gdzieś tam ster­czy samotna brzózka – niczym cho­rą­giew zatknięta przez kogoś, kto szczyci się zdo­by­ciem tego smęt­nego, utrud­nia­ją­cego każdy krok uro­czy­ska. Ta prze­strzeń wręcz onie­śmiela. I zadzi­wia: że coś takiego mogło ucho­wać się w samym cen­trum cywi­li­zo­wa­nej Europy. Na przed­wio­śniu, nim jesz­cze wybuch­nie zie­leń, w bla­sku nisko sto­ją­cego słońca bagno wydaje się zło­ci­ste, miej­scami rdzawe, jakby pokryte meta­lem, gdzieś w dali zamyka je fio­le­towa smużka bez­list­nego jesz­cze olsu. Płowe, a miej­scami bru­natne czu­pryny zeszło­rocz­nych turzyc, równo zacze­sane przez śniegi i wichury, two­rzą cią­gnącą się w dal pofał­do­waną powierzch­nię przy­po­mi­na­jącą jakąś gigan­tyczną sło­miankę utkaną ze zło­ta­wych nitek. Pod tymi czu­pry­nami poły­skują widoczne dopiero z bli­ska lusterka wody. Miej­scami jest głęb­sza i roz­lewa się sze­rzej, a małe jeziorka wraz z kępami two­rzą nie­bie­sko-żółtą sza­chow­nicę.

Taki obraz zapa­mię­ta­łem z pierw­szej wędrówki po bagnie. Ale nie tylko obraz – ważne były też dźwięki! Naj­pierw prze­strzeń powi­tała nas upiorną ciszą, w któ­rej ginęły cmo­ka­nia naszych kro­ków. Już po chwili roz­legł się jed­nak hałas. Z nie­rów­nej powierzchni bagna pod­ry­wały się ptaki, obrzu­ca­jąc nas jękli­wymi, piskli­wymi, a po tro­sze też skrzy­pią­cymi gło­sami. Krzy­kliwe, dłu­go­dziobe rycyki, zawo­dzące ochry­ple czajki, per­li­ście tre­lu­jące kuliki, piskliwe krwa­wo­dzioby, bekasy… Więk­szość lata­ją­cych miesz­kań­ców bagna miała tu już gniazda, ukryte w zagłę­bie­niach turzy­co­wych kęp. Ptaki widziały w nas intru­zów nie­spo­dzie­wa­nie zakłó­ca­ją­cych ich mir domowy. Zaczy­na­li­śmy tra­fiać na ich ukryte skarby – bru­natne i zie­lon­kawe grusz­ko­wate jajka w plamki, uło­żone zgrab­nie po cztery w wysła­nych źdźbłami traw dołecz­kach. Nie­osło­nięte, a i tak pra­wie nie­wi­doczne dzięki swym ochron­nym bar­wom i dese­niom. O tych pta­kach i ich gniaz­dach czy­ta­li­śmy jako o wiel­kich i coraz więk­szych rzad­ko­ściach. W naszej wyobraźni stały się amba­sa­do­rami naj­dzik­szej przy­rody, którą wciąż da się u nas zna­leźć. Ich nagłe spo­tka­nie na dobre zawró­ciło nam w roz­ma­rzo­nych gło­wach. Ośle­pieni cie­płym bla­skiem tej prze­strzeni wypeł­nio­nej ukry­tymi pta­simi skar­bami, powie­dzie­li­śmy sobie: „Błoto jak złoto!”.

Zachód słońca nad bagnami.

Miesz­kańcy tych oko­lic, z tru­dem wyka­sza­jący ubo­gie bagienne łąki, sły­szeli wtedy inne hasło: „Było błoto, będzie złoto”. Osu­sza­nie takich tere­nów – ostat­nich już natu­ral­nych mokra­deł – w cza­sach PRL-u nabie­rało roz­pędu. Było trak­to­wane jako spo­sób na popra­wie­nie sytu­acji rol­ni­ków i wycią­gnię­cie bagni­stych regio­nów z biedy. Znik­nęło poło­żone w pra­do­li­nie Bie­brzy i Narwi bagno Wizna, two­rzące kom­pleks wraz z bagnami Bie­brzy; wcze­śniej zme­lio­ro­wano bagno Kuwasy koło Raj­grodu, a także wiele pomniej­szych tere­nów pod­mo­kłych koło Osowca, Szta­bina, Sucho­woli. Bagno Ławki – nasze Ławki, jak wkrótce zaczę­li­śmy o nim mówić – a także poło­żone na pół­noc od niego Bagno Pod­la­skie i cały wielki obszar mokra­deł Basenu Środ­ko­wego Bie­brzy ze słyn­nym już Czer­wo­nym Bagnem włącz­nie – ostały się, choć ich także nie omi­nęła ludzka inge­ren­cja. Pozo­sta­wiła sze­reg kana­łów i rowów, jed­nak na szczę­ście natura z cza­sem sobie z nimi pora­dziła.

Nasze Bagno Ławki zaczy­nało się kie­dyś zaraz za dom­kiem dróż­nika w uro­czy­sku Kop­ciowe. Dziś ta część zaro­sła lasem, ale pół wieku temu zaraz za budy­necz­kiem i prze­pły­wa­ją­cym pod szosą kana­łem otwie­rał się bagienny prze­stwór. Tro­chę podobny do stepu, ale wystar­czyło, by prze­bie­gły po nim łoś czy sarna, a roz­bry­zgi wody spod kopyt mówiły wszystko: przed nami bagna. A przed nimi – marna przy­szłość… Co rusz docie­rały do nas hio­bowe wie­ści.

Oczko wodne w oto­cze­niu czę­stych tutaj bagien­nych brze­zin.

Dom­kiem dróż­nika opie­ko­wał się wtedy pra­cow­nik nad­zo­ru­jący ten odci­nek drogi, Poldek Dyra z Laskowca. Począt­kowo go nie lubi­łem, bo co roku na początku sezonu wio­sen­nego raczył nas złymi wia­do­mo­ściami. Szu­kał u nas potwier­dze­nia tych donie­sień: „Mówią, że mają robić melio­ra­cję tej bieli. Prawda to?”. Sądził, że skoro jeste­śmy z mia­sta, to wiemy wię­cej. „Coś gadali, że jakiś wał do Bie­brzy będą sypać i mają orać tę biel za Kop­cio­wym”. „Biel” – to w ludo­wym języku bagienna łąka, w chłodne wie­czory i poranki bie­lona przez mgły. Infor­ma­cje o tym, co się sta­nie z bie­brzań­skimi bie­lami, też były wtedy osnute mgłą. Na przed­wio­śniu przy­jeż­dża­li­śmy na bagna ze stra­chem. Czy aby nie zoba­czymy kopa­rek – potwo­rów pru­ją­cych miękką jak dywan powierzch­nię tor­fo­wi­ska głę­bo­kimi ranami rowów?

Wła­śnie – tor­fo­wi­ska. Wszyst­kie tutej­sze bagna, błota, mokra­dła, moczary – czy jak zechcemy je nazwać w naszej potocz­nej mowie – są tor­fo­wi­skami. A więc czymś, co można uznać za żywe, powsta­jące na naszych oczach złoża węgla. Rośliny błotne, gdy koń­czą żywot w płyt­kiej wodzie, osia­dają pod jej powierzch­nią i nie roz­kła­dają się, lecz ule­gają mumi­fi­ka­cji. Przy ogra­ni­czo­nym dostę­pie tlenu zawarty w nich węgiel – główny budu­lec życia na Ziemi – nie ulega utle­nie­niu, lecz pozo­staje nie­na­ru­szony. Wraz z osia­da­niem kolej­nych roślin­nych zwłok two­rzy złoże, które tu, nad Bie­brzą, ma już kilka metrów gru­bo­ści, czyli fachowo mówiąc – miąż­szo­ści. Torf to zaś utkana z roślin­nych szcząt­ków gąbka nasą­czona wodą, pokry­wa­jąca złoże płytką war­stwą. Jest bogac­twem, które samo się odna­wia. Wszak umarłe rośliny, utrzy­mu­jąc wodę, gwa­ran­tują, że ich kolejne poko­le­nie doko­nu­jące żywota podzieli los poprzed­nich i znik­nie pod powierzch­nią wody. Tor­fo­wi­sko rośnie, a wraz z tym wzro­stem pod­nosi się poziom wody. Bo – jak zauważa w swo­ich wykła­dach wspo­mniany na początku pro­fe­sor Wik­tor Kotow­ski, znawca bio­lo­gii i hydro­lo­gii mokra­deł – torf to gleba naj­le­piej zatrzy­mu­jąca wodę1. Nie do wiary, ale trzy do czte­rech pro­cent powierzchni lądów zaj­mo­wa­nych dziś przez nie­osu­szone mokra­dła maga­zy­nuje wię­cej wody niż pozo­stałe 96 pro­cent, wraz z jezio­rami i rze­kami.

Podobno bagna Bie­brzy prze­cho­wują wię­cej wody niż wszyst­kie pol­skie zbior­niki reten­cyjne razem wzięte. Wil­gotna nawet w naj­such­sze lata gąbka tor­fowa ochła­dza kli­mat, co wobec glo­bal­nego ocie­ple­nia należy uznać za kolejną, nie­do­ce­nianą daw­niej, korzyść ist­nie­nia bagna. Oczy­wi­ście pokłady węgla, które zale­gają tuż pod dar­nią i nie wyma­gają wko­py­wa­nia się w głąb ziemi, nie mogły pozo­stać nie­zau­wa­żone przez ludzi. Wydo­by­wano więc ten węgiel, suszono go i uży­wano jako opał. Kto posia­dał kawa­łek łąki, miał z cza­sem i dół potor­fowy. Był nawet sza­lony pomysł, by w rejo­nie Wizny zbu­do­wać elek­trow­nię zasi­laną tym pali­wem. Nie myślano zapewne, jak gigan­tyczne i zara­zem wszech­stronne byłoby to mar­no­traw­stwo. Doły potor­fowe zacho­wały się w wielu miej­scach. Bodaj naj­bar­dziej znane i odwie­dzane znaj­dują się w oko­li­cach Osowca. Zara­stają stop­niowo i zamie­niają się w grzą­skie pułapki, w które wpa­dają zwie­rzęta i ludzie. Sam w taką wpa­dłem, a póź­niej mia­łem oka­zję widzieć, jak z podob­nej matni wycią­gano łosia – na szczę­ście z powo­dze­niem.

Torf od zawsze był w tych oko­li­cach znany i ceniony. Gdy wra­ca­li­śmy do kwa­tery w mocno ubło­co­nych butach, gospo­dyni mówiła, że powo­du­jemy „zator­fie­nie”. Tak jak jeziora czy sta­ro­rze­cza zara­stają i stop­niowo napeł­niają się tor­fem, tak wypeł­nią się nim doły potor­fowe – ale na to potrzeba setek lat. Praw­dziwe, natu­ralne zator­fie­nie nastę­puje jed­nak w ciągu tysięcy lat; tutaj, nad Bie­brzą, ten pro­ces trwa od ostat­niego zlo­do­wa­ce­nia, które miało miej­sce około 10 tysięcy lat temu. Lodo­wiec stop­niał, zosta­wiw­szy po sobie płyt­kie jezioro, w któ­rym z cza­sem wytwo­rzyła się tor­fowa „gąbka”.

Tor­fo­wi­sko jest zatem czymś w rodzaju księgi, w któ­rej zostały zapi­sane dzieje szaty roślin­nej i jej zmian z ostat­nich 10 tysięcy lat. Pofa­lo­wana powierzch­nia pełna kwia­tów, owa­dów i pta­ków – to jakby okładka tej księgi, zresztą bar­dzo obszer­nej. Pod spodem zale­gają war­stwy torfu – różne, w zależ­no­ści od tego, jaka roślin­ność domi­no­wała w danym okre­sie, a następ­nie ule­gła zakon­ser­wo­wa­niu w płyt­kiej wodzie. Są więc torfy trzci­nowe, turzy­cowe, olchowe… Ich war­stwy to roz­działy tej księgi. Tkwią w nich różne szczątki – roślinne, ale i zwie­rzęce, które możemy badać. Księgi nie da się jed­nak otwo­rzyć, można do niej się­gnąć tylko przy pomocy ręcz­nego świ­dra tor­fo­wego albo cięż­szych maszyn.

Bie­brzań­skie błoto.

Ist­nieją nie tylko różne torfy, lecz także różne tor­fo­wi­ska – zależne przede wszyst­kim od źró­dła i mecha­ni­zmu zasi­la­nia w wodę, a także od rodzaju tej wody, która może być żyzna i obfi­tu­jąca w związki che­miczne potrzebne orga­ni­zmom albo uboga pod tym wzglę­dem. Wiel­kie tor­fo­wi­ska bie­brzań­skie, cho­ciaż leżą w doli­nie rzeki, w ogóle nie korzy­stają z jej wód. Zasi­lają je wody ze źró­dlisk i – a może przede wszyst­kim – spły­wa­jące z wyso­czyzn ota­cza­ją­cych bagienną nieckę. To wody dość żyzne, dziś prze­waż­nie mocno wzbo­ga­cone nawo­zami z pól. Tor­fo­wi­ska, zwane z racji poło­że­nia w doli­nach rzek niskimi, odzna­czają się spo­rym bogac­twem roślin. Ale gdy w pozba­wio­nej odpływu kotlince mię­dzy wydmami zbiera się woda, powstają inne tor­fo­wi­ska, tak zwane wyso­kie, gdyż taka kotlinka może ist­nieć nawet na pogó­rzu czy w górach pomię­dzy wznie­sie­niami terenu. Jeżeli w pobliżu nie ma źró­deł, takie tor­fo­wi­sko „żywi się” tylko wodą z nie­bios – opa­dami. Torf two­rzy się tu z roślin nie­wy­ma­ga­ją­cych żyzno­ści: z mchów tor­fow­ców i krze­wi­nek. To światy cał­kiem odmienne od nad­rzecz­nych tor­fo­wisk; tu, nad Bie­brzą, są nie­liczne i małe, wyjąt­kiem jest Czer­wone Bagno liczące dwa i pół tysiąca hek­ta­rów i pokryte gru­bym dywa­nem mokrych mchów i lasem skar­la­łych sosen.

Na mokra­dłach.

Śla­dów prze­szło­ści możemy szu­kać nie tylko w war­stwach torfu. Są także na zmierz­wio­nej powierzchni tor­fo­wi­ska. Nie­po­zorne roślinki, jak lipien­nik Loesela czy skal­nica tor­fo­wi­skowa, to żywe relikty polo­dow­cowe, dziś szcze­gól­nie hołu­bione i chro­nione w parku. Pod wodzą bota­ni­czek – mię­dzy innymi Magdy Mar­cza­kie­wicz – całe grupy wolon­ta­riu­szy krążą po bagien­nej powierzchni i szu­kają maleń­kich rośli­nek, by je poli­czyć. Ale są wśród roślin także okazy więk­szych roz­mia­rów: choćby ginący gni­dosz kró­lew­ski, roz­miesz­cze­niem i smu­kło­ścią żół­tych kwia­tów nieco przy­po­mi­na­jący wysoką dzie­wannę, czy kwit­nący nie­bie­sko wie­lo­sił błę­kitny.

Całe obszary tor­fo­wisk poło­żone z dala od rzeki są pokryte tak zwa­nymi mecho­wi­skami. Tam, mię­dzy kępami turzyc, ścielą się mchy, nie­bę­dące zresztą tor­fow­cami. Tylko znawca umie je roz­po­znać – nam wystar­czy wie­dzieć, że część z nich to też żywe wspo­mnie­nia z epoki tuż po ustą­pie­niu lodowca. Dzięki wil­got­no­ści i chłod­nemu mikro­kli­ma­towi mogły utwo­rzyć znaczne poła­cie przy­po­mi­na­jące rosnącą tu zaraz po ustą­pie­niu lodowca tun­drę. Podo­bień­stwo dzi­siej­szych tor­fo­wisk doliny Bie­brzy do tun­dry zauwa­żyli już dawno orni­to­lo­dzy. Wykryli tu poje­dyn­cze gniazda pta­ków typo­wych dla tun­dry, takich jak beka­sik (ina­czej bekas mały) czy bie­gus zmienny. Warto zauwa­żyć, że inne gatunki pta­ków siew­ko­wych, łącz­nie z dubel­tem i bata­lio­nem, mają główne ostoje wła­śnie w tun­drze i są tam znacz­nie licz­niej­sze niż u nas. Na pta­kach nie koń­czy się lista tun­dro­wych gatun­ków zamiesz­ku­ją­cych tor­fo­wiska. Gdy na polach pospo­li­tym gry­zo­niem jest nor­nik zwy­czajny, na bagnach jego miej­sce zaj­muje nor­nik pół­nocny. No a sam król bagien – łoś? To też zde­cy­do­wa­nie bore­alne zwie­rzę.

Wokół zdra­dziec­kich tor­fia­nek owo­cuje weł­nianka.

Ale, jak to czę­sto nad Bie­brzą bywa, mamy tu też coś z prze­ciw­le­głego bie­guna. Obok zie­lo­nych wspo­mnień po lodowcu znaj­dziemy bowiem przed­sta­wi­cieli flory potrze­bu­ją­cych raczej cie­pła niż dłu­go­trwa­łych chło­dów – ich życie świet­nie ilu­struje nie­wia­ry­godne wręcz powią­za­nia roślin ze śro­do­wi­skiem, z innymi rośli­nami, z owa­dami. Do tego są to gatunki popu­larne, bo ich krew­nia­ków czę­sto spo­ty­kamy w ogród­kach i kwia­ciar­niach. Cho­dzi bowiem o stor­czyki. Choćby kukułkę krwi­stą, któ­rej mocno różowe kolby kwia­towe w maju i czerwcu wystrze­lają ponad zie­loną powierzch­nię turzy­co­wej łąki, two­rząc miej­scami całe klomby. Innym przy­kła­dem jest nie­po­zorny biały krusz­czyk błotny. I wiele innych. Wspo­mnie­li­śmy o tych, które dobrze się czują, rosnąc wprost na mokra­dle, ale jesz­cze więk­sze bogac­two kryje się tam, gdzie jest nieco suszej.

Uni­kalne, zani­ka­jące murawy na śród­ba­gien­nych wydmach.

Stor­czyki są na Ziemi nie­wiele dłu­żej niż ludzie. Należą do naj­młod­szych przed­sta­wi­cieli kró­le­stwa roślin. Gdy się więc poja­wiły, świat był już gęsto zasie­dlony przez inne rośliny, grzyby i owady. Musiały umieć nawią­zać współ­pracę. Dla­tego stor­czyki, czyli orchi­dee, wytwo­rzyły nie­spo­ty­kaną u innych grup roślin roz­ma­itość sty­lów życia opar­tych na sym­bio­zie. Z tego względu stały się wyjąt­kowo wraż­liwe na wszel­kie zmiany śro­do­wi­ska – dziś są w więk­szo­ści zagro­żo­nymi gatun­kami. Nad­cho­dzi jed­nak pomoc.

Pofa­lo­wane, bez­kre­sne morze tor­fo­wi­sko­wych „bieli” ma też swoje wyspy i wysepki. Nazy­wają je tutaj grą­dami, ale przy­rod­nicy wolą mówić zdrob­niale: grą­dziki, by pod­kre­ślić ich maleń­kość wobec ogromu cią­gną­cych się po hory­zont mokra­deł, ale też dla­tego, że naukowe okre­śle­nie „grąd” ozna­cza typ sie­dli­ska leśnego, gdzie na dość boga­tej gle­bie wyra­stają lasy liścia­ste zło­żone z gra­bów, dębów, a w nie­któ­rych miej­scach także z buków. Kie­dyś więk­szość tych małych grą­dzi­ków też była pokryta mniej lub bar­dziej zwar­tym lasem, przez co wio­sną i latem sta­no­wiły one nie­do­stępne dla ludzi ostoje zwie­rzyny. Tu rodziły się młode łosie i gniaz­do­wały orły. Ale chłop­ska sie­kiera i piła wresz­cie sobie z nimi pora­dziły, pozo­sta­wiw­szy tylko poje­dyn­cze grupy żyla­stych dębów, cza­sem osa­mot­nio­nych sosen w oto­cze­niu szybko wyra­stających brzóz. Na nie­któ­rych z tych wyse­pek wypa­sano też zwie­rzęta, przez co wiele z nich świeci dziś łysi­nami pola­nek. Tu przy­roda leśna spo­tyka się z łąkową, a ta z bagienną, two­rząc jedyne w swoim rodzaju trudno dostępne oazy i praw­dziwy raj dla stor­czy­ków.

Oto taka polanka – pyszna i zaciszna, ozdo­biona fio­le­to­wymi dzwon­kami. Pochy­lone nad nią brzozy i dęby wyglą­dają, jakby chciały się przyj­rzeć barw­nym kwia­tom. Dzwonki brzo­skwi­nio-, pokrzywo – i okrą­gło­listne two­rzą miej­scami wynio­słe bukiety, wokół któ­rych wirują motyle. Ale nasza prze­wod­niczka, dok­tor Iza­bela Tała­łaj z Uni­wer­sy­tetu w Bia­łym­stoku, pochyla się nad jed­nym z naj­bar­dziej nie­po­zor­nych. Lekko potrząsa wydłu­żo­nym lilio­wym kie­li­chem, jakby chciała przy­wo­łać słowa pio­senki: „dzwoń, dzwo­neczku!”.

Ale nie wypo­wiada ich, bo ta roślina nie jest dzwon­kiem. To buław­nik czer­wony, przed­sta­wi­ciel stor­czy­ko­wa­tych. I gdyby przy­mie­rzyć doń ludzką miarę, nale­żało by dodać: oszust i mani­pu­la­tor dzia­ła­jący tak jak w zna­nym powie­dze­niu: jeśli wej­dziesz mię­dzy wrony, musisz kra­kać tak jak one! Roślina kształ­tem i barwą kie­li­cho­wa­tych kwia­tów do złu­dze­nia przy­po­mina dzwo­nek. Nam, ale co naj­waż­niej­sze – owa­dom. Bota­nicy jed­nak nie dają się nabrać i potra­fią wyłu­skać tego oszu­sta pośród kwia­tów, co czy­nią z prze­ję­ciem, bo jest on dziś wielką rzad­ko­ścią.

Dok­tor Iza dema­skuje przed nami buław­nika i obja­śnia istotę całej misty­fi­ka­cji. Otóż kwiaty tej rośliny, w prze­ci­wień­stwie do ota­cza­ją­cych ją uczci­wych dzwon­ków, nie zawie­rają nek­taru. Wyglą­da­jąc jed­nak jak tamte i złu­dze­niem słod­kiego pre­zentu, zapra­szają owady do swych kwia­tów. Owad zapy­lacz, a jest to tutaj prze­waż­nie psz­czo­linka, przy­siada na buław­niku, a nie zna­la­zł­szy niczego, jak nie­pyszny odla­tuje ku innym rośli­nom. Ten krótki pobyt na kwiatku wystar­cza jed­nak, by do ciała małego lot­nika przy­cze­piły się pył­ko­winy – zlepki pyłku zwią­za­nego natu­ral­nym kitem cha­rak­te­ry­styczne dla stor­czy­ków – któ­rymi potem zapyli inne buław­niki.

No dobrze, a czy stor­czyk nie mógłby naj­przy­zwo­iciej w świe­cie wytwa­rzać nek­taru jak inne sza­nu­jące się rośliny wokół? Prze­cież wtedy owady jesz­cze chęt­niej odwie­dza­łyby kwiaty, zosta­wa­łyby dłu­żej, a następ­nie wyno­si­łyby na swym ciele pył­kowe pakiety. Tak – wyja­śnia nasza prze­wod­niczka – ale wtedy owad wizy­to­wałby wszyst­kie kwiaty danego kwia­to­stanu i prze­no­siłby ładunki pyłku z jed­nego na drugi, zamiast nieść je na inne kwia­to­stany. Dopro­wa­dzałby do samo­za­py­le­nia rośliny, a to forma zapłod­nie­nia mniej korzystna dla jej roz­woju. Dużo lep­sze jest zapy­la­nie mię­dzy róż­nymi osob­ni­kami (zwane fachowo krzy­żo­wym) – wtedy lata­jący zapy­lacz naj­le­piej speł­nia swe zada­nie. Ewo­lu­cja pozwo­liła buław­ni­kowi unik­nąć tej pierw­szej, gor­szej formy i pchnęła go na drogę wyra­fi­no­wa­nego oszu­stwa!

Nasz buław­nik czer­wony wcale nie jest czer­wony, ale fio­le­towy jak dzwonki, tylko z nutą różo­wego. Badaczka wyja­śnia jed­nak, że dla zapy­la­ją­cych psz­czo­li­nek wszyst­kie odcie­nie widocz­nych tu kwia­tów to jedno barwne spek­trum. Wabi je ono w takim samym stop­niu do wszyst­kich kwia­tów.

Wędru­jąc za naszą prze­wod­niczką z jed­nej polany na drugą, prze­ci­namy mokrą śród­le­śną łąkę o typowo bagien­nym runie. Strze­lają tu w górę niczym ozdobne świece mocno czer­wone kwia­to­stany kukułki krwi­stej. To kolejny oszust. Kolor jej pysz­nych kwia­tów wabi nie tylko nas – nie oprze mu się żaden owad, ale i tu nie znaj­dzie choćby kro­pelki nek­taru. Można rzec, że roślina wolała zain­we­sto­wać w mamiącą urodę niż w pro­duk­cję poczę­stunku dla owa­dów. A gdy owad odleci znie­chę­cony, uno­sząc grudkę pyłku na inną roślinę – a kukułki rosną zwy­kle nie­da­leko sie­bie – znów da się wypro­wa­dzić w pole, a tym samym dokona chwa­leb­nego aktu zapy­le­nia.

Nie wszy­scy jed­nak oszu­kują. Gdy wcho­dzimy na kolejną polanę, na jej obrze­żach prężą się jak struny smu­kłe kwia­to­stany pod­ko­lanu bia­łego. On dla odmiany ma nek­tar, ale… nie dla wszyst­kich. Wśród bia­łych kwia­tów widać wygięte, zie­lon­kawe ostrogi pełne poszu­ki­wa­nej przez owady sło­dy­czy. Dostać się do nich mogą jed­nak tylko te dys­po­nu­jące odpo­wied­nio długą ssawką. Są to prze­waż­nie ćmy. W ciem­no­ściach nie ma sensu wabić kolo­rem, więc kwiaty są białe. Ale za to jak pachną! Z bli­ska i my wyczu­wamy tę deli­katną, nie­le­d­wie wani­liową woń.

Wśród stor­czy­ków są jed­nak i takie, które oszczę­dzają nie tylko na bar­wie kwia­tów, lecz nawet nie wytwa­rzają zie­leni. W cie­niu drzew oglą­damy okaz gnieź­nika leśnego – stor­czyka, któ­rego kwia­to­stan przy­po­mina raczej jakiś grzyb, tylko kształ­tem podobny do kwiatu. Nasuwa się tu kolejne znane powie­dze­nie: kto z kim prze­staje, takim się staje. Ta roślina, nie mając zie­lo­nego barw­nika i nie wytwa­rzając pokarmu, żyje na koszt grzy­bów, tyle że nie­wi­docz­nych, bo ukry­tych w grun­cie. Zapy­le­nia doko­nują chęt­nie obła­żące ten dziwny kwiat mrówki. Dla odmiany bli­ski krewny tego gatunku, gnieź­nik jajo­waty, zwany też listerą, odzna­cza się, ow­szem, zie­lenią, ale kwia­tów, zapy­la­nych prze­waż­nie przez chrząsz­cze.

Z kolei maleńka tajęża tak się zżyła z mchami, że rośnie zawie­szona w ich podu­chach, nie doty­ka­jąc korzon­kami ziemi. U nas to pewien ewe­ne­ment, ale w tro­pi­kach, gdzie rośnie więk­szość z 20 tysięcy pozna­nych gatun­ków stor­czy­ków, taki tryb egzy­sten­cji jest powszechny. To tak zwane epi­fity – rośliny rosnące na innych rośli­nach. Trudno zresztą wska­zać jaki­kol­wiek znany w świe­cie roślin spo­sób życia, który nie byłby wyko­rzy­sty­wany przez orchi­dee.

Na nie­wiel­kim pagórku pod dębami zasko­cze­nie: klomb oka­za­łych, bań­ko­wa­tych, żół­tych kwia­tów o bru­nat­nych, roz­chy­lo­nych list­kach okwiatu. Rośliny są tak dorodne, jakby wyszły spod ręki doświad­czo­nego ogrod­nika. Każda żółta banieczka ma u góry otwór, przez co przy­po­mina pan­to­fel. Stąd nazwa tego przed­sta­wi­ciela flory: obu­wik pospo­lity. Naj­więk­szy i naj­oka­zal­szy z rosną­cych u nas stor­czy­ków. Nie­które pędy mają opa­ski i pla­kietki – znak, że nasza badaczka już kie­dyś odwie­dziła to miej­sce.

Teraz zachęca, by zaj­rzeć przez otwo­rek do środka kwiatu. Widać tam kilka zaschnię­tych owa­dów. Czyżby to była roślina mię­so­żerna, kon­ku­ru­jąca z rosiczką, pły­wa­czem czy tłu­sto­szem? Nie, wyja­śnia Iza­bela Tała­łaj, ta roślina nie czer­pie z owa­dów pokarmu, ale jej kwiaty dla wielu są śmier­telną pułapką. Gład­kie i śli­skie płatki two­rzące ów bucik spra­wiają, że owad, który na nich sią­dzie, łatwo zsuwa się do otworu i wpada do środka. Gdy jest mały i słaby – już się nie wygra­moli z tej matni, ale spora psz­czo­linka tylko tro­chę w niej pogmera, po czym wyleci, uno­sząc pył­ko­winę niczym ple­cak. Kwiaty tego typu są nazy­wane pułap­ko­wymi.

Kępa wygląda dziar­sko i świeżo, gdy tym­cza­sem – jak się dowia­du­jemy – to praw­do­po­dob­nie sta­ruszka mająca już około 70 lat. Ma szanse docią­gnąć do setki. W nie­sprzy­ja­ją­cych warun­kach – choćby przy braku odpo­wied­niej liczby zapy­la­ją­cych psz­czo­li­nek – ta roślina potrafi na dobrych parę lat przejść w stan pod­ziem­nego uśpie­nia, kiedy nie wydaje kwia­tów. Nie­które stor­czyki – jak choćby wspo­mniany już gnieź­nik – potra­fią nawet zakwit­nąć pod zie­mią!

Stor­czyki nie mogą jed­nak zbyt długo pozo­sta­wać w takim letargu, a dłu­go­trwały nie­do­sta­tek zapy­la­czy może się dla nich oka­zać wyro­kiem śmierci. Wyra­sta­jące przed nami okazy wyglą­dają dorod­nie i zdrowo, ale nasza badaczka prze­gląda je z nie­po­ko­jem.

– Zostało sporo pył­ko­win, a kwit­nie­nie już się koń­czy! – zauważa ze smut­kiem.

Naj­wi­docz­niej zapy­la­cze, mimo dobrej pogody, w tym roku nie dopi­sały. Nie ma rady, trzeba przy­stą­pić do akcji „tanie zapy­la­nie”. Przy pomocy deli­kat­nych patycz­ków Iza ostroż­nie prze­nosi pył­ko­winy z jed­nych kwia­tów na dru­gie. Takie wcie­la­nie się w psz­czo­linki to tylko jedna z form pomocy nie­sio­nej tym rzad­kim stor­czy­kom. Ponadto nasza prze­wod­niczka i jej kole­dzy co jakiś czas roz­rze­dzają gałę­zie i krzewy wokół, by słońce zwa­biało owady. Dosa­dzają też osob­niki wyho­do­wane w labo­ra­to­rium z nasion pobie­ra­nych od roślin i prze­cho­wy­wa­nych w krio­banku.

Sowa błotna – echo dale­kiej tun­dry, gdzie gnieź­dzi się o niebo czę­ściej niż w Pol­sce. Nawet nad Bie­brzą wielka rzad­kość.

Iza przy­nosi młode obu­wiki w szkla­nym pojem­niku z glebą. Maleń­kie, choć od ich wykieł­ko­wa­nia minęły już trzy lata. Dłu­go­wieczne z natury stor­czyki nie zwy­kły się spie­szyć, bada­cze jed­nak muszą. Nio­sące zagładę rzad­szych gatun­ków zmiany śro­do­wi­ska zacho­dzą dziś szyb­ciej niż kie­dy­kol­wiek, nie­raz w trak­cie życia jed­nego osob­nika. Siewki, które oglą­damy, zostaną wsa­dzone do ziemi, ale nie gdzie­kol­wiek i kie­dy­kol­wiek. Bo stor­czyk, by mógł żyć, potrze­buje nie tylko zapy­la­czy.

Iza wysy­puje na szkiełko tro­chę obu­wi­ko­wych nasion. Wyglą­dają jak kupka kurzu. To naj­mniej­sze nasiona w świe­cie roślin. Nie ma w nich miej­sca na choćby odro­binę pokarmu dla rodzą­cej się rośliny. By takie nasionko wykieł­ko­wało, musi wejść w sym­biozę z mikro­sko­pij­nym grzy­bem ści­śle okre­ślo­nego gatunku.

Rycyk zakłada gniazdo w kępie turzycy.

Nasza badaczka wydo­bywa więc ramkę do slaj­dów, w któ­rej zamiast obrazka tkwią dwie war­stwy bar­dzo gęstej sia­teczki, zaś mię­dzy nimi – maleń­kie nasiona obu­wika. Ramka zostaje wbita w glebę obok rosną­cych stor­czy­ków. Oczka siatki są tak małe, że nawet te nasionka nie wypadną przez nie do gleby, za to mikro­sko­pijne grzyby spo­koj­nie wnikną do wewnątrz i się­gną do nasion. Dzięki temu będzie wia­domo, jakie grzyby wcho­dzą we współ­pracę z rośliną, czy jest ich dużo i gdzie naj­le­piej posa­dzić uzy­skane już siewki, by w przy­szło­ści ich wła­sne nasiona miały szansę wykieł­ko­wać. Bez grzyba nie pora­dzi sobie żaden gatu­nek stor­czyka. A gdy roślina na jakiś czas wcho­dzi w stan spo­czynku, jej pod­ziemna część żyje wła­śnie na koszt grzy­bów.

Miej­sce, które odwie­dzi­li­śmy, to naj­więk­sze sta­no­wi­sko obu­wika pospo­li­tego w Pol­sce. W Anglii stor­czyk ten rośnie już tylko w jed­nym jedy­nym miej­scu, obok posta­wiono nawet budkę straż­nika. U nas tych sta­no­wisk jest przy­naj­mniej kil­ka­na­ście, choć nie­dawno było ich aż 240. Spa­dek postę­puje bły­ska­wicz­nie, a dawna nazwa – obu­wik pospo­lity – prze­stała mieć zwią­zek z rze­czy­wi­sto­ścią. Podob­nie wygląda sytu­acja innych stor­czykowych rzad­ko­ści. Bota­nicy oba­wiają się, że możemy dziś oglą­dać ostat­nie poko­le­nia mio­do­kwiatu krzy­żo­wego, tajęży jed­no­stron­nej, listery jajo­wa­tej i wielu innych.

Wśród pokry­tych lasem wydm ulo­ko­wały się nie­wiel­kie tor­fo­wi­ska, zwane w odróż­nie­niu od tych nad­rzecz­nych, czyli niskich, wyso­kimi, ewen­tu­al­nie przej­ścio­wymi.

– To wła­śnie wąska spe­cja­li­za­cja i skom­pli­ko­wane powią­za­nia z innymi orga­ni­zmami spra­wiają, że stor­czyki są tak czułe na zmiany śro­do­wi­ska – tłu­ma­czy Iza Tała­łaj. – Są dosko­na­łymi wskaź­ni­kami tych zmian, ale też, nie­stety, ich pierw­szymi ofia­rami.

Ostatni dzwo­nek zabrzmiał też dla naszego niby-dzwonka – buław­nika czer­wo­nego. Bada­cze poma­gają mu, dosa­dza­jąc w pobliżu praw­dziwe dzwonki, by zwa­biały owady. Zwięk­szają w ten spo­sób szansę, że któ­ryś choć na chwilę przy­sią­dzie także na kwiatku wdzięcz­nego oszu­sta. Cóż, dla ochrony przy­rody cza­sem trzeba poma­gać także w mani­pu­la­cji.

Wśród drze­mią­cych mię­dzy bagnami grą­dzi­ków są też such­sze bez­drzewne pagórki pokryte mura­wami napia­sko­wymi, a w niż­szych par­tiach, bli­żej mokra­dła – łąko­wymi zespo­łami roślin­nymi z takimi klej­no­tami flory jak kosa­ciec sybe­ryj­ski czy peł­nik euro­pej­ski, a to tylko te rzu­ca­jące się w oczy dzięki oka­za­łym kwia­tom. Kie­dyś nagie lub pokryte tylko nie­licz­nymi drze­wami wydmy były czymś pospo­li­tym w pra­do­li­nach nizin­nych rzek: Wisły, Bugu, Narwi czy Noteci, ale więk­szość zale­siono, zabu­do­wano albo zaro­sły same. Bie­brzań­skie skrawki mini­pu­styń ucho­wały się tylko dzięki ota­cza­ją­cym je mokra­dłom i tere­nom zale­wo­wym, a po czę­ści też dzięki wypa­sa­niu krów, owiec czy kóz.

W zara­sta­ją­cych dołach potor­fo­wych koło Osowca grzę­zną łosie i nie potra­fią się z nich wydo­stać bez ludz­kiej pomocy. Akcja ratun­kowa pra­cow­ni­ków Bie­brzań­skiego Parku Naro­do­wego.

Na otwarte, a nawet zagu­bione wśród bagien obszary wci­skają się jed­nak eks­pan­sywne rośliny obcego pocho­dze­nia. Zresztą rodzime też nie próż­nują. Pokaźna trawa – trzcin­nik pia­skowy – z cza­sem opa­no­wuje wydmowe pagórki i wypiera wszel­kie inne, sub­tel­niej­sze, a w związku z tym zani­ka­jące rośliny. Skrawki, gdzie się jesz­cze zacho­wały, są trak­to­wane jak skarbce, a pra­cow­nicy Bie­brzań­skiego Parku Naro­do­wego skrzy­kują się, by samo­dziel­nie, bez potrzeby wynaj­mo­wa­nia wyspe­cja­li­zo­wa­nych firm dys­po­nu­ją­cych cięż­kim sprzę­tem, wła­snymi rękami odkrza­czać je, a nawet ręcz­nie wyka­szać. Słynny ciąg wydm Basenu Środ­ko­wego doliny Bie­brzy – Grzędy – gdzie kie­dyś roz­cią­gała się spa­lona przez nie­miec­kich oku­pan­tów wieś, stał się areną tych zabie­gów. Dzięki temu murawy pozo­staną mura­wami.

Te śród­ba­gienne sank­tu­aria życia są dostępne tylko dla bada­czy, bowiem jedy­nie oni mogą je odwie­dzać. Naukowcy potra­fią wnik­nąć w taj­niki toczą­cego się na wydmach życia, by doko­ny­wać mniej­szych i więk­szych odkryć. A wtedy coś, co dla prze­cięt­nego tury­sty byłoby zwy­kłą górką, tu i ówdzie zwień­czoną koro­nami drzew, oka­zuje się uni­ka­tem. Takim, jakim dla Dar­wina oka­zały się wyspy Gala­pa­gos, gdzie zoba­czył, jak bli­sko spo­krew­nione ptaki na sku­tek izo­la­cji zaczy­nają się roz­wi­jać na wła­sną modłę, zmu­szone przy­sto­so­wać się do warun­ków wyspy, na któ­rej żyją. Tutej­sze pagórki wysta­jące z bagien odgry­wają podobną rolę, choć nie dla pta­ków, gdyż leżą na tyle bli­sko, że ptaki bez trudu poko­nują dzie­lące je odle­gło­ści. Ale już na przy­kład motyle, mało skłonne do dale­kich podróży, mogą w tych odse­pa­ro­wa­nych zaci­szach roz­wi­jać się ina­czej niż na łatwiej dostęp­nych tere­nach.

Widoku maszyn, kopią­cych rowy odwad­nia­jące, nie lubiły ni­gdy ptaki, ale tęsk­nie wyglą­dali miej­scowi ludzie. Dziś coraz wię­cej jest tych, co tych wehi­ku­łów nie lubią.

Takie zja­wi­sko odkrył tu Mar­cin Sie­le­zniew, badacz motyli z Wydziału Bio­lo­gii Uni­wer­sy­tetu w Bia­łym­stoku. Ma on na oku grupę drob­nych barw­nych motyl­ków, zwa­nych modrasz­kami. Ich roz­ród jest uza­leż­niony od mró­wek, które same zabie­rają gąsie­nice tego motyla do swego pod­ziem­nego kró­le­stwa, by korzy­stać z wydzie­liny, jaką spe­cjal­nie na tę oko­licz­ność wytwa­rzają gąsie­nice modraszka. Gdy te znajdą się już w domu mró­wek, pobie­rają haracz w postaci ich larw, które ocho­czo poże­rają, dzięki czemu rosną i mogą się osta­tecz­nie prze­obra­zić w doro­słego motyla. Ten trium­fal­nie wyla­tuje w świat z norki pro­wa­dzą­cej do mrów­czego gniazda. Powią­za­nie tych dwóch orga­ni­zmów przy­po­mina zależ­ność łączącą stor­czyki z zapy­la­ją­cymi je owa­dami, a także stor­czyki ze sobą nawza­jem. Ale to nie koniec: dotąd sądzono, że dany gatu­nek modraszka jest ści­śle powią­zany z okre­ślo­nym gatun­kiem mrówki, bez któ­rego nie może się roz­mna­żać. Tym­cza­sem Mar­cin Sie­le­zniew zna­lazł na jed­nej ze śród­ba­gien­nych wyse­pek motyla tegoż gatunku powią­za­nego z innym gatun­kiem mrówki. Tu, w sytu­acji odizo­lo­wa­nia, powstał nowy rodzaj życio­daj­nego związku.

Grą­dziki oka­zują się więc żywymi labo­ra­to­riami, w któ­rych możemy śle­dzić prze­bieg ewo­lu­cji. Swe odosob­nie­nie zawdzię­czają bagien­nemu oto­cze­niu, ale nie­stety nie są cał­kiem nie­do­stępne. Część z nich pozo­staje w rękach pry­wat­nych, inne nale­żały kie­dyś do kogoś, ale dziś już nie wia­domo do kogo. Zimą można na nie wje­chać cią­gni­kiem po grub­szym lodzie i wyciąć sobie kilka drze­wek. W ten spo­sób w ostat­nich latach padło wiele dębów, sosen i brzóz, nie­ko­niecz­nie zresztą z rąk pra­wo­wi­tego wła­ści­ciela.

– Jak ja nie wytnę, to sąsiad poje­dzie i wytnie – tłu­ma­czył mi jeden z chło­pów. I tyle.

Bagienna prze­strzeń ota­cza­jąca te sank­tu­aria życia wydaje się roz­pacz­li­wie pusta, tym­cza­sem jest wcale nie mniej uroz­ma­icona i bogata. To prze­cież olbrzymi archi­pe­lag małych stro­mych wyse­pek, jakimi są sztywne kolumny turzyc. Na wierz­chołku każ­dej takiej kępy panują nie­mal ste­powe warunki, u jej pod­nóża znaj­duje się zaś śro­do­wi­sko wodne. To sprzyja nie­spo­ty­ka­nej róż­no­rod­no­ści bez­krę­gow­ców – owa­dów, paję­cza­ków i innej zwie­rzę­cej drob­nicy. Każdy z zamiesz­ku­ją­cych tu lub przy­naj­mniej szu­ka­ją­cych zdo­by­czy pta­ków jest dla tego dro­bia­zgu niczym Rodan – ptak śmierci z filmu pod tym samym tytu­łem. To wła­śnie roz­ma­itość tego owa­dziego czy paję­czego ludu przy­ciąga na mokra­dła naj­róż­niej­sze gatunki pta­ków – do tego stop­nia, że na przy­kład samice wod­ni­czek zwol­niły samce z obo­wiązku kar­mie­nia piskląt. Same znaj­dują dość poży­wie­nia w pro­mie­niu kil­ku­dzie­się­ciu metrów i nie­trudno zoba­czyć, że co chwilę kur­sują w tę i z powro­tem z nowym pęcz­kiem drob­nych pającz­ków, motyl­ków czy gąsie­nic w dzio­bie. Typowa współ­cze­sna łąka nie dora­sta do tego poziomu bioróż­no­rod­no­ści. Zajeż­dżana maszy­nami, „chrzczona” nawo­zami, zale­wana gno­jo­wicą i pra­so­wana wałami ubo­żeje z każ­dym rokiem, co zauwa­żają także chłopi.

– Kie­dyś ile tu było ptasz­ków, jeden zgiełk, skow­ron­ków, jaskó­łek, cza­jek, a dziś?! – żalił się jakiś rol­nik zapro­szony na posie­dze­nie Rady Nauko­wej Bie­brzań­skiego Parku Naro­do­wego.

– Czę­sto nawet skow­ronka tam nie uświad­czysz! – dopo­wiada z pozy­cji znawcy tematu Agnieszka Henel z BPN.

Co się sta­nie, gdy to będące ostoją bio­róż­no­rod­no­ści bagno zosta­nie odwod­nione sie­cią rowów? Złoże tor­fowe wyłoni się z wody, która odpły­nie kana­łami, a zyskaw­szy kon­takt z tle­nem atmos­fe­rycz­nym, zacznie się palić. Bez ognia wpraw­dzie – jak mówią fachowcy: „bez­pło­mie­niowo” – jed­nak nastąpi jego utle­nia­nie. Co da węgiel powią­zany z tle­nem? Oczy­wi­ście dwu­tle­nek węgla. Osu­szone tor­fo­wi­sko wnosi go do atmos­fery mnó­stwo, potę­gu­jąc efekt cie­plar­niany, zamiast sta­no­wić chło­dzący kom­pres, jakim było pod powierzch­nią wody. Natu­ralne mokre bagno działa jak gąbka wchła­nia­jąca moc dwu­tlenku węgla, osu­szone staje się nato­miast rodza­jem rury wyde­cho­wej czy komina wysy­ła­ją­cego ten zwod­ni­czy gaz do atmos­fery. Gdy torf prze­schnie, może się też palić „pło­mie­niowo”. Wtedy złoże żarzy się nie­kiedy całymi tygo­dniami, zady­mia­jąc oto­cze­nie. Gdy w Base­nie Dol­nym Bie­brzy zapło­nęło w ten spo­sób nie­wiel­kie prze­su­szone leśne tor­fo­wi­sko, stra­żacy wle­wali weń całe becz­ko­wozy wody, a w pro­mie­niu kilku kilo­me­trów przez dobre dwa mie­siące uno­siła się nie­bie­skawa mgła roz­no­sząca zapach spa­lo­nego czaj­nika.

Wysta­wiony na dzia­ła­nie powie­trza torf zamie­nia się w mursz tor­fowy – pyli­stą sub­stan­cję o wyglą­dzie kawy mar­nego gatunku zmie­sza­nej z sadzami. W każ­dym zagłę­bie­niu pozo­sta­wio­nym przez maszyny rol­ni­cze po desz­czu two­rzy się nie bagno, ale praw­dziwe błoto. W cza­sie suszy wiatr roz­nosi bru­natny pył. Wraz z roz­kła­dem torfu uwal­niają się też nie­do­stępne dotąd dla roślin lądo­wych sub­stan­cje mine­ralne, toteż krze­wią się wybu­jałe ziel­ska. Jeżeli tor­fo­wi­sko ma być użyt­ko­wane, zostaje zaorane i obsiane nasio­nami pro­duk­tyw­nych traw łąko­wych. Zie­mia jest dość żyzna, więc trawy rosną jak na droż­dżach i mamy poczu­cie wiel­kiego zwy­cię­stwa nad przy­rodą. Z cza­sem jed­nak ta eks­plo­zja słab­nie, łąki trzeba nawo­zić, regu­lo­wać dopływ i odpływ wody rowami. Złoże stop­niowo ulega utle­nie­niu, staje się coraz cień­sze, a po pew­nym cza­sie może nie­omal znik­nąć i odsło­nić pod­łoże – w tych stro­nach z reguły piasz­czy­ste. Z bogac­twa bagien­nej przy­rody nie zostaje pra­wie nic. I po co to robimy? Żeby, ode­braw­szy poży­wie­nie wielu isto­tom, wypro­du­ko­wać jesz­cze wię­cej mięsa i wyro­bów pocho­dze­nia zwie­rzę­cego, które zresztą od dawna są na naszym kon­ty­nen­cie pochła­niane w nad­mia­rze.

Melio­ra­cyjny szał za cza­sów Pol­ski Ludo­wej miał na celu two­rze­nie PGR-ów (zwa­nych tu kom­bi­na­tami łąkar­skimi) na wiel­kich poła­ciach odwod­nio­nych bagien. Na osu­szo­nym bagnie Wizna powstał jeden z nich, ale w cza­sach trans­for­ma­cji, jak wiele innych, zban­kru­to­wał. Dziś pozo­stał po nim, wybu­do­wany w miej­scu daw­nej wio­ski roz­cią­gnię­tej na wzgó­rzu zewsząd oto­czo­nym bagnami, kom­bi­nat Grądy Woniecko – archi­tek­to­niczno-prze­my­słowy potwo­rek. Kar­ło­wate blo­ko­wi­sko, wię­zie­nie, kościół z wieżą wyglą­da­jącą z dala jak komin fabryczny, pry­mi­tywne drogi z beto­no­wych płyt, zio­nące pustką dawne hale oto­czone gru­zami i chwa­stami, droga do tego osie­dla bie­gnąca przez gaj wynio­słego barsz­czu Sosnow­skiego… Podobny kom­pleks – Kom­bi­nat Łąkar­ski Gugny – miał się poja­wić na bagnie Ławki. I pomy­śleć, że na baj­ko­wych grą­dzi­kach miały sta­nąć suszar­nie, chlew­nie czy inne rol­ni­czo-prze­my­słowe boho­mazy.

Wiele razy roz­ma­wia­łem z chło­pami o melio­ra­cjach – zwłasz­cza z tymi, któ­rzy, urze­czeni rewo­lu­cją koło Wizny, napo­my­kali, że „Fabrykę tu u nas, panie, też czas sta­wiać”. Pró­bo­wa­łem nakre­ślić ponętny obraz przy­rod­ni­czego bogac­twa bagien, a wtedy oni sta­rali się mnie zbić z tropu tym samym argu­men­tem:

– Ale mięso to wy tam, w mie­ście, lubi­cie, co? No powiedz pan sam, ale tak od serca: lubisz czy nie?

Lubi­łem.

Zakręcona rzeka

Dzika rzeka. Ostat­nia taka rzeka. Uni­kat na skalę Europy. Rzeka nie­ujarz­miona. Zwłasz­cza ten ostatni zwrot, powta­rza­jący się w tytu­łach fil­mów, audy­cji, arty­ku­łów, a potem prze­ka­zy­wany z ust do ust, brzmi nie­le­d­wie groź­nie, suge­ruje żywioł, jakiego nie spo­sób okieł­znać. Ale gdy spoj­rzymy na Bie­brzę w szer­szej skali, choćby na tle ogółu ziem­skich wód, jest ona wątłym, polo­dow­co­wym stru­my­kiem, mło­dziutką rzeką mającą z 10 tysięcy lat, a już z wolna zamie­ra­jącą. Przy­po­mina ona nie­wy­ro­śnięte dziecko, gubiące się w plą­ta­ni­nie szu­wa­rów, klu­czące bez­rad­nie, wciąż darem­nie poszu­ku­jące pro­stej drogi. Do tego nie­mo­gące utrzy­mać w ryzach swych wód, przez co po roz­to­pach roz­le­wają się sze­roko poza koryto, które wtedy dla ludz­kiego oka prze­staje ist­nieć, ustę­pu­jąc miej­sca roz­cią­gnię­temu po hory­zont jezioru. Dopiero latem, o ile nie będzie zbyt mokre, rzeka wraca na swe miej­sce.

Wpław na odle­głe pastwi­sko.

Ktoś, kto wcze­sną wio­sną sta­nie na wyso­kim brzegu, gdzieś przy punk­cie wido­ko­wym koło Burzyna, na Bia­łym Grą­dzie czy tara­sie wido­ko­wym w Gonią­dzu, może być oszo­ło­miony natu­ral­no­ścią kra­jo­brazu, jakiej nie spo­tka już w Pol­sce ani w ogóle w środ­ko­wej Euro­pie. Nie odczuje jed­nak grozy wod­nego żywiołu. Wody zale­wów spły­wają leni­wie, wydają się wręcz nie­ru­chome, nie ma tu wła­ści­wych powo­dziom nie­zli­czo­nych, kon­ku­ru­ją­cych ze sobą nur­tów i wirów, żywiołu nio­są­cego całe pnie drzew i zabrane z brze­gów czę­ści ludz­kiego dobytku. Nad Bie­brzą nie ma powo­dzi, bo nikt i nic nie prze­szka­dza wodom spły­wać, jak i kiedy chcą – nie zostały skrę­po­wane wałami, umoc­nie­niami brze­gów, tamami. Nie zapę­dzano ich do głów­nego koryta, nie pogłę­biano ani nie pro­sto­wano. To wła­śnie jest ta nie­ujarz­miona rzeka – spo­kojna, nie­zmu­szona do zry­wa­nia krę­pu­ją­cych wię­zów, któ­rych dotąd nie zaznała.

Jak z obcej pla­nety…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Pro­fe­sor Wik­tor Kotow­ski mówi o tym m.in. w fil­mie Po co nam bagna? z serii „Nowy dziwny świat”, zob. https://www.youtube.com/watch?v=RvT53EXPY1Q (dostęp: 20.11.2022). [wróć]