Bestiariusz nowohucki - Łapczyńska Elżbieta - ebook

Bestiariusz nowohucki ebook

Łapczyńska Elżbieta

2,5

Opis

Nowa Huta, lata 50. Tu powstaje kombinat-kolos i miasto-labirynt. Wykuwa się tu także nowy człowiek – produkt nieudany i popsuty. Wielowątkowa opowieść jest snuta właśnie przez nowych ludzi, takich jak prorok czytający z wielkopiecowych oparów, zjadaczka arszeniku, sobowtórka czy człowiek bez twarzy. Kiedy w ich losy wkracza niejaki doktor Szpigiel, wraz z nim pojawia się zamęt. Debiutancka powieść Elżbiety Łapczyńskiej odsłania świat dziwności, kopniętej metafizyki, ale i do bólu realnej cielesności oraz brutalności pracy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 185

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (4 oceny)
0
2
0
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




O TYM, JAK PTAK Z LUDZKĄ GŁOWĄNAWIEDZIŁ EMILA

Wszystko się skończyło, gdy po raz pierwszy spuścili surówkę z Wielkiego Pieca. Spłynęła pomarańczowym zawijasem do kadzi, z kadzi przelali ją do żeliwiaka, dodali złomu i wyszła stal. Stal wrzucili w walcarkę. Tam się skończyłem i tam zacząłem. Ale to później. A wtedy był dzień Wielkiego Spustu. Zostało mi po nim życie zapisane na papierkach.

Pani I., chyba nie sypia pani dobrze.

PANIE E., NIE ZASNĘŁAM, ODKĄD PRZYJECHAŁAM DO HUTY.

Zanim surówka wżarła się w halę, wszystkie oczy, a były ich tysiące, śledziły ruch elektroświdra. Drążył dziurę w płaszczu kolosa, by upuścić rozżarzone do białości soki. Walczył już od dwóch godzin. Uroczysta chwila tonęła w kadzi. Brzuszysko opasane rurociągami górowało nad halą. Wszystkie twarze, a były ich tysiące, zwróciły się tam, skąd miał wybić żywioł. Wypatrywały początku. Oczy miałem zajęte, ale ręce wolne. Pod nieobecność myśli prawa dłoń złośliwie popełzła w dół, żeby dotknąć kieszeni spodni. Tej pustej. Głupia, głupia ręka. Palce sunęły po prążkach materiału jak po tarce, bo od wczoraj przedmioty są mi wrogie w dotyku.

Zrobiłem piruet w pamięci. Od pustej kieszeni do dni, gdy wypełniały ją papierki. Od papierków po dłoń, która je zapisywała. Była to dłoń w wiecznym ruchu. Nigdy nie leżała w spoczynku, targały nią spięcia i podrygi. Migała przy twarzy, momentalnie przenosiła się na udo i znów znikała gdzieś za uchem. Przesuwała palcami po czole w dół i górę, zostawiając czerwony ślad. Narzędzia uciekały od rąk na podłogę, byle dalej. Pracowała w stolarni, tak jak i ja. Gwoździe, piła, młot i szalone dłonie I. Od dzisiaj jest tylko stal, nie drewno. Ta stal właśnie miała się narodzić i może już było blisko, aby surówka w końcu trysnęła, ale w jednej chwili znów odpłynąłem w stronę I., która zapisywała skrawki papieru. Zamknąłem oczy i odłączyłem się od wspólnej sprawy. Może do spustu potrzebna była świadomość wszystkich zebranych i moja ucieczka w papierki sprawiała, że surówka nie chciała spłynąć. Albo Wielki Piec znikał, gdy o niej myślałem, i nigdy nie domyśliłem końcówki tego zdania, bo dłonie, bo ręce, jej pismo.

Nie tylko dłonie I. żyły po swojemu. Cała była jednym wielkim trzęsieniem. Myślę, że ktoś pomieszał coś w jej zasilaniu i jakiś impuls elektryczny nieustannie ją pobudzał, a ona z oczami rozwartymi jak u ryby wyrzuconej na piach bezradnie poddawała się temu stanowi rzeczy. Naprężone mięśnie, żyły na szyi, ścięgna w dłoniach domagały się: „Zatrzymajcie ją! Zatrzymajcie tę wariatkę”. Nawet jej zęby wydawały się gotowe do ucieczki, każdy w inną stronę. Na pociągłej twarzy wszystko było w ruchu. Łącznie z nieznacznym garbem na wąskim nosie. Trzymała w kieszeniach piętki chleba i jadła, gdy tylko miała wolne ręce. Gryzła tak, że bałem się o jej żuchwę. Obserwowałem ją nieraz z daleka, by uchwycić choćby jeden spokojny ruch.

Miała ochrypły głos, załamywał się na wyższych tonach. Nigdy nie domykała ust. Myślała galopem. Mówiła całym chudym ciałem, choć jeśli tak na to spojrzeć, należałoby powiedzieć, że raczej wrzeszczała. Jak inaczej mogła więc zapisywać słowa na papierze w kratkę niż tak, jak to robiła – wielkimi, rozwrzeszczanymi literami?

Znów dotknąłem pustej kieszeni, tym razem zupełnie przytomnie. Tym razem zupełnie niepotrzebnie, bo wiedziałem, czego się w niej nie spodziewać. Elektroświder pracował, choć kto wie, co się wydarzyło pod moją nieobecność. Nie mam pewności, czy cały kombinat nie zniknął w tym momencie nieuwagi. Miałem nadzieję, że tak. Wiem, że I. właśnie tak by pomyślała albo to wytańczyła roztelepanym ciałem, a najpewniej po prostu napisała. Zanim wydobyła z siebie zdanie, rozsypywała wokół mnóstwo niepotrzebnych sylab i słów. Dlatego pisała. Tak jak wtedy: PANIE E,. ZAMRUGAJMY KAŻDE POTEM. I znów dłoń‒kieszeń‒nic.

Nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy.

Przemowy trwały. Świder borował. Oczy zebranych pragnęły iskier i blasku. Wypatrywały wielkiego początku. Niech spłynie, niech spłynie, we wszystkich głowach grały te same myśli. Za mną i przede mną ‒ fala oddechów. Rytmiczne uuuh, uuuh. Zadmuchać Wielki Piec prosto z płuc. Zadmuchać piec znaczy nadać mu ruch. Rytmiczne uuuh, uuuh, niech żyje stal, niech ożyje i ożywi miasto, ożywi machinę górującą nad nim. Zadmuchać piec, wydrążyć spust. A ja próbowałem zamrugać przyszłość. Zaciskałem powieki. Teraz. Teraz. Znikasz. Pod powiekami czarno, ale wiedziałem, że nie zniknął, bo uuuh, uuuh, echo oddechów w hali rozlewało się na wszelkie teraz i wszelkie potem. Niech zniknie teraz, niech nigdy nie wydarzy się potem, oby żadna kropla surówki nie spłynęła korytem, oby żaden poranek nie nadszedł. Mógłbym stanąć naprzeciw otworu, twarzą w twarz z żywiołem, krzyknąć: „Nie popłyniesz!”, gdyby tylko surówka miała na względzie człowiecze członki i powstrzymała swój rozlew. Niech nie nadchodzi wielki początek, niech żaden wlewek nie wpadnie pod walce. Niech nigdy. Nie. Przerwało. Trysk. Iskry. Lawa zalała halę. Fala oddechów ulgi spadła na posadzkę. Pomarańczowy strumień przeciął świat na pół, na wczoraj wypełnione rozchełstanym pismem i na nieszczęsne potem.

Po Wielkim Spuście nastąpiła długa, długa przerwa. Trwała trzy lata. W tym czasie odsuwałem od siebie poranki. Kombinat jak nie zniknął w chwili spustu, tak nie znikał i później. W dodatku wrastał w ziemię coraz bardziej. Zabierał kolejne hektary. Ta ziemia się przeżyła. Dawała dużo, ale nie tego, co trzeba. Czarna, soczysta, wilgotna. Ta ziemia oddała się pod budowę. Wydawało mi się nieraz, kiedy młoty i spawarki cichły w oddali, że stopami wyczuwałem drżenie.

Nikt nigdy nie widział takiej budowy, nikt nigdy nie kopał takich wykopów. Sięgały głębiej niż groby, głębiej niż pradawne skrawki codzienności. Hale martenów, hale warsztatów, hale walcowni, hale siłowni, mnóstwo innych hal, składowisk, torów z wagonami, rurociągów i kominów potrzebowały mocnych nóg. Trzeba mieć mocne nogi, żeby wytwarzać. Ja nie miałem mocnych nóg, w ogóle w niczym nie byłem mocny, więc nic nie wytwarzałem. Nikt nigdy nie widział takiej budowy, nikt nigdy nie kopał takich wykopów. Szpadlami odwrócili całą ziemię na lewą stronę, a przy okazji domy, które tu stały. Fundamenty sączyły soki z gleby, filtrował je beton, a stalowe pręty wypijały je i wtłaczały w ściany. Dźwigi jak szkielety ptaszysk. Krajobraz, gdzie nie spojrzeć, był pocięty w paski przez rusztowania i konstrukcje ze stali. Kiedyś wspiąłem się po deskach rozstawionych wokół komina w budowie. Chciałem wysoko, ale zatrzymałem się nisko. Serce biło pod językiem. Gdy dotykałem ściany, pustość komina aż dudniła, domagając się pędu gazów hutniczych. Cały kombinat żądał pracy. Wrastał w ziemię, a im bardziej wrastał, tym bardziej wytwarzał i tym bardziej mnie poganiał, bym wybiegał w, kroczył ku. A ja tym bardziej odsuwałem od siebie poranki.

Po Wielkim Spuście nastąpiła długa, długa przerwa. Przenosili mnie z warsztatu do warsztatu, w żadnym się nie sprawdzałem, bo moje nogi nie były mocne, ciało miałem małe i drobne, głowę kruchą, a ręce przywykłe do drewna. Moje ręce były inne niż jej. Nie dygotały, ale często zwisały bez żadnej chęci do pracy. Lubiłem dotykać imadła, ale nie lubiłem obracać jego ramieniem. Delikatnie gładziłem metalowe tłoki. Ścierałem smar z obrabiarki, a potem rozcierałem go dłonią o dłoń i wąchałem. Wodziłem palcami po odpryskach w cegłach. Opierałem się o słupy, żeby kręgami wyczuć krzywiznę. Po drabinie wchodziłem na bosaka, przez skórę umiałem wyczuć spróchniałe stopnie. Ostrożnie dotykałem świata, bo w ogóle byłem ostrożny. Na imię mi Emil, a imię to nadał mi ojciec. Sam też był ostrożnym człowiekiem, a mimo to zmarł.

Przez te trzy lata od Wielkiego Spustu zdołałem nie umrzeć, mimo że nie zdołałem na dobre odsunąć od siebie poranków. Niestety zawsze nadchodziły, niosąc ze sobą godziny i minuty, a każda z nich mogła oznaczać dla mnie zgubę. Bo mój ojciec, mimo że był człowiekiem ostrożnym, przegapił nadejście fatalnego poranka. Kiedy wyszedł nakarmić kury, duchy zerwały się z gałęzi, porwały jego duszę i krew zalała mu mózg. Tak samo jego ojcu, szykującemu się do bronowania, i jego matce, układającej len do suszenia. I ojcu jego ojca, napełniającemu świńskie jelita, i matce jego matki, młócącej zboże. I wielu, wielu wujom, kuzynom i kuzynkom, w końcu mojej starszej siostrze i młodszemu bratu. Ich wszystkich zabrał wylew o poranku, przy pracy, tylko każdego kiedy indziej. Dlatego nie kroczę ku, nie wybiegam w. Zamruguję potem. Odsuwam poranki. Moja krucha głowa wymaga ostrożności. Prostej drogi i łagodności świata. Nie mogę się potykać. Nie mogę się przewracać. Nie mogę doświadczać wstrząsów. Nie mogę się dać zbić. Ale i to mi nie pomoże. Mogę być bardzo ostrożnym człowiekiem, a mimo to duchy przyfruną o poranku niezapowiedziane. Wyciągną długie ptasie nogi, a krew popłynie, zaleje mi oczy i czaszkę. Upadnę twarzą w ziemię.

Tymczasem ukryłem się przed nimi w Nowej Hucie. Nad Nową Hutą ptaki nie latają. W Nowej Hucie można odsuwać poranki. W Nowej Hucie miałem spodnie z kieszenią, do której co rusz wędrowała mi ręka, i czerwoną skrzynkę zapełnioną papierkami. Zrobiłem ją sobie w stolarni. Chowałem w niej zapisane wrzeszczącym pismem karteczki.

Pani I., dzisiaj jest pani inna.

PANIE E., MUSZĘ SIĘ ZATRZYMAĆ, BO DŁUŻEJ TAK NIE DAM RADY.

W nocy przed Wielkim Spustem włożyłem do skrzynki ostatni papierek. Bo kilka dni wcześniej, gdy przyszedłem do stolarni, warsztat nie drżał, nie podrygiwał, nie pulsował od napięć. Żaden przedmiot nie upadł, nie rozsypały się sylaby. Jej rozstrojone ciało było bardzo nie w stolarni.

Pod nieobecność współlokatorów, którzy przygotowywali się do tego święta stali, rozłożyłem na kocu wszystkie pomięte świstki. Pod światłem gołej żarówki oglądałem słowa z prawej i lewej strony. Prasowałem je w dłoniach, jakby przez skórę litery miały wejść mi w krwiobieg. Czytałem nieporządne zdania. Katalogowałem chwile, konkretne przerwy w pracy, kiedy znajdowałem w spodniach wiszących w szatni odpowiedź. Albo pytanie. To nasze poszarpane rozmowy. Ale były w nich sens i porządek, nad którymi panowały moje palce. Przekładałem, odkładałem na miejsce w czasie. Między jedną a drugą karteczką poutykane były też wszystkie zerknięcia na zegar zakładowy oraz wyobrażenia, że znajdę i rozłożę nowy papierek. Przechodziła przez warsztat, potrząsając całym światem, ale nie patrzyła na mnie. Potem rozglądałem się na wszystkie strony, skrywałem się w kącie. Gdy byłem pewien, że inni są zajęci rozmowami, wyjmowałem zwinięte w kulkę zdania. Chowałem kartkę w dłoni i trzymałem na wysokości pępka. Wzrokiem nurkowałem w znaczeniach. Były ostre jak górska grań. Wyobrażałem sobie, że wybiegały z głowy I. Zapisywała je z ulgą, że zdołała pochwycić słowa. Nosiłem je w sobie przez resztę dnia, hołubiłem z przekonaniem, że łączy nas cienka, ale szlachetna nić.

Pani I., to ptaki z ludzkimi głowami.

PANIE E., PROSZĘ STAĆ SIĘ RZECZĄ, TO NIE PORWĄ PANU DUSZY.

Innym razem szarpały mną myśli, że być może to jej wewnętrzne spięcia i wzdrygnięcia dyktują dłoni słowa, pomijając udział głowy. To, co pisze, i fakt, że pisze, nie mają dla niej znaczenia. Jeszcze mniej ważne jest to, czy noszę jej słowa w sobie, czy nie. Zaszywałem się wtedy w zakamarkach budowy, żeby dławić żal. Ale kiedyś napisała coś, co na zawsze wytrzebiło mnie z tych wątpliwości. Zapamiętałem te słowa, powtórzyłem je bezgłośnie, a one pociągnęły za sobą myślo-obrazy: tamten fajrant i tamto spełzanie ręki do kieszeni, tamto rozczytywanie zdań poszarpanych jak nogawki spodni. Zdziwienie, że ona jak i ja. Biegłem do hotelu, żeby zamknąć kartkę w skrzynce. Zamknąć ją w głowie. Odbiłem się od myśli, by skoczyć z powrotem w papierki, by odnaleźć dowód, że te słowa rzeczywiście napisała. Pod światłem gołej żarówki przebierałem kartki ułożone w kolejności od najstarszych. Ta i ta, i ta – to już inny wątek, kolejne rozdanie. Przebierałem je ponownie. Rozgrzebywałem. Ale ciągle zostawałem z tym samym wnioskiem: wśród rozprasowanych zwitków nie było tego jednego. A więc to jasne. Duchy już mnie znalazły.

Kiedy pracowałem w stolarni, codziennie odmawiałem litanię przodków skazanych młodo na śmierć, byłem pewien: nie teraz, bo teraz są rozwrzeszczane słowa i roztelepane dłonie. Również jej obietnica złożona na pomiętej karteczce, której nie mogłem odnaleźć, dawała mi wolne od śmierci. Ale karteczka zniknęła. I. zniknęła. W noc przed Wielkim Spustem zrozumiałem, że już na dobre, że żadne papierki nie pojawią się w całej Nowej Hucie. Że niezborne ręce i niecierpliwe nogi nie narobią zamieszania w żadnej stolarni, a mojej głowy nie wypełnią poszarpane wyrazy. I tak jak ona zniknęła, tak znikają po niej ślady, znika mgiełka, w której się unosiłem. Wszystko się skończyło, gdy po raz pierwszy spuścili surówkę z Wielkiego Pieca. Wraz z surówką nadciągną poranki i ich towarzysze. Skuliłem się, przez powieki przebijało światło. Ojciec był bardzo ostrożnym człowiekiem, i co z tego.

Poranki nadchodziły nieodwracalnie, choć starałem się je unieważniać przespaniem, gnuśnieniem i zaleganiem. Odmawiałem pracy. Spóźniałem się, a kiedy już docierałem, nie miałem zamiaru zabierać się do roboty przed południem. Gdy musiałem jednak poszperać w instalacji czy przy silniku jakiejś maszyny, nic mi nie wychodziło. Próbowałem dotykiem zrozumieć działanie, wyczuć wewnętrzne stuknięcia i zapadnie. Ale od Wielkiego Spustu przedmioty odwracały się do mnie plecami. Nie życzyły sobie dotykania. Byłem pomocnikiem, nic nie wytwarzałem. A kto nie wytwarza, ten nie ma co liczyć na posłuch. Jako mechanik najniższej rangi byłem cieniem nikogo i bardzo mi to odpowiadało. Przenosili mnie z warsztatu do warsztatu, w każdym pędził taki sam korowód czasu. Huta poganiała mnie i ganiła, ciągle dawała mi coś do naprawy. Nie mogłem więc zapobiec temu, co za chwilę, co jutro, co pojutrze, piętrzyły się stosy złomu, którym miałem się zająć. Tak jakby Huta wytwarzała nie stal, a czas przyszły.

Nie-praca sprzyjała rozmyślaniu. Odtwarzałem skurcze na jej twarzy. Dopóki do nich wracałem, byłem ciągle w stolarni. W miękkim i dobrym wtedy. Kiedy tylko mogłem, szwendałem się po Nowej Hucie. Marzyłem, że zobaczę I. w oknie któregoś z żeńskich hoteli. A gdy jej pomacham, ona zerknie na mnie okiem, które zawsze jest w ruchu. Pomacha sztywno ręką, ręką rozpędzi ciało. W końcu I. potrząśnie całym budynkiem i wybiegnie, gubiąc na półpiętrach własne stopy. Miałem przeczucie co do jednego z bloków. Mówili na niego Nocnica. Z okien płynął śpiew i spadały butelki. Dziewczyny celowały w kierunku tych, którzy szarpaniem bramy ogłaszali, że one należą do nich. Czasem rzucały ku przestrodze, kiedy nikogo nie było na dole. Nieraz podchodziłem pod budynek, ale nigdy na tyle blisko, żeby mogły we mnie trafić. Pewnego popołudnia widziałem na skwerku przed blokiem rozstawione ławki. Komisja rozwydrzenia moralnego rozpoczynała obrady. Jednego z facetów dosięgnął chlust pomyj. Uciekłem.

Poranek, który zakończył długą, długą przerwę, też miał kolor pomyj. Niebo mieszało się z błotem, które nigdy nie znikało z miasta. Po szybach spływał brudny deszcz, a ubranie i pościel nasiąkały wilgocią. Dotknąłem włosów na nodze postawionych na sztorc od zimna. Oczy same mi się otworzyły, jakby były na sprężynach. Głupie, głupie oczy. Współlokatorzy przenieśli się już do stołu i w milczeniu kroili cebulę. Formierz Mieszko siedział tyłem do mnie. Przystrzyżony, z pomadą na loku już od rana. Fryzura w tym mieście jest ważna. Gdy zaszeleściłem pościelą, prawie podskoczył, i odwrócony na tyle, na ile pozwalał mu gruby kark, z ustami pełnymi cebuli zapiszczał swoim wysokim głosem:

– Co ty!

– Co tak wcześnie? – Wytłumaczył drugi, co miał na myśli pierwszy. Łysiejący młodo, ale i tak wyfryzowany Barnaba. Wlewacz.

– Mam sprawy – skłamałem.

I to był koniec naszej rozmowy. Oni wytwarzali, stali po stronie stali. A ja bezpański od trzech lat, na posyłki, do napraw. Oni przy piecach, przy koksie. Już czekali na mieszkania, żony mieli w hotelach żeńskich, może nawet i dzieci, nie byłem pewien, oni chyba też nie. Może mogliby zapytać swoich żon, czy nie spotkały na korytarzu dziewczyny, której ciało chodzi, jak chce. Ale nigdy ich nie poprosiłem. Mieszko głośno beknął, poczułem cebulę pod samym nosem.

PANIE E., NIE ZASNĘŁAM OD 157 NOCY.

Pani I., to proszę spać rankiem, jak ja.

Wpadłem w poranek. Wytoczyłem się z bloku na błotny ugór. Zatopiłem buty. Mokre powietrze stało we mgle, gęste od wilgoci nie chciało się wtłoczyć w płuca. Nowa Huta to nowe miasto, nowe, a obrosło błotem tak, że nie zeskrobiesz. Nowe są osiedla, które się nie nazywają. Są tylko kodem, literą i liczbą, ale pod kodem kryją się bogate światy. Nad naszym B-2 Północ chmury są betonowe. Sznury na pranie butwieją w deszczu. Grzybnia na murach domków jak z uzdrowiska przybiera kolory morza. Minąłem dwie przemoczone dziewczyny, obie miały za chude ciała i za duże płaszcze. Malutkie główki, które z nich wystawały, obracały się w ślad za mną. Patrzyły poważnie, jakby wiedziały więcej od innych. Stały, trzymając ręce w kieszeniach, chociaż dzień już domagał się ruchu. Czy to koleżanki I.? Czy przyniosły mi od niej karteczkę? Po trzech latach? Zwolniłem, a one ciągle na mnie patrzyły. Podszedłem, a one ciągle takie mądre i poważne.

– Od I.?

– Od chuja chyba. Spierdalaj, mały – wysyczała ta po prawej, nie miałem pojęcia, kiedy jej twarz nabrała tyle starości. Przeczłapałem po błocie przez osiedle między domkami w stronę kombinatu. A więc dziś znów stawała się głupia, głupia przyszłość.

Nad B-1 się rozjaśniło, nad A-11, które widziałem z oddali, migotały promienie, nad tłumem zmierzającym drogą na kombinat unosił się pomruk. Huta wytwarzała, a ludzie dostrajali do niej głosy.

Gdy dotarłem do warsztatu, nic nie było na swoim miejscu. A najmniej na miejscu byli ci, którzy tu pracowali. Nie przy maszynach, a w rozsypce. Wiele twarzy niepokojąco się ożywiało. Powieki rozwarte szerzej niż usta. Wzrok szukający sojuszów. W żółtym świetle twarze chłopców i dziewczyn miały grube linie cieni. Nikt jeszcze nie zabrał się za pracę, nawet kapitan Samanta, który wśród rzecznych piratów nauczył się, czym jest prawdziwa robota. Podszedłem do niego, by zapytać, w czym rzecz, ale zapomniałem, że nie umie mówić, umie tylko śpiewać, a w tej chwili zamieszania nie potrafił ani jednego, ani drugiego. Zalał mnie dźwiękiem przerywanym przez wdechy. Frasobliwie podparł przy tym głowę na olbrzymiej dłoni. Dotknąłem jego ramienia, tak jak dotykam maszyn, żeby je trochę zrozumieć. Moja dłoń wydała się jeszcze mniejsza i drobniejsza, nie udźwignęłaby nawet łańcucha, który sięgał mu do pasa i migotał na tle brudnej koszuli.

W końcu pojawiła się brygadzistka, szara z ubioru i z usposobienia. Niosła wieści, bo spoglądała w podłogę, a usta na przemian to zaciskała, to rozluźniała. Wieści zawsze są o zmianie. Zmiany zawsze mówią, że coś będzie potem albo jutro. Szła prosto na nas, czy to możliwe? Zaciskałem powieki. „Znikasz”, powtarzałem. Nie zniknęła, znalazła się jeszcze bliżej. Nadal nie umiałem zamrugać przyszłości. Samanta aż ucichł, bo stąpanie brygadzistki było ciężkie jak kroki pątnika, bezwzględnie kierowała się w naszą stronę. Podeszła tak blisko, że jej słowa mogły rozerwać nam serca. Nie wiedziałem, gdzie patrzeć, więc patrzyłem na jej ramiona, a te skręciły i wcisnęły się zwinnie pomiędzy nas, jakby to, co znajdowało się za nami, wciągało ją wirem. Szturchnęła mnie przy tym nieznacznie, a mijając, znów spojrzała na podłogę, albo na moje lub swoje buty. Obróciliśmy się za nią z Samantą. Złapaliśmy swoje spojrzenia. Za nami stał chłopak, którego słabo znałem. Miał w sobie coś z lisa, który wpadł w pułapkę i krwawi. Brygadzistka wyciągnęła z kurtki złożoną kartkę i sprawdziła jej treść, jakby chciała się upewnić, czy pamięta swoją kwestię.

– Zamykają cię. Oczy. – Wyjaśniła brygadzistka, na co chłopak pokiwał głową. – Podobno to rak.

– Gdzie? – Chłopak miał silny, dźwięczny głos. Brygadzistka zerknęła w kartkę.

– W jelicie. – Oboje spojrzeli w przestrzeń, co oznaczało koniec rozmowy.

Potem podeszła do kilku innych osób. Choć nie słyszałem, co im przekazywała, to zdania zostawiały po sobie w powietrzu podobne ślady. Próbowałem zrozumieć, o co chodzi. Brygadzistka zrobiła rundę i nagle znalazła się znów za moimi plecami.

– Wy dwaj. Walcownia. – Przeszła obok i stanęła ukosem, trochę mówiła do nas, trochę do tokarki, która stała nieopodal.

– Ja chyba nie wiem, o co chodzi.

– Doktor przenosi was na walcarkę.

– Jaki doktor?

– Doktor Szpigiel. Badał was przecież. – Na to wyjaśnienie zamrugałem dwa razy. – Czytał z oczu.

Rozłożyła ze zniecierpliwieniem kartkę, palcem wskazała nazwiska moje i Samanty. Przy nich stał napis: „Walcownia”.

Pani I., boję się pracować.

PANIE E., ZAPOMNIEĆ SIĘ W PRACY, ODDAĆ MASZYNIE –

TO ULGA.

Po długiej chwili, kiedy wszyscy milczeliśmy, atmosfera się rozrzedziła, a Samanta opowiedział mi wszystko pieśnią.

– Doktor Szpigiel badał oczy, gdyśmy nie patrzyli. Gdy oczy były zajęte śrubami, przewodami, naprawami albo zapatrzone w dal. Bywał wszędzie, kręcił się pomiędzy. Czyś widział łysą postać w wełnianej pelerynie? Wysoki jak ja, ale o czerwieńszej twarzy.

– Tak, przypominam sobie, choć to dziwne, nie wiem, gdzie i kiedy. Czy zaglądał mi w oczy? Nie wiem na pewno.

– On zatapia palce w tęczówce – wyśpiewał o ton wyżej Samanta.

– W co?

– W to, co sprawia, że oko jest okiem, a nie białą kulą. Ciało objawia się w oku. Wrzód, ropień, zgorzel, parch. Doktor przez oko zagląda w członki i kieruje tam, gdzie duszy będzie najlepiej.

– Do walcowni?

– O, bracie, tak!

Wracałem do hotelu zanurzony w tłumie. W lasku wzdłuż drogi już świętowano środek dnia. Nauczyłem się wznosić toast za duchy, których nie spotkałem, i dołączać do straceńców, którzy pili bez powodu. Ale tłum trzymał mnie mocno. A może to ja byłem za słaby, żeby się z niego wyrwać. Oto dowód: nie mam mocnych nóg. Mimo to będę wytwarzał. Powtórzyłem to sobie siedemnaście razy, nim udało mi się opuścić zwarty tłum w okolicy, której nie znałem zbyt dobrze. Przebiegłem pod łukowym sklepieniem wlotu osiedla. A-coś. Cisza i zapach wapna. Szedłem wzdłuż długiego bloku zwiniętego w wielokątną figurę. W oknach odbijało się światło odbite z okien z naprzeciwka, a one odbijały światło z naprzeciwka, i już nie wiem, co było najpierw ‒ okno czy jasność. Chociaż kroczyłem w zamyśleniu, bacznie się rozglądałem. Może wyfrunie z klatki rozedrgana. Miała czarne włosy, które spinała dopiero po upomnieniu brygadzisty, a one i tak uciekały ze splotu. Na skwerku między blokami ubłocone dzieci biegały za prosięciem, które schowało się pod przyczepą z piaskiem. Wszedłem między bloki-zygzaki. Ceglane łamigłówki. Skręcałem tam i siam. Odwiedzałem kolejne osiedle i kolejne. Krajobraz się nie zmieniał, ciągle nie było w nim I. Gubiłem się w labiryncie bloków, w rozmyślaniach. Gdy dotarłem do hotelu na B-2 Północ, znów padało, a ja byłem pewien: doktor odkrył już we mnie śmierć.

Pani I., czy mogę zostać pani mężem?

PANIE E., NIE URODZĘ NIC ŻYWEGO, TAK JAK MOJA MATKA.

Od Wielkiego Spustu minęły trzy lata. Surówka spłynęła pomarańczowym zawijasem do kadzi, z kadzi przelali ją do żeliwiaka, dodali złomu i wyszła stal. Stal wrzucili w walcarkę. Tam się skończyłem i tam zacząłem.

Z ogromnych okien wysoko, ponad głowami, wpadało ukośnie światło, a gęsto poukładane belki, prowadnice i rusztowania cięły jasność na dziesiątki białych pasków różnej grubości. I tak nie docierały do ziemi, do nas. Trzeba było włączyć lampy, brudny cień zalewał nam twarze. Twarze zebranych nie miały się dobrze, mimo że należały do młodych. Trzymałem się Samanty, tak jak on trzymał się mnie. Nie znaliśmy się zbyt dobrze, więc nie było nam wstyd. Zadarł głowę ku promieniom słońca i wpatrywał się w nie, jakby widział światło dzienne po raz pierwszy w życiu. Nie słyszałem, czy coś zaintonował. Spadła na nas kurtyna huku, gęsto spleciona z dźwięków. Na człowieka w tej hali nie było już miejsca. Wślizgnęliśmy się między okrutnie wysokie iiii-iiii a niskie, ciężkie mmmmm, które sprawiało, że drgały mi wnętrzności. To samo chyba odczuwał Samanta, bo nachylił się nad moim uchem i wyśpiewał na całe gardło:

– Chyba się zaraz zesram.

Prócz wibrowania w jelitach czułem jednak mrowienie czegoś jeszcze, może gdzieś za czołem, może bardziej w mięśniach. Nie wiedziałem, co to. Hałas odgrodził mnie od myśli.

Czekało nas przejście przez halę długą na kilometr. Co krok ‒ kołtuny maszynerii. Piętrowe konstrukcje z żelaza tworzyły brunatne ściany. Gdy się przyjrzeć, ściana delikatnie poruszała swoimi członkami, to tłok, to rolka, to kleszcze sunące pod sufitem. Trudno mi było rozpoznać początek i koniec jednej maszyny, stalowe pancerze wtapiały się w siebie i nadawały sobie wzajemnie powolny ruch. Nie widziałem zbyt wielu ludzi, a przecież ktoś musiał służyć temu potworowi. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że ujrzeliśmy zaledwie jego plecy. Resztę zostawił na tę chwilę, gdy będziemy bezbronni.