39,99 zł
Górny Śląsk to nie tylko wypieszczony pod pocztówki Nikiszowiec, górnik z obrazu Erwina Sówki, kopalnia czy Angelus Lecha Majewskiego. Były i wciąż są tu miejsca, które przypominają nowojorski Bronx. I jak Bronx pochłaniają.
To zapomniane dzielnice miast, które do dziś uchodzą za szemrane, brudne i „czarne”. Mówi się o nich „dzielnice cudów”, bo jak się tam wejdzie, to można zniknąć. Istny kocioł. Na jednej ulicy, obok siebie, Ślązacy, Polacy, folksdojcze, komuniści, „werbusy”, Romowie, Świadkowie Jehowy, weterani Wehrmachtu i LWP.
Bery z dzielni to książka poetycka, która w strzępach opisuje ten specyficzny ekosystem, robiąc to jednak w sposób uniwersalny. Prawda miesza się tu ze zmyśleniem, bery i bojki łączą to co faktyczne z fantazją, ale też z brutalnością. W wierszach Tomasza Pietrzaka wydarza się śląski realizm magiczny, zlewający myśli z mitami, odsłaniający w szczelinach wyjątkowość tego miejsca i czasu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 30
Data ważności licencji: 6/3/2030
Tomasz Pietrzak
BERY Z DZIELNI
WYDAWNICTWO ZNAK KRAKÓW 2025
robiłaby w hutniczej łaźni jako łazienna.
Nosiłaby szare mydło,
wydłubywała czarne kłaki z odpływów,
czyściła brodziki.
Gdyby urodził się tu Langston Hughes,
najpewniej byłby
białym chłopcem, a potem białym rasistą,
zatrudnionym
w hucie na pół etatu. Pisałby tylko podania
do mopsu i skargi
Do jaśnie Magistratu na element społeczny.
Gdyby urodził się tu
Jean-Michel Basquiat, pracowałby w sklepie
„Złoty Róg”,
chrzcił wódkę, miał ze cztery razy wszyty
esperal i obsikiwałby
mury, wracając zalany po nocnej libacji.
Gdyby urodził się tu
Andy Warhol, robiłby w Górnośląskiej
Fabryce Czekolady i Cukierków
„Hanka”, miał dnę i pożyczkę na głowie
z lewa na prawo.
Nosiłby w kapsach michałki dla landrynek,
co kiecuszki zadzierają.
Gdyby urodził się tu sam Czesław Miłosz,
nie patrzyłby
na biednych, ale był biedą, dzielnicowym
prorokiem,
metafizycznym łajzą, który obchodzi domy,
gdzie nikogo nie obchodzi.
Gdyby urodziła się tu Joan Didion, zostałaby
świadkinią Jehowy,
co je białą kaszankę ze świniobicia i modli się
za koniec świata
na końcu świata, gdzie pies szczeka dupą
odgryzioną kotu.
Gdyby w tej dzielnicy urodziła się Simone
de Beauvoir, byłaby
żoną frontową na emeryturze, folksdojczką,
nawróconą komunistką,
dyspozytorką milicji, babą do rany przyłóż,
co żadnej brudnej roboty
się nie boi. Można by tak długo. Tymczasem
dnia i życia ubywa,
i wilijo się lepi. Pod piątką, gdzie choinka
im spłonęła przez kota,
a ojcowie dotykali się, rodzi się dziewczynka
z dziewczynki.
Dostaje na imię Małyszka. Gdyby urodziła
się w Wiśle, miałaby wąsa.
Obiad jest ten sam co wczoraj i przedwczoraj,
i wcześniej, i sięga niedzieli,
a może Wielkiej Soboty, kiedy to najedliśmy
się dla Jezusa,
który po trzech dniach nam zmartwychwstał
i zjadł konia z kopytami.
Matka Focziego też woła go na obiad i myślą
ludzie, że bogaty Cygan, król.
Foczi je obiad, który wczoraj był tęższy, który
przedwczoraj był tęgi.
W niedzielę nikt u niego nie jadł, w Wielką
Sobotę zjedli trochę
postu z Wielkiego Piątku, smakował niczym
czterdziestodniowa pustynia
posmarowana smalcem i obłożona słoniną
z prawdziwego słonia.
Naszych matek nikt nigdy nie woła na obiad
i myślą ludzie,
siedzą tam nażarte, maciory. Ite ich brzuchy.
Ale tylko one wiedzą, ile w nich
powysysanego szpiku z pękniętej warzechy,
ile drzazg leży na żołądku.
wiśniowym barszczem, kaszą, sadzali
przy stole jak trzynastego
apostoła, dawali mi szmary jak u mnie
w domu.
Mogłem przychodzić do Pawłowskiej,
która niczym Ganeśa
leżała przed sienią na fotelu z tarpana
i prosić
o pokazanie dziobła. Widziałem, spał
w fartuchu. Ino cicho,
to kokało – mówiła, jakby urodziła go
w trosce o Polskę.
A potem widziałem innego, siedział
na kancie łóżka –
był włochaty, granatowy, na sygnale –
pytał, czy nie wiem,
kto porwał mi ojca i czy jestem synem
swojej matki.
Raz na miesiąc tu kogoś dźgnięto
w wannie
lub tunelu. Raz na tydzień zaczadził
się ktoś (latem nawet
częściej). Były też gwałty małżeńskie,
nie zawsze na kobietach,
kradzieże nie zawsze złota, napady
nie zawsze na pociąg
węgla, rozboje nie zawsze z udziałem,
i wymuszenia, częściej
z własnej woli. Przyjeżdżali wtedy:
prokuratorka
Sarna, doktorka Tlenkowa i piękny
niebieski pies,
którego wołaliśmy Kozik. Ogłaszali
czas, miejsce,
nieraz przyczynę. Ludzie wychodzili,
skowyczeli, klaskali; z okna
ktoś wypadł. Pod koniec Ludowej
nasza ulica
należała do najruchliwszych na Śląsku.
Bywało, że zderzyła
się tu sanitarka z radiowozem, mijając
płonącą żyrafę.
Dalsza część w wersji pełnej
Projekt okładki
Olgierd Chmielewski
Zdjęcie na pierwszej stronie okładki
Joanna Helander, Chlywiki
Redaktorzy tomu
Jerzy Illg
Karol Kleczka
Opieka redakcyjna
Katarzyna Mach
Korekta
Małgorzata Biernacka
Copyright © by Tomasz Pietrzak
© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025
ISBN 978-83-8367-388-2
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Okładka
Karta tytułowa
Gdyby w tej dzielnicy urodziła się Marina Abramović,
Matka woła mnie na obiad i wszyscy myślą, że opieka nam sypnęła złotem.
Taki gniady byłem, że Romowie brali za swojego – częstowali
Raz w roku mordowano tu kogoś za klachy lub gola.
Spis treści
Karta redakcyjna
Okładka
Strona tytułowa
Meritum publikacji
Spis treści
Strona redakcyjna
