Bereza - Lada Wojciech - ebook + audiobook

Bereza ebook i audiobook

Lada Wojciech

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nikt nie był bezpieczny. O dowolnej porze dnia i nocy, każdy obywatel Polski mógł zostać aresztowany i bez podania powodu pozbawiony wolności na trzy miesiące – choć w praktyce okres ten mógł być wydłużany w nieskończoność. W połowie 1934 roku powstał obóz w Berezie Kartuskiej, do którego władze kierowały według własnego uznania, bez śledztwa i wyroku, osoby uznane za potencjalne zagrożenie dla systemu. Za murami nie obowiązywało żadne prawo. Więźniowie byli torturowani fizycznie i psychicznie, zdarzały się wypadki zakopywania żywcem w odchodach, a także śmierci w wyniku pobicia pałkami. Ekstremalne ćwiczenia i wykonywane prace doprowadzały czasem do samobójstw, a już niemal zawsze do trwałej utraty zdrowia nawet najmłodszych i najsilniejszych. Samobójstwa popełniali zresztą również niektórzy policjanci, nie wytrzymujący stężenia panującej tu brutalności. „Bereza bezsprzecznie była mordownią” – przyznał ówczesny Komendant Główny Policji Państwowej, gen. Kordian Zamorski. Obóz działał przez pięć lat i z każdym rokiem reżim tylko się zaostrzał, na co największy wpływ miał nadzorujący jego funkcjonowanie Wacław Kostek-Biernacki. „W Polsce matki straszą mną dzieci” – mówił bez choćby cienia wstydu. „Chorobliwy sadysta” – ocenił go krótko Stanisław Cat-Mackiewicz, który odczuł to na własnej skórze. Podobnie jak około trzech tysięcy innych Polaków, Żydów, Ukraińców, Białorusinów i Niemców, którzy przewinęli się przez Berezę. Wojciech Lada Dziennikarz, historyk, autor setek artykułów historycznych, oraz takich książek jak m.in.: „Polscy terroryści”, „Bandyci z Armii Krajowej”, „Pożytki z katorgi”, czy „Mali tułacze”. „Książki Lady zawsze wypełniały białe plamy w polskiej historii. Białe, choć często bardzo mroczne” – odnotowano w jednej z recenzji. Nie inaczej jest w przypadku „Berezy”, opisującej najmroczniejszy epizod polskiej historii dwudziestolecia i jeden z najbardziej krępujących w całych dziejach Polski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 255

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 32 min

Lektor: Marek Głuszczak

Oceny
4,4 (30 ocen)
17
10
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MackiewiczK

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Dapikus

Dobrze spędzony czas

Gdy tyrania zwycięża demokrację.
00
Springbok

Dobrze spędzony czas

Trochę wstydliwy obraz przedwojennej Polski. Niby człowiek zna temat z lekcji historii ale książka oferuje dużo więcej szczegółów. Momentami jednak nierówna. Lektura warta zaliczenia.
00
Zywel

Nie oderwiesz się od lektury

Historia prawdziwego polskiego obozu koncentracyjnego dla niewygodnych przeciwników politycznych
00
Ytril

Dobrze spędzony czas

Bardzo rzetelna pozycja, jednak warto wiedzieć, że więcej tu o Kostku-Biernackim, niż o samej Berezie.
00

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaMag­da­lena Świer­czek-Gry­boś
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAgnieszka Kie­lak
Zdję­cia na okładce: 1. Za­mknięty sklep Men­dla Bon­garda, po­dej­rza­nego o pa­skar­stwo (spe­ku­la­cje) żyw­no­ścią, przy ul. Wspól­nej 5 w War­sza­wie, 1939 r., źró­dło: Na­ro­dowe Ar­chi­wum Cy­frowe 2. Be­reza Kar­tu­ska, frag­ment rynku, 1918–1939 r., źró­dło: Na­ro­dowe Ar­chi­wum Cy­frowe
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Woj­ciech Lada, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83292-66-3
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Be­reza bez­sprzecz­nie była mor­dow­nią.

gen. Kor­dian Za­mor­ski,Ko­men­dant Główny Po­li­cji Pań­stwo­wej

Dla więź­niów Ko­stek-Bier­nacki był uoso­bie­niem be­re­skiego pie­kła.

Hen­ryk Ryl­ski, wię­zień Be­rezy

Wstęp

Wie­życzki straż­ni­cze, za­sieki z drutu kol­cza­stego, nu­mery na­szyte na ple­cach... Na­wet go­łym okiem Be­reza Kar­tu­ska była do­kład­nie tym, na co wy­glą­dała. Miej­scem od­osob­nie­nia, obo­zem od­osob­nie­nia, obo­zem izo­la­cyj­nym. Kwe­stie na­zew­ni­cze re­gu­luje dziś prawo i mamy pod tym wzglę­dem spore ogra­ni­cze­nia, choć za­równo ów­cze­śni, jak i współ­cze­śni au­to­rzy opi­sują czę­sto Be­rezę wprost jako obóz kon­cen­tra­cyjny. Ale to tylko na­zwa. Ważne jest to, że w po­ło­wie roku 1934 pol­skie wła­dze stwo­rzyły in­sty­tu­cję, w któ­rej mo­gły za­mknąć do­kład­nie każ­dego oby­wa­tela, bez udo­wod­nie­nia mu ja­kiej­kol­wiek winy, bez śledz­twa i pro­cesu, bez moż­li­wo­ści obrony. W ciągu pię­ciu przed­wo­jen­nych lat, o do­wol­nej po­rze dnia lub nocy, w drzwiach każ­dego miesz­ka­nia mógł po­ja­wić się po­li­cjant i po pro­stu za­brać każdą osobę do Be­rezy. Teo­re­tycz­nie na trzy mie­siące, w prak­tyce czas ten mógł być wy­dłu­żany w nie­skoń­czo­ność. Bez po­da­nia po­wodu.

We­wnątrz prawo wy­zna­czała wy­łącz­nie po­li­cja. Więź­nio­wie byli po­zba­wiani snu, je­dze­nia, opieki le­kar­skiej, a na­wet moż­li­wo­ści wy­próż­nia­nia; zmu­szani do po­ni­ża­ją­cych prac lub wie­lo­go­dzin­nych ćwi­czeń fi­zycz­nych da­leko prze­kra­cza­ją­cych moż­li­wo­ści na­wet naj­młod­szego, naj­zdrow­szego i naj­sil­niej­szego męż­czy­zny. Bi­cie pał­kami na­le­żało do co­dzien­nej ru­tyny, a zda­rzały się przy­padki za­ko­py­wa­nia żyw­cem. Także w od­cho­dach. „Nie mogę so­bie przy­po­mnieć wielu na­zwisk współ­to­wa­rzy­szy, gdyż oku­pa­cyjne prze­ży­cia w Bu­chen­wal­dzie i w Oświę­ci­miu wy­eli­mi­no­wały wspo­mnie­nia z Be­rezy, cho­ciaż czę­sto wspo­mi­na­łem, że w Be­re­zie jed­nak cza­sem było go­rzej” – mó­wił je­den z osa­dzo­nych, Leon Sta­siak.

Zgodę na stwo­rze­nie obozu w Be­re­zie Kar­tu­skiej wy­dał Jó­zef Pił­sud­ski, jego po­my­sło­dawcą był pre­mier Leon Ko­złow­ski, ale na jego cha­rak­ter naj­bar­dziej wpły­nął ów­cze­sny wo­je­woda po­le­ski Wa­cław Ko­stek-Bier­nacki. Jedna z naj­mrocz­niej­szych po­staci okresu mię­dzy­wo­jen­nego nie­przy­pad­kowo od cza­sów le­gio­no­wych no­siła przy­do­mek „Ko­stek Wie­sza­tiel”. Mimo po­wszech­nej kry­tyki ża­den z ko­lej­nych rzą­dów nie zde­cy­do­wał się na za­mknię­cie obozu. Szczę­ściem w nie­szczę­ściu było to, że po­wstał tylko je­den. W wy­wia­dach pra­so­wych Leon Ko­złow­ski uży­wał bo­wiem liczby mno­giej – pre­mier miał więc zdaje się roz­le­glej­sze plany.

Po­li­cjanci speł­niali swoje role do­słow­nie do sa­mego końca. Jesz­cze 17 wrze­śnia 1939 roku, jak co dzień, na więź­niów spa­dały pałki i byli zmu­szani do mor­der­czych ćwi­czeń w bło­cie. Funk­cjo­na­riu­sze ucie­kli tej nocy, po­zo­sta­wia­jąc osa­dzo­nych w ce­lach. Dla reszty Pol­ski nie­ko­niecz­nie, ale dla więź­niów Be­rezy wej­ście Ro­sjan na­prawdę ozna­czało wy­zwo­le­nie.

Pro­jekt z kulą w gło­wie

Pięt­na­sty czerwca 1934 roku był sło­necz­nym, pięk­nym dniem, ale Leon Ko­złow­ski nie bar­dzo to do­strze­gał. Sie­dział w za­ci­szu Klubu To­wa­rzy­skiego przy ma­low­ni­czej uliczce Fok­sal w sa­mym cen­trum War­szawy i – choć nie było jesz­cze 16.00 – ra­czył się wódką. Nie było to ja­koś bar­dzo za­ska­ku­jące, ani dla ob­sługi lo­kalu, ani dla po­zo­sta­łych go­ści. Pił sporo i wszy­scy o tym wie­dzieli. Dzi­wiło na­to­miast to, że sie­dział w ci­szy. Za­le­d­wie dwa lata wcze­śniej prze­kro­czył czter­dziestkę, był czło­wie­kiem bar­dzo ener­gicz­nym, a w do­datku u szczytu ka­riery – od­no­to­wał już po­ważne suk­cesy jako pro­fe­sor ar­che­olo­gii, a od mie­siąca był także pre­mie­rem Pol­ski. Wszystko to, po­mie­szane z al­ko­ho­lem, wy­two­rzyło w nim nieco aro­gancki i bar­dzo ha­ła­śliwy spo­sób by­cia, czego naj­bar­dziej może cha­rak­te­ry­stycz­nym prze­ja­wem był nie­po­ha­mo­wany, gło­śny i nieco – no­men omen – kozi śmiech. „Jest śmie­ją­cym się ka­wa­la­rzem” – oce­nił go Jo­seph Go­eb­bels, z któ­rym po­znali się po­przed­niego dnia[1].

Te­raz zaś pre­mier po pro­stu sie­dział i w za­my­śle­niu przy­glą­dał się ta­fli prze­źro­czy­stego płynu w kie­liszku. Nie wia­domo, o czym my­ślał. Moż­liwe, że o sta­ro­żyt­nych We­ne­dach – pra­co­wał w każ­dym ra­zie wła­śnie nad po­świę­coną im pio­nier­ską pu­bli­ka­cją. Bar­dziej jed­nak praw­do­po­dobne, że w gło­wie wi­ro­wały mu ra­czej sprawy znacz­nie bar­dziej współ­cze­sne. W końcu pre­mie­rem był od bar­dzo nie­dawna, a jego no­mi­na­cja była dla wszyst­kich spo­rym za­sko­cze­niem. Z ja­kie­goś po­wodu jego kan­dy­da­turę prze­pchnął oso­bi­ście Jó­zef Pił­sud­ski, wbrew opo­rowi choćby pre­zy­denta Igna­cego Mo­ścic­kiego i mocno nie­chęt­nym spoj­rze­niom in­nych po­li­ty­ków. Za­sad­ni­czo w ga­bi­ne­cie nie lu­biano go i zda­wał so­bie z tego sprawę. Wie­dział też, że Pił­sud­ski zmie­niał pre­mie­rów jak rę­ka­wiczki, roz­sąd­nie nie spo­dzie­wał się więc dłu­giej ka­den­cji i może wła­śnie dla­tego tak za­le­żało mu na jak naj­szyb­szym za­ła­twie­niu pro­jektu, który od pew­nego już czasu krą­żył mu po gło­wie...

Z za­my­śle­nia wy­rwał go huk. Ko­złow­ski był rów­nież żoł­nie­rzem, na­tych­miast roz­po­znał więc strzał z re­wol­weru. Do­bie­gał nie­wąt­pli­wie z ulicy, ale strze­lano chyba bli­sko wej­ścia do lo­kalu, bo ha­łas od­bił się gło­śnym echem od ścian, a na do­sko­nale gład­kiej do­tąd po­wierzchni al­ko­holu po­ja­wiły się mi­nia­tu­rowe, kon­cen­trycz­nie roz­cho­dzące się fale. Po chwili roz­legł się ko­lejny strzał, a za­raz po nim na­stępny. Na chwilę wszystko za­marło. Do­piero po paru se­kun­dach ci­szę prze­rwały do­bie­ga­jące z ulicy wrza­ski. Ko­złow­ski po­de­rwał się z krze­sła i tak jak inni pod­biegł do wyj­ścia.

To, co zo­ba­czył, wy­glą­dało strasz­nie. Na progu klubu le­żał zwa­li­sty męż­czy­zna, mniej wię­cej w jego wieku. Tuż obok wa­lał się ka­pe­lusz z prze­strze­loną dziurą. Z dwóch iden­tycz­nych otwo­rów, tyle że z głowy męż­czy­zny, są­czyła się krew, roz­le­wa­jąc się po bruku w sporą już ka­łużę. Ktoś przy­kuc­nął i spraw­dził puls ofiary – o dziwo, jesz­cze żył. Ktoś inny we­zwał ka­retkę, kilka zaś osób rzu­ciło się w po­goń za sprawcą, który naj­wy­raź­niej uciekł w stronę ulic Ko­per­nika i Okól­nik. Ko­złow­ski wpa­try­wał się jak za­hip­no­ty­zo­wany w ofiarę. Znał go do­sko­nale. Byli na­wet ko­le­gami. Na bruku uliczki Fok­sal, w sa­mym cen­trum War­szawy, o 15.40, w po­więk­sza­ją­cej się pla­mie krwi, le­żał mi­ni­ster spraw we­wnętrz­nych w jego rzą­dzie, Bro­ni­sław Pie­racki.

Ale je­śli pre­mier był zszo­ko­wany, to otrzą­snął się bły­ska­wicz­nie. Nie wiemy, co do­kład­nie ro­bił przez ko­lej­nych kil­ka­dzie­siąt mi­nut. Mu­siał jed­nak praw­do­po­dob­nie wy­biec z lo­kalu, jesz­cze za­nim przy­je­chała ka­retka i od­wio­zła Pie­rac­kiego do po­bli­skiego Szpi­tala Ujaz­dow­skiego, gdzie wkrótce zmarł. W każ­dym ra­zie spie­szył się tak bar­dzo, że za­le­d­wie w go­dzinę po śmierci mi­ni­stra sta­wił się u Pił­sud­skiego z go­to­wym pli­kiem do­ku­men­tów. „I zo­stał przy­jęty” – za­pa­mię­tał nieco chyba za­sko­czony ad­iu­tant Mar­szałka, Mie­czy­sław Le­pecki[2]. „Na dłuż­szej kon­fe­ren­cji przed­sta­wił pe­wien pro­jekt i uzy­skaw­szy nań zgodę, za­czął go od dnia na­stęp­nego re­ali­zo­wać” – do­dał ofi­cer[3].

Ko­złow­ski mio­tał się jak w ukro­pie. Uzbro­jony w bło­go­sła­wień­stwo Mar­szałka, w ciągu za­le­d­wie dwóch dni opra­co­wał ze swoim ga­bi­ne­tem sto­sowne pa­ra­grafy – było ich zresztą za­le­d­wie sześć – i 17 czerwca 1934 roku jego wielki pro­jekt zo­stał ogło­szony w for­mie Roz­po­rzą­dze­nia Pre­zy­denta RP, sta­jąc się obo­wią­zu­ją­cym pra­wem. „Od­było się po­sie­dze­nie Rady Mi­ni­strów, na któ­rym bar­dzo zde­ner­wo­wany pre­mier L. Ko­złow­ski przed­sta­wił opra­co­wany przez Mi­ni­ster­stwo Spra­wie­dli­wo­ści pro­jekt utwo­rze­nia obozu od­osob­nie­nia, gdzie bez wy­roku sądu Mi­ni­ster Spraw We­wnętrz­nych mógł osa­dzić osoby po­dej­rzane o ten­den­cje an­ty­pań­stwowe na okre­ślony czas” – wspo­mi­nał Wa­cław Ję­drze­je­wicz, ów­cze­sny mi­ni­ster wy­znań re­li­gij­nych i oświe­ce­nia pu­blicz­nego[4].

W szcze­gó­łach po­li­tyk się my­lił. Pro­jekt opra­co­wał Ko­złow­ski, a na­kazy aresz­to­wa­nia mo­gli we­dług wła­snego uzna­nia wy­da­wać rów­nież wo­je­wo­do­wie, po­dob­nie jak mo­gli do woli wy­dłu­żać ów „okre­ślony czas”. Ale w ogól­nym sen­sie miał ra­cję. Po­cząw­szy od mo­mentu ogło­sze­nia roz­po­rzą­dze­nia, roz­po­częły się in­ten­sywne prace nad stwo­rze­niem pierw­szego pol­skiego obozu od­osob­nie­nia, w któ­rym wła­dze mo­gły osa­dzać, kogo tylko chciały. Bez aktu oskar­że­nia. Bez pro­cesu i wy­roku. Wy­łącz­nie na pod­sta­wie przy­pusz­cze­nia tego czy in­nego urzęd­nika, że osoba ta może kie­dyś w ja­kiś spo­sób za­szko­dzić pań­stwu. Do obozu mógł więc tra­fić w do­wol­nym mo­men­cie dnia i nocy do­kład­nie każdy oby­wa­tel Pol­ski, który nie po­peł­nił żad­nego prze­stęp­stwa. Dla prze­stęp­ców prze­wi­dziano sądy, pro­ku­ra­to­rów, ad­wo­ka­tów i wię­zie­nia. Obóz był wy­łącz­nie dla tych, któ­rym pań­stwo ni­czego nie mo­gło jesz­cze za­rzu­cić[5].

„Mamy już obozy izo­la­cyjne. Wkrótce nie bę­dzie można mó­wić, pi­sać ani żyć! Czuję się co­raz bar­dziej obca i sa­motna na świe­cie! Nik­czem­ność staje się pra­wi­dłem ży­cia” – po­skar­żyła się swo­jemu dzien­ni­kowi Ma­ria Dą­brow­ska[6]. Zna­ko­mita ską­d­inąd pi­sarka za­wsze miała skłon­no­ści do me­lo­dra­ma­ty­zmu, ale w tej kwe­stii jej opi­nię po­dzie­lała więk­sza część spo­łe­czeń­stwa, a także prasy opo­zy­cyj­nej – i to za­równo z le­wej, jak i z pra­wej strony. Na­wet w ło­nie rzą­dzą­cych opi­nie były, ła­god­nie mó­wiąc, po­wścią­gliwe. Rzecz jed­nak w tym, że wła­śnie w tym mo­men­cie, dzięki pro­jek­towi Ko­złow­skiego, ar­ty­ku­ło­wa­nie ja­kiej­kol­wiek kry­tyki pod ad­re­sem władz sta­wało się już na­prawdę bar­dzo ry­zy­kowne. Dość ja­sno wy­ra­zili się w tej kwe­stii re­dak­to­rzy zwią­za­nej z nimi „Ga­zety Pol­skiej”:

„Wiemy na­to­miast, co musi być w Pol­sce, bo my tak chcemy. Musi być po­rzą­dek. Musi być po­waga i bę­dzie. Obozy kon­cen­tra­cyjne? Tak. (...) Je­śli są lu­dzie nie­ro­zu­mie­jący rzą­dze­nia w rę­ka­wicz­kach – będą mieli spo­sob­ność prze­ko­nać się, że po­tra­fimy rzą­dzić bez rę­ka­wi­czek”[7].

Ką­piel w mo­rzu błota

Je­śli na Po­le­siu cze­go­kol­wiek było w nad­mia­rze, to błota. „W któ­rymś mo­men­cie droga znik­nęła w wo­dzie. Za­wa­ha­łem się, a na­stęp­nie ru­szy­łem na­przód. Błoto się­gało mi po­wy­żej ko­stek, a woda do ko­lan. Gdzie­kol­wiek spoj­rzeć, mi­lami cią­gnął się taki sam wi­dok – jed­no­stajne po­ła­cie szu­wa­rów i wody” – pi­sał an­giel­ski dzien­ni­karz Ber­nard New­man, który w 1934 roku po­sta­no­wił prze­je­chać te te­reny ro­we­rem[8]. „Jed­no­staj­ność kra­jo­brazu, jego roz­le­głość w po­łą­cze­niu z nie­prze­zwy­cię­żo­nymi trud­no­ściami fi­zycz­nymi, z ja­kimi spo­tyka się tu wę­dro­wiec usi­łu­jący prze­drzeć się przez tę pełną to­pie­lisk plą­ta­ninę wy­so­kich traw i szu­wa­rów, bu­dzą uczu­cie nie tylko piękna, ale i su­ro­wej grozy”. Cał­ko­wi­cie zga­dzał się z nim, pol­ski dla od­miany, bo­ta­nik, pro­fe­sor Sta­ni­sław Kul­czyń­ski. O skali trud­no­ści w po­dró­żo­wa­niu po Po­le­siu wiele mówi choćby to, że w mo­men­cie, gdy New­man bro­dził po kostki w bło­cie, było ono pod spe­cjalną ochroną... Sztabu Ge­ne­ral­nego. We­dług opra­co­wa­nych tam pla­nów, w tymże wła­śnie bło­cie wi­dziano mia­no­wi­cie na­tu­ralną ba­rierę, która po­wstrzy­ma­łaby Czer­wo­no­ar­mi­stów, gdyby przy­szło im do głowy znów prze­kro­czyć gra­nice Pol­ski.

Poza bło­tem nie było jed­nak na Po­le­siu w za­sa­dzie nic. Nie było na­wet wio­sek z praw­dzi­wego zda­rze­nia – ot, skła­da­jące się z kilku roz­pa­da­ją­cych się cha­tek po­siołki z iście śre­dnio­wiecz­nymi chat­kami, w któ­rych wa­runki ży­cia były wręcz dra­ma­tyczne. Sto­licę zaś re­gionu, Brześć nad Bu­giem, bry­tyj­ski cy­kli­sta opi­suje jako „naj­nud­niej­sze mia­sto w Eu­ro­pie”. „Domy – wszyst­kie drew­niane, rzecz ja­sna – są brudne i li­che. Nie­wiele tu jesz­cze ulic, zwy­kle to po­ła­cie pia­chu lub śmieci usy­pa­nych na wy­so­kie sterty z od­pa­dów ku­chen­nych i sa­ni­tar­nych z po­bli­skich do­mów” – za­no­to­wał, prze­jeż­dża­jąc przez mia­sto, tak szybko, jak tylko się dało. I nie była to wy­łącz­nie opi­nia wy­piesz­czo­nego An­glika. Nieco wcze­śniej re­por­te­rzy „Ziemi Piń­skiej” opi­sy­wali pro­ces od­bu­dowy mia­sta po ogrom­nych znisz­cze­niach wo­jen­nych jako przy­kład „nę­dzy, głu­poty, nie­udol­no­ści, braku smaku, a czę­sto i kry­mi­nal­nej afery”. A od­twa­rzaną wła­śnie za­bu­dowę okre­ślali zgod­nie jako „dzi­waczną, nie­este­tyczną, tan­detną, cia­sną i nie­hi­gie­niczną” – choć trzeba przy­znać, że w ١٩٣٤ roku ist­niały tu już także bar­dziej oka­załe bu­dowle. Przy­naj­mniej kilka[9].

Przez tę pustkę i błoto nie po­tra­fiły prze­drzeć się ani edu­ka­cja, ani pie­nią­dze. W II Rzecz­po­spo­li­tej słowo „Po­le­szuk” było sy­no­ni­mem skraj­nego za­co­fa­nia i co tu ukry­wać – ciem­noty. Ale o ta­kim wła­śnie miej­scu do re­ali­za­cji swo­jego pro­jektu my­ślał Ko­złow­ski. Tym bar­dziej że w za­sa­dzie nie ist­niała tu po­waż­niej­sza sieć ko­mu­ni­ka­cyjna – dość wspo­mnieć, że na każde sto ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych twardą na­wierzch­nię po­sia­dało wów­czas za­le­d­wie dwa pro­cent dróg, reszta zaś w za­leż­no­ści od pory roku gi­nęła bądź w tu­ma­nach ku­rzu, bądź w błot­nej mazi[10]. W tym miej­scu na­wet bez krat dało się czło­wieka na­prawdę od­izo­lo­wać od świata.

W skali ca­łego Po­le­sia Be­reza Kar­tu­ska była jed­nak miej­scem wręcz mo­nu­men­tal­nym. Kilka stu­leci wcze­śniej wznie­siono tu wspa­niały klasz­tor i ko­ściół kar­tu­zów. Im­po­nu­jące bu­dowle, które na tle kom­plet­nego pust­ko­wia oko­licy i kilku mar­nych cha­tek miesz­kań­ców, mu­siały ro­bić wra­że­nie ar­chi­tek­to­nicz­nego sza­leń­stwa. Te­raz co prawda były już tylko ru­iną, po­dobno jed­nak wciąż prze­piękną. „Każ­dego, kto­kol­wiek zbli­żać się bę­dzie do Be­rezy, od strony po­łu­dnio­wej, czy też od za­chod­niej, ude­rzy na tle mia­steczka nie­zwy­kle ma­low­ni­czy kom­pleks ruin by­łego klasz­toru Kar­tu­zów. Po­ło­żony kil­ka­set me­trów od Be­rezy, zaj­muje około 6 ha po­wierzchni, oto­czo­nej do­okoła mu­rami obron­nymi z wie­życz­kami strzel­ni­czymi w na­ro­żach. Spoza mu­rów wy­glą­dają piękne, stare lipy, sa­dzone ręką za­kon­ni­ków. (...) Cele klasz­torne zo­stały przez by­łych za­bor­ców ro­ze­brane. Ko­ściół rów­nież uległ znisz­cze­niu: ster­czy już tylko roz­sy­pu­jący się w gruzy frag­ment wieży. Ru­iny po­sia­dają swo­isty czar, który pły­nie z oca­la­łych frag­men­tów kar­tu­zji, jakby z wy­dar­tych kart prze­dziw­nych ksią­żek o prze­szło­ści” – za­chwy­cała się Wanda Re­wień­ska, która za­le­d­wie trzy lata wcze­śniej pro­wa­dziła tu ba­da­nia an­tro­po­lo­giczne i geo­gra­ficzne[11].

Bar­dzo da­le­kie od ru­iny, bo po­sta­wione na krótko przed wy­bu­chem I wojny świa­to­wej, były na­to­miast ma­sywne za­bu­do­wa­nia ko­szar, po­zo­sta­wio­nych tu w spadku przez ar­mię car­ską[12]. Po zbu­rze­niu klasz­toru to one te­raz wy­glą­dały nie­mal jak śre­dnio­wieczne ka­te­dry na tle mar­nego pod­gro­dzia, od któ­rego zresztą samo mia­steczko nie­wiele się róż­niło. „Przed­sta­wia się nie­zwy­kle mo­no­ton­nie. Małe, drew­niane domki, cią­gną się tu dłu­gimi sze­re­gami, na­da­jąc ca­ło­ści sku­pie­nia, jed­no­lite, szare tło. Gdzie­nie­gdzie do­strzec można ja­skrawe plamy ma­lo­wa­nych na nie­bie­sko lub brą­zowo bu­dyn­ków, prze­waż­nie jed­nak do­mi­nuje na­tu­ralny ko­lor drzewa, ściem­niały pod wpły­wem dłu­go­trwa­łego od­dzia­ły­wa­nia desz­czu i pro­mieni sło­necz­nych. Domy mu­ro­wane są w Be­re­zie rzad­ko­ścią” – uzu­peł­niała opis Re­wień­ska.

Kiedy pro­wa­dziła w Be­re­zie ba­da­nia, mia­steczko trwało w ty­po­wym dla ta­kich miejsc bez­ru­chu; ru­iny za­ra­stały trawą, a jego miesz­kańcy nie­wiele się chyba za­sta­na­wiali na­wet nad tym, w ja­kim wła­ści­wie znaj­dują się kraju. Do­brze po­nad sześć­dzie­siąt pro­cent z nich swój ję­zyk okre­śliła w każ­dym ra­zie jako „tu­tej­szy”. Jak się jed­nak oka­zało, za­le­d­wie trzy lata póź­niej, kiedy praca Re­wiń­skiej tra­fiła do dru­karni, była już mocno nie­ak­tu­alna. Naj­pierw bo­wiem z miesz­czą­cej się w ko­sza­rach Szkoły Pod­cho­rą­żych Re­zerwy Pie­choty w po­śpie­chu od­je­chali żoł­nie­rze. Nie­mal na­tych­miast po tym za­ro­iło się tam od ro­bot­ni­ków, zaś na dzie­dzińcu wy­ro­sły wy­so­kie stosy de­sek, na­rzę­dzi i zwo­jów drutu kol­cza­stego. W bły­ska­wicz­nym tem­pie zbu­do­wano z tego wy­soki płot, na jego szczy­cie roz­cią­gnięto wspo­mniany drut. Z niego też zro­biono do­okoła do­dat­kowe za­sieki. Po­dob­nymi za­sie­kami oto­czono też je­den z ko­sza­ro­wych bu­dyn­ków. W kilku punk­tach wy­ro­sły z ziemi drew­niane wie­życzki straż­ni­cze. Ja­kieś prace wy­ko­ny­wano też w środku bu­dyn­ków, ale była to ra­czej ko­sme­tyka – wciąż były w nie naj­gor­szym sta­nie.

Do­tych­czas w Be­re­zie Kar­tu­skiej znaj­do­wał się po­ste­ru­nek po­li­cji, ale do utrzy­ma­nia po­rządku w ta­kiej mie­ści­nie spo­koj­nie star­czało dwóch, trzech funk­cjo­na­riu­szy. Te­raz, głów­nie w oko­li­cach ko­szar, zro­biło się do­słow­nie gra­na­towo od ich mun­du­rów. Miesz­kańcy nie do końca wie­dzieli jesz­cze, co ozna­cza całe to za­mie­sza­nie. Byli pew­nie za­nie­po­ko­jeni ro­snącą liczbą po­li­cjan­tów – po­li­cja za­wsze wzbu­dza pe­wien nie­po­kój – ale z dru­giej strony da­wało to na­dzieję na za­ro­bek, który z pew­no­ścią znacz­nie by zma­lał po wy­jeź­dzie ostat­nich pod­cho­rą­żych. Jak do­tąd nie było żad­nych ogra­ni­czeń. Miesz­kańcy przez ni­kogo nie prze­ga­niani przy­glą­dali się z pew­nej od­le­gło­ści po­stę­pom prac, a że trwały trzy ty­go­dnie, zdą­żyli się już pew­nie na­wet do nich przy­zwy­czaić. Aż pew­nego dnia za­stali szczel­nie za­mkniętą bramę. Mało tego, pil­no­wali jej te­raz uzbro­jeni straż­nicy z po­nu­rymi mi­nami, gdzieś za ogro­dze­niem prze­cha­dzały się po­li­cyjne pa­trole z jesz­cze bar­dziej po­nu­rymi psami, a na wie­życz­kach stali po­li­cjanci uzbro­jeni w broń ma­szy­nową. Miesz­kańcy praw­do­po­dob­nie już prze­czu­wali, co wy­ro­sło tuż za ich mie­dzą. Je­śli jed­nak ktoś jesz­cze miał wąt­pli­wo­ści, cał­ko­wi­cie roz­wiało je ob­wiesz­cze­nie, które za­stali pew­nego ranka na ścia­nach swo­ich do­mów:

„Na pod­sta­wie de­kretu Pana Pre­zy­denta z dnia 17 czerwca, zo­stało utwo­rzone w Be­re­zie Kar­tu­skiej, pow. Pru­żana, Miej­sce Od­osob­nie­nia dla prze­trzy­my­wa­nych bu­rzy­cieli po­rządku pu­blicz­nego i bez­pie­czeń­stwa. Ostrze­gam miesz­kań­ców oko­licz­nych i przy­jezd­nych oby­wa­teli przed ja­kim­kol­wiek usi­ło­wa­niem na­wią­za­nia sto­sun­ków z od­osob­nio­nymi z po­mi­nię­ciem ad­mi­ni­stra­cji Miej­sca Od­osob­nie­nia, po­ma­ga­nia im w ewen­tu­al­nym przy­go­to­wa­niu ucieczki, lub w sa­mej ucieczce, oraz wszel­kimi czyn­no­ściami sprze­ci­wia­ją­cymi się prze­pi­som o Miej­scu Od­osob­nie­nia. Winni po­peł­nie­nia po­wyż­szych czy­nów będą su­rowo ka­rani w prze­pi­sa­nej dro­dze ad­mi­ni­stra­cyj­nej, a nadto mogą być za­mknięci w Miej­scu Od­osob­nie­nia, jako za­gra­ża­jący spo­ko­jowi i bez­pie­czeń­stwu pu­blicz­nemu nie­za­leż­nie od ewen­tu­al­nej od­po­wie­dzial­no­ści karno-są­do­wej”[13].

Nie wia­domo co prawda, czy co­kol­wiek z tego zro­zu­mieli, bo na Po­le­siu mało kto po­tra­fił czy­tać, a jesz­cze mniej – czy­tać po pol­sku. Mo­gło więc im rów­nież umknąć, że pod do­ku­men­tem wid­niał pod­pis do­sko­nale wszyst­kim tu zna­nego, nie­mal wszech­wład­nego wo­je­wody Po­le­sia, Wa­cława Kostka-Bier­nac­kiego.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] J. Go­eb­bels, Dzien­nik, t. I: 1923–1939, War­szawa 2021, s. 273. (W nie­któ­rych cy­ta­tach, szcze­gól­nie póź­niej­szych re­la­cjach osa­dzo­nych w Be­re­zie Kar­tu­skiej, nie­znacz­nie po­pra­wiono in­ter­punk­cję i pi­sow­nię nazw wła­snych – przy­pis re­dak­cji).

[2] Choć był pro­te­go­wa­nym Mar­szałka, na­wet on chyba za Ko­złow­skim nie prze­pa­dał. Cie­kawą uwagę można zna­leźć we wspo­mnie­niach szefa ów­cze­snej po­li­cji, Za­mor­skiego: „Roz­mowa z pre­mie­rem [Le­onem Ko­złow­skim], który, jak mówi, ma mi dać wy­tyczne od Ko­men­danta. Cie­kaw je­stem, jak je uzy­skał, skoro pu­bliczną ta­jem­nicą jest, że Ko­men­dant ani razu go nie przy­jął i nie przyj­muje...”. K. Za­mor­ski, Dzien­niki 1930–1938, War­szawa 2011, s. 330.

[3] M. Le­pecki, Pa­mięt­nik ad­iu­tanta Mar­szałka Pił­sud­skiego, War­szawa 1987, s. 218.

[4] W. Ję­drze­je­wicz, Wspo­mnie­nia, Wro­cław 1993, s. 227.

[5] Jest kwe­stią dys­ku­syjną, czy obo­zów po­dob­nych do Be­rezy miało być wię­cej. W wy­wia­dzie dla agen­cji in­for­ma­cyj­nej „Iskra” Leon Ko­złow­ski mó­wił: „Miej­sca od­osob­nie­nia – nie trzeba tego ukry­wać – będą miały re­gu­la­min bar­dzo ciężki, su­rowy i nie będą ni­czym in­nym jak tylko na­rzę­dziem su­ro­wej i ka­rzą­cej ręki pań­stwa”. „Słowo”, 19 czerwca 1934, nr 164.

[6] M. Dą­brow­ska, Dzien­niki 1914–1945, War­szawa 1999, s. 273. Pod tą samą datą, 18 czerwca 1934 roku, pi­sarka daje wy­raz dość po­wszech­nej opi­nii na te­mat mi­ni­stra wy­znań re­li­gij­nych i oświe­ce­nia pu­blicz­nego: „Te­raz znów za­bili Pie­rac­kiego! Wredna to była po­stać, kle­ry­kał i bi­got, wstrętny czło­wiek i szkod­nik pu­bliczny”. Cie­ka­wostką zu­peł­nie bez związku z tą sprawą jest to, że tego sa­mego dnia Dą­brow­ska po­in­for­mo­wała rów­nież o ukoń­cze­niu swo­jej naj­słyn­niej­szej po­wie­ści Noce i dnie.

[7] „Ga­zeta Pol­ska”, nr 168, 19.06.1934. W tam­tym cza­sie po­ję­cie „obóz kon­cen­tra­cyjny” nie miało jesz­cze tego zna­cze­nia, któ­rego na­brało w cza­sie II wojny świa­to­wej i zwią­za­nych z nią nie­miec­kich zbrodni wo­jen­nych. Uży­wano go wy­mien­nie z okre­śle­niami: „obóz izo­la­cyjny”, „obóz od­osob­nie­nia”, „miej­sce od­osob­nie­nia” itp. Bio­rąc jed­nak pod uwagę dzi­siej­szy cię­żar zwrotu „obóz kon­cen­tra­cyjny”, a także cią­żące na nim okre­ślone ob­ostrze­nia prawne, nie bę­dzie on uży­wany w dal­szej czę­ści książki, chyba że – tak jak w tym przy­padku – znaj­dzie się w bez­po­śred­nio cy­to­wa­nym tek­ście źró­dło­wym.

[8] B. New­man, Ro­we­rem przez II RP, Kra­ków 2021.

[9] „Zie­mia Piń­ska”, 20.12.1926.

[10] W. Śle­szyń­ski, Wo­je­wódz­two po­le­skie, Kra­ków 2014, s. 170.

[11] W. Re­wień­ska, Be­reza Kar­tu­ska. Wy­brane roz­działy z an­tro­po­ge­ogra­fii mia­steczka, War­szawa 1934, s. 3.

[12] W cza­sie wojny to­czyły się o nie za­żarte walki i za­bu­do­wa­nia zo­stały czę­ściowo zbu­rzone, naj­wy­raź­niej jed­nak szybko je od­bu­do­wano. Po­cząt­kowo sta­cjo­no­wali w nich Ro­sja­nie, do 1919 roku – Niemcy, wresz­cie po Bi­twie War­szaw­skiej zna­la­zły się w rę­kach pol­skich. Bu­dynki szybko wy­re­mon­to­wano, przy­sto­so­wu­jąc je do po­trzeb Szkoły Pod­cho­rą­żych Re­zerwy w 1934 roku.

[13] W. Śle­szyń­ski, Obóz od­osob­nie­nia w Be­re­zie Kar­tu­skiej 1934–1939, Bia­ły­stok 2003, s. 19.