Benito Juarez - Karol May - ebook

Benito Juarez ebook

Karol May

0,0

Opis

Zapraszamy do zapoznania się z dziesiątym tomem cyklu powieściowego "Ród Rodriganda" autorstwa Karola Maya - "Benito Juarez"! Ta epicka saga przenosi czytelników w wir historii, w trzymająca w napięciu kontynuację wydarzeń opisanych w "Czarnym Gerardzie". Tym razem losy bohaterów Rodrigandów splatają się ze światową polityką, gdy konflikt między Benito Juarezem a cesarzem Maksymilianem Habsburgiem osiąga swój szczyt. Czytelnicy będą świadkami dramatycznych wydarzeń, gdy cesarski dekret skazujący na śmierć zwolenników Juareza stanie się realny. W obliczu tego zagrożenia bohaterowie z determinacją stawią czoła niebezpieczeństwu, aby pomóc Juarezowi i uratować republikanów przed pewną śmiercią. Jednakże, mimo ich wysiłków, to nie jest ostateczne zwycięstwo w tym zaciętym starciu. Przekonaj się o dalszych losach Rodrigandów w tej wciągającej opowieści, gdzie walka o wolność i sprawiedliwość toczy się na polu polityki i na polach bitewnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 123

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karol May

 

Benito Juarez

 

cyklRód Rodriganda 

t. 10

 

przekład anonimowy

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce obraz wygenerowany przez AI

– https://beta.dreamstudio.ai/

 

 

Tekst wg edycji z roku 1926. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-579-1 

 

 

 

I. DEKRET

 

Zanim posuniemy się dalej wślad za biegiem zdarzeń, musimy wrócić do października roku 1865, wypadki bowiem z tego czasu posiadają ścisły związek z wypadkami, które pragniemy opowiedzieć.

 Minąwszy bramę Palacio imperiale w stolicy Meksyku, wchodzimy po schodach do pokoju recepcyjnego, w którym zwykle cesarz Maksymiljan konferował z wysokimi dygnitarzami.

 Maksymiljan, oparty plecami o stół, spogląda na wielki arkusz papieru, który trzyma w ręku. Oczy mu błyszczą, policzki zaczerwienione zdradzają wzburzenie.

 Stoi przed nim jeden z ministrów, śledzi wzrokiem każdy ruch władcy. Niedaleko okna, w fotelu, piękna, pełna cnót cesarzowa. Posiada więcej energji od swego męża. Maksymiljan, to natura miękka, marzycielska, refleksyjna. Ona zaś myśli o rzeczach realnych, dąży do blasku i zaszczytów.

 Minister przestał przed chwilą mówić, cesarz odpowiada:

 — Żąda pan natychmiastowej decyzji?

 — Najjaśniejszy Panie, proszę o to.

 — Jestem zdecydowany...

 — Odrzucić? — rzekła szybko cesarzowa.

 Maksymiljan zapytał z uśmiechem:

 — Zdecydowałaś już najdroższa?

 — Tak jest.

 — Czy mogę wiedzieć, jaka jest twa decyzja?

 — Przedstawione nam argumenty w tak ważnej sprawie rozwiewają wszelką wątpliwość. Zgadzam się w zupełności.

 Maksymiljan zwrócił się do ministra i, skinąwszy głową, rzekł:

 — Jak pan słyszy, wyprzedzono mnie. Oświadczam więc, że nietylko gotów jestem do podpisania dekretu, lecz napiszę go własnoręcznie i dam do asygnacji ministrom.

 — Dziękuję, Najjaśniejszy panie, — rzekł minister, składając głęboki ukłon. — Zadaniem mego zawodu i życia jest oddawanie wszystkich sił krajowi i cesarzowi. Jestem przekonany, że krok ten pozwoli nam przezwyciężyć wszystko, co dotychczas stanowiło przeszkodę. Ten krok jest koniecznością.

 — Ma pan rację, drogi panie, zajmę się...

 Wszedł dyżurujący oficer i zameldował:

 — Generał Mejia.

 — Niechaj wejdzie!

 Dziwna rzecz, że cesarzowa wstała natychmiast i wyszła. Pożegnawszy Maksymiljana, minister we drzwiach spotkał się ze sławnym generałem. Przywitali się chłodnymi ukłonami, nie patrząc wcale na siebie.

 — Witam pana, generale! — rzekł Maksymiljan. — Przychodzi pan w szczęśliwą godzinę.

 Poważny Indjanin uśmiechnął się serdecznie i szczerze na widok zadowolonej twarzy władcy i rzekł:

 — Jestem szczęśliwy, że słyszę te słowa, Najjaśniejszy Panie. Oby Bóg dał wam i krajowi więcej takich godzin!

 — Wierzę, że od dziś tak będzie.

 — Czy wolno zapytać, na jakiej podstawie?

 — Tak; mam zamiar wydać ważny dekret. Niech pan czyta.

 Maksymiljan podał generałowi projekt dekretu i oddalił się do okna, aby mu nie przeszkadzać.

 W miarę czytania, brwi generała ściągały się groźnie, w oczach wschodził błysk gniewu i usta drgały coraz gwałtowniej. Po chwili usłyszał Maksymiljan szelest papieru. Odwróciwszy się, zobaczył generała w najwyższym gniewie. Mejia stał w środku pokoju, trzymając w zaciśniętej pięści dekret cesarza.

 — Najjaśniejszy Panie, kto jest autorem tej — nędznej ramoty?

 Rozgoryczony generał zapomniał o formach dworskich.

 Dobrotliwego cesarza dotknęło to boleśnie. Rzekł poważnie:

 — Ależ, generale!

 — Najjaśniejszy Panie! — odparł Mejia, składając głęboki ukłon.

 — Gdzie jest mój projekt?

 — Tu, Najjaśniejszy Panie.

 Po tych słowach generał wygładził papier, o ile to było możliwe, i podał cesarzowi.

 — W jakimże stanie pan go zwraca? Czy moje papiery są odznakami kotyljonowemi?

 Maksymiljan rozgniewał się nie na żarty. Mejia odparł:

 — Najjaśniejszy Panie, pokornie proszę o przebaczenie. Popełniłem to przestępstwo tylko ze względu na wasze dobro.

 — Nie należało przesadzać.

 Twarz Mejii nabrała dziwnego wyrazu. Maksymiljan znał dobrze ten wyraz, który był dowodem, że w sercu generała rozpętał się wulkan.

 — Jeżeli Najjaśniejszy Pan nie może mi przebaczyć, w takim razie wymierzę sobie sam największą karę — rzekł Mejia. — Czy wolno mi odejść?

 Podszedł do drzwi, nie czekając na odpowiedź.

 — Stać!

 Na ten okrzyk cesarza, generał zatrzymał się.

 — Czytał pan dekret do końca?

 — Tak jest, Najjaśniejszy Panie.

 — Nazwał go pan nędzną ramotą. Dlaczegóż się panu nie podoba?

 — Czy mogę mówić szczerze, Najjaśniejszy Panie?

 — Proszę o to.

 — Gdyby najzacieklejsi wrogowie cesarstwa, pragnący jego zguby, wydali w waszem, Najjaśniejszy Panie, imieniu manifest, nie wybraliby innych słów, niż te, które przeczytałem w dekrecie.

 — Dziwny pogląd.

 — To pogląd słuszny, Najjaśniejszy Panie.

 — Moi poddani muszą się wreszcie przekonać, że jestem cesarzem.

 — Nie przekonają się.

 — Generale, to brzmi jak obraza.

 — Rozkazano mi mówić prawdę. Meksykanie będą uważali każdy dekret za dzieło Francuzów.

 — Cóż z tego? Mimo to przeprowadzę mój plan.

 — Najjaśniejszy Panie, zabijcie mnie, lecz nie ogłaszajcie tego dekretu! Znam mój naród, znam Meksyk, zdaję sobie sprawę, jakie skutki pociągnie za sobą ogłoszenie dekretu. Wywoła w całym kraju oburzenie.

 — Generale! — zawołał cesarz, obrzucając Mejię gniewnym wzrokiem.

 — Najjaśniejszy Panie!

 Maksymiljan pamiętał jednak, co zawdzięcza Mejii. Uspokoił się więc i rzekł:

 — Niech mi pan pozwoli na obronę dekretu.

 — Najjaśniejszy Panie, jeżeli dekret wymaga obrony, w takim razie...

 — Chce mnie pan naprawdę rozgniewać?

 — Ależ nie; już milczę.

 — Niech więc pan słucha.

 Cesarz zaczął się usprawiedliwiać:

 — Jak panu wiadomo, wszystkie większe miasta i porty w kraju są w naszej mocy.

 — W mocy Francuzów, Najjaśniejszy Panie.

 — To przecież wszystko jedno! Francuzi są naszymi sprzymierzeńcami.

 — Przeczuwam, że opuszczą kraj, i mam wrażenie, że miasta i porty pozostawią nie nam, a republikanom.

 — Jak zwykle patrzy pan przez czarne szkiełka. Jesteśmy panami kraju. Juarez uciekł do El Paso; powiadają nawet, że zupełnie opuścił Meksyk. Nadszedł więc czas, aby ogłosić nasze stanowisko.

 — Zgoda. Cóżto za stanowisko, Najjaśniejszy Panie?

 — Uspakające, a zarazem niszczące. Mimo, że kraj jest w mojej mocy, krety mają odwagę ryć pod ziemią. Należy do nich Pantera Południa, Cortejo i jeszcze kilku przywódców. Oświadczam w dekrecie, że każdego republikanina będę od dziś karać, jak zwykłego bandytę, rozbójnika i przestępcę. Od dziś republikanie wyjęci są z pod prawa. Ogłaszam, że każdy republikański oddział uważać będę za szajkę zbrodniarzy, każdy schwytany uczestnik tej bandy będzie w przeciągu dwudziestu czterech godzin rozstrzelany.

 Mejia odparł:

 — Bandyci? Rozbójnicy? Rozstrzelanie? Ponawiam moją prośbę, Najjaśniejszy Panie. Chętnie złożę głowę na pieńku, lecz wy, Najjaśniejszy Panie, wstrzymajcie swój dekret!

 — Nie chcę pańskiej głowy, jak nie chcę wstrzymania dekretu. Doświadczeni mężowie stanu radzili nad wszystkimi jego szczegółami.

 — Ci doświadczeni mężowie nie znają Meksyku. Przewidzieli wszystko, prócz jednego, o czem, niestety, mówić mi nie wolno, a co chciałbym powiedzieć jak najgłośniej.

 — Dlaczegóż nie wolno?

 — Boję się niełaski mego cesarza.

 — Niech pan mówi bez lęku, generale.

 — Więc dobrze! Oświadczam, że ogłoszenie tego manifestu będzie dla was, Najjaśniejszy Panie, wydaniem na siebie samego wyroku śmierci.

 Krew spłynęła z policzków cesarza. Generał miał wrażenie, że się gwałtownie przestraszył. Ochłonąwszy nieco, Maksymiljan rzekł po chwili:

 — Wyrok śmierci? Jak łatwo mówi pan o rzeczach niemożliwych, a równocześnie potwornych!

 — Tak jest, Najjaśniejszy Panie. Mam nadzieję, że Najjaśniejszy Pan przyzna, iż prawdziwy Meksykanin jest prawym właścicielem swej ziemi,...

 — Przyznaję — rzekł cesarz.

 — ...musi więc mieć prawo — ciągnął generał — bronienia tej ziemi przed obcą, niesprawiedliwą okupacją.

 — Okupacją? Niesprawiedliwą? Mam wrażenie, że to słowa zbyt mocne.

 — Mówię teraz językiem republikanina. Niech Najjaśniejszy Pan spróbuje wejrzeć w sytuację tych ludzi! Powiadają: — Kraj należy do nas, czegóż więc chcą Francuzi? Chcą pieniędzy, bogactw naszej ziemi; chcą nam zabrać żony i córki. Są więc rozbójnikami. — Cóż dają wzamian? Cesarza! — Pocóż nam cesarz, nie potrzebujemy go, mamy prezydenta. — Napoleon boi się swego ludu, musi więc zaprzątnąć czemś umysły malkotentów. Postanowił nakarmić fantazję poddanych wielkiem widowiskiem wojennem. Aranżuje wojnę w Meksyku za pośrednictwem cesarza Maksymiljana. Pochlebia to Francuzom, dodaje sławie nowego blasku. Dla fantazji Napoleona Meksyk ocieka krwią, cierpi męki, niszczeje.

 — No, tak źle nie jest! — odparł cesarz.

 — Owszem. Meksykanin musi być republikaninem, musi bronić kraju i domostwa przed obcym najeźdźcą. Czy dlatego jest bandytą, którego należy rozstrzelać w przeciągu dwudziestu czterech godzin?

 — Każdy Meksykanin powinien poddać się nowym warunkom.

 — Czy wynika z tego jednak, że należy traktować przeciwnika jak bandytę?

 — Oczywiście, że tak, jeżeli inni poniechali oporu.

 — Dobrze, przypuśćmy, że i to jest słuszne. Któż jednak może przewidzieć, że pokonany nie podniesie się z upadku i nie zostanie zwycięzcą?

 — Możliwość taka oczywiście istnieje.

 — A więc w takim razie będzie poprzedniego zwycięzcę uważał za bandytę.

 — Obawa o to nie istnieje w Meksyku.

 — Dałby Bóg, aby się Najjaśniejszy Pan nie mylił. Mam jednak wrażenie, że właśnie w Meksyku obawa ta istnieje. Lud meksykański jest wulkanem, a Juarez...

 — Nieszkodliwy.

 — Chociaż zaszył się w najodleglejszy zakątek kraju, Juarez posiada jeszcze przemożny wpływ.

 — Ułaskawię go.

 — Będzie szydził z ułaskawienia. Oświadczy, że to on, jako prezydent kraju, ma prawo ułaskawić niejakiego Maksymiljana Habsburga.

 — Wezwę go do siebie.

 — Nie przyjdzie.

 — Czy nie przyjdzie również w tym wypadku, jeżeli go zamianuję prezydentem najwyższego trybunału?

 — Był nim niegdyś. Teraz jest prezydentem kraju.

 — Generale! Teraz obraża mnie pan naprawdę.

 — Już milczę. Niech mi tylko Najjaśniejszy Pan pozwoli jeszcze zapytać, czy dekret będzie podpisany?

 — Tak, jutro.

 — Najjaśniejszy Panie, błagam, nie czyńcie tego!

 — To rzecz postanowiona. Tak się stanie, generale.

 Mejia ukląkł przed cesarzem.

 — Najjaśniejszy Panie! Z chwilą podpisania, pod murami twierdzy, w miejscu, w którem się klęczy z przepaską na oczach, będzie na was czekać grób. Nie opuszczę was, Najjaśniejszy Panie; dzień waszej śmierci będzie i moim dniem ostatnim. Błagam nie ze względu na siebie, ani na nikogo innego, tylko ze względu na was, mój cesarzu. Nie czyńcie tego!

 — Niech pan wstanie, generale! — odparł Maksymiljan rozgniewany.

 — Nie wstanę, dopóki...

 — Rozkazuję, by pan wstał! To jakieś fantazje!

 Cesarz mówił tonem chłodnym, niemal ironicznym. Dzielny, bohaterski generał nie znosił tego tonu. Wstał więc z klęczek, popatrzył litościwym wzrokiem na cesarza i zawołał:

 — A więc nie mogę mieć żadnej nadziei?

 — Żadnej. Nawet cesarzowa jest tego samego zdania, co ja.

 Mejia zbladł i odparł:

 — Pozostaje mi więc tylko milczenie. Aby jednak godzina ta i słowa moje nie zostały zapomniane, przypieczętuję je żelazem.

 Wyciągnął sztylet i rzucił w kierunku ściany z taką siłą, że broń wbiła się aż po rękojeść. Potem skłonił się cesarzowi i wyszedł.

 Maksymiljan popatrzył na miejsce, w którem utkwił sztylet i rzekł:

 — Czy to zły znak? Może się mylę?

 Nie miał jednak czasu zastanowić się nad położeniem, bo niebawem właśnie umocnił go w decyzji generał Miramon, w którym cnoty obywatelskie bynajmniej nie obrały sobie siedliska.

 Dekret został ogłoszony. Maksymiljan podpisał go własnoręcznie, sam wydając na siebie wyrok śmierci.

 Wiadomo powszechnie, że Basaine żądał bardzo energicznie ścisłego trzymania się litery dekretu. Rozstrzelano więc setki republikan, nie darowano wysokim generałom. Generałowie Salazar i Arteaga, nieustraszeni męczennicy za niepodległość kraju, zostali straceni.

 Nemezis, działająca zwykle bardzo wolno, zemściła się tym razem niezwykle szybko...

 

* * *

 

 Przez równinę, ciągnącą się między San José de Parral a Chihuahua, pędził oddział jeźdźców. Były to dwa szwadrony szwoleżerów francuskich. Oddział odbył widocznie długą podróż; konie były zmęczone, jeźdźcy zgarbieni, wyczerpani.

 Gdy się jednak woddali ukazały kontury Chihuahua, wyprostowali się na siodłach, zwierzęta zaczęły rżeć, prychać i rwały z kopyta.

 Na czele oddziału jechał oficer średniego wieku, z twarzą pooraną bliznami. Nosił oznaki pułkownika. Dotarłszy do pierwszej ulicy miasta, zatrzymał konie, aby wypytać się o główną kwaterę. Wysławszy naprzód gońca, wkroczył do miasta przy dźwiękach orkiestry, grającej skocznego marsza. W niektórych oknach zjawiły się głowy kobiece, znikły jednak prędko, zobaczywszy, że to Francuzi przybyli.

 Obydwa szwadrony zajechały przed główną kwaterę. Mieściła się w tym samym gmachu, z którego uciekł niegdyś Czarny Gerard. Na spotkanie wyszedł pan komendant. Miał na sobie również oznaki pułkownika, był jednak starszy od przybyłego kolegi.

 Oddziały sprezentowały broń, przed komendantem stanął ich dowódca i zameldował:

 — Camarade, mam zaszczyt przedstawić się, pułkownik Laramel. Jadę do Villa del Fuerte. Wiozę depesze z głównej komendy.

 — Witam pana. Zostanie pan tutaj chyba przez kilka dni?

 — Jeżeli pan pozwoli, zostanę dwa, trzy dni. A gdzie będę mógł ulokować swych ludzi?

 — To drobiazg. W mieście stoi tylko jeden szwadron. Reszta mieszkań, zupełnie wolna, czeka na pańskie dyspozycje.

 — Świetnie. Czy wolno mi przedstawić moich oficerów?

 — Proszę bardzo.

 Żołnierze pozsiadali z koni i udali się do wyznaczonych kwater.

 Komendant zaprosił oficerów na szklankę wina. Siedzieli teraz wszyscy w tej samej sali, z której uciekł Gerard.

 Pułkownik Laramel zapytał:

 — Panie kolego, dlaczego w mieście jest tak mało wojska? Przecież to jeden z najniebezpieczniejszych posterunków w kraju.

 — Ma pan rację, muszę jednak słuchać rozkazów, choć nie zawsze bywają miłe.

 — Miał pan jakieś przykrości?

 — Właściwie nie. Dyscyplinę wśród ludzi utrzymuję bez trudności, ale jest tu pewien szpieg, który musi być w porozumieniu z samym djabłem; to niezwykle śmiały i chytry człowiek. Staraliśmy się go schwytać, niestety jednak, nie udało się żadną miarą. Jest wszędzie i nigdzie, wie o wszystkiem; mam wrażenie, że to człowiek wszechwiedzący i wszechobecny.

 Pułkownik Laramel potrząsnął głową i rzekł:

 — To brzmi bardzo nieprawdopodobnie, cammarade. Człowiek jest tylko człowiekiem, choćby natura wyposażyła go we wszelkie zalety. Schwytanie szpiega nie jest, mojem zdaniem, niemożliwością.

 — Ma pan rację, ale nie zna pan Czarnego Gerarda.

 — A więc to Czarny Gerard? Macie w takim razie tęgiego przeciwnika. Słyszałem o nim wiele, imię to wymieniano nawet często w kwaterze głównej. A więc grasuje teraz w okolicach Chihuahua?

 — I to od dłuższego czasu. Wiemy dokładnie, że bywa tu w mieście u swych zaufanych.

 — Skądże panu o tem wiadomo?

 — Z ust jego własnych.

 — Z jego ust? — zapytał pułkownik zdumiony. — To dziwne. Jakże to stać się mogło?

 — Był tutaj, w tym pokoju, jako nasz jeniec.

 — A więc schwytaliście go! Za głowę jego wyznaczono nagrodę.

 — Tak jest. Nawet bardzo znaczną.

 — W takim razie zasłużyliście na nią.

 Komendant odparł z zakłopotaniem:

 — Omal, że nie zasłużyłem.

 — Omal? Mówiliście przecież, że był waszym jeńcem?

 — Owszem, wzięliśmy go do niewoli, związali; przesłuchałem go w tym pokoju w obecności wielu oficerów i pań. Zachowywał się bardzo opornie. Nagle uwolnił się z więzów. Powalił mnie na ziemię w obecności wszystkich zebranych i wyskoczył przez okno.

 — Do pioruna! Zbiegł?

 — Niestety. Ci myśliwi prerji to istne djabły. Sami targają niebezpieczeństwo za uszy, zazierają śmierci w ślepia — djabeł im nie podoła. Wysłałem pod Guadelupę spory oddział ludzi; oto przyczyna, dla której tak łatwo było rozkwaterować pański oddział. A chociaż wybrałem co najsprawniejszego żołnierza i przydzieliłem dzielnych oficerów, zdaję sobie sprawę, że zdobycie fortu będzie kosztowało dużo ofiar.

 — Czy Guadelupa jest tak mocno obwarowana?

 — Wcale nie. Ale Czarny Gerard wybadał, czego chcemy; gotów na czele jakiegoś oddziału Apaczów napaść na naszych żołnierzy znienacka. Gdyby nie sennorita Emilja, musielibyśmy oddawna opuścić Chihuahua.

 — Co to za sennorita Emilja?

 — Nie zna pan naszego najlepszego, najchytrzejszego szpiega?

 — Nie.

 — W takim razie nie zna pan również najpiękniejszej kobiety Meksyku.

 — Do licha! Monsieur, powiadacie, że to najpiękniejsza kobieta Meksyku? Będę ją mógł zobaczyć, kolego?

 Pułkownik Laramel był jednym z najbezwzględniejszych i najbardziej okrutnych oficerów armji francuskiej. Ani on, ani nikt z jego oddziału nie miał dla wroga litości. Zamordował wielu Meksykan, którzy wpadli w jego ręce. Był niesłychanie odważny, nie liczył się zupełnie z życiem ludzkiem; dlatego też wysłano go do Villa del Fuerte, gdzie miał wprowadzić w życie dekret Maksymiljana. A będąc osławionym kobieciarzem, zdziwił się mile na wieść, że w miasteczku mieszka kobieta, uważana za najpiękniejszą w Meksyku.

 — To zależy wyłącznie od pana, camarade, — odparł komendant. — Miałem zamiar wydać dziś wieczorem przyjęcie z okazji przybycia panów. Zaproszę szereg osób, między innemi sennoritę Emilję.

 — Dziękuję panu. Chciałbym, wróciwszy do ojczyzny, pochwalić się, że widziałem najpiękniejszą Meksykankę. Na imię jej Emilja? Skądże pochodzi?

 — Zdaje się, że z Francji.

 — Byłaby to dziwna historja.

 — Bezwątpienia. Osnuta jakąś mgłą tajemniczą, nie stara się wcale jej rozwiać. Może robi to rozmyślnie, aby spotęgować zainteresowanie swą osobą. Jedni twierdzą, że jest Meksykanką, inni zapewniają, że to Włoszka, Hiszpanka lub Francuzka.

 — A