Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
39 osób interesuje się tą książką
Supernowoczesna broń biologiczna przynosi całkowitą zagładę. Bez wybuchów, bez terrorystycznych ataków, bez zapowiedzi - ludzkość umiera. Zaczyna się niewinnie, od zwykłego przeziębienia. Ktoś kichnął, ktoś umarł i nagle Ziemia stała się masowym grobem.
Nieliczni, którzy przetrwali, zagubieni w nowym postapokaliptycznym świecie, zaczynają śnić. Wizje wskazują im drogę, zwiastują pojawienie się Wysłanników Dobra i Zła. Każdy musi dokonać wyboru, a kiedy to nastąpi, podążyć obraną ścieżką. Podzielona ludzkość formuje dwa obozy i wyrusza, by zbudować lub zniszczyć nową rzeczywistość. Epidemia obudziła w ludziach wszystko, co najgorsze, do głosu doszły najniższe, najbardziej prymitywne instynkty. Jednak wciąż jeszcze są tacy, którzy wierzą w miłość, dobroć i braterstwo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1967
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Okładka
O książce
Strona tytułowa
O autorze
Tego autora w Wydawnictwie Albatros
Strona redakcyjna
Dedykacja
Nota od Autora
KRĄG SIĘ OTWIERA
KSIĘGA I – KAPITAN TRIPS
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
KSIĘGA II – NA GRANICY
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
KSIĘGA III – BASTION
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67
Rozdział 68
Rozdział 69
Rozdział 70
Rozdział 71
Rozdział 72
Rozdział 73
Rozdział 74
Rozdział 75
Rozdział 76
Rozdział 77
Rozdział 78
KRĄG SIĘ ZAMYKA
PRZYPISY
APOKALIPTYCZNY THRILLER MISTRZA GROZY.PRZERAŻAJĄCA WIZJA ŚWIATA PO ZAGŁADZIEBIOLOGICZNEJ.
Tak kończy się świat.
Wystarczy jeden błąd w komputerze laboratorium Ministerstwa Obrony.
Najpierw nadchodzi epidemia. Potem pojawiają się sny…
Zaczyna się niewinnie – od zwykłego przeziębienia. Ktoś kichnął, ktoś umarł i nagle Ziemia staje się masowym grobem.
Nieliczni, którzy przetrwali, zaczynają mieć wizje wskazujące im drogę.
Każdy musi dokonać wyboru i podążyć własną ścieżką.
Podzielona ludzkość formułuje dwa obozy – Wolną Strefę w Kolorado i dyktaturę w Las Vegas, rządzoną przez psychopatów i kryminalistów, w których epidemia obudziła to, co najgorsze. Ci, którzy wierzą w miłość i braterstwo, mają niewielkie szanse w starciu z nimi.
Tyle że konfrontacja między siłami dobra i zła staje się nieunikniona.
Wybitny amerykański pisarz, nazywany Królem Horroru, został w 2003 r. uhonorowany prestiżową nagrodą literacką National Book, a w 2015 r. odebrał z rąk prezydenta USA National Medal of Arts. Światową sławę przyniosła mu powieść Carrie. Kolejne utwory – powieści, opowiadania i komiksy – opublikowano w setkach milionów egzemplarzy i przełożono na kilkadziesiąt języków. Są wśród nich tak znane książki jak: Lśnienie, Sklepik z marzeniami, Bastion, Zielona Mila, Dolores Claiborne, Komórka, Uciekinier, Czarna bezgwiezdna noc, Cujo i ośmiotomowy cykl fantasy Mroczna Wieża, na podstawie którego powstał film z Matthew McConaugheyem i Idrisem Elbą w rolach głównych. W 2017 r. miała swoją premierę ekranizacja jednej z kultowych książek Kinga, To.
Pod pseudonimem Richard Bachman King opublikował siedem powieści.
Stephen King wciąż szuka nowych wyzwań – w ostatnich latach napisał trylogię kryminalną z detektywem Billem Hodgesem, do której należą książki: Pan Mercedes, Znalezione nie kradzione i Koniec warty.
stephenking.com
ROSE MADDERDOLORES CLAIBORNEGRA GERALDADESPERACJAREGULATORZYSKLEPIK Z MARZENIAMIBEZSENNOŚĆZIELONA MILAMARZENIA I KOSZMARYKOMÓRKACZTERY PO PÓŁNOCYCHUDSZYTOBASTIONOCZY SMOKAPO ZACHODZIE SŁOŃCACZTERY PORY ROKUUCIEKINIERCZARNA BEZGWIEZDNA NOCCUJOPODPALACZKAROK WILKOŁAKAMROCZNA POŁOWAWOREK KOŚCIDZIEWCZYNA, KTÓRA KOCHAŁATOMA GORDONANOCNA ZMIANAŁOWCA SNÓWOSTATNI BASTION BARTA DAWESABLAZEUNIESIENIE
Stephen King, Richard ChizmarPUDEŁKO Z GUZIKAMI GWENDY
Trylogia PAN MERCEDES
PAN MERCEDESZNALEZIONE NIE KRADZIONEKONIEC WARTY
MROCZNA WIEŻA
ROLAND(oraz SIOSTRZYCZKI Z ELURII)POWOŁANIE TRÓJKIZIEMIE JAŁOWECZARNOKSIĘŻNIK I KRYSZTAŁWIATR PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZAWILKI Z CALLAPIEŚŃ SUSANNAHMROCZNA WIEŻA
Powieści graficzne MROCZNA WIEŻA
NARODZINY REWOLWEROWCADŁUGA DROGA DO DOMUZDRADAUPADEK GILEADBITWA O JERICHO HILLPOCZĄTEK PODRÓŻYSIOSTRZYCZKI Z ELURIIBITWA O TULLPRZYDROŻNY ZAJAZDCZŁOWIEK W CZERNI
Wyłącznie jako audiobook i e-book
Stephen King, Joe HillW WYSOKIEJ TRAWIE
Stephen King, Stewart O’NanTWARZ W TŁUMIE
Tytuł oryginału:THE STAND
Copyright © Stephen King 1978, 1990All rights reservedPublished by arrangement with The Doubleday Broadway Publishing Group, a division of Random House Inc.
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2018
Polish translation copyright © Robert Lipski 2009
Redakcja: Lucyna Lewandowska
Zdjęcie na okładce: Ales Munt/Shutterstock
Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka
ISBN 978-83-8125-441-0
WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media
Dla Tabby – skarbnicy cudów
Wyrazy wdzięczności za umożliwienie mi skorzystania z następujących chronionych międzynarodowym prawem autorskim materiałów:
Back in the USA by Chuck Berry
Copyright © ARC Music Corporation 1959
Don’t Fear the Reaper by Donald Roeser
Copyright © B.O. Cult Songs, Inc.
Stand by Me by Ben E. King
Copyright © Progressive Music Publishing Co., Inc., Trio Music, Inc. & A.D.T. Enterprises, Inc. 1961
Prawami autorskimi zawiaduje Unichappell Music, Inc. (Belinda Music)
In the Garden by C. Austin Miles
Copyright © Hall-Mack Co. 1912
Copyright reneved © Rodeheaver Co. 1940
The Sandman by Dewey Bunnell
Copyright © Warner Bros. Music, Ltd. 1971
Jungle Land by Bruce Springsteen
Copyright © Bruce Springsteen, Laurel Canyon Music 1975
American Tune by Paul Simon
Copyright © Paul Simon 1973
Shelter from the Storm by Bob Dylan
Copyright © Ram’s Horn Music 1974
Boogie Fever by Kenny St. Lewis and Freddi Perren
Copyright © Perren Vibes Music Co. 1975
Keep on the Sunny Side by A.P. Carter
Copyright © Peer International Corporation, BMI 1924
Bastion jest fikcją literacką, ale wiele wydarzeń rozgrywa się w miejscach, które istnieją naprawdę, jak choćby Ogunquit w Maine, Las Vegas w Nevadzie czy Boulder w Kolorado. Pozwoliłem sobie jednak na wprowadzenie w ich opisie pewnych zmian niezbędnych dla przebiegu akcji powieści. Mam nadzieję, że mieszkańcy tych miast nie poczytają mi za złe mojej „potwornej impertynencji”, jak to zwykła określać Dorothy Sayers, która stosowała podobny wybieg w swoich powieściach.
Inne miasta, jak na przykład Arnette w Teksasie i Shoyo w Arkansas, zostały przeze mnie wymyślone, tak samo jak opisane w tej książce wydarzenia.
S.K.
Na zewnątrz ulica płonie,
ogarnięta walcem śmierci
pomiędzy światem realnym a ułudą.
A poeci tu, na dole
nie piszą nic – zupełnie.
Po prostu czekają na uboczu
na dalszy ciąg wydarzeń.
I nagle gdzieś pośród nocy
odnajdują swą doniosłą chwilę.
Próbują wtedy stworzyć bastion uczciwości,
ale ranni skręcają się z bólu
nawet nie martwi
dziś wieczorem w Krainie Dżungli
Bruce Springsteen
To oczywiste, że nie mogła iść dalej!
Drzwi były otwarte i wdarł się wiatr,
zgasły świece, a potem znikły.
Zasłony uniosły się wysoko i wtedy pojawił się ON.
Powiedział: – Nie bój się.
Podejdź, Mary.
I strach ją opuścił,
i podbiegła do niego,
a potem wzbił się w powietrze…
Wzięła go za rękę…
– Chodź, Mary
Nie obawiaj się Żniwiarza!
Blue Öyster Cult
CO TO ZA CZAR?
CO TO ZA CZAR?
CO TO ZA CZAR?
Country Joe and the Fish
Potrzebujemy pomocy, zauważył Poeta
Edward Dorn
– Sally…
Mruknięcie.
– Obudź się, Sally.
Głośniejsze mruknięcie:
– Zooostaw mnie!
Potrząsnął nią mocniej.
– Obudź się. Musisz się obudzić!
Charlie.
Głos Charliego. Wołał ją. Od jak dawna?
Wysunęła się z objęć snu.
Najpierw spojrzała na zegarek na stoliku nocnym: kwadrans po drugiej w nocy. Charliego nie powinno tu być – powinien być teraz w pracy, na nocnej zmianie. Potem przyjrzała mu się uważniej i coś w jego wyglądzie ją zaniepokoiło.
Jej mąż był śmiertelnie blady. Miał błędny wzrok. Oczy wychodziły mu z orbit. W jednej ręce trzymał kluczyki od samochodu, a drugą w dalszym ciągu ją tarmosił, mimo że miała otwarte oczy. Zupełnie jakby nie zauważył, że już się obudziła.
– Charlie, o co chodzi? Co się stało?
Sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, co ma powiedzieć. Jego jabłko Adama przesuwało się w górę i w dół, ale jedynym odgłosem, jaki rozlegał się wewnątrz niewielkiego służbowego bungalowu, było tykanie zegara.
– Pali się? – spytała.
To była jedyna rzecz, jaka przyszła jej na myśl – jedyna, która mogłaby doprowadzić go do takiego stanu. Wiedziała, że jego rodzice zginęli podczas pożaru domu.
– W pewnym sensie – odparł. – Ale tak naprawdę to coś o wiele gorszego. Musisz się ubrać, kochanie. Zabierz małą LaVon. Musimy się stąd zrywać.
– Dlaczego? – spytała, wstając z łóżka. Ogarnął ją paniczny strach.
Coś było nie w porządku.
– Gdzie? Powinniśmy wyjść na podwórze na tyłach domu? – zapytała, chociaż nie przypuszczała, żeby Charliemu chodziło o wyjście na podwórze.
Jeszcze nigdy nie widziała swojego męża równie przerażonego. Wzięła głęboki oddech, jednak nie wyczuła dymu ani spalenizny.
– Sally, kochanie, o nic nie pytaj. Musimy się stąd wynieść. Wyjechać. Daleko stąd. Po prostu obudź małą i ubierz ją.
– Ale czy… czy mamy dostatecznie dużo czasu, żebym mogła spakować trochę rzeczy?
Jej słowa sprawiły, że znieruchomiał.
Po chwili przesunął drżącą dłonią po włosach i odparł:
– Nie wiem. Będę musiał sprawdzić kierunek wiatru.
Wyszedł, pozostawiając ją z tym dziwacznym stwierdzeniem, które nic dla niej nie znaczyło. Była zziębnięta, przerażona i zdezorientowana, do tego bosa, i miała na sobie jedynie krótką koszulkę nocną.
Co sprawdzanie kierunku wiatru mogło mieć wspólnego z tym, czy zdąży spakować parę potrzebnych rzeczy? I co oznaczało określenie: „daleko”? Reno? Vegas? Salt Lake City? I…
Przyłożyła dłoń do szyi i wtedy przyszła jej do głowy całkiem nowa myśl.
Dezercja. Wyjazd w środku nocy oznaczał, że Charlie zamierzał zdezerterować. Samowolne oddalenie się.
Weszła do pokoiku dziecinnego i przez chwilę stała nieruchomo, niezdecydowana, patrząc na śpiące dziecko otulone różowym kocykiem.
Wciąż jeszcze miała nadzieję, że to jedynie koszmarny sen, może tylko bardziej wyrazisty niż inne. Ale to minie, a ona obudzi się jak zwykle o siódmej rano, nakarmi małą i sama coś przekąsi, poogląda trochę program Today, a potem, kiedy Charlie wróci o ósmej z nocnej zmiany w północnej wieży Rezerwatu, usmaży mu jajecznicę. Za dwa tygodnie znów będzie chodził na dzienną zmianę i przestanie się dziwnie zachowywać, a kiedy ponownie zacznie spędzać noce u jej boku, nie będzie już miewała takich szalonych snów jak ten i…
– Pospiesz się! – syknął, pozbawiając ją resztek nadziei. – Mamy niewiele czasu. Tylko tyle, aby zabrać trochę najpotrzebniejszych rzeczy. Na miłość boską, kobieto, jeżeli ją kochasz – wskazał leżące w łóżeczku dziecko – ubierz ją szybko!
Kaszlnął nerwowo, zasłaniając usta dłonią, po czym zaczął wyrzucać rzeczy z szuflad komody i upychać je bezładnie w dwóch starych walizkach.
Sally obudziła trzyletnią LaVon. Dziewczynka była zdziwiona i zaskoczona, że obudzono ją w środku nocy, i zaczęła płakać.
Ten płacz przeraził Sally. Przypomniały się jej inne takie chwile, kiedy mała LaVon, zazwyczaj bardzo spokojna, bez przerwy płakała. Przyczyny były różne – wysypka, ząbkowanie, krup, kolka. Strach zamienił się w gniew, gdy zobaczyła, że Charlie wpada do pokoju, niosąc jej bieliznę. Ramiączka biustonoszy unosiły się za nim jak wstęgi noworocznych serpentyn.
Wrzucił wszystko do jednej z walizek i zatrzasnął wieko. Rąbek najlepszej halki Sally wystawał na zewnątrz i mogła się założyć, że materiał został rozerwany.
– O co chodzi? – zapytała, a jej podniesiony głos sprawił, że dziecko, które jeszcze przed chwilą pochlipywało tylko cichutko, znowu się rozpłakało. – Czyś ty oszalał? Charlie, wyślą za nami żołnierzy! Żołnierzy!
– Nie wyślą. Nie dzisiejszej nocy – odparł i pewność w jego głosie wprawiła ją w jeszcze większe zdenerwowanie. – Sęk w tym, kochanie, że jeśli szybko się stąd nie wyniesiemy, w ogóle nie wydostaniemy się z bazy. Właściwie nie mam pojęcia, jak to się stało, że zdołałem opuścić wieżę. Chyba coś się gdzieś popieprzyło… – dodał i wybuchnął obłąkańczym śmiechem, który przestraszył ją bardziej niż wszystko, co zrobił do tej pory. – Dziecko już ubrane? – zapytał po chwili. – To dobrze. Wrzuć parę jej ubranek do drugiej walizki, a resztę zapakuj do niebieskiej torby podróżnej, która jest w szafie. Zrób to i wynośmy się stąd. Wydaje mi się, że mamy szansę. Dzięki Bogu wiatr wieje ze wschodu na zachód.
Ponownie kaszlnął, zasłaniając usta dłonią.
– Tatusiu! – zawołała mała LaVon, unosząc do góry rączki. – Chcę na konika, tatusiu! Na konika!
– Nie teraz – burknął Charlie i zniknął w kuchni.
Po chwili Sally usłyszała brzęk naczyń. Wybierał jej oszczędności z niebieskiej wazy stojącej na górnej półce. Jakieś trzydzieści, czterdzieści dolarów, które zdołała odłożyć. Jej oszczędności. Oznaczało to, że sprawa była naprawdę poważna, cokolwiek to było. LaVon, której tatuś odmówił przejażdżki „na koniku” – choć przecież bardzo rzadko jej czegokolwiek odmawiał – ponownie zaczęła płakać.
Sally z trudem zdołała ją ubrać w cienką kurteczkę, a potem wrzuciła większość ciuszków małej do torby. Pomysł dokładania czegokolwiek do drugiej walizki wydawał się idiotyczny – prawdopodobnie po prostu by pękła. Musiała przydusić ją kolanem, aby zatrzasnąć zamki. Dziękowała Bogu, iż LaVon jest na tyle duża, że nie trzeba martwić się o pieluchy.
Charlie biegiem wrócił do sypialni. Po drodze wpychał pomięte banknoty jedno- i pięciodolarowe do przedniej kieszeni „suntanów”. Sally wzięła małą na ręce. LaVon była już na dobre obudzona i mogła iść sama, ale Sally chciała czuć ją w swoich ramionach. Pochyliła się i podniosła torbę podróżną.
– Dokąd idziemy, tatusiu? – spytała LaVon – Chce mi się spać…
– Będziesz mogła spać w samochodzie – odparł Charlie, biorąc bagaże.
Rąbek wystającej z walizki halki zatrzepotał gwałtownie. Oczy Charliego wciąż wydawały się mętne. W umyśle Sally zaczęła świtać pewna myśl, powoli przeradzająca się w pewność.
– Był jakiś wypadek? – wyszeptała. – Jezus Maria, Józefie święty! Zdarzył się wypadek, prawda? Tam.
– Układałem właśnie pasjansa – zaczął Charlie. – W pewnym momencie podniosłem głowę i zobaczyłem, że cyfry zegara zamieniły się na czerwone. Włączyłem monitor i okazało się, że oni wszyscy… – urwał i spojrzał na małą, której oczy, mimo iż zaczerwienione od łez, pełne były zaciekawienia – …że wszyscy tam na dole nie żyją – dodał ciszej. – Wszyscy oprócz jednego, może dwóch, ale do tej pory oni też już na pewno wyzionęli ducha.
– Co to znaczy „nie szyją”, tatusiu? – spytała LaVon.
– Nieważne, kochanie – powiedziała Sally. Miała wrażenie, jakby jej głos dochodził z głębi przepastnego kanionu.
Charlie nerwowo przełknął ślinę.
– Kiedy zapalają się czerwone cyfry, wszystko zostaje automatycznie zablokowane. Całym tym miejscem zarządza komputer, więc gdy tylko zobaczyłem, co jest na monitorze, natychmiast stamtąd wybiegłem. Bałem się, że drzwi przetną mnie na pół. Powinny zostać zamknięte w momencie, kiedy włączył się alarm… a nie wiem, w jakim momencie to nastąpiło. Ale zanim usłyszałem szczęk zamykanych automatycznie drzwi, byłem już na parkingu. Gdybym uniósł wzrok trzydzieści sekund później, prawdopodobnie siedziałbym teraz w pomieszczeniu kontrolnym wieży, uwięziony jak owad w butelce.
– Co to jest? Co się…
– Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Wiem tylko tyle, że to coś ich zabiło. Jeżeli zamierzają mnie załatwić, będą musieli mnie złapać. Fakt, dostaję dodatek za ryzykowną pracę, ale nie dość duży, żebym miał tu zostawać. Wiatr wieje na zachód, więc pojedziemy na wschód. Chodź, czas ruszać w drogę.
Sally, w dalszym ciągu na wpół śpiąc i mając wrażenie, że tkwi w środku jakiegoś upiornego koszmaru, wyszła na podjazd, na którym stał ich piętnastoletni chevy, spokojnie rdzewiejąc pośród pustynnej kalifornijskiej nocy.
Charlie wrzucił walizki do bagażnika, a torbę podróżną położył na tylnym siedzeniu. Sally stała przez chwilę przy drzwiach od strony pasażera i trzymając dziecko w ramionach, spoglądała na bungalow, w którym spędzili ostatnie cztery lata.
Kiedy się tu wprowadzili, mała LaVon rosła wewnątrz jej ciała, a wszystkie przejażdżki „na koniku” były jeszcze przed nią.
– Chodź! – ponaglił ją Charlie. – Wsiadaj, kobieto!
Kiedy zrobiła, co kazał, wycofał wóz i snop światła z reflektorów chevy omiótł ścianę ich domku. Refleksy w szybach wyglądały jak ślepia ogromnej drapieżnej bestii.
Pochylił się nad kierownicą. W świetle bijącym z deski rozdzielczej jego twarz wydawała się bardzo spięta i zmęczona.
– Jeżeli brama bazy jest zamknięta, spróbuję się przez nią przebić.
Sally poczuła, że miękną jej kolana.
Okazało się jednak, że tak desperackie rozwiązanie nie jest konieczne. Brama bazy była otwarta. Jeden ze strażników czytał jakieś czasopismo, a drugiego w ogóle nie było. Być może siedział w głównej kwaterze. Była to zewnętrzna część bazy – magazyn pojazdów wojskowych. Najwyraźniej żadnego z tych mężczyzn nie interesowało, co dzieje się w sercu kompleksu.
„Podniosłem głowę i zobaczyłem, że cyfry zegara zrobiły się czerwone”.
Zadrżała i położyła dłoń na nodze Charliego. Poklepał ją lekko po ręce i powiedział:
– Będzie dobrze, kochanie.
O świcie, przemierzając Nevadę, nadal podążali na wschód, a Charliego wciąż męczył silny kaszel.
16 CZERWCA – 4 LIPCA, 1990
Zadzwoniłem do lekarza i powiedziałem: Doktorze, cały się trzęsę, dygoczę i kręcę. Powiedz mi, co to może być? Czy to jakaś nowa choroba?
The Sylvers
Mała, czy możesz polubić swojego faceta?To porządny gość.Mała, czy możesz polubić swojego faceta?
Larry Underwood
Należąca do Texaco stacja Hapscomba mieściła się przy drodze numer 93 na północ od Arnette, mieściny, w której „diabeł mówi dobranoc”, leżącej niecałe sto mil od Houston. Dziś wieczorem byli tam sami stali bywalcy, którzy popijali piwo, prowadzili leniwe pogawędki i patrzyli na muchy wlatujące do ogromnego neonu firmy.
Ponieważ była to stacja Billa Hapscomba wszyscy odnosili się do niego z szacunkiem, mimo iż był kretynem. Oczekiwaliby takiego samego poważania, gdyby chodziło o ich miejsce pracy. Ale wszyscy byli bezrobotni. W Arnette nastały ciężkie czasy. W 1980 roku miasto miało dwa zakłady przemysłowe – fabrykę produkującą wyroby papierowe i wytwórnię kalkulatorów. Teraz jednak fabrykę wyrobów papierowych zamknięto, a wytwórni kalkulatorów też nie wiodło się zbyt dobrze – okazało się, że dużo tańsze kalkulatory produkowano na Tajwanie, podobnie jak przenośne telewizory i radia tranzystorowe.
Norman Bruett i Tommy Wannamaker pracowali kiedyś w zakładzie wyrobów papierowych, ale teraz żyli z pomocy opieki społecznej, bo już od dawna nie przysługiwał im zasiłek dla bezrobotnych. Henry Carmichael i Stu Redman pracowali w wytwórni kalkulatorów, jednak rzadko przepracowywali więcej niż trzydzieści godzin tygodniowo. Victor Palfrey był na emeryturze i palił cuchnące skręty – tylko na nie mógł sobie teraz pozwolić.
Hap oparł dłonie na kolanach i pochylił się do przodu.
– Mówię wam, powinni olać całą tę inflację – oświadczył. – Pal licho dług narodowy. Mamy prasy i papier. Wydrukowałoby się pięćdziesiąt milionów banknotów tysiącdolarowych i puściło je w obieg.
Palfrey, który do 1984 roku był maszynistą, jako jedyny spośród obecnych miał dość ikry i szacunku wobec siebie, by wyrazić sprzeciw wobec tych idiotycznych stwierdzeń. Rolując w palcach kolejnego cuchnącego jak stare skarpety skręta, oznajmił:
– Tym sposobem nigdzie nie zajdziemy. Byłoby wtedy zupełnie jak w Richmond w dwóch ostatnich latach wojny secesyjnej. Kiedy miałeś ochotę na piernik, płaciłeś piekarzowi konfederackiego dolara, a on wycinał ci kawałek wielkości dolarówki. Forsa to tylko papier.
– Cóż, pewnie masz rację – mruknął z goryczą Hap. – Ale ja mam dług do spłacenia, a moi wierzyciele zaczynają być coraz bardziej drażliwi.
Stuart Redman, który prawdopodobnie był najbardziej cichym mężczyzną w Arnette, siedział na popękanym plastikowym krześle z puszką pabsta w dłoni i wyglądał przez ogromne okno budynku stacji benzynowej.
Dobrze znał smak biedy. Dorastał w tym mieście. Był synem dentysty, ale jego ojciec zmarł, kiedy Stu miał siedem lat, pozostawiając żonę i troje dzieci.
Wkrótce matka dostała pracę w Red Ball Truck Stop na przedmieściach Arnette – Stu mógłby z tego miejsca zobaczyć budynek jej firmy, gdyby Red Ball nie spłonął w 1979 roku. Zarabiała dostatecznie dużo, by cała czwórka miała co jeść, ale nic poza tym. Mając dziewięć lat, Stu poszedł do pracy – najpierw do Roga Tuckera, właściciela Red Ball, gdzie po zajęciach szkolnych pomagał rozładowywać ciężarówki za trzydzieści pięć centów na godzinę, a potem do pobliskiego Braintree, gdzie musiał zawyżyć swój wiek, aby móc harować po dwadzieścia godzin tygodniowo.
Kiedy teraz słuchał, jak Hap i Vic Palfrey spierają się na temat pieniędzy i tajemniczego sposobu, w jaki wyparowały, przypomniał sobie pierwszy okres swojej pracy w rzeźni i dłonie krwawiące od niekończącego się przeciągania ciężkich wózków załadowanych skórami i wnętrznościami. Próbował zataić to przed matką, ale szybko się wszystkiego domyśliła. Popłakała trochę nad ich losem, choć nie należała do kobiet, które łatwo roniły łzy. Nie poprosiła go, aby rzucił pracę. Wiedziała, jak wygląda ich sytuacja. Była realistką.
Nigdy nie miał przyjaciół albo nie miał dla nich czasu. Dla niego istniały tylko szkoła i praca. Jego najmłodszy brat Dev zmarł na zapalenie płuc w tym samym roku, w którym Stu zaczął pracować w rzeźni. Nie otrząsnął się z tego do dziś. Bardzo kochał Deva, ale jego śmierć oznaczała, że będzie o jedną gębę mniej do wykarmienia.
W liceum odkrył futbol i to dodało jego matce otuchy, mimo że musiał zmniejszyć liczbę godzin pracy.
– Graj – powiedziała. – Jeżeli możesz w jakiś sposób się stąd wydostać, to właśnie dzięki futbolowi, Stuart. Graj! Pamiętaj o Eddiem Warfieldzie.
Eddie Warfield był lokalnym bohaterem. Pochodził z jeszcze biedniejszej rodziny niż Stu, ale okrył się chwałą, grając jako quarterback w okręgowej licealnej drużynie futbolowej, po czym wyjechał do Teksasu na stypendium sportowe. Przez dziesięć lat grał w drużynie Green Bay Packers, głównie jako quarterback, ale kilkakrotnie stawał też na pozycji rozgrywającego. Teraz był właścicielem sieci barów szybkiej obsługi na zachodzie i południowym zachodzie, a w miasteczku stał się niemal legendą. W Arnette, kiedy ktoś mówił o sukcesie, miał na myśli Eddiego Warfielda.
Stu nie grał jako quarterback i nie był Warfieldem. Mimo to już w liceum doszedł do wniosku, że warto byłoby wywalczyć sportowe stypendium, a potem pojawiły się różne uczelniane programy i opiekun wydziałowy opowiedział mu o NDEA.
Później jego matka zachorowała i nie mogła już pracować. Rak. Dwa miesiące przed ukończeniem przez Stu liceum umarła, powierzając Stuartowi opiekę nad jego młodszym bratem Bryce’em.
Stu zrezygnował ze sportowego stypendium i podjął pracę w wytwórni kalkulatorów. Ale Bryce’owi się udało – odniósł sukces. Mieszkał teraz w Minnesocie, gdzie pracował dla IBM jako analityk systemów komputerowych. Nie pisywał często do brata, a ostatni raz widzieli się na pogrzebie żony Stu, która zmarła na tę samą chorobę, co jego matka – na raka.
Pomyślał, że być może Bryce również nosi jakiś krzyż… i że może przepełnia go poczucie winy wynikające z faktu, iż jego brat dalej żyje w dogorywającym teksaskim miasteczku, spędzając dni w fabryce kalkulatorów, a wieczory u Hapa albo w Indian Head, przy kuflu piwa marki Lone Star.
Małżeństwo było dla Stu najlepszym okresem, ale trwało jedynie osiemnaście miesięcy, a potem jego młoda żona zachorowała i umarła. Było to cztery lata temu. Od tej pory często myślał o opuszczeniu Arnette w poszukiwaniu czegoś lepszego, nie pozwalało mu na to jednak jego małomiasteczkowe myślenie, znajome miejsca i twarze.
Był powszechnie lubiany w Arnette, a Vic Palfrey nazwał go kiedyś nawet Starym Twardzielem.
Kiedy Vic i Hap zakończyli swoją dyskusję, jeszcze nie zapadł zmrok, jednak okolica tonęła już w głębokich cieniach. Teraz na szosie numer 93 nie było zbyt dużego ruchu, ale zobaczyli, że do stacji zbliża się jakiś samochód.
Pierwszy zauważył go Stu.
Auto wciąż jeszcze było dość daleko, ostatnie promienie zachodzącego słońca rzucały słabe refleksy na jego chromowane części.
Stu miał doskonały wzrok, więc natychmiast rozpoznał markę – był to stary chevrolet, rocznik 75. Chevy, bez włączonych świateł, jadący z prędkością nie większą niż piętnaście mil na godzinę, sunął ostrym zygzakiem. Nikt oprócz Stu jeszcze go nie zauważył.
– Powiedzmy, że masz zastaw hipoteczny na tę stację – zaczął znowu Vic – i powiedzmy, że spłacasz go po pięćdziesiąt dolarów miesięcznie…
– Dużo więcej, stary. Dużo więcej.
– No dobra, ale załóżmy, że spłacasz miesięcznie po pięć dych. A teraz powiedzmy, że rząd poszedł ci na rękę i wydrukował dla ciebie całą ciężarówkę szmalu. Gdyby tak się stało, jestem pewny, że ci z banku natychmiast wyczuliby pismo nosem i zażądaliby od ciebie półtorej paczki. Oskubaliby cię jak amen w pacierzu. I wszystko byłoby po staremu.
– To fakt – przyznał Henry Carmichael.
Hap spojrzał na niego wyraźnie poirytowany. Tak się składało, że wiedział, iż Hank ma zwyczaj bez płacenia wyciągać z automatu puszki z colą, i co więcej, Hank wiedział, że on o tym wie. Toteż jeśli miał się opowiedzieć po którejkolwiek ze stron, powinien poprzeć właśnie jego.
– Niekoniecznie musi tak być – mruknął, czerpiąc ze skarbnicy swego dziewięcioklasowego wykształcenia, po czym zaczął wyjaśniać swój punkt widzenia.
Stu, który jako jedyny rozumiał powagę ich obecnej sytuacji, przestał go słuchać i patrzył, jak chevy sunie zakosami wzdłuż drogi. Podejrzewał, że jadąc w ten sposób, nie zajedzie zbyt daleko. Samochód zboczył w lewo, przekraczając białą linię, a jego koła wzbiły z pobocza tumany kurzu. Znów wyjechał na szosę, ale już po chwili o mało nie wpakował się do rowu. Zaraz potem, jakby kierowca obrał sobie za cel szyld stacji benzynowej, chevy potoczył się w jego stronę. Przypominał pocisk balistyczny, który wytracił niemal całą prędkość. Stu słyszał już rzężenie silnika oraz jęk dogorywającego gaźnika i obluzowanych zaworów. Wóz ominął podjazd i z głośnym stukotem wjechał na krawężnik. Fluorescencyjne pręty neonu nad dystrybutorami odbijały się w jego brudnej przedniej szybie, więc trudno było dostrzec, kto znajdował się wewnątrz. Mimo to Stu zauważył, jak ciało człowieka za kierownicą zakołysało się bezwładnie pod wpływem wstrząsu.
Nic nie wskazywało na to, aby wóz miał zwolnić – nadal niewzruszenie sunął naprzód z prędkością piętnastu mil na godzinę.
– Posłuchaj, mówię ci, że przy większej ilości pieniędzy znajdującej się w obiegu byłbyś… – zaczął Hap.
– Lepiej wyłącz dystrybutory – wtrącił Stu.
– Dystrybutory? Po co?
Norm Bruett odwrócił się, aby wyjrzeć przez okno.
– Chryste Panie… – jęknął.
Stu wstał i pochylając się nad Tommym Wannamakerem i Hankiem Carmichaelem, wyłączył jednocześnie osiem przełączników – po cztery każdą ręką. Po chwili zobaczył, jak chevy wjeżdża na dystrybutory stojące na górnej wysepce i przewraca je.
Wjechał w nie powoli, jakby z premedytacją – ale i z pewnym dostojeństwem. Tommy Wannamaker następnego dnia w Indian Head zaklinał się, że ani razu, nawet na moment nie zapaliły się w nim światła stopu. Samochód po prostu jechał jak na paradzie Turnieju Róż. Podwozie ze zgrzytem przetoczyło się po cementowej wysepce, a kiedy chevy wjechał na nią kołami, wszyscy oprócz Stu zobaczyli, jak głowa kierowcy bezwładnie przechyla się do przodu i uderza w przednią szybę, na której natychmiast pojawiła się siateczka pęknięć.
Samochód podskoczył jak kopnięty pies i ściął dystrybutor. Pompa pękła z trzaskiem i wszystko runęło, a spod dystrybutora zaczęła wyciekać wąska strużka benzyny. Wąż spadł z zaczepu i leżał teraz na ziemi, błyszcząc w świetle neonu. Wszyscy zauważyli iskry tryskające spod szorującej po cemencie rury wydechowej samochodu. Hap, który widział eksplozję stacji benzynowej w Meksyku, instynktownie przymknął powieki, spodziewając się lada moment wybuchu i potwornej, oślepiającej kuli ognia. Zamiast tego jednak tył chevy okręcił się wokół własnej osi i zjechał z cementowej wysepki, a jego przód rąbnął w dystrybutor benzyny niskoołowiowej i przewrócił go na beton przy wtórze głuchego „ba-bam!”. Samochód powoli zakończył obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni, ponownie uderzając w wysepkę – tym razem bokiem. Tył samochodu wjechał na podwyższenie, ścinając stojący tam dystrybutor ze zwykłą benzyną, a potem chevy zatrzymał się, ciągnąc za sobą przerdzewiałą rurę wydechową. Wóz zniszczył wszystkie trzy dystrybutory na znajdującej się najbliżej autostrady wysepce. Silnik krztusił się jeszcze przez kilka sekund, po czym umilkł.
Zapadła cisza.
– Rany koguta… – jęknął Tommy Wannamaker. – Czy on wybuchnie?
– Gdyby miał wybuchnąć, już by to zrobił – mruknął Hap.
Wstając, uderzył ramieniem w mapę układankę i jej części, między innymi Teksas, Nowy Meksyk i Arizona, rozsypały się na wszystkie strony. W głębi duszy cieszył się z tego, co się stało. Dystrybutory były ubezpieczone, a polisy spłacone. Mary zawsze tego pilnowała.
– Facet musiał być nieźle naprany – stwierdził Norm.
– Widziałem jego tylne światła! – zawołał Tommy piskliwym, pełnym podniecenia głosem. – Ani razu nie błysnęły! Rany koguta! Gdyby pruł osiemdziesiątką, już byśmy nie żyli.
Pospiesznie wyszli z biura – Hap pierwszy, Stu ostatni. Dotarli do samochodu jednocześnie. Czuli woń benzyny i słyszeli powolne tykanie stygnącego silnika. Hap otworzył boczne drzwiczki samochodu i mężczyzna siedzący za kierownicą wypadł na zewnątrz jak worek ze starym praniem.
– Niech to szlag… – wymamrotał Norm Bruett.
Odwrócił się, zacisnął dłonie na swoim obfitym kałdunie i zwymiotował. Mdłości nie wywołał mężczyzna, który wypadł z samochodu (Hap złapał go, zanim zdążył osunąć się na chodnik), ale ohydny fetor bijący z wnętrza wozu – zapach krwi, smród fekaliów, wymiocin i rozkładu. Był to upiorny odór choroby i śmierci.
Hap chwycił kierowcę pod pachy i wyciągnął go z wozu. Tommy złapał mężczyznę za nogi i obaj z Hapem przenieśli bezwładne ciało do biura. W świetle neonu ich twarze miały barwę sera i były przepełnione obrzydzeniem. Hap zapomniał już o pieniądzach z ubezpieczenia. W pewnym momencie odwrócił się, zakrywając ręką usta, poczłapał na północny kraniec stacji benzynowej i zwymiotował całą kolację.
Vic i Stu zajrzeli do wnętrza samochodu i wymienili spojrzenia. Po stronie pasażera siedziała młoda kobieta. Miała wysoko zadartą sukienkę odsłaniającą nagie uda. Opierało się o nią mniej więcej trzyletnie dziecko trzymające ją za rękę – chłopiec lub dziewczynka. Oboje byli martwi. Ich szyje napuchły jak dętki, a twarze nabrały fioletowoczarnej barwy, jakby były pokryte sińcami. Vic powiedział później, że przypominali graczy w baseball, którzy smarują sobie sadzą grube kreski pod oczami, żeby nie oślepiało ich światło. Niewidzące oczy kobiety i dziecka zdawały się wychodzić z orbit, a z ich nosów wyciekł gęsty śluz, który już zakrzepł. Wokół nich z brzęczeniem krążyły muchy – wlatywały do otwartych ust i zaraz z nich wylatywały.
Stu był na wojnie, ale nigdy nie widział czegoś równie okropnego. Nie mógł odwrócić spojrzenia od splecionych rąk kobiety i dziecka.
W końcu cofnęli się od samochodu i wrócili do budynku stacji. Widzieli, jak Hap mówi coś do słuchawki telefonu. Norm szedł nieco z tyłu za nimi i od czasu do czasu spoglądał przez ramię na chevroleta. Boczne drzwiczki samochodu były otwarte, a z lusterka wstecznego zwisała para dziecięcych bucików. Był to bardzo smutny widok. Hank stał przy drzwiach stacji, ocierając usta brudną chusteczką.
– Jezu, Stu… – wymamrotał.
Hap odwiesił słuchawkę telefonu. Kierowca chevroleta leżał na podłodze biura.
– Karetka przyjedzie tu za dziesięć minut. Czy jesteście pewni, że oni…
Wskazał kciukiem samochód.
– Nie żyją – odparł Vic. Jego pokryta zmarszczkami twarz miała bladożółty odcień. Rozsypywał po całej podłodze tytoń, jakby próbował zrobić jeden ze swoich obrzydliwych, cuchnących skrętów. – To dwoje najbardziej martwych ludzi, jakich kiedykolwiek widziałem.
Spojrzał na Stu, który pokiwał głową, włożył ręce do kieszeni i przymknął oczy.
Leżący na podłodze człowiek jęknął głośno i wszyscy natychmiast spojrzeli na niego. Kiedy się zorientowali, że mężczyzna próbuje coś powiedzieć, Hap ukląkł przy nim. W końcu ta stacja należała do niego. Najwyraźniej to samo, co uśmierciło kobietę i dziecko w samochodzie, dosięgło również tego człowieka. Ciekło mu z nosa, a gdy oddychał, z jego gardła wydobywał się głośny świst. Pod dolnymi powiekami widać było obrzmienie, jeszcze nie czarne, ale już fioletowe. Szyja sprawiała wrażenie zbyt grubej i napuchniętej i wydawało się, że ma nie jeden, ale trzy podbródki. Musiał mieć wysoką gorączkę, bo kiedy się do niego podeszło, odnosiło się wrażenie, jakby się stało przy rozżarzonym ruszcie.
– Pies… – wymamrotał. – Wypuściłeś go?
Hap potrząsnął nim delikatnie.
– Wezwałem karetkę – powiedział. – Wyjdzie pan z tego.
– Cyfry zegara zamieniły się z zielonych na czerwone – dodał mężczyzna i zaczął kasłać.
Kaszlał raz po raz, a z jego ust pryskały długie, ciągnące się pasma gęstej flegmy i śliny.
Hap gwałtownie odchylił się do tyłu.
– Przekręćmy go na bok – zaproponował Vic – bo się jeszcze udławi.
Jednak zanim zdążyli to uczynić, mężczyzna przestał kasłać. Jego oddech znów stał się nierówny i świszczący. Zamrugał powoli powiekami i powiódł wzrokiem po twarzach otaczających go mężczyzn.
– Gdzie ja… jestem?
– W Arnette – odparł Hap. – Na stacji benzynowej Billa Hapscomba. Rozwalił pan kilka moich dystrybutorów – dodał, po czym dorzucił pospiesznie: – Ale były ubezpieczone.
Mężczyzna usiłował usiąść. Aby się podnieść, musiał położyć dłoń na ramieniu Hapa.
– Moja żona… moja mała córeczka…
– Nic im nie jest – powiedział Hap, próbując się uśmiechnąć.
– Wygląda na to, że jestem poważnie chory – stwierdził mężczyzna. Kiedy oddychał, z jego ust wydobywał się ochrypły, jękliwy charkot. – One też były chore. To trwało od dwóch dni. Od Salt Lake City. – Przymknął na chwilę powieki. – Zachorowaliśmy… więc chyba nie byliśmy dość szybcy…
Z oddali dochodził jęk syreny karetki.
Chory ponownie otworzył oczy i zaczął się podnosić. Pot ściekał mu po twarzy. Zacisnął dłoń na ramieniu Hapa.
– Czy Sally i małej LaVon nic nie jest? – zapytał.
Z ust prysnęły mu kropelki śliny i Hap poczuł buchającą od niego gorączkę. Był chory, najwyraźniej majaczył i okropnie cuchnął. Ten smród przypominał Hapowi woń starego koca, którym przykryte było psie posłanie.
– Nic im nie jest – powtórzył spokojnie, choć może nieco zbyt szybko. – Proszę, niech się pan położy i leży spokojnie…
Mężczyzna znowu położył się na ziemi. Jego oddech był teraz jeszcze bardziej nierówny. Hap i Hank pomogli przetoczyć go na bok i wydawało się, że przyniosło mu to pewną ulgę.
– Aż do zeszłego wieczoru czułem się całkiem nieźle – powiedział. – Kaszlałem, ale nic poza tym. Dopiero w nocy mi się pogorszyło. Obudziłem się i było ze mną bardzo źle. Nie zmyliśmy się stamtąd dostatecznie szybko. Czy z małą LaVon wszystko w porządku?
Jego następne słowa zamieniły się w bełkot, którego nie dało się zrozumieć. Syrena karetki zawodziła jękliwie.
Stu podszedł do okna. Pozostali klęczeli wokół chorego.
– Co on złapał, jak myślisz, Vic? – zapytał Hap.
Vic pokręcił głową.
– Nie mam pojęcia.
– Może coś zjedli – podsunął Norm Bruett. – Wóz ma tablice z Kalifornii, więc musieli stołować się w różnych przydrożnych barach. Może zjedli nieświeżego hamburgera. To się zdarza.
Karetka, ominąwszy szerokim łukiem rozbitego chevy, zatrzymała się pomiędzy nim a drzwiami stacji benzynowej. Czerwone światełko koguta na dachu kręciło się w kółko jak oszalałe. Było już całkiem ciemno.
– Pomóżcie mi, to was stąd wyciągnę! – krzyknął nagle mężczyzna leżący na podłodze i zaraz potem znowu umilkł.
– Zatrucie pokarmowe… – mruknął Vic. – Tak, to całkiem możliwe. Mam nadzieję, że tylko o to chodzi, bo…
– Bo co? – zapytał Hank.
– Bo jeśli nie, to mogliśmy coś od niego złapać – odparł Vic. – W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym roku widziałem epidemię cholery w pobliżu Nogales i wyglądało to bardzo podobnie.
Do biura weszło trzech ludzi z noszami.
– Hap – zaczął jeden z nich – masz szczęście, że uratowałeś swój pieprzony tyłek. Gdyby tamten samochód wybuchł, bylibyście teraz na łonie Abrahama. To ten facet?
Rozstąpili się, żeby ich przepuścić. Byli to Billy Verecker, Monty Sullivan i Carlos Ortega – wszyscy się tu dobrze znali.
– W samochodzie jest jeszcze dwójka – powiedział Hap, odciągając Monty’ego na bok. – Kobieta i mała dziewczynka. Obie nie żyją.
– O kurde! Jesteś pewny?
– Owszem, ale ten facet o tym nie wie. Zabierzecie go do Braintree?
– Chyba tak – odparł Monty. – Ale co mamy zrobić z tymi dwiema w wozie?
– Stu zawiadomi gliny. Mogę pojechać z tobą?
– Jasne, stary.
Położyli mężczyznę na noszach i kiedy go wynieśli, Hap podszedł do Stu.
– Jadę z tym gościem do Braintree. Zadzwonisz na posterunek?
– Nie ma sprawy.
– Zadzwoń też do Mary. Powiedz jej, co się stało.
– W porządku.
Hap poszedł do ambulansu i wsiadł do środka. Billy Verecker zatrzasnął za nim drzwiczki, a potem zawołał swoich kolegów stojących przy rozbitym samochodzie.
Parę minut później ambulans ruszył przy wtórze jękliwego zawodzenia syreny. Obracający się na dachu samochodu kogut rzucał krwawe refleksy na asfaltowy podjazd.
Stu podszedł do automatu i wrzucił do niego ćwierćdolarówkę.
* * *
Mężczyzna z chevroleta dwadzieścia mil przed szpitalem wydał z siebie ostatnie bulgoczące tchnienie, zakrztusił się i skonał. Hap wyjął z kieszeni spodni zmarłego portfel i przejrzał jego zawartość. Było w nim siedemnaście dolarów w gotówce. Według prawa jazdy nazywał się Charles D. Campion. Hap znalazł również jego legitymację wojskową i obłożone w plastik zdjęcia żony i córeczki. Nie chciał oglądać tych zdjęć.
Włożył portfel z powrotem do kieszeni spodni zmarłego i powiedział Carlosowi, że może wyłączyć syrenę.
Było dziesięć po dziewiątej.
Na plaży miejskiej w Ogunquit w stanie Maine znajdowało się długie kamienne molo obmywane z obu stron przez fale Atlantyku. Kiedy Frannie zatrzymała samochód na parkingu, dostrzegła Jessa siedzącego na samym jego końcu, niewyraźną sylwetkę skąpaną w promieniach popołudniowego słońca. Wysoko nad nim krążyły głośno skrzeczące mewy – obrazek Nowej Anglii namalowany przez samo życie – i Frannie była przekonana, że żaden z ptaków go nie zepsuje, brudząc guanem błękitną batystową koszulę Jessa Ridera.
W końcu był praktykującym poetą.
Wiedziała, że to on, bo jego rower stał przymocowany do metalowego ogrodzenia za budką dozorcy parkingu.
Gus, łysiejący jowialny grubasek, wyszedł jej na spotkanie. Opłata dla gości wynosiła dolara od samochodu, ale Gus wiedział, że Frannie jest tutejsza, nie musiał nawet patrzeć na nalepkę z napisem REZYDENT przyklejoną w rogu na szybie jej volvo.
Przychodziła tu bardzo często.
Pewnie, przecież zaszłam w ciążę właśnie tu, na plaży, pomyślała. Mały człowieczku, zostałeś poczęty na wybrzeżu Maine, dwadzieścia jardów od falochronu.
Gus uniósł dłoń w geście powitania.
– Pani chłopak jest na końcu mola, panno Goldsmith.
– Dzięki, Gus. Jak interesy? – zapytała i uśmiechając się, wskazała parking. Stały tam ze dwa tuziny samochodów, z których większość miała niebiesko-białe nalepki z napisem REZYDENT.
– Dopiero siedemnasty czerwca i jeszcze nie ma zbyt wielkiego ruchu – odparł Gus. – Ale za jakieś dwa tygodnie na pewno podreperujemy miejską kasę.
– Oczywiście… jeżeli nie zgarniesz wszystkiego dla siebie.
Roześmiał się i wrócił do swojej budki.
Frannie oparła się jedną ręką o nagrzany metal samochodu, zdjęła trampki i założyła sandały. Była wysoką dziewczyną o kasztanowych włosach sięgających do połowy pleców i wspaniałej figurze. Miała na sobie bluzkę piaskowego koloru. Jej długie nogi przyciągały spojrzenia chłopaków. „Prima sort – mówili o nich. – Spójrzcie, jaka lala: ma nogi aż do samej ziemi”. Miss college’u 1990.
Roześmiała się w duchu, ale jej śmiech miał w sobie nutę goryczy. „Zachowujesz się, jakby to było ważne dla całego świata” – powiedziała do siebie. Rozdział szósty: Hester Prynne przynosi wielebnemu Dinnesdale wiadomość o przybyciu Pearl. Tyle że on wcale nie był Dinnesdalem. Nazywał się Jess Rider i miał dwadzieścia lat, o rok mniej od naszej bohaterki, małej Fran. Był studentem college’u, praktykującym poetą. Wystarczyło spojrzeć na jego nieskazitelną błękitną koszulę.
Zatrzymała się na skraju plaży, czując gorący piasek przez podeszwy sandałów. Postać na dalekim końcu mola w dalszym ciągu ciskała do wody kamyki. Myśl, która przyszła jej do głowy, była zabawna i jednocześnie lekko zatrważająca: „On dobrze wie, jak wygląda, siedząc tam na końcu mola… Jak Lord Byron, samotny, ale nieugięty. Siedzi i patrzy na morze, które gdzieś tam daleko obmywa brzegi Anglii. Wygnaniec, który już nigdy…”.
Do diabła, co ona najlepszego robi?
Młody mężczyzna, którego – jak sądziła – darzyła miłością, siedzi nieopodal, a ona szydzi z niego za jego plecami.
Zaczęła iść wzdłuż mola, zgrabnie przestępując wystające kamienie i ziejące pomiędzy nimi szczeliny. Było to stare molo niegdyś stanowiące część falochronu. Teraz większość łodzi cumowała przy południowym brzegu miasta, gdzie znajdowały się trzy przystanie i siedem motelików, w których każdego lata pełno było gości.
Szła powoli, próbując odegnać myśl, że przez tych jedenaście dni, odkąd dowiedziała się, iż jest „troszkę w ciąży” (jak to określiła Amy Lauder), mogła się odkochać. No cóż, przecież to właśnie on sprawił, że tak się stało, czyż nie?
Ale nie tylko on – była tego pewna, brała przecież pigułki. Zdobyła je w bardzo prosty sposób. Poszła do kliniki w miasteczku akademickim, powiedziała lekarzowi, że ma bolesne miesiączki i robią się jej na skórze wypryski, a doktorek przepisał jej wszystko, czego potrzebowała. Dorzucił też za darmochę zapas na cały miesiąc.
Ponownie się zatrzymała – była już przy końcu mola – po jej prawej i lewej stronie przesuwały się grzywiaste fale ciągnące w stronę plaży. Nagle uświadomiła sobie, że lekarze z kliniki musieli słyszeć historyjki o bolesnych miesiączkach i pryszczach na twarzy tak samo często jak aptekarze stwierdzenie: „Kupuję te kondomy dla mojego brata”. Równie dobrze mogłaby po prostu powiedzieć: „Daj mi pigułkę, bo będę się pieprzyć”.
Dlaczego wciąż jest taka nieśmiała? Spojrzała na plecy Jessa i westchnęła. Znów ruszyła przed siebie. W każdym razie pigułka zawiodła. Ktoś w wydziale kontroli jakości w starej dobrej fabryce Ovril zaniedbał swoje obowiązki. Albo może nie wzięła pigułki, bo zapomniała.
Podeszła bezszelestnie do chłopaka i położyła mu obie dłonie na ramionach.
Jess, który trzymał w lewej ręce kamyki, a prawą ciskał je w fale, krzyknął głośno i gwałtownie poderwał się na nogi, rozsypując kamyki. Wpadł na Fran i popchnął ją tak mocno, że omal nie zrzucił jej z mola. Niewiele brakowało, a sam też by wpadł do wody.
Cofnęła się o krok, przykładając obie dłonie do ust, a on, rozwścieczony, odwrócił się w jej stronę. Był dobrze zbudowanym młodym mężczyzną o czarnych włosach, noszącym okulary w złotych oprawkach. Jego przystojna twarz o regularnych rysach – ku wielkiemu niezadowoleniu Jessa – nigdy nie potrafiła należycie oddać głębi jego wewnętrznych odczuć.
– Śmiertelnie mnie wystraszyłaś! – krzyknął.
– Och, Jess… – zachichotała. – Przepraszam, ale to było bardzo zabawne. Naprawdę.
– Mało brakowało, a oboje wpadlibyśmy do wody – warknął i postąpił krok w jej stronę.
Frannie cofnęła się, potknęła o kamień i wylądowała ciężko na tyłku. Przy upadku przygryzła sobie język, poczuła ostry ból i jej chichot ucichł jak ucięty nożem.
Nagła cisza, jaka zapadła – „wyłączyłeś mnie, jakbym była radiem, przekręciłeś gałkę i już” – wydała jej się również niesamowicie zabawna i znów zaczęła chichotać, choć krwawił jej język, a z kącików oczu płynęły łzy wywołane bólem.
Przestraszony Jess ukląkł obok niej.
– Nic ci nie jest, Frannie?
Jednak go kocham, pomyślała i poczuła pewną ulgę.
– Ucierpiała tylko moja duma – odparła i pozwoliła, by pomógł jej wstać. – Ale przygryzłam sobie język. Widzisz?
Wysunęła język, spodziewając się, że chłopak uśmiechnie się wreszcie, ale on tylko jeszcze bardziej się zasępił.
– Jezu, Fran… leci ci krew.
Wyjął z tylnej kieszeni chusteczkę, przyjrzał się jej z powątpiewaniem i schował ją.
Ujrzała w wyobraźni, jak oboje idą w stronę parkingu, trzymając się za ręce, a jej usta są wypchane chusteczką Jessa. Unosi rękę do uśmiechniętego dozorcy i mówi: „Tcho sze ma, Guuus”.
Znów zaczęła się śmiać, mimo że bolał ją język, a smak krwi w ustach zaczynał przyprawiać ją o mdłości.
– Odwróć się – powiedziała do Jessa. – To nie będzie zachowanie godne damy.
Uśmiechając się pod nosem, teatralnym gestem uniósł dłoń do oczu. Fran, opierając się na jednej ręce, wystawiła głowę poza krawędź mola i splunęła. Ślina była jasnoczerwona. Jeszcze raz. I jeszcze. W końcu metaliczny smak w ustach osłabł. Kiedy odwróciła głowę w stronę Jessa, zauważyła, że przygląda jej się przez rozstawione palce.
– Przepraszam – powiedziała. – Jestem taka głupia.
– Wcale nie – odparł.
– Pojedziemy na lody? – zapytała. – Ty poprowadzisz, ja stawiam.
– Umowa stoi.
Podniósł się i pomógł jej wstać. Ponownie splunęła do wody. Ślina nadal była jasnoczerwona.
Nieco przestraszona Fran zapytała:
– Nie odgryzłam sobie koniuszka języka?
– Nie wiem – odrzekł Jess. – A czułaś, że coś połykasz?
Przyłożyła dłoń do ust. Na jej twarzy malował się grymas obrzydzenia.
– To wcale nie było zabawne.
– Przepraszam. Po prostu go sobie przygryzłaś, Frannie.
– Czy w języku są arterie?
Szli wzdłuż mola, trzymając się za ręce. Fran co chwila przystawała, żeby splunąć. Jasna czerwień. Nie miała zamiaru tego połykać. O nie. Ani odrobiny.
– Nie.
– To dobrze. – Ścisnęła jego dłoń i uśmiechnęła się. – Bo jestem w ciąży.
– Naprawdę? To doskonale. Czy wiesz, kogo widziałem w Port… – urwał i spojrzał na nią z niepokojem.
Miała wrażenie, że pęknie jej serce.
– Co ty powiedziałaś?
– Jestem w ciąży – powtórzyła, uśmiechając się do niego promiennie, a potem jeszcze raz splunęła.
Znowu ta jasna czerwień.
– Kiepski żart, Frannie – mruknął.
– To nie żart.
Przyglądał jej się przez dłuższą chwilę, po czym ruszył do samochodu.
W drzwiach stróżówki stanął Gus i pomachał do nich. Frannie odpowiedziała mu tym samym. Jess również.
* * *
Zatrzymali się przy lodziarni Dairy Queen przy szosie numer jeden. Jess kupił sobie colę i siedząc za kierownicą volvo, popijał ją w zamyśleniu. Fran zdecydowała się na deser lodowy Banana Boat. Oparta plecami o drzwiczki samochodu, przedzielona od Jessa kilkoma calami siedzenia, wyjadała z lodów orzeszki i krem ananasowy.
– Wiesz, te lody to głównie bąbelki. Wiedziałeś o tym? Większość ludzi nie wie.
Spojrzał na nią, ale nic nie odpowiedział.
– To prawda – dodała. – Te wielkie maszyny lodowe produkują przede wszystkim bąbelki. Dużo powietrza i mało lodów. Właśnie dlatego w Dairy Queen lody są takie tanie. Przeczytałam o tym w artykule na temat teorii biznesu. Jest wiele sposobów „oskórowania kota”.
Znowu na nią popatrzył.
– Jeśli masz ochotę spróbować prawdziwych lodów, powinieneś pójść do lodziarni Deering Ice Cream, a to… – nie dokończyła i wybuchnęła płaczem.
Przesunął się na siedzeniu w jej stronę i objął ją ramionami za szyję.
– Frannie, tylko nie płacz, proszę.
– Lód mi się rozpływa. Pobrudzę się – wymamrotała, w dalszym ciągu płacząc.
Jess ponownie wyjął chusteczkę i tym razem zrobił z niej użytek. Po chwili szloch Fran zamienił się w pochlipywanie.
– Już nie mogę… Przepraszam, Jess. Wyrzucisz? – zapytała, patrząc na niego zaczerwienionymi od płaczu oczami.
– Jasne – odparł.
Wziął od niej loda, wysiadł i wyrzucił go do kosza na śmieci. Frannie doszła do wniosku, że porusza się w bardzo zabawny sposób – jakby ktoś uderzył go w najczulsze miejsce u mężczyzny. Prawdopodobnie wiadomość o ciąży była dla niego ciosem poniżej pasa. Jeśli jednak spojrzeć na to z innej perspektywy, sama poruszała się bardzo podobnie, kiedy straciła dziewictwo na plaży. Czuła się wtedy tak, jakby obtarła ją pielucha. Tyle że od obtarć nie zachodzi się w ciążę.
Jess wrócił i wsiadł do samochodu.
– Czy to prawda, Fran? – spytał.
– Tak. Naprawdę jestem w ciąży.
– Jak to się stało? Myślałem, że brałaś pigułki.
– No cóż, jest kilka możliwości… Pierwsza to taka, że ktoś w wydziale kontroli jakości starej dobrej fabryki Ovril zasnął przy przełączniku akurat wtedy, kiedy na taśmie znajdował się mój zestaw pigułek. Druga: może w stołówce uniwersyteckiej dają wam żarcie, które zwiększa liczbę plemników w spermie. Trzecia: zapomniałam wziąć pigułkę i zapomniałam, że o tym zapomniałam.
Miała wrażenie, że nieznacznie się od niej odsunął.
– Dlaczego się wściekasz, Frannie? Tylko zapytałem.
– No cóż, mogę odpowiedzieć na twoje pytanie w inny sposób: w pewną ciepłą kwietniową noc, dwunastego, trzynastego albo czternastego, wsadziłeś swojego penisa w moją pochwę, a kiedy się we mnie spuściłeś, miliony plemników w twojej spermie…
– Przestań! – rzucił ostrym tonem. – Nie musisz…
– Co nie muszę?
Choć zachowywała spokój, była przerażona. Nie przypuszczała, że tak to będzie wyglądać.
– …być taka wściekła – dodał łamiącym się głosem. – Nie zamierzam z tobą zrywać.
– Naprawdę? – zapytała.
Mogła zdjąć jedną jego rękę z kierownicy i przytulić ją do piersi, zaleczyć rozjątrzoną ranę. Ale nie potrafiła się do tego zmusić. Nie potrzebował pocieszenia, nawet jeżeli podświadomie go pragnął. Nagle uświadomiła sobie, że dni radości, beztroskiego śmiechu i szczęścia dobiegły końca, i ta myśl sprawiła, że znowu zachciało jej się płakać. Ze wszystkich sił starała się powstrzymywać łzy. Była Frannie Goldsmith, córką Petera Goldsmitha i nie miała zamiaru ryczeć jak bóbr na parkingu przed cukiernią Dairy Queen w Ogunquit.
– Co masz zamiar zrobić? – spytał Jess, wyjmując papierosy.
– A co ty masz zamiar zrobić?
Zapalił zapalniczkę i kiedy kłąb dymu uniósł się ku górze, przez moment widziała w jego twarzy dwie walczące o dominację osoby – mężczyznę i chłopca.
– Kurwa mać! – zaklął.
– Jest kilka możliwości. Możemy się pobrać i zatrzymać dziecko. Możemy się pobrać i oddać dziecko. Możemy się również nie pobierać i zatrzymać dziecko albo…
– Frannie…
– …możemy się nie pobierać i nie zatrzymywać dziecka. Mogłabym również poddać się zabiegowi. Czy to już wszystkie możliwości? Coś pominęłam?
– Frannie, czy nie moglibyśmy po prostu porozmawiać?
– Przecież rozmawiamy! – krzyknęła. – Miałeś swoją szansę i powiedziałeś tylko „kurwa mać”. To twoje własne słowa. Przedstawiłam ci różne możliwości. Oczywiście nie miałam czasu przejrzeć całej listy.
– Chcesz papierosa?
– Nie, papierosy są szkodliwe dla dziecka.
– Frannie, na miłość boską!
– Czemu krzyczysz? – zapytała spokojnie.
– Bo zachowujesz się, jakbyś za wszelką cenę chciała mnie wkurzyć – syknął Jess, ale natychmiast wziął się w garść. – Przepraszam. Po prostu nie uważam, aby to była moja wina. Nie potrafię o tym w ten sposób myśleć.
– Nie? – Spojrzała na niego, marszcząc brwi. – A co to było: niepokalane poczęcie?
– Musisz być tak cholernie wpieniająca? Powiedziałaś, że bierzesz pigułki. Czyżbym się mylił?
– Nie mylisz się. Ale to nie zmienia faktu, że jestem w ciąży.
– Chyba nie – mruknął ponuro i wyrzucił przez okno do połowy wypalonego papierosa. – No więc, co zrobimy?
– Powiedziałam ci, jakie mamy możliwości. Jest jeszcze samobójstwo, ale nie biorę go teraz pod uwagę. Wybierz jedną z nich i porozmawiajmy na ten temat.
– Pobierzmy się – oznajmił stanowczym tonem. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że najlepszym wyjściem będzie przecięcie tego gordyjskiego węzła. Cała naprzód, a szczury lądowe niech kryją się pod pokładem.
– Nie – odparła. – Wcale nie chcę za ciebie wychodzić.
Miała wrażenie, że jego twarz łączyły w całość dziesiątki niewidocznych śrub i nitów, które nagle zostały poluzowane. Widok był tak komiczny, że musiała przesunąć zranionym językiem po podniebieniu, aby ponownie nie zachichotać. Nie chciała śmiać się z Jessa.
– Dlaczego nie, Fran…
– Muszę to jeszcze dokładnie przemyśleć. Nie mam zamiaru wdawać się teraz w dyskusję na ten temat. Prawdę mówiąc, sama nie wiem, dlaczego nie chcę za ciebie wyjść.
– Nie kochasz mnie – mruknął ponuro.
– W większości przypadków miłość i małżeństwo wykluczają się wzajemnie. Wymyśl coś innego.
Milczał przez dłuższą chwilę. Bawił się wyjętym z paczki papierosem, ale nie zapalił go. Wreszcie powiedział:
– Nie mogę ci zaproponować nic innego, skoro nie zamierzasz rozmawiać ze mną na ten temat. Chcesz się na mnie zemścić?
Powoli kiwnęła głową.
– Może masz rację. W ciągu ostatnich kilku tygodni nazbierało się trochę rachunków, które powinnam uregulować. I do tego jeszcze zachowujesz się jak tępy uczelniany kujon. Gdyby napadł cię jakiś bandzior z nożem, pewnie zwołałbyś seminarium, aby to przedyskutować.
– Och, na litość boską!
– Zaproponuj coś innego.
– Nie. Może ja też potrzebuję trochę czasu do namysłu?
– W porządku. Odwieziesz mnie z powrotem na parking? Wysiądziesz tam, a ja załatwię jeszcze parę rzeczy.
Popatrzył na nią ze zdumieniem.
– Frannie, przyjechałem z Portlandu na rowerze. To kawał drogi. Wynająłem pokój w motelu za miastem. Myślałem, że spędzimy ten weekend razem.
– W motelu? Nie, Jess. Sytuacja się zmieniła. Wsiądziesz na swój rower i wrócisz do Portlandu. A kiedy już się zastanowisz nad naszymi sprawami, możesz się ze mną skontaktować. Ale nie spiesz się.
– Przestań rżnąć głupa, Frannie.
– Nie, Jess. To ty mnie rżnąłeś! – rzuciła w nagłym przypływie niepohamowanej wściekłości.
Uderzył ją lekko w twarz wierzchem dłoni i spojrzał na nią przerażonym wzrokiem.
– Przepraszam, Fran…
– Przeprosiny przyjęte – odparła bezbarwnym głosem. – Wracajmy.
* * *
W drodze powrotnej na parking przy plaży prawie nie rozmawiali. Frannie siedziała z dłońmi złożonymi na podołku, patrząc na przesuwające się skrawki oceanu widoczne w przerwach między letnimi domkami na zachód od falochronu. Zastanawiała się, do kogo należą. Większość z nich była jeszcze zamknięta na głucho, a w szybach okien widniały opuszczone żaluzje, choć do kalendarzowego początku lata pozostał jeszcze tylko tydzień.
Profesorowie MIT. Lekarze z Bostonu. Prawnicy z Nowego Jorku. Domki nie były zbyt wielkie – ich właściciele prawdopodobnie nie należeli do bogaczy. Jednak kiedy zjadą tu ze swoimi rodzinami, człowiekiem o najniższym współczynniku inteligencji na Shore Road będzie Gus, dozorca parkingu. Dzieciaki będą jeździć na rowerach, chodzić z rodzicami na przyjęcia (danie dnia – homar) albo do teatru w Ogunquit, a dorośli będą spacerować po głównej ulicy, udając w łagodnym letnim zmierzchu zwyczajnych przechodniów.
Kiedy patrzyła na błyski skrawków kobaltu prześwitujące pomiędzy ciasno obok siebie stojącymi domkami, poczuła nagle, że nowa porcja łez zaczyna przyćmiewać jej wzrok.
Dotarli do parkingu i Gus pomachał do nich. Odmachali mu.
– Przepraszam, że cię uderzyłem, Frannie – powiedział cicho Jess. – Naprawdę nie chciałem tego zrobić.
– Wiem. Wracasz do Portlandu?
– Dziś wieczorem zostanę tutaj, a rano zadzwonię. Ale wybór należy do ciebie, Frannie. Jeżeli, no wiesz… zdecydujesz się na aborcję, jakoś wyskrobię na to szmal.
– Czy to zamierzona gierka słowna?
– Nie – odparł. – Absolutnie. – Przesunął się na siedzeniu i pocałował ją delikatnie. – Kocham cię, Fran.
Nie wierzę ci, pomyślała. Nie wiem dlaczego, ale ani trochę ci nie wierzę…
– W porządku – powiedziała.
– Motel Latarnia Morska. Zadzwoń, jeżeli będziesz miała ochotę.
– Dobrze – odparła i wsunęła się za kierownicę.
Nagle poczuła się okropnie zmęczona. Przygryziony język pulsował tępym bólem.
Jess podszedł do swojego roweru przymocowanego do metalowego ogrodzenia i odwrócił się w jej stronę.
– Chciałbym, żebyś zadzwoniła, Fran.
Zmusiła się do uśmiechu.
– Zobaczymy. To na razie, Jess.
Wrzuciła bieg, wykręciła i przejechała przez parking do Shore Road. Widziała, że Jess wciąż jeszcze stoi przy swoim rowerze – za jego plecami rozciągał się ocean i Fran znowu pomyślała, że Jess doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jaki obraz tworzy.
Tym razem jednak nie była zdenerwowana, tylko odrobinę zasmucona. Jechała przed siebie, zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś widok oceanu będzie budził w niej takie same uczucia jak dawniej, zanim to wszystko się wydarzyło. Cały czas bolał ją język. Otworzyła szerzej okno i splunęła. Tym razem ślina była biała, normalna. Zapach soli i oceanu przypominał smak łez.
Kwadrans po dziewiątej rano Norma Bruetta obudziły dochodzące zza okna sypialni odgłosy bójki chłopców i dźwięki muzyki country płynące z radia w kuchni.
Mając na sobie tylko workowate gatki i podkoszulek, podszedł do drzwi na tyłach domu, otworzył je na oścież i krzyknął:
– Stulcie japy, gnojki!
Nastąpiła chwila ciszy. Luke i Bobby stali przy starej, zardzewiałej śmieciarce, która była przedmiotem ich sprzeczki. Jak zawsze, kiedy Norm patrzył na swoich synów, miał mieszane uczucia. Po pierwsze, bolało go serce, kiedy widział ich ubranych w stare, pocerowane rzeczy – dary z Armii Zbawienia, takie same jak te, które nosiły murzyńskie dzieciaki z East Arnette. Po drugie, czuł gniew i przez chwilę miał ochotę podejść do tych dwóch gnoi i stłuc ich na kwaśne jabłko.
– Tak, tatusiu – powiedział potulnie Luke. Miał dziewięć lat.
– Tak, tatusiu – zawtórował mu Bobby. Kończył właśnie siedem lat.
Norm przyglądał im się przez chwilę, a potem z hukiem zatrzasnął drzwi i popatrzył na stosik ubrań, które miał wczoraj na sobie. Leżały obok zapadniętego podwójnego łóżka, tam, gdzie je rzucił.
Co za niechlujna dziwka, pomyślał. Nawet nie powiesiła moich łachów.
– Lila! – ryknął.
Bez odpowiedzi. Miał ochotę ponownie otworzyć gwałtownie drzwi i spytać Luke’a, dokąd ta cholera polazła.
Artykuły pierwszej potrzeby z Armii Zbawienia miały być rozdawane dopiero w przyszłym tygodniu, a jeżeli ta głupia kobieta znów poszła do biura zatrudnień w Braintree, musiała być jeszcze większą kretynką, niż przypuszczał.
Czuł się zmęczony i dręczył go nieznośny ból głowy. Zupełnie jakby miał kaca, ale przecież poprzedniego wieczoru u Hapa wypił zaledwie trzy piwa.
To, co się wczoraj wydarzyło, było okropne. Dwa trupy w samochodzie – matka i dziecko – no i ten gość, Campion, który umarł w drodze do szpitala.
Zanim Hap wrócił, gliniarze zdążyli przyjechać i odjechać, a facet od ściągania wraków i przedsiębiorca pogrzebowy zrobili, co do nich należało. Vic Palfrey złożył glinom oświadczenie w imieniu ich wszystkich. Właściciel zakładu pogrzebowego, który był jednocześnie koronerem, nie miał ochoty rozmawiać o przyczynach zgonu trzech osób.
„Nie mówcie nikomu, że to mogła być cholera, bo tylko wystraszycie ludzi – powiedział. – Kiedy zostanie przeprowadzona autopsja, będziecie mogli przeczytać o wszystkim w gazecie”.
Nędzny śmieć, pomyślał Norm, wkładając powoli rzeczy, które miał na sobie poprzedniego dnia. Ból głowy był teraz tak dotkliwy, że miał wrażenie, iż pęka mu czaszka. Lepiej, żeby te gnojki siedziały cicho, bo jak nie, wytrzaska łobuzów po gębach, a może nawet połamie im łapy. Dlaczego, do cholery, szkoła nie trwa przez cały rok?
Zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien włożyć koszuli do spodni, ale stwierdził, że raczej dziś nie powinien się spodziewać wizyty prezydenta, po czym tak jak stał – bez kapci, w samych skarpetkach – poczłapał do kuchni. Jasne promienie słońca wpadające przez okna od wschodniej strony sprawiły, że musiał zamknąć powieki.
Ze starego, zdezelowanego radia płynęły słowa piosenki:
Hej, ma-ma-ma-ma-mała,
Nikt inny nie wie tego lepiej – powiedz mi, mała,
Czy możesz polubić swojego faceta?
To porządny gość.
Powiedz, mała, czy możesz polubić swojego faceta?
Sporo musiało się zmienić, skoro na kanale, na którym zwykle nadawano muzykę country, zaczynają grać murzyńskie rock and rolle, pomyślał Norm i wyłączył radio, zanim płynące z niego dźwięki zdążyły rozsadzić mu czaszkę.
Przy aparacie telefonicznym leżał notes. Norm wziął go do ręki i zmrużył powieki, aby przeczytać, co było napisane na pierwszej kartce.
Kochany Normie,
Sally Hodges potrzebuje kogoś, kto posiedziałby dziś rano przy jej dziecku i ma mi za to dać dolara. Wrócę na lunch. Zrób sobie kiełbaski, jeśli chcesz. Kocham cię – Lila
Odłożył notes na miejsce i przez chwilę stał nieruchomo, pogrążony w zamyśleniu. Potrzebował paru sekund, aby zrozumieć treść przeczytanego przed chwilą krótkiego liściku. Trudno mu było myśleć, bo upiorny ból głowy wciąż nie dawał mu spokoju. Opieka nad dzieckiem… za dolara.
Powoli w jego umyśle wyklarowały się trzy rzeczy. Lila polazła do Sally Hodges, aby posiedzieć z trójką jej bachorów. Miała za to dostać nędznego dolara i dlatego zostawiła go z Lukiem i Bobbym. Na Boga, nadeszły ciężkie czasy – facet musiał siedzieć w domu, podcierać nosy swoim dzieciakom, podczas gdy jego żona dorabiała jako opiekunka w innej rodzinie. Za marnego dolca nie kupisz nawet jednego galonu benzyny. Tak, to były naprawdę cholernie ciężkie czasy.
Ogarnął go gniew i to sprawiło, że ból głowy jeszcze bardziej przybrał na sile. Powłócząc nogami, doczłapał do lodówki, którą kupił, kiedy jeszcze dobrze mu się wiodło, i otworzył ją. Była pusta, jeśli nie liczyć niedojedzonych resztek, które zostawiła Lila. Nie cierpiał tych małych plastikowych talerzyków. Stara fasola, stara kukurydza, resztki chili… nic, co nadawałoby się do jedzenia. Nic, prócz trzech starych kiełbasek w folii. Pochylił się i przyjrzał się im. Wyglądały jak oderżnięte członki Pigmejów, małych ludzi żyjących gdzieś w Afryce, Ameryce Południowej czy cholera wie gdzie. Zresztą i tak nie miał apetytu.
Podszedł do kuchenki i zapalił zapałkę, pocierając ją o kawałek papieru ściernego przybitego do ściany. Włączył gaz. Zamierzał zaparzyć sobie kawę. Usiadł i tępo czekał, aż woda się zagotuje. Po chwili wyjął z kieszeni chustkę, żeby wytrzeć nos. Doszedł do wniosku, że chyba się zaziębił. Tylko tego mu jeszcze brakowało. Jednak ani przez chwilę nie pomyślał o flegmie cieknącej z nosa tamtego faceta, Campiona, na stacji benzynowej zeszłego wieczoru. W ogóle nie przyszło mu to do głowy.
* * *
Kiedy u drzwi frontowych rozległ się dzwonek, Hap był akurat w garażu, gdzie montował nową rurę wydechową do scouta Tony’ego Leominstera. Vic Palfrey, kołysząc się na składanym turystycznym krzesełku, przyglądał mu się i popijał dra peppera.
Podniósł się i wyjrzał na zewnątrz.
– To gliniarz – powiedział. – Twój kuzyn, Joe Bob.
– W porządku. – Hap wyczołgał się spod samochodu i wytarł dłonie w szmatę.
Przechodząc przez biuro, kichnął jak z armaty. Nie cierpiał letnich przeziębień. Były najgorsze.
Mający ponad sześć i pół stopy wzrostu Joe Bob Brentwood stał przy swoim wozie, napełniając bak. Za nim, jak polegli na polu bitwy żołnierze, leżały trzy dystrybutory ścięte dzień wcześniej przez Campiona.
– Hej, Joe Bob! – przywitał go Hap, wychodząc na zewnątrz.
– Hap, ty sukinsynu – powiedział Joe Bob, przełączając dystrybutor na automat i przestępując nad wężem. – Masz szczęście, że ta buda jeszcze stoi.
– Stu Redman zobaczył, jak ten facet nadjeżdża, i wyłączył pompy. Ale trochę sypnęło iskrami.
– Mieliście cholernego farta. Posłuchaj, Hap, przyjechałem tu nie tylko po benzynę…
– Tak?
Joe Bob przeniósł wzrok na Vica, który stał w drzwiach garażu.
– Czy ten stary pierdziel był tu zeszłego wieczoru?
– Kto? Vic? Tak, przychodzi tu prawie codziennie.
– Potrafi trzymać gębę na kłódkę?
– Myślę, że tak. To porządny gość.
Automat dystrybutora wyłączył się. Hap dolał jeszcze paliwa za dwadzieścia centów, po czym odwrócił się do Joe Boba.
– No więc, o co chodzi?