Baśniowy spływ - Emilia Becker - ebook

Baśniowy spływ ebook

Emilia Becker

0,0

Opis

Dziewięcioletnia warszawianka, Otylka Sosnowska, którą wszyscy nazywają Tili, pewnego czerwcowego dnia wyrusza z rodzicami na Mazury, nad Krutynię. Tata dziewczynki, zapracowany dyrektor, dotąd nigdy nie mógł znaleźć czasu na rodzinne wakacje, tym razem także zamierza szybko wrócić do domu. Dlatego mama Tili ucieka się do podstępu, dzięki któremu tata z córką mają udać się na krótki spływ - od Jeziora Krutyńskiego do Rosochy - tylko we dwoje.

Tymczasem nad Jeziorem Krutyńskim, u korzeni dębu Ernesta, zbierają się członkowie Klubu Zielonej Rzeki: ważka Świtezianka, kaczka Krakwa i komar Melchior. Najdłuższy dzień w roku jest dla nich wyjątkowy. Czeka ich wielkie zadanie. Od wieków powierzała je klubowi Czarodziejka Jezior, Bałdana. Tylko w ten jeden dzień w roku opuszcza swój podwodny pałac, by wybrać sobie spośród kajakarzy kogoś, kto pokocha Krutynię na zawsze. Czeka na swego wybranka lub wybrankę w łódce z listka olchowego, przy ujściu rzeki i tka nici pajęcze.

Członkowie Klubu Zielonej Rzeki mają doprowadzić osobę, którą wybrała Bałdana, z Jeziora Krutyńskiego do Iznoty. To długa, całodniowa trasa. Jeśli osoba wybrana przez Bałdanę dotrze do Iznoty przed zachodem słońca, czarodziejka oplecie nićmi jej serce i misja się powiedzie.

W tym roku wybranką Bałdany jest właśnie Tili. Czy klubowiczom uda się sprawić, by tata dziewczynki, który nie znosi odpoczynku na łonie natury, zamiast zakończyć spływ w Rososze, dopłynął z córką aż do Iznoty? I czy, mimo burzy, która ich zaskoczy w niebezpiecznym miejscu, Tili pokocha Krutynię na zawsze?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 139

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Emilia Becker & e-bookowo

Korekta i skład: Katarzyna Krzan

Projekt okładki: Katarzyna Krzan + AI

ISBN e-book: 978-83-8166-421-9

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione.

Wydanie I 2024

Jezioro Krutyńskie

1.

Kto wymyślił, żeby jechać na wakacje na wieś? – mruknął tata, kiedy samochód podskoczył na dziurawej drodze, a jemu wypadł telefon z ręki.

– Mógłbyś się choć rozejrzeć. Spójrz, jak tu zielono! – zauważyła mama, która siedziała za kierownicą.

Tili przysunęła twarz do szyby. Kiedy mama powiedziała jej, że spędzą kilka wakacyjnych dni w domku nad rzeką pod lipami, a nie w hotelu z basenem pod palmami, początkowo nie chciała jechać. Nigdy nie była na wsi. Właściwie wcale nie wiedziała, czy ma ochotę wybrać się nad Krutynię.

Aż do chwili, gdy mama wysunęła z półki starą książkę o postrzępionym grzbiecie i przekartkowała do miejsca, w którym widniała czarno-biała fotografia. Przedstawiała dziewczynkę z ojcem, pozujących w łodzi, z wiosłami opartymi na kolanach. Uśmiechali się szeroko do obiektywu, choć pogoda im najwyraźniej nie sprzyjała, bo mieli na sobie kurtki przeciwdeszczowe ze spiczastymi kapturami.

– Ta dziewczynka wybrała się na spływ Krutynią ze swoim tatą, znanym pisarzem, Wańkowiczem – powiedziała mama. – Rodzice nazywali ją Tili, tak jak my ciebie.

Tamta dziewczynka naprawdę nazywała się Marta, a prawdziwe imię Tili brzmiało Otylka. Mama Otylki dostała książkę Wańkowicza od swoich dziadków. W ich domu na Mazurach co roku w dzieciństwie spędzała wakacje. Dziadkowie pewnego słonecznego dnia zabrali ją na spływ Krutynią. Bo, jak mówili, kto nie widział Krutyni, ten nie widział Mazur. Zapamiętała tamten dzień na zawsze. Książka przez lata kurzyła się na półce i mama obiecała sobie, że teraz, na urlopie, wreszcie ją przeczyta.

– Pierwszego dnia popłynęlibyśmy z Jeziora Krutyńskiego do Rosochy, drugiego do Ukty – planowała mama. – A kiedyś, kiedyś może dopłyniemy aż do Iznoty. Z Jeziora Krutyńskiego do Iznoty to byłaby naprawdę długa wyprawa, od świtu do wieczora…

Rosocha, Ukta, Iznota. Jakie piękne nazwy! Brzmiały jakby pochodziły z baśni. A Tili uwielbiała baśnie. I we wszystkie wierzyła. Mama opowiadała z takim zachwytem o rzece i spływie, że postanowiła spróbować.

Tym sposobem Tili ruszyła wraz z rodzicami w drogę na Mazury. Wedle szacunków nawigacji mieli dotrzeć na miejsce za pół godziny.

– Wiktor, oderwiesz się kiedyś od telefonu i rozejrzysz wokół? – naciskała mama.

Tata zerknął przez okno.

– Rozglądam się. Drzewa. Drzewa. I co jeszcze? Ano tak, drzewa!

Od dłuższego czasu po obu stronach drogi rozciągały się lasy. Tili miała wrażenie, że z każdym kilometrem droga się zwęża, a drzewa tworzą coraz ciaśniejszy tunel. Liście migotały w słońcu wieloma odcieniami zieleni. W Warszawie wiosną i latem tak zielono było tylko w parku, ale nawet tam, pomiędzy pniami widać było żółto-czerwone tramwaje, które toczyły się z łoskotem po torach otaczających bramę. Tutaj miało się wrażenie, jakby nie istniało nic poza tą drogą, lasem i niebem. Mama chyba pomyślała o tym samym.

– Stare puszczańskie drzewa – powiedziała. – Jakie to dostojne słowo: puszcza. Brzmi tak, jakby istniało z tysiąc lat.

– Mnie się raczej kojarzy z pustkowiem – podsumował tata.

– Rosną tu rośliny, których nie ma nigdzie indziej, a niektóre ptaki przylatują tylko tutaj – kontynuowała niezrażona mama.

Dryyy. Pierwszy sygnał dzwonka nie zdążył nawet wybrzmieć, a tata już odebrał telefon.

– Taak, dzwońcie w każdej chwili – powiedział, a po jego poważnym tonie Tili domyśliła się, że dzwoni ktoś z pracy. – Tutaj nic ciekawego się nie dzieje.

– W każdej chwili? – spytała mama, gdy zakończył rozmowę. – Ty chyba nigdy nie płynąłeś kajakiem!

– Przecież wiesz, że nie płynąłem. Poza tym obiecałaś, że to ty będziesz sterować.

Mama westchnęła i pokręciła głową. Tili nie pamiętała, kiedy tata spędził wakacje z rodziną. Tuż przed wyjazdem na urlop zawsze okazywało się, że nie może zostawić ważnego projektu. I ostatecznie jechały we dwójkę. Tym razem jednak mama zagroziła, że jeśli się wykręci, to ona nie pójdzie z nim na galę rozdania nagród za najlepsze kampanie reklamowe.

– Dobra, ale tylko jeden nocleg! – zastrzegł sobie tata.

– Dwa dni? Nad Krutynią? Przecież to za mało!

– Wiesz, ile dla mnie znaczy poświęcić te dwa dni w kalendarzu?

Mama westchnęła.

– Niech ci będzie. Ale w takim razie wyjeżdżamy z samego rana, żeby być nad rzeką jak najwcześniej i dobrze wykorzystać pierwszy dzień.

Stanęło na tym, że wyjadą pierwszego dnia wakacji, o szóstej rano, dzięki czemunad rzeką będą około dziewiątej. Mama i Tili do ostatniej chwili wątpiły, czy tata dotrzyma obietnicy, bo nie wrzucił do walizki wakacyjnych ubrań, za to w wewnętrznej kieszeni umieścił laptop i słuchawki. Długo czekały w samochodzie pod domem, zanim w końcu wsiadł – w koszuli i spodniach od garnituru, jak zwykle z telefonem przy uchu.

Pogoda postanowiła im sprzyjać. Był to jeden z tych słonecznych, czerwcowych poranków, w które wydaje się, że cały świat się do nas uśmiecha.

Z samochodowego radia popłynęły dźwięki: In the summer time when the weather is hot… Tili nie wiedziała, kto to śpiewa, ale głos pasował do jakiegoś olbrzymiego, czarnoskórego piosenkarza.

– Możesz to ściszyć? – spytał tata. – Właśnie dostałem ważnego maila.

2.

Dąb Ernest rozprostował swoje stare gałęzie. Zapowiadał się piękny poranek, jak przystało na najdłuższy dzień w roku. Ale nie tylko z tego powodu był to dla Ernesta dzień wyjątkowy. Dąb należał do Klubu Zielonej Rzeki, więc czekało go dziś ważne zadanie. Od wieków powierzała je klubowi Czarodziejka Jezior, Bałdana. Tylko w ten jeden dzień w roku opuszczała swój podwodny pałac, by wybrać sobie spośród kajakarzy kogoś, kto pokocha Krutynię na zawsze. Przy ujściu w Iznocie czekała na swojego wybranka w łódce z listka olchowego, tkając nici pajęcze. Członkowie Klubu Zielonej Rzeki mieli towarzyszyć osobie, którą wybrała Bałdana, w wyprawie z Jeziora Krutyńskiego do Iznoty. Jeśli śmiałek dotrze tam przed zachodem słońca, czarodziejka oplecie nićmi jej serce i misja się powiedzie.

Słoneczne rozbłyski wpadały do Jeziora Krutyńskiego niczym złote krople i wesoło migotały na jego powierzchni. Dawni ludzie wierzyli, że w niebie mieszka bogini, która co rano wylewa z dzbana słoneczny blask. Ernest nie pamiętał wprawdzie czasów, kiedy tą ziemią rządzili bogowie, ale słyszał o nich opowieści.

Drzewa kochają historie. Opowiadają je sobie przy pomocy korzeni, które sięgają dużo dalej niż korony, przecinają się ze sobą i w ten sposób przekazują wiadomości. Tak przetrwały prastare opowieści o tej krainie. Najstarsze pochodziły aż znad Jeziora Nidzkiego, od Dębu Perkuna, który miał osiemset lat. Podobno to pod nim dawni ludzie gromadzili się i modlili, by uchronił ich przed burzą.

Z zamyślenia wyrwał Ernesta wiatr, który szarpnął liśćmi. Czyżby miał spaść deszcz? Póki co, po niebie wędrowało zaledwie kilka puszystych chmurek, jednak burze w tej okolicy zwykle wybuchały gwałtownie, niczym bitwy boga niebios z bogiem wiatru. Pioruny potrafiły przepołowić nawet stare drzewa. Ernest, mimo że miał gruby pień, bał się burzy.

W cieniu konarów przemknął właśnie pierwszy tego dnia kajak. Mało kto wiedział, jak piękne jest jezioro o świcie. W pensjonatach nawet nie rozpoczęły się jeszcze śniadania. Gdyby Ernest mógł ruszyć się z miejsca i udać na spływ, zrobiłby to z samego rana. Ale miejsce dębu było zawsze tam, gdzie urósł. A Ernest rósł przy niewielkiej polanie nad Jeziorem Krutyńskim. Choć czasami zazdrościł ważkom, łabędziom i kaczkom, które mogły zobaczyć, jak piękna jest Krutynia, był dumny z tego, że należał do puszczy, zwanej kiedyś Wielką Knieją. Miał ponad sto lat i sporo do opowiadania. Jedno tylko wiedział na pewno. Ludziom wydawało się, że to oni byli tu najważniejsi, ale tylko przychodzili i odchodzili, a puszcza pozostała.

Ernest przyglądał się porannej krzątaninie. Nad jeziorem zaparkował właśnie czerwony busik z przyczepą, w której kołysały się obwiązane sznurami kajaki. Z busu wyskoczyło dwóch chłopaków. Postawili niewielki stolik pod drzewami, a następnie zaczęli zsuwać kajaki z przyczepki. Brali je we dwóch za uchwyty przy dziobie i rufie, a następnie rozkładali na polanie.

Gdzie te czasy, kiedy Krutynią spływało dziennie tylko kilkanaście łodzi? Z dawnych lat, gdy był młodym dębem, pamiętał jeszcze świst lokomotywy, dochodzący z głębi lasu. Pociąg zatrzymywał się przed budynkiem ukrytej wśród drzew stacji. Stamtąd ruszały bryczki z bagażami, a w ślad za nimi szli podróżni z dalekich stron, którzy postanowili spędzić tu wakacje. Panie w białych sukienkach i panowie w jasnych, prążkowanych garniturach. Wszyscy obowiązkowo w kapeluszach.

Nieopodal miejsca, przy którym rósł Ernest, znajdowała się wtedy restauracja. Często do późnej nocy dochodziły stamtąd śmiechy i muzyka. Wszyscy tak dobrze się bawili, że gdyby, jak w starej legendzie, podłoga wraz z tańczącymi zapadła się pod ziemię, nikt by tego nie zauważył. To właśnie przy Murawie, bo tak nazywała się restauracja, czekały na gości łodzie, którymi płynęli do pobliskich pensjonatów.

Teraz rzeką spływały dziennie setki kolorowych kajaków. Ernest zdążył się już do tego przyzwyczaić. Czasami, kiedy słuchał pokrzykiwań turystów, przypominał sobie stare, dostojne słowo, którym kiedyś nazywano te ziemie – Galindia, czyli „na końcu świata”. Żałował, że tamten stary świat już odszedł. A jednak w tym głośnym tłumie zawsze znalazł się ktoś, kto pokochał Krutynię na zawsze. Dziś dowie się, kto to będzie.

Na korzeniu Ernesta przycupnęła Świtezianka. Pierwsza w dziejach Klubu Zielonej Rzeki ważka, która została jego prezesem. O Krutyni wiedziała wszystko. Codziennie przebywała trasę spływu na czapkach turystów jako ważka przewodniczka. Dziś nerwowo trzepotała skrzydłami. Wcale go to nie zdziwiło. Choć należał do Klubu, odkąd tylko wyrósł z żołędzia, pamiętał wielu prezesów i uczestniczył w setkach spotkań, w najdłuższy dzień w roku zawsze odczuwał tremę. Czy tym razem znów się uda?

3.

Już niedaleko” – pomyślał Melchior, gdy zauważył kilka wystających z wody kikutów, porośniętych zielonymi listkami. Kiedyś myślał, że to pozostałości po pniach, które spróchniały i się ułamały, choć dziwiło go, jak to możliwe, że rosły w kilku równych rzędach. Na spotkaniach Klubu dowiedział się, że te kikuty to pozostałości filarów drewnianego mostu, który kiedyś prowadził na drugi, bardziej dziki brzeg Krutyni.

Frunął już prawie od godziny i czuł, że skrzydła zaraz mu odpadną, ale za żadne skarby nie pozwoliłby sobie na chwilę wytchnienia, przez którą mógłby się spóźnić.

Melchior był komarem.

To chyba wystarczy, żeby zrozumieć, dlaczego nie mógł się dopuścić najmniejszej wpadki.

Nad Jezioro Krutyńskie miał spory kawałek. Mieszkał w rezerwacie Zakręt. Wychował się na tamtejszych mokradłach, w miejscu strasznym i pięknym. Rosły tam bujne kępy wysokich traw, a między nimi – płytko wczepione w ziemię sosny i brzozy. Ich pnie wydawały się tak wątłe, że silny człowiek potrafiłby je połamać. Tylko że żaden człowiek nie odważyłby się zanurzyć stopy w trzęsawisku. Mogło w jednej chwili wessać go w swoje mętne, bulgoczące czeluści. Ludzie szli więc tylko wyznaczoną ścieżką, wzdłuż której leżały wyrwane przez wicher korzenie, budzące respekt swym podobieństwem do mamutów i żubrów.

W rezerwacie pielęgnowało się pamięć o wszystkich zjawach i stworach, które kiedyś zamieszkiwały puszczę. Podobno gdzieś żyła jeszcze babojędza. Szeptano, że miała domek na kurzej łapce, którym mogła wyruszyć, dokąd tylko chciała. Niektórzy byli gotowi przysiąc, że wciąż grasuje ostatni kłobuk, tajemniczy stwór przypominający smoka. Mówiło się też, że w głębinach pewnego jeziora przetrwał straszny demon, którego imienia nawet tutaj obawiano się wymawiać.

Ludzie już nie wierzyli w kłobuki ani babojędze. Melchior też miewał wątpliwości, czy wciąż istnieją. Jednak nocą, kiedy w rezerwacie latały nietoperze, wydawało się, że zło czyha na każdym kroku. Chciał o tym opowiedzieć na spotkaniach klubu, ale bał się, że inni go wyśmieją. Teraz jednak zaczął tego żałować. Może siły zła będą chciały przeszkodzić w dzisiejszej wyprawie?

Melchior wiedział, jak łatwo poddać się złu. Sam kiedyś należał do chmary komarów, której hersztem był Czort. Latali nad moczarami i atakowali turystów. Właściwie to tylko ich straszyli, bo od prawdziwego atakowania były przecież komarzyce. Myślał, że komar powinien należeć do chmary. Aż pewnego dnia, przelatując nad ścieżką rezerwatu, zobaczył dwa przytulone do siebie drzewa, dąb i sosnę. Usłyszał, jak dąb szepnął ciepłym basem:

– Moja kochana…

Od turystów, którzy odczytali na głos tekst na tabliczce, dowiedział się, że to Zakochana Para. Sosna była starsza od dębu o sto pięćdziesiąt lat. Na tabliczce napisano, że drzewa splotły się w walce o promienie słoneczne. Gdzie tam! Oni po prostu się kochali.

Piękne słowa. Miłość, przyjaźń. Dzięki Zakochanej Parze Melchior zrozumiał, że w tak tajemniczych i mrocznych miejscach jak Zakręt można się zaprzyjaźnić, a nawet zakochać. Wtedy obiecał sobie, że jeśli ktoś okaże mu ciepłe uczucia, opuści chmarę na zawsze. Jednak na jego widok rozlegało się tylko głośne „Komar!” i plaśnięcie rękę. Nie dość, że wszyscy go nienawidzili, to jeszcze chcieli go zabić.

Pewnego wieczoru zobaczył na bagnach niezwykłą roślinę. Świeciła z oddali jak jakiś magiczny kwiat. Na jej czułkach błyszczały czerwone krople, które kusząco pachniały. Kiedy usiadł na brzegu kwiatu, poczuł, że jego nogi utknęły w czymś lepkim. Jak mógł się dać zwieść? Przecież wiadomo, że na komara zasadza się zawsze pułapki. Próbował się wyswobodzić, a roślina jakby to wyczuła. Czułki zaczęły go oplatać, a lepka ciecz wokół gęstniała. Nie mógł ruszyć nogami, a jego skrzydła drętwiały.

– Ratunkuuu – wołał cichutko. Bo przecież kto chciałby uratować komara?

– Trzymaj się, pomogę ci – usłyszał obok jakiś stanowczy, kobiecy głos.

Ktoś złapał go za tylne nogi i zaczął wyciągać z lepkiej mazi. Roślina nie dawała za wygraną. Melchior czuł, że ciecz go pochłania. Była kwaśna. Odpychał się ze wszystkich sił, a tajemniczy pomocnica też się nie poddawała.

– Jeszcze trochę, jeszcze wytrzymaj– zawołała wybawicielka. – Juuuuuuż!

Oboje padli na trawę. Z trudem otworzył oczy. Zobaczył nad sobą piękną szmaragdową istotę z ogromnymi oczami. To była ważka.

– Dobrze się czujesz? – spytała.

Spróbował wspiąć się na nogi. Zachwiał się i znów padł na trawę. Czuł jeszcze w ustach kwaśny płyn.

– Już mi lepiej – szepnął.

– To będzie nauczka dla ciebie. Nie zbliżaj się do rosiczki. To niebezpieczny kwiat.

– Nawet kwiat chciał mnie zabić – westchnął Melchior. – Wszyscy mnie nienawidzą.

– Rosiczka zabije każdego owada, który się do niej zbliży. Nie ma się co nad sobą użalać. Skoro już ci lepiej, to ja lecę – zdecydowała ważka.

– Poczekaj, poczekaj, jak się nazywasz?

– Świtezianka. I niech tyle ci wystarczy. Nie kumpluję się z komarami.

Wiadomo, nikt nie kumpluje się z komarami.

– Co tutaj robisz? – spytał tylko, bo dotąd nie widział w rezerwacie tak pięknego stworzenia.

– Przygotowuję się do wystąpienia na spotkaniu Klubu Zielonej Rzeki. Za kilka dni będziemy rozmawiać o Zakręcie.

– Mogę tego posłuchać?

– Nie żartuj sobie. Nigdy, w całej historii klubu, nie przyjęliśmy żadnego z was. Przecież przez was niektórzy nad Krutynię nie wracają.

– Krutynia… tak, coś słyszałem – powiedział cichutko Melchior. Turyści odwiedzający Zakręt często wymawiali tę nazwę.

– Taaa, i jeszcze chcesz mi wmówić, że nie znasz naszej rzeki… A w ogóle to przestań za mną latać. To, że ci pomogłam, nie znaczy, że cię lubię. Było mi ciebie żal i tyle. Cześć!

Zatrzepotała skrzydełkami i odleciała. Melchior odczekał, aż się oddali i ruszył za nią. Skrzydła wciąż go bolały, jednak bardzo chciał dowiedzieć się czegoś o istocie, która go uratowała. I ciekawiło go, o jakim klubie mówiła. Dopiero po kilku chwilach, gdy las się rozrzedził, uświadomił sobie, cozrobił. Po raz pierwszy w życiu opuścił Zakręt!

Frunął teraz, w ślad za ważką, nad wąską ścieżką. Doliną wśród drzew płynęła zielona rzeka. Domyślił się, że to Krutynia. Zerkał w jej kierunku, ale wciąż uważał, żeby nie stracić z oczu ważki. Właśnie przysiadła na korzeniu starego dębu.

Melchior zawisł w powietrzu i przysłuchiwał się temu, co mówiła.

– Miałam dziś ciekawy dzień, Erneście – powiedziała. – Byłam w Zakręcie i jutro wam o nim opowiem.

– Jak zwykle o świcie. Wszyscy klubowicze potwierdzili, że będą – zaszumiał dąb.

Melchior postanowił, że następnego dnia o świcie przyleci w to samo miejsce. Odtąd był na każdym spotkaniu klubu. Poznał też jego członków. Oprócz ważki Świtezianki i dębu Ernesta byli to: kaczka Krakwa i skowronkowa Natalia. Komar chłonął wiedzę. Świtezianka opowiadała o przyrodzie, Natalia o literaturze, Ernest o historii, a Krakwa dzieliła się najnowszymi plotkami. Melchior jak dotąd nie miał odwagi się wypowiedzieć.

W Klubie Zielonej Rzeki wciąż patrzyli na niego z ukosa. Ważka w końcu pozwoliła mu zostać wolnym słuchaczem. Pewnie tylko dlatego, że nie chciała być posądzona o uprzedzenia wobec komarów.

Melchior marzył o tym, by zostać prawdziwym członkiem klubu. Podczas dzisiejszej wyprawy zamierzał pokazać, na co go stać. Wprawdzie nie wiedział jeszcze, jak tego dokona, ale czuł, że to będzie jego dzień.

4.

Rzeka pluskała między korzeniami dębu. Świtezianka, która lubiła ten dźwięk, tym razem go nie słyszała. Dziś czekało ją zadanie, do którego przygotowywała się przez wiele miesięcy. Jako prezeska Klubu Zielonej Rzeki czuła na sobie ciężar odpowiedzialności. Klub w całej swej długiej historii zawsze doprowadzał misję do szczęśliwego finału. Dla Świtezianki było to pierwsze takie wyzwanie w życiu. Ona, mała ważka, miała dowodzić wielką wyprawą. Za nic nie chciała zawieść!

Powtarzała sobie w pamięci wszystko, co zamierzała opowiedzieć o Krutyni osobie, którą wybrała Bałdana. No właśnie, kim miała być ta tajemnicza osoba? Nie miała pojęcia. Dziś miała dowiedzieć się tego od Ernesta.

Jak zwykle pierwszy przyleciał Melchior. Że też zgodziła się, żeby wziął udział w wyprawie! Komar miałby zachęcić do pokochania Krutyni… Czekał i machał skrzydełkami jak uczniak przed rozpoczęciem lekcji. Chyba się jej bał i dlatego nie odzywał się ani słowem na spotkaniach. I dobrze. Może się wreszcie zniechęci. Choć jeśli dzisiaj poniosą klęskę, to może trzeba będzie rozwiązać klub... Świtezianka wolała nawet o tym nie myśleć.

Kłopotliwą ciszę przerwały dobiegające z oddali słowa wiersza:

Starym borom damy nowe imię,

nowe ptaki znajdziemy i wody,

posłuchamy, jak bije olbrzymie,

zielone serce przyrody1.

To była Natalia. Żona wielkiego dyrygenta, skowronka Feliksa. Przyleciała aż znad Jeziora Nidzkiego, gdzie uwiła sobie gniazdo nieopodal leśniczówki Pranie. Natalia kochała poezję, która pasowała do jej romantycznej natury. Gdyby tylko potrafiła śpiewać, na pewno byłaby wspaniałą solistką. Niestety, u skowronków tylko panowie śpiewają. Tak zaczynał karierę jej mąż Feliks, ale potem zamarzyło mu się coś jeszcze większego. Został dyrygentem chóru ptaków nad Krutynią. Od świtu do wieczora zawiadywał wielkim ptasim koncertem nad rzeką, a Natalia pozostało tylko czekać w gnieździe na jego powrót. Poczuła się samotna. Dzieci opuściły ich gniazdo i poleciały w swoją stronę.

Pewnego dnia, gdy przefruwała obok leśniczówki, zauważyła, że na ławkach ustawionych naprzeciwko zielonej sceny rozsiedli się widzowie. Przywitali brawami kobietę w wieczorowej sukni. Artystka ukłoniła się, stanęła przed mikrofonem, wzięła do ręki niewielką książeczkę i zaczęła czytać. Słowa same układały się w melodię. Natalia odkryła wtedy coś niezwykłego. Można śpiewać bez śpiewania.

Odtąd co wieczór przylatywała w to miejsce. Dowiedziała się, że te melodyjne słowa, które wypowiadają artyści stojący na zielonej scenie, to wiersze, a ich autorem jest Poeta, który kiedyś mieszkał w leśniczówce. Od tamtej pory spędzała na gałęzi nad sceną wszystkie letnie wieczory. Wielu wierszy nauczyła się na pamięć. Recytowała je w locie i zawsze się przy tym wzruszała. Bo nie dość, że pięknie brzmiały, to jeszcze tak szczerze wyrażały miłość do jezior i lasów.

Kiedyś, wyczekując na męża do późna, poznała gadatliwą kaczkę, która w poszukiwaniu nowych plotek zapuściła się z Jeziora Krutyńskiego aż nad Nidzkie. Natalia wyrecytowała jej kilka wierszy. Kaczka o imieniu Krakwa zaprosiła ją na prelekcję do Klubu Zielonej Rzeki i tak się zaczęło. Nawet Feliks nie wiedział o tym, że żona uczestniczy w spotkaniach. Zresztą, pewnie nie zrobiłoby to na nim żadnego wrażenia. Natalia musiała pamiętać tylko o tym, by wieczorem czekać na niego z kolacją przy blasku gwiazd.

– Tili zbliża się… – zaszumiał Ernest. – Drzewa rosnące przy drodze z Warszawy przekazały mi właśnie tę wiadomość korzeniami.

– Tili? – zdziwiła się Świtezianka.

– Tak się podobno nazywa dziewczynka, którą wybrała Bałdana – wyjaśnił dąb.

– Tili się zbliża, a Krakwy wciąż nie ma! – westchnęła ważka.

Z szacunku dla poprzedniego prezesa ważka nie wyrzuciła kaczki z klubu, choć dawno powinna była to zrobić. Wiecznie się spóźniała. Zamiast słuchać wykładów uciekała w trzciny i plotkowała. A kiedy sama miała coś opowiedzieć, przerywała w najciekawszym momencie i zmieniała temat. Jedno szczęście, że Świtezianka nie zapisała do klubu tego urwisa, łabądka Filipa. To by dopiero było, jakby sprowadził im na głowę wściekłego ojca. Wkurzony łabędź to nie przelewki.

– Jestem, już jestem! – zawołała Krakwa, kręcąc ciekawskim łebkiem na wszystkie strony, jakby nie chciała niczego przegapić. – Spóźniłam się? Chyba nie? Ucięłam sobie pogawędkę z trzciniakiem.

– Tili już do nas jedzie! – wycedziła Świtezianka.

– Tili. Rzadkie imię. To ona czy on?

Krakwa należała do klubu jeszcze zanim Świtezianka się wykluła i lubiła przypominać o  tym przy każdej okazji. Ale to, ona, ważka była prezesem klubu i to jej wszyscy powinni się słuchać.

– Skoro już wszyscy jesteśmy, otwieram dzisiejsze, wyjątkowe spotkanie – Świtezianka chciała, by jej głos brzmiał donośnie, choć z powodu zdenerwowania przypominał raczej pisk. – Dzisiaj przed nami ważny dzień, do którego się przygotowywaliśmy się od dawna. Wiem od Ernesta, że Wielka Czarodziejka Jezior Baładana jest już w Iznocie i czeka na swoją wybrankę, Tili, która jedzie właśnie nad Jezioro Krutyńskie. Przypomnę wam teraz wasze zadania…

Przerwało jej donośne kwakanie:

– Poważnie? Feliks nie pozwala śpiewać po swojemu? Coś podobnego!

Kaczka nie mogła się powstrzymać od plotkowania nawet w tak ważnej chwili.

– Krakwa! – zawołała ważka. – Słyszałaś, co mówiłam?

– Słyszałam.

– Tak? A co?

– Kwa, kwa, kwa…

Natalia dyskretnie się uśmiechnęła. Chyba nawet ją to rozbawiło. Tylko Melchior wpatrywał się w ważkę z nieustającym podziwem. Świtezianka zamrugała oczami, ale nie dała po sobie poznać, jak bardzo zakłuły ją słowa Krakwy. Poczekała, aż kaczka wdrapie się na korzeń i kontynuowała swoją przemowę.

– Ty, Natalio, będziesz recytowała najpiękniejsze wiersze o naszej krainie. Twoim zadaniem, Krakwa, będzie opowiadanie o tym, co się u nas ciekawego dzieje, ale bez plotkowania.

– To się nie da. Najciekawsze są plotki!

– Da się. Przy odrobinie dobrych chęci – ucięła Świtezianka. – A ja będę wykonywała swoją pracę przewodnika. Wszystko jasne?

– A ja? – spytał nieśmiało Melchior.

– Ty, Melchiorze, postaraj się po prostu nie przeszkadzać.

– Tylko tyle?

– Dla komara to bardzo dużo.

Melchior schylił łepek.

– Są już coraz bliżej. Niedługo tu będą – zaszumiał Ernest i nawet w jego spokojnym głosie dało się usłyszeć podniecenie.

Świtezianka otrzepała skrzydełka i wyprostowała się jak struna.

– Jesteśmy gotowi na przywitanie znamienitego gościa.

– Jakiego znamienitego? – zakwakała Krakwa. – Bałdana znamienitych raczej nie wybiera.

Bałdana! Kim się ta kaczka czuje! Wydaje jej się, że można się spoufalić nawet ze wspaniałą Czarodziejką.

5.

Łabędzica Luizapróbowała wypatrzyć w trzcinach pięcioro swoich łabędziątek.

– Dzieeeci, podpłyńcie do mnie! – zawołała. – Zaraz wyruszamy na śniadanie i spacer!

Wojtuś i Bruno, najgrzeczniejsi, od razu byli przy mamie. Konstanty i Ildefons wciąż bawili się w chowanego, a Filip… jak zwykle nie wiadomo, gdzie się podziewał. W przytulnym gnieździe, które należało do rodziny od kilku pokoleń, było mu za ciasno. Gdy błąkał się samotnie po jeziorze, serce Luizy szalało z niepokoju. Teraz też podpłynął jako ostatni, ze wzrokiem utkwionym gdzieś za horyzontem.

W ich rodzinie od pokoleń podczas spacerów panował ten sam porządek: jako pierwszy płynął tata, za nim dzieci, a na końcu mama. Dzięki temu rodzice mogli obronić dzieci w razie, gdyby zaatakował je wiosłem kajakarz.

Filip jednak nie zamierzał podporządkować się tym zasadom. Na każdym spacerze wyprzedzał tatę i płynął przed wszystkimi. Samotne łabędziątko na rzece! Malec nawet nie miał pojęcia, co mu grozi. Dlatego, przezornie, co rano Luiza wygłaszała dzieciom pogadankę.

– Dziś opowiem wam o orle bieliku – zagaiła. – Otóż, bielik jest bardzo…

– Niebezpieczny! – wtrącił się Filip, przedrzeźniając zatroskany głos mamy.

– Filipku, nie przerywaj. Tak, jest niebezpieczny, a wiecie dlaczego?

– Bo poluje na łabędziątka! – wyrecytowali zgodnym chórem Wojtek i Bruno.

– Ktoś z was widział tego bielika? Bo ja nie! – odburknął Filip.

Konstanty i Ildefons zachichotali.

– Filipku, nie widziałeś orła, bo z tatą chronimy was bardzo i udajemy się na spacery w takie miejsca, gdzie te drapieżniki nie grasują.

– A może ich po prostu nie ma!

Mama pokręciła głową.

– Bieliki istnieją. Wiją sobie gniazda wysoko nad ziemią, w koronach starych sosen nad Krutynią. To olbrzymie i silne ptaki. Mają mocne dzioby i ostre szpony, którymi… – głos Luizy zadrżał. – Rozrywają ciało ofiary.

– Rozrywają ciało ofiary… – wzdrygnęli się Wojtek i Bruno.

Na Filipie nawet szpony bielika nie zrobiły wrażenia.

– Po co nam to wiedzieć, skoroi tak nie zobaczymy bielika – stwierdził.

– Filipku… – zaczęła Luiza.

– I nie mów do mnie Filipku. Jestem Filip!

– Zrozumiesz, jak będziesz musiał sam napominać swoje dzieci, Filipie – dokończyła stanowczo mama.

– Wcale nie będę ich napominał!

– Jak ty się zwracasz do mamy? – spytał Bruno.

– Właśnie! – podchwycił Wojtek.

Konstanty i Ildefons od dawna już nie przysłuchiwali się tej rozmowie i beztrosko pluskali się w wodzie.

– Możemy już płynąć na spacer? – spytał Ildefons.

– Tata jeszcze śpi. Musimy poczekać – wyjaśniła Luiza.

– Już nie – zabrzmiał niski głos łabędzia Fryderyka, który majestatycznie wypłynął z ich trzcinowej kryjówki.

– Spacer! Spacer! – zatrzepotali skrzydłami Konstanty i Ildefons i ustawili się jeden za drugim za tatą, a za nimi zajęli miejsca Wojtek i Bruno. Tylko Filip jak zwykle nie chciał ustawić się w rządku.

– Popłyniemy do młyna, a potem zaczniemy zawracać – przypomniała mama.

– Nudy – westchnął Filip.

– Nudy? To najpiękniejszy odcinek Krutyni. Niektórzy ludzie jadą tysiące kilometrów, żeby go podziwiać, a ty widzisz go codziennie. Ale co z tego, nawet nie potrafisz tego docenić! – zgromił go Fryderyk.

– A może popłynęlibyśmy aż do Iznoty? – spytał syn.

– Iznoty? Dziecko, skąd ty znasz takie słowa? – zdziwiła się Luiza.

Filip obawiał się reakcji taty, więc nie odpowiedział. Usłyszał tę nazwę po raz pierwszy, kiedy przypadkiem podpłynął blisko miejsca, gdzie odbywały się spotkania Klubu Zielonej Rzeki. Na początku tylko skubał wodorosty, ale potem zaczął z coraz większą uwagą przysłuchiwać się rozmowie na temat jakiejś wielkiej wyprawy. To wtedy dowiedział się, że za młynem jest tyle niesamowitych miejsc: Rosocha, Ukta, Nowy Most i Iznota. Gdyby należał do klubu, mógłby wziąć udział w wyprawie i wszystko to zobaczyć. Mama nie wypuściłaby go tak daleko samego, ale jeśli płynąłby z członkami klubu… Plan wydawał się genialny. Wystarczyło poprosić prezeskę ważkę, by go przyjęła.

– Nie przyjmujemy do klubu dzieci! – brzmiała zdecydowana odpowiedź Świtezianki.

– Tylko wyglądam dziecinnie, ale jestem bardzo samodzielny – zapewniał Filip. – Na pewno mogę się wam do czegoś przydać.

– A niby do czego? Znasz kulturę, topografię albo literaturę regionu?

Filip nie znał nawet żadnego z tych słów.

– No właśnie! Wracaj do mamy, a jak dorośniesz, zobaczymy.

Filip nie zamierzał czekać, aż dorośnie. Wszyscy mówili to samo: „Czekaj na to”, „Czekaj na tamto”. A tyle ciekawych rzeczy działo się teraz. Postanowił, że dołączy do wyprawy i już!

6.

Kto to widział, w takim stroju na kajak? – Mama spojrzała krytycznie na eleganckie spodnie taty, gdy wysiedli z samochodu na leśnym parkingu.

– Są dobre na wielogodzinne zebrania, to i na spływie się sprawdzą. Przecież w kajaku się tylko siedzi.

– Ty naprawdę nie masz pojęcia, na czym polega wiosłowanie… – westchnęła mama.

Tili rozejrzała się dokoła. Zewsząd otaczały ich stare, wysokie drzewa. W oddali migotała woda, a na polanie leżały jedna na drugiej podłużne łodzie we wszystkich kolorach tęczy: zielone, żółte i czerwone. W środku miały owalną komorę, a w niej szare, plastikowe siedzenia. Przeważnie dwa, czasami jedno, a Tili wypatrzyła też takie z trzema siedzeniami. Taką łodzią pewnie będą płynąć.

– Musimy poczekać – wyjaśniła mama, wskazując wzrokiem na drewniany stolik. Siedzący przy nim chłopak w zielonym T-shircie coś zapisywał, a następnie wręczył karteczkę niskiej starszej pani w czapce z daszkiem.

Mama wzięła głęboki oddech, a potem spojrzała w niebo.

– Zapomniałam, jak tu pięknie! – powiedziała. – Mieliśmy szczęście, idealna pogoda na spływ.

– Słońce odbija mi się od ekranu. Nic nie widzę – narzekał tata.

Ukrył się w cieniu starego dębu, który rósł na brzegu. Tili z mamą również się tam schroniły. Choć dochodziła dopiero dziewiąta, słońce intensywnie grzało i rozłożyste konary przynosiły przyjemny chłód. Nieopodal brzegu przepłynęła rodzinka łabędzi. Rodzice i pięć łabędziątek. Szarych, puchatych i uroczych. „Przyjemnie byłoby pogładzić łebek takiego słodziaka” – pomyślała Tili.

– Pewnie mieszkają tam – mama wychyliła się i wskazała palcem żółtą wysepkę z trzcin na środku jeziora. – Wracają do domu. Też chciałabym tu wracać co roku, ale to zależy…

– Od czego? – spytała Tili.

– Od ciebie. Czy ci się tutaj spodoba…

Właściwie to