Bardziej kochać siebie - Aleksandra Sztorc - ebook

Bardziej kochać siebie ebook

Aleksandra Sztorc

5,0

Opis

"Ukryty kawałek piekła w głowie to pogorzelisko nieistniejących wydarzeń. Przecież nic się nie
stało, a pali wszystko, serce, płuca, żołądek, jelita, paraliżuje…"

Złamana dusza, poranione ciało i emocjonalne pogorzelisko – oto Zuzanna. Dorosłe Dziecko Alkoholików, zmagające się z wieloletnią depresją, wielokrotnie krzywdzone i odrzucane, także przez samą siebie. Mówi o swoim życiu tak, jakby powoli otwierała zapomnianą, rodową szafę, skrywającą wiele przerażających tajemnic – a ona jest największą z nich. Główna bohaterka snuje swoją opowieść, pełną wstrząsających obrazów i traum z przemocowego domu, tragicznych wypadków, które naznaczyły jej dorastanie i porażek, jakie kładą się cieniem na dorosłym życiu. Stopniowo odkrywa siebie, wypowiada na głos sekrety, opisuje emocje – a wszystko po to, by przewartościować swoje życie i na gruzach wspomnień zbudować relację z samą sobą. Kto jej w tym pomoże, a kto stanie się jedynie przeszkodą na drodze do nowej siebie? Jak daleko będzie musiała się posunąć, jak głęboko wejść w bagno swojej przeszłości, by zostawić demony tam, gdzie ich miejsce i zacząć Bardziej kochać siebie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
akaniuk85

Nie oderwiesz się od lektury

Wszyscy wiemy, że to, w jakiej rodzinie dorastamy, ma ogromny wpływ na to, jak będzie wyglądało nasze życie w przyszłości, kiedy już sami wkroczymy w dorosłość. Większość rodziców stara się, aby dzieciństwo ich dzieci upływało w poczuciu miłości, bezpieczeństwa i radości. Rodzic dokłada wszelkich starań, by jego latorośl czuła się w pełni akceptowana, pewna siebie, jak również by potrafiła otwarcie wyrażać siebie i mówić o swoich uczuciach. Jest to bardzo ważne, ponieważ to właśnie będąc dziećmi, jesteśmy najbardziej chłonni na świat, który tworzą dla nas dorośli. I to wszystko, czego doświadczymy, z biegiem czasu zaowocuje wieloma schematami, które się w nas zakorzenią, a tym samym przeniesiemy je na płaszczyznę samodzielnego dorosłego życia. Wiele razy osobom, które nie radzą sobie w budowaniu własnej teraźniejszości i przyszłości, powtarza się, że powinny wziąć się w garść, bo przecież to, jak teraz będą żyć, zależy tylko od nich i leży tylko w ich rękach. Poniekąd mogłabym się z ty...
00

Popularność




© Aleksandra Sztorc

Redakcja:

Monika Halman

Korekta:

Monika Halman

Notka okładkowa:

Agnieszka Bukowczan-Rzeszut

Obraz na okładce:

Katarzyna Bruniewska-Gierczak

Skład i łamanie:

GroupMedia

ISBN 978-83-959916-1-5

Wydawca:

FE Mariusz Sztorc

ROZDZIAŁ 1

2016

Zjazd

– Czego by pani dzisiaj dla siebie chciała? – zapytała pani Sara, moja terapeutka.

Ma śliczne blond włosy, proste jak druty. Też chciałabym takie mieć. To znaczy nie o kolor mi chodzi, bo go lubię. Nie rozumiem za bardzo jej pytania. Czego miałabym chcieć? Szukam w głowie pomysłu na odpowiedź, czegoś bardziej przyziemnego, normalniejszego od tego, czego rzeczywiście chcę.

– Chciałabym dzisiaj… – No, czego bym chciała? – Nie mam pojęcia, czego chcę dla siebie – mówię zdruzgotana. Nie potrafię odpowiedzieć na tak proste pytanie. Ewenement pieprzony.

– W porządku, nic się nie dzieje. Proponuję w takim razie, by wwolnej chwili spróbowała pani zadać sobie to pytanie jeszcze raz. – Przerwała na moment. – Ono ma panią zbliżyć do samej siebie.

Widzę to. Mam się teraz nad tym zastanowić, tak?

Po krótkiej chwili terapeutka kontynuuje temat:

– Myślę, że tutaj się zatrzymamy. – Znów te słowa. Nienawidzę ich. Nienawidzę się zatrzymywać na sesji. Zbyt szybko czas tutaj mija. – Mamy ustalony kolejny termin? – pyta.

To pytanie już bardziej lubię.

– Tak. Za tydzień – odpowiadam dość cicho. Jak zawsze zresztą.

– Jeszcze sprawdzę, dla pewności. – Wstaje i podchodzi do biurka. Obserwuję, jak otwiera czerwony notes w formacie A4 i przerzuca kilka kartek, by zatrzymać się na 29 czerwca. Zerka krótko, po czym mówi: – Tak. Za tydzień w piątek, też na ósmą.

– To wszystko, tak?

Teraz ja zadaję jedno ze znienawidzonych pytań. Jestem już trochę zirytowana. Przecież minęło dopiero czterdzieści minut.

– Tak. Do zobaczenia, pani Zuzanno.

– Do widzenia. Dziękuję – rzucam lekko zawiedziona i wychodzę.

Nigdy nie zdążę spojrzeć, co stoi na tych komodach w gabinecie, ani co jest napisane na kartkach wywieszonych na tablicy korkowej. Zawsze wchodzę, siadam w wygodnym, brązowym fotelu i patrzę w okno naprzeciwko albo w kalendarz po lewej stronie. I gówno zapamiętuję z otoczenia. Te gabinety państwowe są dziwne. Totalnie nijakie. Przynajmniej na początku. Za to jak już się chwilę posiedzi w takim pomieszczeniu, to można coś zobaczyć, coś wyczuć, jeśli się dobrze człowiek wczuje. To kopalnia emocji, przeważnie tych najcięższych, tych najbrzydszych. Ja też tam swoje zostawiam. Czasem mam wrażenie, że jakieś również zabieram. Nie swoje, a cudze.

Wracam niezadbanym chodnikiem do auta, starej mazdy trójki ze rdzą w nadkolach, otwieram drzwi i wsiadam za kierownicę. Przekręcam kluczyk, załącza się muzyka. Teraz można posiedzieć i pomyśleć.

Dobrze jest się wygadać. Tylko czemu się śmieję, gdy mówię o samobójstwie? To głupie. Tak głupie, że aż wkurzam się na samą siebie. Nie mam pojęcia dlaczego. Potrzebuję zrozumieć, co wywołuje ten porywczy gniew, potrzebuję coś zmienić. Natychmiast.

Sięgam do przełącznika radia, by zmienić piosenkę. Mam ochotę na coś spokojnego. O, „The End” – idealnie.

Myślę, że zaczynam się uzależniać od terapii. Nie wiem, jak znosić to nienasycenie pomiędzy jedną dawką uwagi a drugą. Brakuje mi jej w tym życiu pomiędzy. Czy to normalne? Jezu, nie wiem. Jak brzmiało to pytanie? Czego chcę dzisiaj dla siebie. To w gruncie rzeczy dobre pytanie. Trudne. Właściwie to dzisiaj chcę się nie wkurwiać. To wystarczy. Myślę, że to dobra odpowiedź. No i – jak widać – pracuję nad sobą.

Odpalam silnik i ruszam do domu. Szybko przemieszczam się pod blok numer dwadzieścia sześć przy ulicy Kazimierza Wielkiego i wbijam na dziesiąte piętro, do pustego mieszkania, by się napić świeżo zmielonej kawy z mlekiem. Do pracy wychodzę za dwie godziny, więc właściwie mogłabym jeszcze coś porobić.

Z filiżanką kawy siadam przy laptopie i sprawdzam artykuł, który miałam skończyć na dzisiaj. Chyba jest dobrze. Nigdy nie lubiłam pisać na temat polityki, ale cóż, czasem trzeba robić rzeczy, za którymi się nie przepada. Nie powinnam się tym w ogóle zajmować po godzinach pracy, ale wczoraj nie zdążyłam, zawalona poprawianiem głupich ogłoszeń koleżanki, która jest na urlopie, i wyszukiwaniem informacji o kryptowalutach dla kolegi, który się pochorował zaraz po drugim śniadaniu. Od zastępstw jestem ja, z tym że mnie nikt nie zastąpił i zaległości nadrabiam w domu. Jeśli dzisiaj tego nie oddam, to naczelny będzie się czepiał o to pół dnia. Czasem, w takich chwilach jak ta, zastanawiam się, czy nie pora na zmianę pracy. To, co robię, bardzo odbiega od moich wyobrażeń, które miałam tuż po rozmowie kwalifikacyjnej. Pamiętam to jak dzisiaj. Spotkanie miałam oczywiście z Maciejem, moim naczelnym, on tam jest od rządzenia. Ledwo zdążyłam się przedstawić, wyliczyć z pamięci wszystkie osiągnięcia i opisać doświadczenie, gdy on przeszedł od razu do obiecywania złotych gór i słonia w karafce. Starałam się o posadę młodszego redaktora, lecz póki co zapewnił mi pracę przy korekcie. Czyli jako dość nowy pracownik robię wszystko to, czego innym się nie chce, od kawy, przez drukowanie, wyszukiwanie artykułów i wiadomości, po korektę docelowo. Zawsze pragnęłam pracy w wydawnictwie, ale z wakatami jest ciężko, a w gazecie jakoś się udało, więc lepszy wróbel w garści… Cóż, na razie to wszystko przeczekam.

Nie mogę się za bardzo skupić. Wciąż wspominam terapię i słowa jakie usłyszałam. Zawsze tak jest, cały dzień chodzę jak wyjęta przed sekundą z macicy. Nieudolnie, dla odwrócenia uwagi zerkam po półkach z książkami, po zakurzonych zdjęciach na szafkach, popijam gorącą kawę i staram się zrozumieć, co czuję – emocje bywają skomplikowane, mogłyby wylecieć szparką w oknie i nie wrócić. Po co mi one? Przez nie wciąż jestem gdzieś w skrajnościach. Albo noc, albo dzień, radość albo smutek, zima albo lato, albo żyję, albo nie. Nie ma czegoś pomiędzy. Totalny bezład. Tracę bez sensu czas na myślenie o tym, czego nie mam, śpię w teraźniejszości, żyję przeszłością, na której nigdy nie zbuduję przyszłości. Pieprzyć to. Czuję gniew i złość, które mną rządzą, jak chcą, nic nie mogę z nimi zrobić, poza pozwoleniem na to, by były.

Rozkładam bezsensu śmierdzące myśli na części pierwsze. Przekładam je, kształtuję, ubieram, wyrzucam z głowy na wierzch. Smakuję ich gorycz. Liżę te uczucia – niezrozumiałe, ociekające wypaleniem. Niemocą jakąś. Już nie mogę. Nijak się ma to moje „z boku” patrzenie na świat. To „z dystansem” czucie. To „nic”, ”nie wiem”, „obojętnie”. Teraz tylko pozostaje siedzieć tutaj, puszczać słowa wyszeptane pod sufit i czekać. Nie wiadomo na co.

Siłuję się na rękę z lękiem o siebie. Składam obolałe palce ku sobie, dłonie obite, czerwone, wciąż przegrywające. Uczucia rzuciłam pod ścianę, przygniotłam stertą ubrań. Nasycone zapachem gniewu i jakiejś nerwowości leżą tam i sapią ze zmęczenia.

Widzę, że kwiat umiera na oknie, podłoga choruje na samotność, książki na półce mdleją, świeczka w ostatnim akcie agonii zwraca moją uwagę. Gaśnie. To mieszkanie umiera. A ja codziennie razem z nim. Co mam ze sobą zrobić?

Zaglądam jeszcze do znanych portali społecznościowych, a chwilę później robi się już za późno, by robić cokolwiek.

Bez kalorii i bez śniadania muszę wychodzić. Łapię butelkę gazowanej wody, jabłko o smaku gruszki, klucze, torebkę i wychodzę, by zarobić na życie.

*

– Zuza! – drze mordę Kamil, ten od kryptowalut.

– Czego? – drę mordę ja. Niezbyt to dojrzały sposób na komunikację, ale wewnętrzny krytyk nie pochyla się nad tym zbyt długo. Nie przejmuję się, tutaj wszyscy tak mają.

– Potrzebuję twojego wsparcia! – odkrzykuje „kryptoKamil”. – Jeśli mi nie pomożesz, utopię się w kryptogównie! – Kilka osób siedzących w pobliżu parska śmiechem na ten niezbyt śmieszny żart.

Podnoszę tyłek od swojego mini-biureczka i idę z miną mówiącą o tym, że z asertywnością jestem na bakier.

– Słucham – mówię z wymuszonym uśmiechem, nie akcentując, że to pytanie. Zatrzymuję się przed kolegą. Ma bardzo przyjemny zapach na sobie, płynu do płukania, jestem prawie pewna, że to żółty lenor. Trochę mnie to rozprasza, wdycham raz za razem, upajając się obsesyjnie tą chwilą. Przełykam ślinę na samą myśl o tym. Mam niezłego bzika na punkcie zapachów. Kamil z dziwną miną patrzy się na mnie przez chwilę, a potem niepewnie mówi:

– Potrzeba mi coś wydrukować.

Aha. W sekundzie zapominam o zapachu mężczyzny, a raczej płynu. Rozumiem, że mam się domyślać, o co chodzi. Nie. Nie ułatwię mu tego.

– To zawołaj drukarkę, a nie mnie – odpowiadam równie poważnie i powoli odwracam się plecami do niego.

Nagły wybuch śmiechu każe mi się zatrzymać. Okazało się, że potraktował to jako żart, a mówiłam poważnie. To nawet nie było śmieszne. Nie będę nic drukować. Nie.

Nie.

– Uwielbiam cię, Zuzełko! – mówi niezbyt wyraźnie między jednym wdechem a drugim, wciąż śmiejąc się do rozpuku.

Dlaczego on mnie tak irytuje?

– Że jak?

– Zuzka, no weź się nie denerwuj – odzywa się już spokojniej, chyba dostrzegając moje wkurwienie. – Potrzebuję twojej pomocy, zobacz, w jakim syfie siedzę. – Macha ręką w stronę swojego biurka i tego, co poza nim. Dopiero teraz rozumiem, że syf ma tutaj zupełnie inne znaczenie. Na biurku i na podłodze leży cała masa artykułów, gazet i książek. A on jeszcze chce coś drukować! Ledwo można się obrócić w obrębie jego miejsca pracy. Robi mi się go żal, nie powiem.

– No dobra – mówię już nieco delikatniejszym tonem. – Co mam wydrukować?

– Jesteś niesamowita! – woła uśmiechnięty. Schyla się po jakieś ciężkie księgi, które potem składa na moje ręce. – W każdej jest zaznaczone, co trzeba wydrukować. Jak już się z tym uporasz, to tutaj jeszcze trochę tego jest. – Ponownie macha ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. I dobrze. Może lepiej nie widzieć, co mnie dzisiaj czeka. Znów nie wyrobię się ze swoją robotą.

Odchodzę czym prędzej od niego, z naręczem książek o graczach giełdowych i jakąś trudną do nazwania emocją, i kieruję się do punktu ksero.

Kantorek z białymi ścianami, o powierzchni metr na metr, bez okna ani innej wentylacji, nie jest zbyt przyjemnym miejscem do długich posiadówek. Zapach papieru, drukarki i wilgoci wyłażącej ze ścian miesza się w niezbyt przyjemną nutę zapachową, od której chce mi się rzygać.

Zastanawiam się, jak długo jeszcze będę musiała się zgadzać na taką „pomoc”, tak chyba nie może być wiecznie. Nie mogę odwalać najgorszej roboty tylko dlatego, że jemu się nie chce. To jest nie fair. Już to przerabiałam! Znów będę musiała wziąć całą pracę do domu. Pieprzyć to. Chyba właśnie wyszła na wierzch ta nienazwana emocja.

Wkurzona wychodzę z punktu ksero i podchodzę do biurka Kamila. A on, zaskoczony, że tak szybko wróciłam, unosi brwi pytająco i z głupim uśmiechem pyta:

– Już?

Kładę na biurko książki, które wcześniej zabrałam, i oznajmiam mu, że zmieniłam zdanie, bo nie mam na to czasu.

– Ale jak to? – pyta, znów dość głupio.

– Już któryś dzień z rzędu zabieram pracę do domu i wykonuję ją w swoim wolnym czasie dlatego, że wciąż muszę coś za kogoś zrobić. Wybacz mi, Kamil, ale tym razem ci nie pomogę. Szanujmy się.

Chyba go zaskoczyłam, bo nic na to nie odpowiada. Patrzy tylko dziwnym wzrokiem, unosząc wysoko brwi. Czuję się już trochę zażenowana, do mojej głowy zaczynają napływać gęstniejące wyrzuty sumienia, złość zaczyna ustępować innemu uczuciu. To wstyd. Zastanawiam się, czy odejść, czy czekać, aż w końcu coś powie.

– Okej. – Ocknął się po kilku sekundach.

To wszystko? Tyle? Bezbarwne „okej”. Odwracam się i wracam do siebie, po drodze nie patrząc na żadne twarze, najpewniej we mnie wpatrzone.

Reszta dnia w pracy mija mi dość owocnie. Skupiając się na zaległościach, odwracam uwagę od emocji. Przez większość czasu inteligentnie milczę, po niezbyt przyjemnej sytuacji z drukowaniem, choć czuję w powietrzu zbulwersowane głośne myśli współpracowników. W spokoju kończę edycję jakiegoś kiepskiego tekstu o zdrowym odżywianiu i kolejnego, trochę lepszego, o schronisku dla zwierząt. A po kilku godzinach z lekkim oddechem opuszczam zimne mury budynku Gazety Wrocławskiej MONITOR. Tym zimniejsze wydają się te mury, gdy nikt nie odpowiada mi na pożegnanie „cześć”. Atmosfera po pokazie asertywności zgęstniała jak budyń. Waniliowy. Czyli obrzydliwy.

Oho!

Niektórzy ludzie nie powinni próbować być egoistami, to ich może zniszczyć. Skoro lubią się poświęcać, to tak powinno zostać. Inaczej zalety zaczynają być wadami i nic nie można później z tym zrobić bez terapii.

Ja jestem takim właśnie człowiekiem.

Już czuję jak powoli, bardzo subtelnie, narasta we mnie to coś. Panika. Zaczyna się od takiego banalnego „to nic, obeszło mnie to, że nikt nie odpowiedział cześć”, a kończy na trzeciej wojnie światowej. Pozwalam na rozwój tych emocji. Czas wszystko wziąć do siebie. Wiem, co będzie dalej, czekałam na to. Niektórzy uzależniają się od wódki, a niektórzy od cierpienia. Choć jeśli by mnie kto pytał, to na jedno wychodzi.

Wracam do wynajmowanego mieszkania – bo trudno przecież powiedzieć, że do domu. Napięcie, które skrupulatnie budowałam przez całą drogę powrotną, wydaje się być zbudowane. Myśli sowicie obtłukły mi głowę, teraz jest ciężka i senna, cała obolała, na wskroś. Uruchamia się powoli cała seria innych doznań, poczynając od lęku.

Siadam do uśpionego komputera zdejmuję buty i sekundę później już piszę:

DZIWNIE SIĘ CZUJĘ.

Podobno złamane serce lub zraniona dusza sprawia taki sam ból jak złamana noga czy poobijane ciało po wypadku. Podobno psychiczne cierpienie jest tak samo odczuwalne jak fizyczne… Czuję, że to prawda. Bo boli mnie wszystko. Czuję ból. Dotkliwy, przejmujący ból. Czuję, jak narasta z każdą minutą. Zaczyna się koszmar spazmatycznych oddechów i cicho pulsującej, druzgocącej energii, siejącej spustoszenie między gardłem a pępkiem. Chociaż tak właściwie, to przecież nic mi nie jest. Przecież tak naprawdę nic się nie stało.

Wycieram wierzchem dłoni dwie łzy, po jednej z każdego oka.

Ukryty kawałek piekła w głowie, to pogorzelisko nieistniejących wydarzeń. Przecież nic się nie stało, a pali wszystko, serce, płuca, żołądek, jelita, paraliżuje…

Przerywam. Próbuję coś z tym zrobić, obejmuję się ramionami, ściskam mocno, jakby intuicyjnie próbując zapobiec katastrofie, nie chcąc rozpaść się na kawałki.

Zapadam się w jakąś przestrzeń, zresztą tak dobrze mi znaną. Jakbym była pod wpływem narkotyku. Nie ma w niej dnia ani nocy. Jest tylko czucie i pożerająca cicha, czarna pustka, która zasysa z każdą minutą coraz głębiej. Nie słychać już prawie nic. Nie mogę złapać tchu, nie mogę oddychać… Zaraz się uduszę i nikt mi nie pomoże. Nikogo nie ma.

W tych tysiącach hektarów świata nie ma ani jednej duszy, która wyciągnie mnie z tego obłędu.

Chyba chcę umrzeć. Gdyby dzisiaj było Boże Narodzenie, poprosiłabym o śmierć pod choinkę.

Czuję niepokój o to, co się dzieje. Tu już nie chodzi o sytuację z pracy. Jestem popieprzona. To wszystko to wymówka. Wymówka, by babrać się dalej w gównie z przeszłości.

Analizuję i szukam wyjścia, rozwiązania, jak się wytoczyć z siebie i zacząć żyć. Albo przynajmniej się uspokoić na początek.

Poznając co dzień na nowo smak samotności, nie potrafię inaczej działać, jak tylko walczyć ze sobą o siebie. Ta walka też oczywiście jest przegrana. Przynajmniej na razie.

Mdli mnie od tego. Ile można smakować to samo danie… Jeszcze tak niesmaczne.

*

Muszę przerwać pisanie na moment. To jedna z tych chwil, gdy boli samo oddychanie, a oczy są zbyt suche, by łzawić. Czuję, jak znów w żyłach wraz z krwią coś się przemieszcza. Wypala czy mrozi – sama nie wiem. Pocę się, choć jest mi zimno. Wbijam chude palce w chude ramiona. Nie wiem, jak się zatrzymać, jak przestać, przecież wiadomo, co się zaraz stanie…

Jeden szczegół, a wywołał taką gównoburzę. Nie wyrwę się ze swojej głowy. Znów palce lądują na klawiaturze. Pisz, nakazuję sama sobie. Tak jest lepiej.

Gniję w bagnie wspomnień, nasycam się każdym niepowodzeniem, by już nigdy się nie wynurzyć, by utonąć, by się udusić nadmiarem nieszczęścia. To nie jest zabawne, a bawię się przy tym tak dobrze, jak dziecko na placu zabaw. Od karuzeli wspomnień aż chce się rzygać, ale nie zatrzymuję się, krzyczę o więcej, tak by świat zawirował, tak by nie wiedzieć, w którą stronę iść, tak by stracić równowagę, by upaść i już nie wstać.

Uparcie trwam w tym, co nazywam swoją piątą porą roku. I dobrze mi z tym. Wiem, że nikogo to nie uszlachetnia, ale nie mogę przestać…

Znów przerywam pisanie. Nie mam pojęcia, o co mi chodzi, to przecież bez sensu. Właściwie, właściwie… To przecież bez sensu. Boże, zabierz ode mnie te wszystkie myśli… Myśli. Nie mogę się skupić. Pomyśl. Ale o czym? Nie myśl. Oddychaj. Oddy…

Wsłuchuję się w nierówny oddech, obserwuję, jak wraca powoli do normalnego rytmu. Wynurzam się ze swojej gehenny. I jestem zmęczona. Wyeksploatowana. Odchodzę od komputera i padam na materac leżący pod oknem. Nie ruszam się przez kilka minut, wdychając zapach niezbyt świeżej pościeli. Nie mogę się wyprostować, kiwnąć palcem, mrugnąć powieką, nic. Leżę skulona, w pozycji embrionalnej i czekam, aż wrócę do siebie. Nie wracam.

Sięgam ręką pod materac, na wysokości głowy. Wyciągam czerwony cyrkiel i bez chwili zawahania wbijam go sobie w udo. Raz za razem rozsiewam maki na bladej skórze, osiągając przy tym niewymowne ukojenie. Cisza w głowie jest tak głucha, że nie słyszę niczego poza nią.

*

Nie zawsze czułam się tak samotna, jak teraz. Kiedy byłam dzieckiem, miałam kolegę. Od ósmego roku życia byłam w nim zakochana przez kolejnych kilka lat. Nie przeszkadzało mi nic w tej relacji, może poza tym, że czasem się zachowywał, jakby był zakochany w mojej przyjaciółce. Mnie tylko lubił. Ubolewałam nad tym. Miałam koleżanki w szkole, potem byłyśmy przyjaciółkami. Spotykałyśmy się po lekcjach, by grać w palanta i w gumę, a jak byłyśmy starsze, piłyśmy razem wódkę w starej mleczarni i grałyśmy w karty do świtu. Po ukończeniu ogólniaka coś się wydarzyło, może to było coś w stylu; „każdy już ma własne życie”, i zostałyśmy już tylko koleżankami od wina raz na jakiś czas. Taka degradacja.

Samotność bywa bardzo dotkliwa. Teraz, kiedy skończyłam szkołę, jestem dorosła, mam całkiem dobrą pracę – jeszcze – no to powinnam czerpać z młodości garściami, a tymczasem sama siebie gnębię. Deprawuję. I nie wygram ze sobą w tym konflikcie. Z takimi kartami nie ma co walczyć. Samotność, którą sama sobie funduję, to część tego, kim jestem. Choć nie bardzo chciałam, to włożono mnie do szuflady zaburzonych, z dodatkowym dopiskiem niejakiego syndromu dorosłego dziecka alkoholika. Ściślej dwóch alkoholików.

Przewijają się różni ludzie obok mnie. Niby nie powinnam narzekać na samotność. Ci, których kocham bezwarunkowo, niekoniecznie z wyboru, są nieco dalej. I nie mam tutaj na myśli kilometrów.

Nie wiem, co się ze mną dzieje. Zawisłam w próżni. Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, jest zajebiście pusto.

Czy to tak jest, że powinnam już zawsze zgadzać się na koleżeński seks, żeby wyżebrać uczucie? Czy przez to nie stracę do siebie resztek szacunku na rzecz czegoś, co przypomina bliskość? Jestem totalnie popieprzona. Mam wrażenie, że moje życie osobiste nie istnieje. Zagubiło się na nieznanej mi orbicie i krąży niewidzialne wokół innych. Ma jakąś swoją nieznaną ścieżkę. Czemu sobie na to przyzwalam? Przecież tylko ja mam władzę nad sobą.

No ale też i skąd mam brać wzór, jak tworzyć relacje? Po co ten sarkazm, Zuza? Moi rodzice są ostatnimi, z których mogłabym brać przykład, wiadomo.

Tata, pionier nieróbstwa. Chyba że za pracę uznać opróżnianie pełnych puszek i butelek, rzecz jasna nie z wodą. Do tego wszystko jest sponsorowane przez państwo. A więc chyba jest na to przyzwolenie, nie ma co narzekać.

Matka niby jest, ale jakoś jej nie ma. I nigdy nie było. Tak emocjonalnie. A jak już się pojawiała, to po coś: „poszedłbyś do roboty”, „posprzątałabyś ten syf”, „zawieź mnie do Kariny”. Karina to jej koleżanka, z którą spędza więcej czasu w ciągu tygodnia niż przez niemal całe życie ze mną. Tak dla zobrazowania jej matczynej obecności. Być może odrobinę hiperbolizuję trochę.

Jeśli miałam z kimkolwiek z mojej rodziny relację, którą mogłabym ciepło wspomnieć, to ta z moim bratem. Jednak tylko do momentu, aż skończył osiemnasty rok życia.

Janek jest starszy ode mnie o dziesięć lat i dopóki nie zyskał pełnoletniości, byliśmy całkiem zgranym rodzeństwem. Potem nawiązał bliską relację z wódką, porzuciwszy na zawsze braterską więź ze swoją siostrą.

Z więzami krwi nigdy nie wiadomo, jak postępować. Kochać musisz, nie lubić możesz, pomóc wypada, chociaż się nie chce. Tak nakazują ci wszyscy mądrzy ludzie od etyki i empatii.

Żeby nie było, mam kilka cennych relacji. Między innymi z panią Anielą Iwczynek. Spotkałyśmy się w jeden z trudniejszych momentów w moim życiu. Zaprzyjaźniłyśmy się na zawsze. Jestem pewna, że jesteśmy bratnimi duszami. Gdy miałam jakieś siedemnaście lat, szukałam pracy, w której mogłabym zacząć sobie dorabiać, by uzbierać na prawo jazdy czy na coś innego, łotewer. Znalazłam ogłoszenie dla pomocy domowej do emerytowanej nauczycielki, która miała problem ze stawami i ciężko jej było zajmować się domem. Chodziłam do niej raz w tygodniu przez trzy lata. Sprzątałam, robiłam zakupy, czasem gotowałam coś prostego. Odnalazłyśmy się. Czasem odwiedzałam ją tylko po to, żeby pogadać i napić się kawy. Ona bardzo lubi kawę, dzięki niej ja też polubiłam. Wiele o sobie wiemy. Wiele dopowiadamy. Wniosła się do mojego życia robiąc cuda, dając miłość, ale po trzech latach trochę się odsunęłyśmy. Syn zaproponował jej wspólne zamieszkanie, a ona zgodziła się. Wyprowadziła się do Finlandii. Tak od tej pory wymieniamy się listami. Najprawdziwszymi listami. Na początku pisałyśmy co czwartek, od kilku lat jest to raz w miesiącu, czasem rzadziej. Piszemy do siebie trochę w formie pamiętnika. Uwalniamy się z ciężkich emocji, dołujących myśli, rozśmieszamy się głupotami, wspieramy mimo dzielącej nas przepaści kilometrowej i wiekowej. Dla przyjaźni nie liczy się wiek. A ta przyjaźń, to moje bogactwo.

Spotykam różnych ludzi na swojej drodze i każda z tych relacji coś wnosi, czasem upokorzenie, czasem piasek w oczy, czasem masę dobrych słów, czasem chwile pełne uśmiechu, czasem pomocną dłoń, a czasem ogrom miłości. Nigdy nie wiadomo, co komu kto w życie wniesie. Dlatego trzeba być ostrożnym. Trzeba być uważnym, co się rozdaje.

*

Patrzę na zegarek. Jest późny wieczór. Wstaję, by przygotować sobie płatki z mlekiem. Czuję się, jakbym była z waty albo wyciągnięta z pralki, wyrżnięta, powyciągana. Dziwię się jak szybko minął mi czas wolny, o który przecież postanowiłam zawalczyć. Równowaga. Sprawiedliwość. Karma. Wszystko się zgadza. Tylko pytanie, gdzie byłam przez ostatnie godziny?

Wycieram krew kapiącą z nogi w ręcznik papierowy. Noga przyjemnie boli. O ile ból można przyjemnie odbierać. Nawet jeśli przez myśl przelatuje mi coś na kształt poczucia wstydu czy jakiegoś pojmowania, że to głupie czy chore, to i tak to ignoruję. Zbyt wielką ulgę odczuwam.

Gdy zabieram się za płatki, dzwoni telefon.

– Halo – mówię zrezygnowana.

To matka. Nie ma lepszej pory na dzwonienie do kogoś, niż pora, kiedy normalni ludzie już śpią. Ale kto tu mówi o normalności w naszym przypadku.

– No halo. Cześć, co słychać? Papierosa palę. Dzieci były, Julek w ogóle nie słucha… – Mówi mama ciężkim głosem, przeciągając wyrazy w typowy dla niej sposób.

Słucham jej chwilę i zastanawiam się, czy rzucając pytanie „co słychać?”, rzeczywiście chciała usłyszeć odpowiedź.

Płynnie przechodzi z opowiadania o nieznośnych dzieciach brata na temat pociech jej sąsiadki. Potem znów o dzieciach brata i przez kilka minut słyszę o problemach z matematyką, modlitwą i chodzeniem w piątki do kościoła. Pomiędzy moimi „yhym”, „no”, „aha” – bo nic więcej nie udaje mi się wcisnąć w ten monolog – słyszę przyśpieszony oddech. Zmęczyło ją cudze życie. To dobry znak.

Nigdy nie zapytała, co u mnie słychać, tak, jakby rzeczywiście chciała to usłyszeć. Kiedy ja ją pytam, opowiada o wnukach i o dzieciach, o mnie nie. O sobie też nie. Nie umiemy o sobie mówić. Za to gadanie o innych idzie nam świetnie. Każdemu idzie to świetnie. Kiedyś gdzieś przeczytałam, że gdy mówimy „my” i dotyczy to robienia czegoś, to tak naprawdę zawsze mówimy nieświadomie o sobie.

A więc mi idzie świetnie mówienie o kimś. O sobie nie mówię, bo nie umiem.

Zwłaszcza do mamy.

ROZDZIAŁ 2

2016

Stare rzeczy

– Zostałam zwolniona – wyznaję dramatycznie w piętnastej minucie sesji.

Pani Sara patrzy na mnie chwilę, a potem pyta ostrożnie:

– Co się stało?

– Byłam asertywna. To wszystko.

– Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem. Mogłaby pani to bardziej rozwinąć?

– Ja też nie rozumiem – mówię do swoich czarnych trampek Converse. – Z szacunku do swojego czasu nie chciałam koledze pomóc przy kserowaniu, więc następnego dnia mnie zwolniono.

– Czy ktoś powiedział pani dlaczego? To bardzo duże konsekwencje, pani przecież tylko dbała o własne granice – odpowiada terapeutka, jak zawsze stając po mojej stronie.

– KryptoKamil okazał się synem szefa. A takim się nie odmawia najwyraźniej – mówię bardzo spokojnie.

Dziwne.

– To bardzo niesprawiedliwe. Co pani o tym myśli? Jak to pani przeżywa?

– Jak bezrobotna – mamroczę cicho.

– To znaczy?

Pani o blond włosach próbuje coś ze mnie wyciągnąć. Dałabym jej wszystko co chce, ale nie wiem jak.

– Nie wiem co powiedzieć. Nie chcę o tym teraz rozmawiać.

– No dobrze – kobieta porusza się w fotelu, chwilę się nad czymś zastanawia, ale nic nie mówi.

Za to ja zmieniam zdanie i postanawiam wyrzucić z siebie, co teraz czuję. Mam wrażenie, że właśnie na to dostałam przed chwilą przestrzeń.

– Czuję, że wszystko jest mi teraz obojętne. Czuję, że jeśli uchylę drzwi, za którymi czają się emocje, to się posypię i już się nigdy nie pozbieram. Czuję, że jeśli odpuszczę, to znów umrę.

– Co ma pani na myśli mówiąc „znów umrę”? Czy to oznacza, że zna pani to uczucie z przeszłości?

No jasne! Kiwnęłam głową.

– Kiedy to było? – dopytuje.

A ja wciąż się boję. Nic nie mówię.

– Mogłaby pani zrobić sobie taką wycieczkę w przeszłość i poszukać tego wydarzenia? Chodzi o pierwszą myśl, jaka przychodzi pani do głowy, o konkretną sytuację, kiedy czuła się pani podobnie.

– Tak było, gdy skończyła się moja pierwsza prawdziwa relacja. Trzy lata temu. Po wszystkim wylądowałam pierwszy raz w psychiatryku – przypominam sobie.

– Co się wtedy stało? – pyta łagodnie.

Tak łagodnie, że mnie to wzruszyło i robi się jakoś łatwiej.

– Właściwie to nic takiego się nie stało. Mój chłopak wkurzył się, że musi zrobić coś, czego robić mu się nie chce. Pojawiły się w nim negatywne emocje, więc je wyraził. Był autentyczny. Rozumiem to teraz, tak na poziomie intelektualnym, i nie neguję, ale emocjonalnie skończył mi się świat. Kłóciliśmy się jakiś czas, a później się rozpadłam. Zostawił mnie samą. Poszłam wtedy pobiegać. Zeszło mi blisko dwie godziny. – Zatrzymuję się na chwilę, czując w sobie napięcie. Spoglądam na panią Sarę, po czym bezwiednie wyjmuję z kieszeni spodni klucz od auta, z doczepionym do niego szarym misiem. Obcowanie z nim przynosi mi ulgę. Kontynuuję: – Zaczęłam żałować, że do tego wszystkiego doszło. Miałam okropne myśli. Nie chciałam siebie czuć, nie chciałam istnieć. Nie mogłam oddychać, czułam, jak pękam od środka. Coś mi przeszkadzało trzymać się na nogach, a mimo to wciąż biegłam. Przez głowę przelatywały mi obrazy, wszystkie usłyszane słowa, wypowiedziane i niewypowiedziane myśli. Zanosiłam się płaczem, a ludzie, obok których przebiegałam, patrzyli się na mnie z głupią miną. Nikt nie zareagował. Nikt nie zapytał, czy pomóc. Czułam się okropnie. Samotnie. – Znów milknę na chwilę.

Pani Sara słucha cierpliwie tego długiego monologu.

– Czy ja sama w takiej sytuacji bym zapytała? Czy chciałabym pomóc? – pytam retorycznie. – Czasem się nad tym zastanawiam i widzę, jakimi pieprzonymi egoistami jesteśmy. Bardzo często wydaje nam się, że jesteśmy sami, że ciemność nas pochłonie i nic już nigdy jej nie rozświetli. Myślałam wtedy ciągle o śmierci – ciągnę smutnym głosem. – By wziąć tabletki albo pobiec na stary most i z niego skoczyć. Na pasach przez moment chciałam rzucić się pod auto. Ale wciąż biegłam, kilometr za kilometrem, płacząc, myśląc minuta za minutą, by skończyć, by mieć już spokój. By w ogóle przestać istnieć. – Wciąż molestuję tego nieszczęsnego misia w rękach, ukręciwszy mu głowę, odrzucam go nieco dalej na kolana, mówiąc z jakąś złością: – Wróciłam jednak do mieszkania, ale tylko po to, by chwilę później wylądować pod prysznicem. Pod wrzątkiem. Stałam tak przez blisko godzinę i żałowałam, że nie mogę nic zrobić, że mogę tylko zgadzać się na ten ból. I nic więcej – kończę z goryczą.

Patrzę na zegar, czas tak szybko mija.

– Wzięłam wtedy z koszyka maszynkę do golenia, wyjęłam z niej jedną z trzech cienkich żyletek i podcięłam sobie żyły na obu nadgarstkach. Usiadłam w brodziku, wrzątek wciąż spływał po moim ciele, postanowiłam tam umrzeć. Nie wiem, ile czasu to trwało – skończyłam beznamiętnie.

– Biorąc pod uwagę to, co usłyszałam, sytuacja sprzed trzech lat i ta, która teraz miała miejsce, wywołała w pani podobne emocje. Zastanawiam się, czy gdyby pójść dalej, to czy przypomniałaby pani sobie jeszcze inną sytuację, po której czuła się pani podobnie?

Zastanawiam się przez chwilę. Pustka w głowie i ciężkie emocje nie pozwalają mi się skupić, zwłaszcza gdy terapeutka na to czeka. Im bardziej staram się sobie przypomnieć, tym głupiej hipokamp się zachowuje. Nic. No kurwa nic.

– Nie potrafię sobie teraz niczego przypomnieć.

– Nic nie szkodzi, będzie jeszcze na to czas…

– Chociaż – mówię nagle – przypomniały mi się pewne sytuacje z dzieciństwa, to chyba wtedy. Mój tata miał w zwyczaju drzeć się na mnie albo na mojego brata z różnych powodów, po czym odchodził, mówiąc, że idzie się zabić. Albo tłukł i niszczył różne rzeczy. Kłócił się wtedy ze wszystkimi w domu. Pamiętam, jak jednego dnia zbił mnie, bo zjadłam wszystkie truskawki, które dostaliśmy od cioci ze wsi. Tego dnia pierwszy raz poczułam, że lepiej byłoby, gdybym umarła. Miałam wtedy osiem lat. – Zaschło mi w ustach. Jestem zaskoczona, że wszystko do siebie pasuje.

– Gdzie była wtedy pani mama? Zareagowała jakoś?

– Była w pokoju obok. Siedziała półnaga na podłodze, oparta o kanapę. Patrzyła w telewizor. Była pijana, tak samo jak tata.

– To straszne. Samo wyobrażenie sobie takiej sceny jest okropne. A pani brat gdzie wtedy był?

– Nie pamiętam.

– To bardzo przykre, co panią wtedy spotkało. Co się po wszystkim z panią działo?

– Zamknęłam się w swoim pokoju. Zawsze tak robiłam, miałam swój świat. Tego razu w ogóle nie płakałam, choć bardzo mnie wtedy zbił. Dostałam grubym, skórzanym pasem. Pamiętam do teraz jego zapach.

– Pani Zuzanno, takie sytuacje nigdy nie powinny zaistnieć, a jednak się wydarzyły. Musiała pani się czuć bardzo samotnie – patrzy na mnie współczującym wzrokiem. Pasuje mi to. Potrzebuję tego. Potrzebuję jej oczu mówiących, że miałam chujowo. – To trudne, gdy w domu, czyli w miejscu, które powinno być bezpieczne, jest się skazanym tylko na siebie. W takich chwilach jedyne, co pani mogła zrobić, to odciąć się. Zamykała się pani w swoim dziecięcym pokoju i teraz dzieje się to samo w podobnych sytuacjach, gdy traci pani poczucie bezpieczeństwa, gdy jest pani odrzucana przez kogoś. Wtedy była pani porzucana przez najbliższych, ojciec panią prał, matka była nieobecna, brat żył swoim życiem. Sytuacja z chłopakiem ma się podobnie, została pani przecież porzucona. W pracy to się też zadziało. To również było odrzucenie. W każdej z tych sytuacji silnie się pani zregresowała. Te wejścia pod prysznic, takie bardzo autodestrukcyjne, sprawiły, że się pani jeszcze bardziej rozmiękczyła. Przez gorącą wodę docierało do pani jeszcze więcej. Ale teraz już nie o to chodzi, aby po każdej takiej sytuacji sięgała pani po żyletkę czy wchodziła pod prysznic i parzyła się wodą. Chodzi o to, żeby zobaczyła pani, że ma pani wpływ na to, co pani z tym zrobi. Że może się pani zatrzymać, zdystansować. Spojrzeć też na siebie trochę łagodniejszymi oczami. Dostrzec, że znów się to dzieje, że zna to pani i wie, że to nie jest niebezpieczne. To nie przyjdzie tak od razu, ale można zmienić ten zapis. Skorygować go. – Terapeutka milknie na chwilę, a później patrzy na mnie i pyta: – Jakie są teraz w pani emocje?

– Boję się brnąć myślami w te najczarniejsze miejsca. Tam jestem najgorszą wersją siebie. Tam jestem złośliwa dla samej siebie i dla wszystkich bliskich mi ludzi. Za każdym razem, gdy wracam do tych chwil z moimi rodzicami, z przeszłości, czuję, jakbym miała być już całe życie wkurwiona. Tamta ja z przeszłości jest bardzo zła. Wciąż wciąga brzuch i nienawidzi tego, jak wygląda, grzeszy, fantazjując o skoku ze starego mostu, marzy o świeżych otwartych ranach, nie odpuszcza sobie myślenia o tym, jak jest popieprzona, jak bardzo siebie nie chce.

– Chyba wiem, co ma pani na myśli. To znaczy wiem, że można się tak czuć, że najlepiej byłoby już nic nie czuć, tylko po prostu przestać istnieć. Ja panią rozumiem. Rozumiem, że ból może znieczulać. To pani udręczanie się myślami jest autoagresją w najczystszej postaci. Stan cierpienia to jest takie pani miejsce, w takim świecie czuje się pani jak ryba w wodzie. To wchodzenie w klimat silnych emocji, by przeżywać ból wewnętrzny. Tak jak niektórzy okaleczają się fizycznie, tak i na poziomie emocjonalnym zadziewa się u pani autodestrukcja. Przeżywa pani duchowo wewnętrzny ból. Nie musi się pani zajmować wtedy powodem, tylko bólem. To nie jest dobre dla pani w żadnym wypadku. – Przenikliwa pani Sara robi pauzę, a potem rzuca pytanie tak zupełnie wprost, a jednak bardzo łagodnie: – Pani Zuzanno, czy wciąż się pani okalecza?

Kiwam uprzejmie głową, sięgając po porzuconego misia. Chwilę milczymy. Tykanie zegara wypełnia dźwiękiem idealną ciszę. Nie na długo.

– Nie będziemy jednak teraz się tym zajmować – mówi łagodnie – kiedyś gdzieś usłyszałam bardzo pokrzepiające słowa, brzmiały mniej więcej tak: gęstą ciemność światło zawsze rozjaśni, natomiast światła ciemność nigdy nie zdoła pokonać.

Gdy podnoszę wzrok po tym, co powiedziała, powala mnie jej uśmiech i wzruszenie w oczach. Dobrotliwość, jaka z niej bije, jest zachwycająca. Robi mi się gorąco.

O jeju!

– To tak odnośnie ciemności, o której pani wcześniej mówiła – wyjaśnia, po czym zmienia trochę temat. – A czy rozmawialiście z chłopakiem o tamtej sytuacji wtedy, później? Jak się zakończyła ta sprawa?

– Tak. Zapytał mnie wtedy, czy chcę mu coś powiedzieć. A ja potwierdziłam i zapytałam go, czy wie, do jakiej krainy trafiają samobójcy. Nie tego się spodziewał na pewno. – Robię krótką pauzę, by zakończyć jak najmniej dramatycznie. – Właściwie to pokręcił wtedy tylko głową, wziął swój telefon, założył buty, powiedział, że nie ma siły na związek ze mną i wyszedł. No i tyle. To by było na tyle – mówię dwuznacznie.

– Co się działo później? – drąży dalej.

Nie chcę za bardzo o tym mówić. To jedno z trudniejszych doświadczeń w moim życiu. Nie mam pojęcia, jak się za to zabrać. Mój strach zostaje zauważony.

– Trudno jest pani o tym mówić. Nie chcę oczywiście pani do niczego zmuszać, jednak uważam, że gdy zmierzy się pani z tymi wspomnieniami i pozwoli sobie na odczucia, które wtedy pani stłumiła, to może pani pomóc. Zobaczy pani, czym to jest.

– Nie wiem. Później po prostu podcięłam sobie żyły. To wszystko, co było później.

Zbyt dosadnie?

– Znalazł mnie w łazience. – Jak głupio o tym mówić. To takie dziwne.

– Kto panią znalazł?

– No mój chłopak. Były. Wrócił się po kilku godzinach po coś. Nie wiem, po co. Niewiele pamiętam z tego co było później. Po tej próbie trafiłam do szpitala na trzy miesiące. To było bardzo nieudane podejście.

ROZDZIAŁ 3

2013

Myślenie niezwykle odwraca uwagę od rzeczywistości

Nieprzerwanie wstaję rano z ogromną chęcią nieoddychania. Czy to już depresja, czy jeszcze kilkutygodniowa chandra? Bywają chwile, że wszystko, co jest wokół mnie, cieszy jak zabawka dziecko, ale to po chwili znika. Boję się myśleć, że coś jest fajne, że coś jest w porządku, bo to wszystko znika, nim skończę wypowiadać te słowa. Głowę mam obolałą, jelita wymęczone, oczy jakby nie moje. Nie za bardzo wiem, co się ze mną dzieje. Chciałam odejść z domu, od rodziców. Chciałam coś zmienić. Zrobiłam to wszystko. I co? Zmian chyba nie powinno się szukać na zewnątrz. To chyba czegoś w środku brakuje, gdzieś między żebrami, w połowie drogi od szyi do pępka. Brakuje tam odwagi do życia. I nic tu po kwiatkach i żółtym słoneczku. W półmroku powoli umieram.

Patrzę w dół z dziesiątego piętra i zastanawiam się jak długo będę spadać przy wadze prawie pięćdziesiąt jeden. Boję się tych myśli, boję się o nich mówić, boję się, że mogą być nie tylko myślami.

Tęsknię za domem. A zarazem nigdy nie chciałabym tam wrócić.

Czuję, że się zaraz uduszę samym staraniem, by się przyzwyczaić i współegzystować z innymi, z tym co mam teraz.

Chyba w życiu każdego przychodzi taki moment, kiedy pojawia się myśl, że to czas, by wyfrunąć z gniazdka. Zabiera się człowiek za to latami albo nie odchodzi w ogóle.

Podejmując ryzyko w pełni świadomie, podejmuje się decyzję, która ma zmienić całe życie. Nic prostszego. Szkoda, że to myślenie nie zawsze jest takie jak się sądzi, że jest.

Nie chcę już myśleć, a tylko to robię. Uczepiam się jednej myśli, gniotę ją, powtarzam, rozdzielam na milion popieprzonych sposobów. Nie żeby jakoś bardzo świadomie. To wszystko i tak na nic, bo wieczorem z tą myślą muszę iść spać, pogodzić się, ustąpić, jebnąć ją w kąt, postarać się zapomnieć. Myślenie jest do dupy. Wszystko trzeba zostawić za sobą, oczyścić umysł i nie wracać do mantry, która odbija się od ścianek obolałego mózgu. Myślenie rzeczywiście boli. Mam ogromną ochotę walić głową w mur, nie tylko głową, ale całym ciałem, wszystkim, co mogłoby zaboleć. Chcę sprawić sobie ból, byle ustała ta burza w głowie, to spustoszenie w żołądku i ta zamieć w sercu. Bardzo źle się czuję, a nie chcę się tak czuć. To wszystko jest nie tak. Wystarczyło trochę procentów u niego… i już wiadomo, że nadal mam z tym jakiś problem.

Tak łatwo jest oddalić się od siebie. Dlaczego tak się dzieje, że dwoje bliskich sobie ludzi przestaje się do siebie odzywać, przestaje patrzeć na siebie, a zaczyna robić na złość jedno drugiemu albo udawać, że ta druga osoba w ogóle nie istnieje? Takie zachowanie jest zaraźliwe, na zasadzie: jak Kuba Bogu, tak i Bóg Kubie. Czy miłość ma tu rację bytu? Czy gorszy dzień, powodujący serię nieprzyjemnych zachowań, słów i srogich spojrzeń, nie sprawi, że kolejny będzie podobny? I tak kolejny i kolejny? Coś, co miało być trwałe i piękne, okazuje się być kruche i ulotne.

Jaka miłość uwalnia, a która staje się niewolą? Nie mówię o jakimś toksycznym związku, ale o normalnie rozwijającej się relacji. Co, gdy jedna z osób przestaje być elastyczna, a kompromis oznacza „postawmy na moim”? Dialogi są do dupy. Jak dupę o kant rozbić.

Kurwa.

No okej, czasem tak to już bywa w rozmowach damsko-męskich, gdy rozwodzisz się nad jakimś tematem, a on zasypia głębokim snem w twoje pół słowa. I nie ma to tamto, temat się skończył. Nie poczuje, chrapiąc w najlepsze, po jakichś ośmiu, może dwunastu sekundach, że zdjęłaś rękę z jego boku w imię focha. A chwilę wcześniej, wtulając się w jego plecy, czułaś, że jesteś totalnie przez kogoś rozumiana.

Pod koniec dnia wszystko wydaje się boleśniejsze i w ogóle wszystko bardziej. Nawet jego głupie pytanie: „chcesz stracić w moich oczach przez drapanie krostek czy obgryzanie paznokci?”. Tak, kochanie, tylko o to w tym wszystkim chodzi. Naprawdę.

Twoje zdrowie po raz pierwszy.

Jeb!

– Co ty robisz?

Mój chłopak się wkurwił.

– Czy to nie oczywiste?

Pokłóciliśmy się po raz kolejny. Prawdę mówiąc nigdy nie wiem, co nas poróżnia. Chyba punkt widzenia. Strzelamy w swoje wrażliwe tarcze lotkami nasączonymi nerwem, nieporozumieniem i skrajną głuchotą chyba.

– Przecież mówiłem, że to zrobię. Dlaczego, do kurwy nędzy, jesteś taka uparta?! I co teraz próbujesz mi pokazać?

– Nic ci nie próbuję pokazać.

– O, już masz tę minę i nie wiem o chuj ci chodzi!

Minę? Mam minę. No tak, mam minę, która nazywa się foch. Pewnie o to mu chodzi.

– Postanowiłam więcej się nie prosić i zrobić to sama po prostu. – Dodatkowo dotknięta tym „o chuj ci chodzi?”, odpowiadam najchłodniej, jak mnie na to stać, jednocześnie grzebiąc przy zawiasach kuchennej szafki.

Od kilku miesięcy prosiłam o pochylenie się nad tematem, ale w końcu postanowiłam być samowystarczalna. Natychmiast czuję coś niemiłego wyżej żołądka. Zaraz się zrzygam.

– Jak sobie chcesz! – krzyczy, po czym obraca się na pięcie i wychodzi do pokoju.

– Dziękuję za chęci do pomocy! – rzucam jeszcze na dobitkę.

– Ja naprawdę kurwa nie rozumiem, o co ci chodzi!

Jeb!

Oho!

Oby go ręka bolała, myślę sobie. Czuję, jak skoczyło mi ciśnienie, narastający gniew zalewa gotujący się mózg.

Mój chłopak, który każe sobie mówić Hugo, wraca do malutkiej kuchni, brzydko-niebieskiej, starej i niewyremontowanej. Wynajęliśmy to mieszkanko za nieduże pieniądze, by wspólnie uwijać sobie gniazdko na wygwizdowie miasta. Nie lubię tej kawalerki. Czuję się tu jak intruz. Intruz na wygnaniu, z zepsutymi szafkami, rozjebaną głową i wkurzonym chłopakiem, który właśnie cisnął zdaniem, że czegoś ma dość.

Zaraz, zaraz.

– Powtórz to, proszę.

– Sorry, ale nie chce mi się już z tobą gadać.

I wychodzi znów do pokoju. Idę za nim.

– Powtórz to. Najlepiej rzucić coś pod nosem i wyjść.

– Nie chce mi się gadać, nie słyszysz? Czegoś nie rozumiesz w tym zdaniu?

– Tak. Ciebie nie rozumiem – warczę po chwili, wściekła jak osa.

– Wzajemnie, kurwa! – krzyczy. – Z tobą się nie da normalnie gadać! Jesteś jak te wszystkie baby, które chcą, żeby się domyślać, a potem jeszcze strzelasz focha, bo nie zostałaś zrozumiana.

– A ty zawsze doskonale wiesz co myślę, tylko dlatego, że jestem babą!

– Tak, już cię zaszufladkowałem.

– No i taki właśnie jesteś! – Jestem mistrzowską kopią mojego ojca. „Weź, idź stąd człowieku” sobie myślę, „co ty tu w ogóle robisz!”.

– No bo ty taka właśnie jesteś!

– Nie ma akcji, nie ma reakcji – odpowiadam już ciszej.

– Wszystkie akcje ty zaczynasz. Ogarnij się, bo związek nam się sypie – burczy oschle.

– Czyli to moja wina?

– Ja tego nie powiedziałem.

– Nie użyłeś tych słów, jasne, ale to, co powiedziałeś, można w ten sposób zinterpretować.

– No właśnie! Ty zawsze interpretujesz wszystko po swojemu!

– Ja zawsze. Ty nigdy. Każdy interpretuje! Pokaż mi człowieka, który nie interpretuje tego co słyszy i widzi.

Bez sensu ta rozmowa, czuję, jak się wycofuję w swojej głowie. Czuję, że już po wszystkim i już nie ma odwrotu. Już nigdy nie będzie tak jak wcześniej.

– Jaka ty jesteś dziwna.

– Tylko przy tobie – mówię kąśliwie. Pewnie ma rację, jak zawsze. Ja też generalizuję, nie jestem inna.

Wzdycha głęboko zrezygnowany i wkurzony.

– Nie chce mi się już. Naprawdę. – I znów wychodzi. Tym razem z mieszkania.

Mi też się nie chce.

Wiesz, czemu ludzie się kłócą? Bo chcą mieć rację. Zawsze. Gdy są atakowani podkurwionym „nie”, oddają równie podkurwionym „nie”. Nikt nie lubi być pokonany. Nikt nie lubi, gdy mu się udowadnia, że się myli. No nikt.

Między słowami słowa wyplatam na podłodze z gumoleum. I zastanawiam się, co jakby tak otworzyć usta i wydać czysty dźwięk w gęstej ciszy? Można by potem prawdziwe słowa sensem smarować. Jemu na kolację na przykład. Jakby mówić o uczuciu, dajmy na to ciepłym i wytęsknionym, można by na przykład kamień z serca zrzucić. Może lżej by było oddychać. Jakby tak powiedzieć, co boli, słowem chłodnym i mądrym, można by zapewne ból ujarzmić szczerością. I może nic z tych rzeczy tutaj nie miało miejsca? A tak, żyjąc w strachu, jakim to słowem można cierpienie ująć? A gdyby tak ciszę słowem zagłuszyć, pustkę uczuciem wypełnić, bezsilność odwagą zwyciężyć? Czy wtedy cisza słowa zagłuszy, pustka uczucie wypełni i bezsilność odwagę zwycięży? Czy wtedy coś się polepszy? Czy tylko życie do góry nogami wywróci?

Wszystko to takie nic. Wszystko to takie „między słowami”. Ciekawe jak to z dnia na dzień może być coraz gorzej i człowiek nadal jest. Jakby się umacniał. A może to zwiększa się tolerancja na ból? Niesamowite, jak można się od niego uzależnić. Jak bardzo można go chcieć, gdy go nie ma, i jak bardzo nie chcieć, gdy rozlewa się swobodnie po każdej komórce ciała.

Potrzebuję stąd iść, nie mogę na niego patrzeć, nie mogę tu być. Tak mnie wszystko boli. Nie chcę czuć. Chcę umrzeć, Gdzie te pieprzone słuchawki?!

Przewijam w głowie obraz jak film niskobudżetowy. Jakaś fantazja, ciche pragnienie, zmieniam scenariusz swojego życia, aby nie istnieć w „tu i teraz”. Zamykam się w klatce swoich urojeń.

*

Biegnę ile w nogach, nie mogę oddychać, jakieś dziwaczne dźwięki wydobywają się nieproszone z gardła. Jęk i szloch, A do tego jeszcze jakaś maź z nosa i oczu. Obrzydliwa jestem. Nic dziwnego, że mnie nie chce, Ty też go nie chcesz. Mam tego dość. Mam tego dość. Na co się ludzie, kurwa, gapicie. Masakra, nie wytrzymam. Biegnij na most. Jedzie auto, skręć teraz. Skacz! Nie! Przestań mnie wkurwiać! Przestań świrować, po prostu biegnij. Może zadzwoń do kogoś? Do kogo? Wszyscy mają mnie w dupie. Wszyscy mają cię w dupie. Jestem sama. Bezużyteczna. Nie powinnam się nigdy urodzić. No nie, nie powinnaś. Zamknij się. Zamknij się! ZAMKNIJ SIĘ, DEBILKO!

*

Gorąca woda leje się po karku, piersiach, brzuchu i nogach, zostawia na skórze czerwone plamy. Ze zdwojoną siłą uderzają we mnie wyrzuty sumienia, przychodzi zrozumienie. Jestem popieprzona, nic nie warta. Chcę przestać czuć, chcę zniknąć. Natychmiast. Sięgam do kosmetyczki po maszynkę. Otwieram ją ostrymi nożyczkami do paznokci, wyjmuję z niej małe ostrze i nacinam nim cienką skórę, przez którą całkiem wyraźnie widać niebieską żyłę. Otwieram ją, potem kolejną na drugim nadgarstku i siadam w brodziku. Woda już nie jest taka gorąca. Ogłuszona adrenaliną i dziwnym uczuciem za uszami, jestem spokojna. W końcu.

ROZDZIAŁ 4

2013

Pokój, gdzie zawsze okno było otwarte

Jest przedwiośnie. Siedzę w małym pomieszczeniu z poczuciem bezsilności i odrzucenia. Takiego dla mojego dobra. Wypaliłam właśnie pierwszą paczkę papierosów. Siedzę sama na parapecie, przy otwartym oknie. To jedyne okno, w którym jest klamka. Patrzę, co jest niżej i co jest dalej. Dalej jest droga, niżej leży sznurek. Siedzę tak sobie i płaczę. Bez obaw. W oknie. W oknie z kratami. Taka sobie wariatka.

Ktoś wchodzi.

Oczy ma smutne – tu wszystkie oczy są smutne, niektóre nawet szalone. To Anna. Anna ma depresję i próbowała się powiesić, uratowała ją córka. Teraz Anna jest tutaj. A dokładniej jest ze mną w palarni i gada o Krysi, która kradnie wszystkim słodycze. Słucham jej w ciszy, zgadzam się w duchu z propozycjami, co zrobić z Kryśką-złodziejką, ale nic nie mówię.

To kobiecy oddział.

Zaraz po rozmowie z lekarzem i przyjęciu do szpitala musiałam przejść kontrolę. Musiałam się rozebrać do naga i wystawić na oceniająco-karcące spojrzenia. Kiedy patrzyłam w oczy, które oglądały moje blizny i szukały w tyłku żyletki – tej na wszelki wypadek – zobaczyłam w nich obojętność. Nawet chyba nudę. Żyletki oczywiście nie znalazły. Gdyby mocno chciały coś dostrzec, zobaczyłyby coś, ale nie to, czego szukały.

To trudny oddział, gdzie toaleta jest jedna, a trzy muszle stoją obok siebie na otwartej przestrzeni. Nie korzystam z nich prawie wcale. Czasem tylko, w nocy.

Ściany są obskurne, kurewsko niebieskie. Na podłogach leży stary gumolit, a w powietrzu czuć zapach duchoty, bandaża, mleka i smutku. Smutek śmierdzi najintensywniej.

Sypiam w pokoju z brzoskwiniowymi ścianami. Tutaj również są kraty w oknach, które nie mają klamek. W pokoju są też dwie smutne. Jedna chyba nie wie, czemu jest smutna. Druga jest bardzo miła, chora i stara. Fizycznie chora. Może jako jedyna. Jej córka uczy geografii i lubi gerbery. Smutna chora nie wiem, czy lubi gerbery. Nie będę pytać.

Jest tutaj też jadalnia, w której ciągle jest obecna Danka, kobieta koło sześćdziesiątki, stojąca tuż pod telewizorem wiszącym na południowej, NIEBIESKIEJ ścianie. Po posiłkach z jadalni wynosimy wszystko do kuchni, gdzie osoby, które mają dyżur, zmywają naczynia. Ja swój miałam wczoraj i już wiem, że nienawidzę tego robić. Brzydzi mnie cudza ślina i resztki jedzenia na obcym talerzu. Ale tutaj się to w ogóle nie liczy.

Jestem każdą komórką mojego ciała, czasem tylko staram się zapomnieć dlaczego. Wszystko tutaj wydaje się być dziwne, nierealne i niepasujące. Anna z podłużną blizną na szyi. Krysia, która kradnie. Leosia sypiąca kurwami jak z rękawa. Marta z depresją. Kamila ze schizofrenią. Danka, która lubi rozmawiać ze ścianą i z telewizorem. Patrycja, która chce wszystkich bić. I ja. Ja też tutaj nie pasuję. Tylko nikt tego nie widzi. Nie wiem, co tu właściwie robię. Miałam, kurwa, nie żyć. Tymczasem przestałam czuć, że chcę nie żyć. Właściwie to przestałam czuć cokolwiek. Żadna magia tu nie istnieje. Wszystko tylko trwa. Powoli, bez pośpiechu. Zewsząd wyziera pustka, bezwyraz. Ze mnie zwłaszcza i z tych brzydkich ścian. Smutne to.

W któreś popołudnie zadzwoniła do mnie mama. Nie wiem, skąd się dowiedziała, że tutaj jestem, ale wiedziała. Nie zapytałam skąd.

– Jak się tam trzymasz?

Pytanie do mnie.

– Dobrze.

– Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.

Co, kurwa?

– Słyszysz?

Usłyszałam chlipanie do słuchawki.

– Zuzia. Kocham cię.

Jeeezu.

Pierwszy raz usłyszałam te słowa. Zawstydziłam się samej siebie. Jak dziwny był ich sens. Jak dziwna moja reakcja na dźwięk głosu, który je wypowiadał. Zawstydziłam się. W oczach mi zawrzało. W gardle coś się zapaliło. Bałam się otworzyć usta.

– Jesteś tam? – zapytała.

Załkałam do słuchawki.

– Wszystko będzie dobrze – powtórzyła, ale sama nie wierzyła w to, co mówi.

Chyba myślałam inaczej o swoim życiu. Nie tędy droga miała wieść. Ale wiodła.

W inne popołudnie zadzwoniła pani Anielka, gdy napisałam jej krótkiego SMS-a, gdzie jestem.

– Dzień dobry, Zuzia – powiedziała twardym, lecz pełnym czułości głosem.

– Dzień dobry – ucieszyłam się do słuchawki – w końcu coś miłego.

– Jak ci tam jest? – zapytała z niepokojem.

Takie rzeczy zawsze jakoś łatwo wyczuć u pokrewnej duszy, nawet jeśli przez wiele miesięcy się jej nie słyszy.

– Nie wiem, jest mi po prostu jakoś. Nie mam zbyt wiele energii. Nie wiem, o co mi chodzi. Niczego mi się nie chce, niczego nie chcę, tak w ogóle niczego. Nie mam zbytnio siły na życie. – Nie chciałam, by dało się usłyszeć w tym jakiś dramat, ale chyba mi nie wyszło.

– Siłę, kochana, musisz znaleźć w sobie – powiedziała cicho, trochę zmartwiona. Nie lubię jej martwić. – Inni mogą cię wspierać – ciągnęła – mogą cię trzymać za rękę, gładzić po główce, powtarzać słowa otuchy, ale jeśli ty sama nie zbudujesz w sobie strongwomenki, nikt za ciebie tego nie zrobi.

– Strongwomenka, dobrze to brzmi. – zaśmiałam się do słuchawki.

– Tak, lubię to słowo, jest takie… silne. – zaśmiała się i ona, a potem powiedziała poważniej: – Wiesz, czasem niektórym pomaga odwrotność, gdy rzuca im się kłody pod nogi, szydzi i naśmiewa, że nie są w stanie czegoś zrobić. Ja na przykład tak kiedyś miałam, może jeszcze czasem mam. Poza tym moim życiowym mottem jest od lat Mickiewiczowskie „mierz siłę na zamiary, nie zamiar podług sił”. Ma to swoje minusy oczywiście, bo czasem się pada na twarz, ale najważniejsze, że dopiero po przejściu linii mety. Nie wiem, co ci powiedzieć, ale coś bym chciała. Wiesz, że nie ma jednej jedynej recepty na wszystko. Muszą być też ludzie, którzy nie chcą niczego, żyją z dnia na dzień, od jednego kubka kawy do drugiego, od jednego papierosa do całej paczki.

– Czyli chce pani powiedzieć, że to w porządku tak się czuć? – zapytałam z nadzieją.

– A dobrze ci z tym?

– No nie.

– No właśnie.

– Ale to trochę mój wybór.

– Oczywiście, kochana, i trzeba akceptować wybory innych i ich odmienności, różnorodność. Trzeba dawać ludziom wolność. Jednak to musi mieć jakieś granice. Nikt nie będzie spokojnie patrzył, jak jego dziecko, ukochany, ukochana, rodzic czy przyjaciel niszczy siebie, cierpi i zmierza ku zagładzie – oznajmiła dobitnie, mocnym głosem. To w niej uwielbiam, jest zawsze taka silna i pewna tego co mówi. – Jesteś otoczona ludźmi, którym na tobie zależy, którzy pragną twojego dobra, którzy chcą ci pomóc, choć może nie zawsze wiedzą, jak to zrobić.

– Czasem mam wrażenie, że jestem sama. Tak zupełnie.

– To nieprawda. Spróbuj znaleźć w sobie tę siłę, która pozwoli ci wykorzystać energię innych i poczuć się dobrze. Weź moją energię. Uwierz w moje słowa.

Chciałabym, naprawdę.

– Spróbuję. Ja pani wierzę, tylko nie wiem, czy to zmieni cokolwiek od razu. Czuję, jakbym nie umiała się cieszyć.

– Wiesz, pewnie nie wszyscy muszą być szczęśliwi i uchachani cały czas, ale na pewno dobrze wiesz, że kiedy robi się krzywdę samej sobie to, jest to sygnał, że coś trzeba zmienić. – Martwi się, wiem to.

– Wiem. Proszę się o mnie nie martwić, jakoś się ogarnę – rzuciłam tekstem roku na zwalczanie depresji.

– Martwię się o ciebie, Zuzia. Przestań ściemniać tylko dlatego, żeby mnie uspokoić. Zawsze się będę martwić – zawołała do słuchawki – bo już taka martwiąca się jestem. A gdybym kiedyś mogła się przestać martwić o ciebie, to będę bardzo szczęśliwa i … zacznę się martwić o kogoś innego. Tak więc nie czuj się zobowiązana – zażartowała – możesz być szczęśliwa!

– Ha, ha, ha – zaśmiałam się – dzięki!

– Żartuję sobie trochę. Chcę ci tylko powiedzieć, że zawsze jestem z tobą myślami, choć nie zawsze mam czas napisać i nie zawsze wiem, jak ci pomóc. Najczęściej nie wiem. Nawet powiem ci, że nie byłam pewna, czy zadzwonić, bo bałam się, że nie będę umiała ci pomóc.

– Pani samą obecnością w moim życiu mi pomaga.

W słuchawce zrobiło się cicho.

– Dziękuję, że zawsze jest pani przy mnie – dodałam.

– No pewnie, że jestem.

Chyba się wzruszyła.

– Muszę już kończyć, robi się kolejka do telefonu.

– Dobrze… No to trzymaj się tam. I walcz. Ja jestem z tobą myślami.

– Dziękuję. Proszę dbać o siebie. Pa.

Wszyscy potrzebujemy, żeby ktoś przy nas był. Ona też.

Po dwudziestu trzech dniach przeniesiono mnie na oddział młodzieżowy. Nie wiem czemu, przecież bliżej mi do dorosłych niż do młodzieży. Znów mnie rozbierano, oglądano sznyty na ciele, szukano w tyłku żyletki, tej na wszelki wypadek. Tam jej nie było.

Nagle zaczęłam tęsknić za oknem, które zawsze było otwarte. Tutaj żadne nie jest otwarte. I palić nie można. Nie, jeśli się nie zasłuży. A ja nie mam ochoty się starać, by zasłużyć na cokolwiek. Panuje tutaj inny klimat. Codziennie do mojego łóżka przychodzą pacjentki – weteranki szpitalnych pokoi bez drzwi – mówić mi, bym wstała, bo wtedy wcześniej dostanę rzeczy. Może i słusznie. Mam na sobie wielki, bawełniany worek, śmierdzi krochmalem i masłem. Nie jestem w stanie wstać, coś się tutaj pogorszyło.

Dopiero po czternastu dniach pobytu wstałam z łóżka. Zwiększyli mi dawkę leku, odłączyli od kroplówki. Wyciągnęli do lekarza.

Zaczęłam się budzić, wychodzić ze swojej głowy.

Szesnastego dnia dostałam własne rzeczy.

To zupełnie inne miejsce. Inni ludzie. Mieszany oddział chłopców i dziewcząt, w różnym wieku, z różnymi zaburzeniami i chorobami. Aby czuć się jak człowiek, trzeba robić to, co chcą pielęgniarki, terapeuci i lekarze. Więc jem jak reszta, sprzątam jak reszta, śpię jak reszta, ćwiczę rano jak reszta, uczestniczę we wszystkim, co pozwala czuć się jak reszta.

Któregoś dnia zasłużyłam na papierosy. Dokładnie na cztery papierosy dziennie. A jeszcze innego dnia zasłużyłam na wyjścia z grupą, na ubrania i na książki. Przestałam liczyć dni pobytu.

Codziennie uczestniczę w przedstawieniu, wyczekuję na rozmowy z psychiatrą i z psychologiem. Chodzę na terapie grupowe i indywidualne, na zajęcia relaksacyjne i psychozabawy, chodzę na swoje dyżury w kuchni i do pracowni terapeuty zajęciowego. Nigdy jeszcze czas nie płynął mi tak powoli jak tutaj.

Jestem coraz lepsza w byciu pacjentką. Rola, którą gram, nie jest trudna, nie kiedy tyle już osiągnęłam. Terapie, spotkania, zajęcia. Ćwiczenia. Jedzenie. Proste. I uśmiech. Tu nie można płakać. Za płacz ląduje się w miejscu, gdzie było się na początku.

*

Droga jest wąska, ciemna i kręta, a ja jestem ślepa. Nie umiem tutaj myśleć. Zaszczepili we mnie spokój. Zapomniałam, że kocham i że jestem sama. Uciszyli mi serce. Zablokowali umysł. Zmusili do zwykłych czynności, nie zmuszając tak naprawdę do niczego. To podstępne. Ale działa.

Jeść, uśmiechać się, umyć się, uśmiechać się, jeść, uśmiechać się, sprzątać, uśmiechać się. Jestem obojętna w środku, tak totalnie. A oni albo są głupi, że wierzą w ten krzywy uśmiech, albo mają to gdzieś.

Z cudowną pigułką szczęścia wypisali mnie „do domu” po dziewięćdziesięciu dwóch dniach.

Wyleczona? A jak myślisz?

Da się człowieka wyleczyć z samotności?

ROZDZIAŁ 5

2018

W trampkach po dżungli

Rozpoczęłyśmy się.

Przemierzamy z prądem i pod prąd dzikie ulice, szukając prześcieradła z gumką i kosza na pranie. Nie udaje się znaleźć ani jednego, ani drugiego.

Muzyka filmowa przy fontannie akompaniuje nam do życia. Przechodnie mijają nas obojętnie, czasem nawet zaszczycamy się wzajemnie spojrzeniem. Żyjemy głośno i razem. Tramwaj huczy na torach, samochody z piskiem ruszają spod świateł, rower cicho szosuje, ludzie mówią, ludzie milczą, ludzie śmieją się, psy szczekają, liście szumią, woda pluska w rytm muzyki. Niczym w kinie, wszystko współgra, trąbki, fortepian, huk, pisk, plusk, szum, słowa… Każdy gra swoją rolę. Jest w tym taki idealny.

Uśmiechamy się do siebie. Ja i Basia. Też jesteśmy takie idealne dzisiaj. Patrzę na nią i czuję, że chcę przy niej trwać do końca. Choć nie do końca w tej dżungli.

Dżungla – cała masa przemysłu, możliwości, hajsu, ludzi, samochodów, pracy i świateł. Ot, miasto po prostu.

– Jakie mam szanse na kupienie dobrych i tanich butów na rozmowę kwalifikacyjną? – pytam, niezbyt poważnie traktując tę sprawę.

– Bardzo duże.

– A przed piętnastą?

– Bardzo niewielkie – odpowiada Basia, zerkając na mnie znad okularów z czerwonymi oprawkami. Wygląda w nich uroczo. – Przecież mówiłam, że możesz wziąć moje.

– No wiem, najpierw spróbuję kupić własne, nie musiałabym wciąż pożyczać twoich.

– Mi to nie przeszkadza. Będę mogła szybciej wymienić je na inne.

– Basia, proszę cię. Chciałabym własne buty do spódniczki. Chodźmy tam. Dobrze? – spoglądam na moją dziewczynę z lekkim niepokojem, wskazując na jakiś sklep z żółtym szyldem, z napisem „OBUWIE”. Zapowiada się tanio.

Wchodzimy do środka i już na wejściu zwala nas z nóg zapach taniego plastiku i gumy, nie zrażam się. Jeszcze nie mam pracy, za to mam czynsz do zapłaty i kurczące się oszczędności. Jak kupię sobie tańsze buty, nic się nie stanie.

– Oho! Czuję, że tutaj coś znajdę! – wołam zadowolona.

Odwracam się do ciszy za moimi plecami, która mimo wszystko krzyczy głośno jakimś sprzeciwem.

Ignoruję to.

– Popatrz na te. – Z niesłabnącym entuzjazmem ściągam białe trampki i wkładam czarne czółenka na niedużym obcasie w rozmiarze 39. – Co myślisz?

Dobra, widzę uniesione brwi, decyzję zatem muszę podjąć sama. Zastanawiam się chwilę… Cena jest niezła, w miarę wygodne, trochę się głupio błyszczą, ale to nic. Będą pasować. No i jest dopiero czternasta, pierwszy sklep i proszę bardzo! Biorę je.

– Poproszę te buty – mówię do sprzedawczyni, a za plecami słyszę cichy syk.

– Basiu, dziwne dźwięki dzisiaj z ciebie wybrzmiewają… – rzucam z lekką ironią i zawieszam głos, wychodząc ze sklepu.

– Och, daj spokój. Gdzie teraz?

– Do mieszkania, dzisiaj ja zrobię obiad.