Bagna, mokradła, torfowiska. Opowieści o znikaniu - Annie Proulx - ebook

Bagna, mokradła, torfowiska. Opowieści o znikaniu ebook

Annie Proulx

0,0
49,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Autorka słynnego, zekranizowanego opowiadania Tajemnica Brokeback Mountain oraz nagrodzonych Pulitzerem Kronik portowych, Annie Proulx nieraz dała się także poznać jako miłośniczka dzikiej przyrody. Tym razem zabiera nas na zachwycający, niebezpieczny, a zarazem melancholijny spacer po mokradłach, odkrywając pilnie strzeżone przez nie tajemnice.

A wśród nich:

Człowiek z Tollund, a także rudowłosa Dziewczyna z Yde oraz Dziecko z Windeby. To tylko trzy przykłady doskonale zachowanych ciał znalezionych na bagnach. Skąd się wzięły? Jak umarły? Czy były to ofiary poświęcone bogom, straceni skazańcy, a może po prostu pechowi wędrowcy? Torfowiska kryją w sobie wiele pamiątek po naszej przeszłości, które rozpalają tlącą się w każdym człowieku potrzebę snucia opowieści.

Pożary zombie, czyli ogniska, które choć pozornie zgaszone, tlą się niezauważalnie pod ziemią przez całą zimę, by z cieplejszą wiosną wybuchnąć na nowo. Podróżująca po Syberii misjonarka i pielęgniarka Kate Marsden wspomina, jak ziemia zaczynała dudnić, jakby kopyta koni ciągnących sanie uderzały w bęben. Potem nagle pękała, a koń spadał prosto w szalejący pod powierzchnią torfowiska ogień.

Wiwianit, ukrywający się w bryłach torfu uwodniony fosforan żelaza, który błękitnieje w kontakcie z powietrzem. Jan Vermeer użył go do namalowania tła dywanu w obrazie U stręczycielki. Kolor, z początku intensywnie błękitny, z biegiem lat wyblakł do przygaszonej szarozieleni.

Książka Annie Proulx jest nasączona ogromną wiedzą o bagnach, mokradłach i torfowiskach, niczym zdrowy mech tor­fowiec wodą. Annie nie tylko odwiedziła liczne miejsca, gdzie bagna wciąż jeszcze są ważną częścią życia, ale też przeczyta­ła tysiące stron poświęconych im książek i publikacji naukowych. Jej książka z kolei, świetnie zresztą napisana, zawiera uniwer­salną wiedzę o tym, jak te niezwykłe eko­systemy powstawały i jak je niszczono.

ADAM WAJRAK

W ciągu kilku dni spędzonych w Białowieży spotkałam i słuchałam wielu ludzi z tego re­gionu, zwłaszcza mojego przewodnika, Ada­ma Wajraka. Ludzie ci wybrali życie tak blisko lasu, jak to tylko możliwe bez wpełzania pod dywan liści, gdy słońce chowa się za hory­zontem. Wciąż słyszałam o głębokich, osobi­stych więziach, jakie łączą te osoby z puszczą, co utwierdzało mnie w przekonaniu, że ist­nieje w nas coś wrodzonego i bardzo starego – ciche wspomnienie wplecione w krew i kości, które psychicznie wiąże nas z lasem.

ANNIE PROULX

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 263

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Co­py­ri­ght © 2026 by Co­per­ni­cus Cen­ter Press

Co­py­ri­ght © 2022 by An­nie Pro­ulxAll ri­ghts re­se­rved.

Co­py­ri­ght for the in­tro­duc­tion to the Po­lish edi­tion © 2026 by An­nie Pro­ulx

Co­py­ri­ght for the in­tro­duc­tion to the Po­lish edi­tion © 2026 by Adam Waj­rak

Fragment

Ty­tuł ory­gi­nałuFen, Bog and Swamp. A Short Hi­story of Pe­atland De­struc­tion and its Role in the Cli­mate Cri­sis

Re­dak­cja ję­zy­kowaŁu­kasz Pod­górni

Ko­rekta ję­zy­kowaAnna Ku­rek

Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wychMo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska / mo­ni­ka­imar­cin.com

SkładMo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska / mo­ni­ka­imar­cin.com

Opieka re­dak­cyjnaSo­nia Kmie­cik

Wy­da­nie I

Kra­ków 2026

ISBN 978-83-7886-869-9

Wy­dawca: Co­per­ni­cus Cen­ter Press Sp. z o.o.

pl. Szcze­pań­ski 8, 31-011 Kra­ków

tel. (+48) 12 448 14 12, 500 839 467

e-mail: re­dak­[email protected]

www.ccpress.pl

Kon­wer­sja do ePub 3: Mar­cin Sło­ciń­ski

Dedykuję tę niewielką książkę mieszkańcom Ekwadoru, którzy sprawili, że ich kraj jako pierwszy na świecie uwzględnił w swojej konstytucji prawa naturalnych ekosystemów. Niedawny wyrok przeciwko firmom wydobywczym, mający na celu ochronę andyjskiego lasu mglistego Los Cedros, to wydarzenie o ogromnym znaczeniu dla całego świata.

Spa­cer po Pusz­czy z An­nie Pro­ulx

Szli­śmy z An­nie Pro­ulx przez czerw­cową Pusz­czę. Su­chą jak pieprz, su­chą jak to nie Pusz­cza. Mchy po­ra­sta­jące pnie sto­ją­cych i prze­wró­co­nych drzew, za­zwy­czaj zie­lone i so­czy­ste, miały kru­che i po­żół­kłe koń­cówki. Spra­wiały wra­że­nie mar­twych, jakby stra­ciły na­dzieję na to, że do­cze­kają się wody i wil­goci. Pusz­czań­ska ściółka, zwy­kle tłu­miąca od­głos kro­ków swą wil­gotną mięk­ko­ścią, nie­przy­jem­nie chrzę­ściła pod na­szymi sto­pami. Nie było śladu po nie­zwy­kłych ślu­zow­cach i grzy­bach, które ma­sowo po­ja­wiają się o tej po­rze roku na kło­dach mar­twych drzew, gdy tylko na Pusz­czę spad­nie let­nia ulewa. Jed­nak nie pa­dało od dawna, choć wszy­scy – i mchy, i drzewa, i kry­jące się po róż­nych za­ka­mar­kach grzyby, i ślu­zowce, i wresz­cie my, lu­dzie – bar­dzo cze­ka­li­śmy na deszcz. Nie było wil­goci, która od za­wsze ko­ja­rzy mi się z Pusz­czą. Od pierw­szego spo­tka­nia z nią, czyli od po­czątku lat 90. ubie­głego wieku, mia­łem wbite do głowy, że do po­ru­sza­nia po Pusz­czy na­dają się tylko dwa ro­dzaje obu­wia: buty nar­ciar­skie przy­pięte do nart zimą, gdy Pusz­czę przy­krywa gruba war­stwa śniegu, i ka­lo­sze przez resztę roku. Pusz­cza, przy­naj­mniej do nie­dawna, była pod­mo­kłym, ba­gien­nym wręcz la­sem. Na­wet w grą­dach brnęło się przez błoto. A my ma­sze­ro­wa­li­śmy so­bie w bu­tach tre­kin­go­wych. Pusz­czań­ska wil­goć znik­nęła. I miała zni­kać co­raz czę­ściej, wła­ści­wie już za­wsze.

An­nie chciała zo­ba­czyć skalę znisz­czeń, ja­kie przy­nio­sły Pusz­czy ha­rve­stery, cięż­kie ma­szyny do wy­ci­na­nia drzew. Pusz­cza sły­nęła wtedy już nie tylko ze swo­jej przy­rod­ni­czej wy­jąt­ko­wo­ści, ale rów­nież z tego, jak bar­ba­rzyń­sko zo­stała po­trak­to­wana pod­czas wy­cinki w 2017 roku. Ślady tej zbrodni były jesz­cze bar­dzo wy­raźne. Ha­rve­stery wy­je­chały z Pusz­czy za­le­d­wie pół roku przed wi­zytą pi­sarki. Ki­kuty po wiel­kich drze­wach wciąż świe­ciły świe­żo­ścią, a głę­bo­kie ko­le­iny, które zo­sta­wiły po so­bie cięż­kie ma­szyny, nie po­ro­sły ro­śli­nami. Tej ma­sa­kry do­ko­nano, za­sła­nia­jąc się walką z kor­ni­kiem, który zda­niem le­śni­ków za­gra­żał świer­kom. Ale kor­nik i jego gra­da­cja to tylko re­ak­cja śro­do­wi­ska na zmianę. Na nic zdały się tłu­ma­cze­nia, że świerk, drzewo wy­jąt­kowo lu­biące wil­goć i śnieg, wy­miera, bo nie ma zim i bra­kuje wody – nie tylko z po­wodu gwał­tow­nie ocie­pla­ją­cego się kli­matu, ale rów­nież dla­tego, że Pusz­cza jest po­cięta ro­wami od­wad­nia­ją­cymi, a oko­liczne ba­gna, które jak wil­gotna gąbka ota­czały ten las, zo­stały osu­szone. Tak jak wła­ści­wie wszę­dzie in­dziej, to, czego do­ko­nała ka­ta­stro­falna zmiana kli­ma­tyczna, wy­wo­łana przez czło­wieka ła­du­ją­cego do at­mos­fery ko­lejne me­ga­tony CO2, zo­stało spo­tę­go­wane przez ko­lejne ludz­kie dzia­ła­nia, dre­no­wa­nie ba­gien i pod­mo­kłych la­sów. Nie dość, że nie było śniegu, że woda bar­dziej pa­ro­wała, to jesz­cze jej resztki spły­wały przez rowy me­lio­ra­cyjne i wy­pro­sto­wane rzeki. We znaki da­wał się brak ba­gien, które przez ty­siące lat były re­zer­wu­arem wody dla Pusz­czy. W tym nie­zwy­kłym le­sie wi­dzę to o każ­dej po­rze roku, każ­dej bez­śnież­nej zimy oraz w cza­sie co­raz such­szych i go­ręt­szych wio­sen, lat i je­sieni.

Zresztą nie tylko w Pusz­czy. Nasz kraj wy­sy­cha na wiór, wła­ści­wie już jest prze­raź­li­wie su­chy. Gleba za­mie­nia się w pył lub twardą sko­rupę. To dzieje się na na­szych oczach, choć jesz­cze cał­kiem nie­dawno, w nie­od­le­głych cza­sach hi­sto­rycz­nych, było ina­czej. Dziś mało kto na­zwie na­sza oj­czy­znę kra­jem ba­gien­nym, ale wy­star­czy zaj­rzeć do sto­sun­kowo mło­dych świa­dectw hi­sto­rycz­nych, aby prze­ko­nać się, że Pol­ska mo­kra­dłami stała. To prze­cież o Pol­sce Na­po­leon żar­to­bli­wie mó­wił, że od­krył w tym kraju nowy ży­wioł, a mia­no­wi­cie błoto. Tro­chę mniej skłonni do żar­tów byli jego ofi­ce­ro­wie, któ­rzy to­wa­rzy­szyli mu w kam­pa­nii z lat 1806–1807 to­czą­cej się w du­żej mie­rze na pol­skich rów­ni­nach. Jean Rapp pi­sał, że „kraj był gli­nia­sty i prze­cięty ba­gnami; drogi były straszne. Ka­wa­le­ria, pie­chota i ar­ty­le­ria to­nęły w głę­bo­kim bło­cie. Nikt nie mógł się z niego wy­do­stać, chyba że po­przez nie­wy­obra­żalne wy­siłki”. Fran­cu­ski mar­sza­łek Jean Lan­nes opi­sał jedno z pól bi­tew­nych gdzieś w cen­tral­nej Pol­sce jako „mo­rze błota”. Kiedy nie tak dawno temu pi­sa­łem dla Mu­zeum Na­ro­do­wego ko­men­ta­rze przy­rod­ni­cze do wy­stawy ob­ra­zów wy­bit­nego pol­skiego ma­la­rza Jó­zefa Cheł­moń­skiego, ży­ją­cego i two­rzą­cego w dru­giej po­ło­wie XIX i na po­czątku XX wieku, od razu po­my­śla­łem, że to twórca błot­ni­sto­ba­gienny. Jego ob­razy ocie­kają mła­kami, tor­fo­wi­skami, ba­gnami, oczkami wod­nymi i mo­cza­rami, albo po pro­stu bło­tem. Do tego ga­tunki pta­ków zwią­zane z wodą i ba­gnami, ta­kie jak żu­ra­wie, słonki, czajki albo kurka wodna, wy­raź­nie do­mi­nują w jego twór­czo­ści. Taką Pol­skę mu­siał wi­dzieć Jó­zef Cheł­moń­ski i rze­czy­wi­ście trudno, aby kraj, któ­rego rów­ninę ukształ­to­wał lo­do­wiec, wy­glą­dał ina­czej. Tam gdzie prze­szedł lo­do­wiec, a przez Pol­skę prze­szedł kilka razy, wy­stę­pują ide­alne wa­runki for­mo­wa­nia się tor­fo­wisk, ba­gien i mo­cza­rów, a także me­an­dru­ją­cych rzek z ba­gien­nymi do­li­nami. Ogromna część ob­szaru Pol­ski była nimi po­kryta przy­naj­mniej od 10 000 lat, czyli od ustą­pie­nia ostat­niego zlo­do­wa­ce­nia. Ta­kiej Pol­ski albo już nie ma, albo tu i ów­dzie zo­stały po niej tylko wspo­mnie­nia. Na­wet słynne Ba­gna Bie­brzań­skie, chro­nione w więk­szo­ści przez park na­ro­dowy, to eko­sys­tem prze­kształ­cony i mocno osu­szony. Z ko­lei uni­kalne i świet­nie za­cho­wane tor­fo­wi­ska Ro­spudy, pełne pta­ków i gi­ną­cych ga­tun­ków stor­czy­ków, przy­po­mnę, ura­to­wane przed sza­lo­nym po­my­słem po­pro­wa­dze­nia przez nie drogi szyb­kiego ru­chu dzięki nie­zwy­kłemu spo­łecz­nemu za­an­ga­żo­wa­niu, to ma­leń­stwo o po­wierzchni za­le­d­wie 600 hek­ta­rów.

Osu­sza­nie za­częło się na na­szych zie­miach już w XVI wieku, gdy na Żu­ławy przy­byli pierwsi osad­nicy ho­len­der­scy. Przy­brało na sile w XIX wieku i osią­gnęło ab­so­lutne apo­geum w cza­sach PRL-u. Ja­koś tak się składa, że w osu­sza­niu przo­dują to­ta­li­ta­ry­zmy, czy to ko­mu­ni­styczne jak w Pol­sce lub ZSRR, czy fa­szy­stow­skie jak we Wło­szech czy Hisz­pa­nii. Trzeba przy­znać, że wielką rolę w osu­sza­niu ode­grał też bi­blijny na­kaz czy­nie­nia so­bie ziemi pod­da­nej, który Eu­ro­pej­czycy i ich ży­jący na róż­nych kon­ty­nen­tach po­tom­ko­wie po­trak­to­wali bar­dzo do­słow­nie. A ba­gna i mo­kra­dła wzięto na ce­low­nik jako pierw­sze. Jako coś bez­u­ży­tecz­nego bu­dziły obrzy­dze­nie, choć nie­które lo­kalne spo­łecz­no­ści po­tra­fiły się na nich cał­kiem nie­źle urzą­dzić. Jed­nak to im wy­dzie­rano naj­lep­szą glebę pod uprawę. Nie bu­dziły sym­pa­tii, mimo że w na­szej czę­ści świata ucho­dziły za świetną kry­jówkę przed na­jeźdź­cami i agre­so­rami. Bar­dzo szybko się z nimi upo­ra­li­śmy. Wy­star­czyło kil­ka­set lat. We­dług ba­dań na­ukow­ców z Uni­wer­sy­tetu Stan­forda w ciągu ostat­nich trzech stu­leci osu­szono po­łowę eu­ro­pej­skich ba­gien. W Pol­sce, jak twier­dzi wy­bitny znawca tych eko­sys­te­mów prof. Wik­tor Ko­tow­ski, osu­szono na­wet 80–90% mo­kra­deł.

Dziś wi­dzimy już, jak wielką krzywdę zro­bi­li­śmy so­bie i na­tu­rze, nisz­cząc ba­gna. Wi­dzimy, jak wiele ga­tun­ków stra­ci­li­śmy, rów­nież w Pol­sce. Ni­gdy nie usły­szymy już gło­sów go­do­wych cie­trzewi, przy­po­mi­na­ją­cych bul­go­ta­nie go­tu­ją­cej się wody, bo nie ma pod­mo­kłych łąk, na któ­rych te ptaki mo­głyby żyć. Na­wet po­spo­lite czajki stają się rzad­ko­ścią. Zresztą nie cho­dzi tylko o piękno i za­chwyt nad pta­kami, stor­czy­kami czy mo­ty­lami. Bar­dzo po­trze­bu­jemy te­re­nów pod­mo­kłych, aby po­ra­dzić so­bie z wy­wo­łaną przez nas ka­ta­strofą kli­ma­tyczną. Mimo że tor­fo­wi­ska zaj­mują około 3% po­wierzchni ziemi, ma­ga­zy­nują dwa razy wię­cej wę­gla niż wszyst­kie lasy na na­szej pla­ne­cie. Wiemy już, że kiedy osu­szamy tor­fo­wi­sko, ten pro­ces zo­staje od­wró­cony, a tempo emi­sji staje się znacz­nie szyb­sze niż tempo po­chła­nia­nia. Każdy hek­tar zde­gra­do­wa­nego tor­fo­wi­ska uwal­nia od kilku do kil­ku­na­stu ton dwu­tlenku wę­gla. Do tego wiemy, że ba­gna są świet­nym ma­ga­zy­nem wody, który prze­cho­wuje ją w cza­sie su­szy i po­woli od­daje, a w cza­sie po­wo­dzi i na­wal­nych desz­czy wy­ła­puje, ła­go­dząc ich nisz­czy­ciel­ską siłę. Dziś, pa­trząc na wojnę w Ukra­inie, znów od­kry­wamy, a ra­czej przy­po­mi­namy so­bie, od­wieczną hi­sto­ryczną prawdę – że ba­gna mogą spo­wol­nić marsz agre­sora, zwłasz­cza tego uzbro­jo­nego w ciężki sprzęt pan­cerny. Chcemy, aby ba­gna i tor­fo­wi­ska wró­ciły.

Dla­tego wła­śnie po­win­ni­ście prze­czy­tać naj­now­szą książkę An­nie Pro­ulx, bo choć w ma­łym stop­niu do­ty­czy ona na­szej czę­ści świata, to na­są­czona jest, ni­czym zdrowy mech tor­fo­wiec wodą, ogromną wie­dzą o ba­gnach, mo­kra­dłach i tor­fo­wi­skach. An­nie nie tylko od­wie­dziła liczne miej­sca, gdzie ba­gna wciąż jesz­cze są ważną czę­ścią ży­cia, gdzie pró­buje się je od­two­rzyć, ale też, co wi­dać po bo­ga­tej bi­blio­gra­fii, prze­czy­tała ty­siące stron po­świę­co­nych im ksią­żek i pu­bli­ka­cji na­uko­wych. Jej książka z ko­lei, świet­nie zresztą na­pi­sana, za­wiera uni­wer­salną wie­dzę o tym, jak te nie­zwy­kłe eko­sys­temy po­wsta­wały i jak je nisz­czono. Wni­kliwa pi­sarka i ob­ser­wa­torka ży­cia daje nam także pro­ste prawdy. Jak choćby tę, która mocno utkwiła mi w pa­mięci i mo­głaby być mot­tem tej książki, bo jest praw­dzi­wym i do­sad­nym ostrze­że­niem: „Cho­ciaż lu­dzie są bie­gli w kon­stru­owa­niu i nisz­cze­niu, to po­zo­stają ża­ło­śnie nie­po­radni w dzie­dzi­nie re­stau­ro­wa­nia świata na­tury. To po pro­stu nie jest na­sza spe­cjal­ność”.

Adam Waj­rak, wrze­sień 2025 r.

Dla­czego wła­śnie tor­fo­wi­ska, ba­gna i mo­kra­dła?

Za­czę­łam pi­sać tę książkę jako oso­bi­sty esej, który miał mi po­móc zro­zu­mieć mo­kra­dła i to, jak ści­śle po­wią­zane są one z kry­zy­sem kli­ma­tycz­nym. Li­te­ra­tura na ten te­mat jest ogromna, więc mu­sia­łam za­wę­zić za­kres po­szu­ki­wań do wy­jąt­ko­wych eko­sys­te­mów two­rzą­cych torf za­trzy­mu­jący gazy cie­plar­niane – CO₂ i me­tan – czyli tor­fo­wisk, ba­gien i mo­kra­deł, oraz do in­te­rak­cji, w ja­kie lu­dzie wcho­dzili z nimi na prze­strzeni wie­ków. Esej roz­rósł się w tę małą książkę. Nie je­stem na­ukow­czy­nią, a wiele z ma­te­ria­łów, na które tra­fi­łam, na­pi­sano spe­cja­li­stycz­nym ję­zy­kiem, któ­rego sta­ra­łam się uni­kać, gdzie tylko było to moż­liwe. Po­dej­rze­wam, że to wła­śnie ów na­wał ezo­te­rycz­nego żar­gonu mocno znie­chęca zwy­kłych czy­tel­ni­ków do na­uki.

Nie­któ­rzy lu­dzie lu­bią śle­dzić idee oraz ich wza­jemne po­wią­za­nia w nie­oczy­wi­stych miej­scach i sta­rych księ­gach – je­stem jedną z nich. Ła­two daję się ocza­ro­wać dziwną my­ślą lub frazą wy­ła­nia­jącą się ze strony, czę­sto od­sła­nia­jącą nie­wi­doczny zwią­zek. To tro­chę jak letni po­ra­nek we mgle, gdy do­strze­gamy ko­ron­kowe pa­ję­czyny roz­pięte mię­dzy źdźbłami i ło­dy­gami, mię­dzy drze­wem a zie­mią, ga­łązką a li­ściem. Gdy słońce ogrzewa zie­mię, kro­ple od­pa­ro­wują, a wraz z nimi znika złu­dze­nie, że cały świat trzyma się na de­li­kat­nych pa­ję­czych ni­ciach.

An­nie Pro­ulx

Spa­cer po Pusz­czy z Ada­mem Waj­ra­kiem

Pa­trząc wstecz, ża­łuję głę­boko, że nie od­wie­dzi­łam i nie po­zna­łam Re­zer­watu Ści­słego Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej przed na­pi­sa­niem Ba­gien, mo­kra­deł, tor­fo­wisk. Te­raz wiem, że moja de­cy­zja, by utrzy­mać książkę w zwię­złej i po­dzie­lo­nej for­mie, była po­chopna. By­łam jed­nak – i wciąż je­stem – osobą star­szą, co­raz bar­dziej ule­gam pre­sji kur­czą­cego się czasu. Te­ma­tyka tor­fo­wisk, ba­gien i mo­kra­deł jest zaś tak roz­le­gła i zło­żona, że wy­maga po­świę­ce­nia ca­łego ży­cia jej ba­da­niu i po­rów­na­niom. W Bia­ło­wieży zna­la­złam las obcy, nie­po­dobny do żad­nego in­nego, jaki zna­łam. By­łam przy­zwy­cza­jona do ni­kłych po­zo­sta­ło­ści la­sów No­wej An­glii – so­sno­wych, klo­no­wych i dę­bo­wych – wy­ra­sta­ją­cych spo­śród gła­zów i skał po­zo­sta­wio­nych przez ostat­nie zlo­do­wa­ce­nie, a po dru­giej stro­nie kraju – do bo­ga­tych drze­wo­sta­nów da­gle­zji, świerka sit­kaj­skiego i ży­wot­nika ol­brzy­miego, ty­po­wych dla pół­noc­nego za­chodu Sta­nów. Pusz­cza Bia­ło­wie­ska, o rów­nym pod­łożu, z pod­mo­kłymi po­la­nami i o nie­zna­nym mi do­tąd dę­bowo-­li­powo-­gra­bo­wym skła­dzie, za­sko­czyła mnie i urze­kła. W za­sko­cze­niu tym kryła się też bo­le­sna świa­do­mość, że nie star­czy mi czasu, by na­prawdę po­znać to miej­sce – by na­sy­cić się won­nym po­wie­trzem jego za­kąt­ków i na­uczyć się słu­chać głę­bo­kiego, bo­ga­tego brzę­cze­nia psz­czół w li­po­wych kwia­tach jako cze­goś zwy­czaj­nego, nie wy­jąt­ko­wego.

W ciągu kilku dni spę­dzo­nych w Bia­ło­wieży spo­tka­łam i słu­cha­łam wielu lu­dzi z tego re­gionu, zwłasz­cza mo­jego prze­wod­nika, Adama Waj­raka. Lu­dzie ci wy­brali ży­cie tak bli­sko lasu, jak to tylko moż­liwe bez wpeł­za­nia pod dy­wan li­ści, gdy słońce chowa się za ho­ry­zon­tem. Wciąż sły­sza­łam o głę­bo­kich, oso­bi­stych wię­ziach, ja­kie łą­czą te osoby z pusz­czą, co utwier­dzało mnie w prze­ko­na­niu, że ist­nieje w nas coś wro­dzo­nego i bar­dzo sta­rego – ci­che wspo­mnie­nie wple­cione w krew i ko­ści, które psy­chicz­nie wiąże nas z la­sem.

Dzieje więk­szo­ści la­sów na Ziemi przy­po­mi­nają hi­sto­rie bi­tych i drę­czo­nych nie­wol­ni­ków. Znaczna część Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej rów­nież za­znała mrocz­nych dni, lecz dziś, w chro­nio­nym i oto­czo­nym czcią Re­zer­wa­cie Ści­słym, roz­kwita – za­miesz­ki­wana nie tylko przez ry­sie, kuny le­śne, dzię­cioły trój­pal­cza­ste i żu­bry, lecz także przez na­ukow­ców. Może nie ma ich tylu, ile uwi­ja­ją­cych się w li­po­wych kwia­tach psz­czół, ale jest oczy­wi­ste, że Bia­ło­wieża stała się le­śnym ośrod­kiem ba­dań i na­ucza­nia o zna­cze­niu glo­bal­nym. Ża­łuję, że nie od­kry­łam jej wcze­śniej i nie zo­sta­łam jej wdzięczną uczen­nicą.

Bez­li­to­sna eks­plo­ata­cja przy­rody po­sta­wiła nas oko w oko z wid­mem re­al­nej sa­mo­za­głady. Ży­jemy w peł­nym za­gro­żeń cza­sie zmian kli­matu, gdy rze­komo znany nam świat zmie­nia się na na­szych oczach. Pusz­cza Bia­ło­wie­ska, tak jak my, zmaga się z ro­sną­cymi tem­pe­ra­tu­rami i do­tkli­wymi su­szami, z co­raz gwał­tow­niej­szymi bu­rzami i no­wymi szkod­ni­kami – owa­dami i nie tylko. Ogromne po­żary za­gra­żają zresztą każ­demu la­sowi na Ziemi. Lu­dzie – zwłasz­cza ci, któ­rych do­tknęła cho­roba złud­nego po­czu­cia wła­snej wyż­szo­ści – mu­szą szybko na­uczyć się, jak na­pra­wiać i pie­lę­gno­wać to, co jesz­cze po­zo­stało, mu­szą ja­koś przejść przez nad­cho­dzące nie­bez­pieczne czasy. Może wła­śnie Bia­ło­wieża wskaże nam drogę.

An­nie Pro­ulx, paź­dzier­nik 2025 r.

tor­fo­wi­sko ni­skie (fen): Tor­fo­wi­sko ni­skie to torfo­twór­cze mo­kra­dło, które przy­naj­mniej czę­ściowo za­si­lane jest wo­dami ma­ją­cymi kon­takt z gle­bami mi­ne­ral­nymi, na przy­kład rze­kami i stru­mie­niami spły­wa­ją­cymi z wy­żej po­ło­żo­nych te­re­nów. Ta­kie wody mi­ne­ro­tro­ficzne pod­trzy­mują ży­cie ro­ślin­no­ści trzci­no­wej i traw ba­gien­nych. Wody tor­fo­wisk ni­skich są zwy­kle głę­bo­kie.

TOR­FO­WI­SKO WY­SO­KIE (BOG): Tor­fo­wi­sko wy­so­kie to tor­fo­twór­cze mo­kra­dło nie­ma­jące kon­taktu z glebą mi­ne­ralną, któ­rego je­dy­nym źró­dłem wody są opady desz­czu. Ombro­tro­ficzne wody tego typu śro­do­wisk sprzy­jają roz­wo­jowi mchów tor­fow­ców (Spha­gnum). Wody tor­fo­wisk wy­so­kich są zwy­kle płyt­sze niż wody tor­fo­wisk ni­skich.

BA­GNO (SWAMP): Ba­gno to mi­ne­ro­tro­ficzne, tor­fo­twór­cze mo­kra­dło zdo­mi­no­wane przez drzewa i krzewy. Jego wody są za­zwy­czaj płyt­sze niż wody tor­fo­wisk ni­skich i wy­so­kich.

Ko­rzy­sta­łam z de­fi­ni­cji i ob­ja­śnień pro­ce­sów za­cho­dzą­cych na mo­kra­dłach we­dług: Wil­liam J. Mitsch i Ja­mes G. Gos­se­link, We­tlands, 2015, wyd. 5 (Wi­ley).

I.

Roz­my­śla­nia na te­mat te­re­nów pod­mo­kłych

Spo­tka­nie z ara­sari kę­dzie­rza­wymi*, au­tor­stwa Jo­siaha Wo­oda Whym­pera

Wie­rzę, że czas, w któ­rym się ro­dzimy, kształ­tuje na­sze po­strze­ga­nie re­la­cji ludz­ko­ści ze świa­tem przy­rody. Przy­szłam na świat w 1935 roku, we wciąż wiej­skim wschod­nim Con­nec­ti­cut. Moi ro­dzice wy­wo­dzili się od osad­ni­ków, któ­rzy przy­byli do Ame­ryki Pół­noc­nej w XVII wieku. W 1935 roku byli już dwa po­ko­le­nia po przej­ściu od nie­za­leż­nego rol­nic­twa do pracy w prze­my­śle tek­styl­nym i zma­gali się z ko­lejną, bar­dziej no­wo­cze­sną prze­mianą – z pra­cow­ni­ków fa­bryk włó­kien­ni­czych sta­wali się przed­sta­wi­cie­lami in­te­li­genc­kiej klasy śred­niej. Mimo to ich ro­dziny na­dal cho­wały kury i krowę. W ro­dzi­nie mo­jej matki byli sto­la­rze i ar­ty­ści, wszy­scy przy­rod­nicy ama­to­rzy – znali zwy­czaje i sie­dli­ska pta­ków, owa­- dów, pła­zów, po­tra­fili zi­den­ty­fi­ko­wać każdą dziką ro­ślinę i każde drzewo, a także opo­wie­dzieć o za­sto­so­wa­niach jego drewna. Mieli obo­zo­wi­sko nad Je­zio­rem Qu­ine­baug, w któ­rym ja i moi ku­zyni uczy­li­śmy się pły­wać. Ży­wili naj­głęb­szy sza­cu­nek do mszy­stych, peł­nych spo­koju la­sów, a na wi­dok dzi­kich ja­strzębi su­ną­cych na pół­noc wio­sen­nymi szla­kami mi­gra­cji ich serca wy­peł­niała ra­dość. Moje naj­wcze­śniej­sze wspo­mnie­nie to pro­mie­nie słońca prze­są­cza­jące się przez li­ście drzewa, pod któ­rym kła­dziono mnie na drzemkę. Dzięki temu po­ko­le­niu mo­jej ro­dziny zy­ska­łam wgląd w mi­sterną zło­żo­ność świata przy­rody. Je­stem za­ko­twi­czona w tym okre­sie dzie­ciń­stwa, gdy roz­po­zna­nie krzewu sa­sa­frasu po jego li­ściach w kształ­cie rę­ka­wi­czek przy­po­mi­nało spo­tka­nie sta­rego przy­ja­ciela na skraju lasu. Wy­da­wało mi się wtedy, że wiem coś o świe­cie.

W miarę jak do­ra­sta­łam, czy­ta­łam i po­dró­żo­wa­łam, od­kry­wa­łam, że lata trzy­dzie­ste były epoką ludz­kiej pod­ło­ści, a ów­cze­sny świat, który z py­chą na­zy­wał sie­bie „cy­wi­li­zo­wa­nym”, po­grą­żony był w za­pa­ści eko­no­micz­nej, glo­bal­nej de­pre­sji i ma­so­wym ubó­stwie; był to świat do­tkli­wych i dłu­go­trwa­łych susz, gu­ła­gów, wo­dzow­skich rzą­dów, skraj­nej na­cjo­na­li­stycz­nej de­ma­go­gii, okrut­nych zbrodni et­nicz­nych, wy­le­sia­nia, lin­czów, gang­ste­rów i han­dlu ludźmi. W imię nie­ustan­nego Po­stępu kraje Za­chodu gor­li­wie gwał­ciły wła­sne oraz cu­dze zie­mie, wy­dzie­ra­jąc im mi­ne­rały, drewno, ryby i dzi­kie zwie­rzęta. Bu­do­wały tamy i osu­szały mo­kra­dła1. Była to ostat­nia de­kada ist­nie­nia dzię­cioła wiel­ko­dzio­bego na po­łu­dnio­wych ba­gnach. Rządy i przed­się­biorcy pro­sto­wali i re­gu­lo­wali ko­ryta rzek, za­sy­py­wali wy­brzeża ka­mie­niami na­rzu­to­wymi, wy­sa­dzali góry i drą­żyli głę­bo­kie ko­pal­nie, ob­ra­ża­jąc nie­biosa. A jed­nak po­czą­tek mo­jego ży­cia przy­pa­da­jący na po­łowę tej nie­sław­nej de­kady, wcho­dzą­cej w skład dłuż­szego okresu, który obec­nie na­zywa się „psy­cho­zo­ikiem”2, wy­daje mi się te­raz ano­ma­lią za­mkniętą w kap­sule czasu. Dzi­siaj po­tra­fię do­strzec w tam­tym okre­sie za­po­wiedź okrop­no­ści te­raź­niej­szo­ści. Ale w 1938 roku mia­łam trzy lata i nie wie­dzia­łam nic o nad­cią­ga­ją­cej woj­nie, mor­der­czych dyk­ta­to­rach, trium­fu­ją­cych spe­ku­lan­tach nisz­czą­cych dzi­kie miej­sca, ani o pan­de­miach, po­wsta­niach i tru­ją­cych upo­je­niach po­li­tyki.

Mój dzie­cięcy świat, choć za­wę­żony do wiej­skiego oto­cze­nia, ob­fi­to­wał w no­wo­ści. Pew­nego dnia matka pro­wa­dziła mnie przez za­gaj­nik pe­łen ja­gód, aż na­gle sta­nę­ły­śmy przed ba­gnem. Matka prze­sko­czyła z su­chego lądu na kępkę traw, a po­tem na ko­lejne – a ja pró­bo­wa­łam za nią na­dą­żyć. Gdy udało mi się wsko­czyć na chwiejną kępę, spoj­rza­łam w dół, w wodę. Coś wzbu­rzyło bladą chmurę mułu. Ra­mię mo­jej matki unio­sło się i opa­dło po za­ma­szy­stym łuku. Na­stępna kępa trawy była da­leko, a jej źdźbła ople­cione były pa­ję­czyną z zyg­za­ko­wa­tym pa­sem po­środku3, gdzie czaił się ty­grysi pa­jąk – żółto-czarny. Gdy­bym sko­czyła, mo­gła­bym wpaść do zło­wiesz­czej wody albo wprost w ob­ję­cia pa­jąka. Roz­pła­ka­łam się więc, a matka wzięła mnie na ręce i prze­nio­sła na twardy grunt, skąd ru­szy­ły­śmy na wy­prawę wo­kół ba­gna, a tam, gdzie było to moż­liwe, w jego głąb – mię­dzy mar­twymi pniami drzew strze­żo­nych przez roz­ju­szone ptaki, mi­ja­jąc stawy pełne li­lii wod­nych, któ­rych sen­nego, cięż­kiego za­pa­chu nie zdo­łał od­two­rzyć ża­den per­fu­miarz. Ty­siące pa­ję­czych nici opla­tało ło­dygi i trzciny, przy­kle­jało się do po­ło­wicz­nie za­to­pio­nych pni; wszę­dzie były żaby, ich wy­łu­pia­ste oczy wy­sta­wały znad brze­gów li­ści li­lii; w od­dali plu­skały nie­wi­doczne stwo­rze­nia, pró­bu­jąc się ukryć. To było prze­ra­ża­jące i eks­cy­tu­jące za­ra­zem. W tym miej­scu, tak nie­zna­nym i ob­cym, po raz pierw­szy do­świad­czy­łam geo­gra­ficz­nej In­no­ści, dresz­czu wy­wo­ła­nego wej­ściem na terra in­co­gnita. Pol­ski pi­sarz i ar­ty­sta Bruno Schulz ujął to wra­że­nie w ta­kich oto sło­wach: „(...) w dzie­ciń­stwie do­cho­dzimy do pew­nych ob­ra­zów o roz­strzy­ga­ją­cym dla nas zna­cze­niu. Grają one rolę tych ni­tek w roz­two­rze, do­koła któ­rych kry­sta­li­zuje się dla nas sens świata”. Dla mnie to stwier­dze­nie jest praw­dziwe. Mam na­dzieję, że było praw­dziwe rów­nież dla Schulza – że jego ostat­nia myśl przy­nio­sła mu ja­kiś olśnie­wa­jący ob­raz z dzie­ciń­stwa4, może tę świe­tli­stą noc opi­saną w Skle­pach cy­na­mo­no­wych, gdy dzie­cięcy nar­ra­tor błąka się po mie­ście otu­ma­niony bla­skiem księ­życa, a może ra­czej ob­raz, który prze­śla­do­wał go przez całe ży­cie: „do­rożki z na­sta­wioną budą, pło­ną­cymi la­tar­niami, wy­jeż­dża­ją­cej z noc­nego lasu” – kiedy upa­dał5.

Wspo­mnie­nie pa­jąka z ba­gna zo­stało ze mną na za­wsze. Lata póź­niej do­wie­dzia­łam się, że zyg­za­ko­wata li­nia po­środku sieci ty­grzyka, zwana sta­bi­li­men­tum, może wzmac­niać sieć, chro­niąc ją przed po­ten­cjal­nie ka­ta­stro­fal­nym błę­dem prze­la­tu­ją­cego ptaka. Inni uwa­żają, że przy­ciąga ona ofiary, bo jako biała, błysz­cząca, nie­kle­jąca się nić od­bija pro­mie­nie UV, wi­dziane nie tylko przez ptaki, lecz i owady. Ale ba­da­nie opi­sane w „Be­ha­vio­ral Eco­logy” wy­ka­zało, że sta­bi­li­menta zmniej­szały liczbę zła­pa­nych ofiar aż o pra­wie 30%. Jesz­cze inni wy­su­wają hi­po­tezę, że może peł­nić funk­cję ka­mu­flażu, chro­niąc du­żego, ko­lo­ro­wego pa­jąka przed dra­pież­ni­kami. Są też tacy, któ­rzy su­ge­rują, że pa­jąki zu­ży­wają w ten spo­sób nad­miar je­dwa­biu, bo gru­czoły mu­szą zo­stać opróż­nione przed na­stęp­nym cy­klem pro­duk­cji. Ko­lejna teo­ria mówi, że sa­mice two­rzą sta­bi­li­menta, by przy­cią­gnąć part­ne­rów – i na to są pewne do­wody. O iro­nio, je­dy­nym po­my­słem, który dziś od­rzuca się nie­mal cał­ko­wi­cie, jest pier­wotna myśl, że sta­bi­li­men­tum na­daje sieci sta­bil­ność. In­nymi słowy – na­dal nie wiemy, dla­czego nie­które pa­jąki wpla­tają te zyg­zaki w swoje sieci, tak samo jak nie wiemy, gdzie czyha na nas ko­lejna ka­ta­strofa i kiedy się wy­da­rzy.

Opu­ści­łam to mo­kra­dło, dzie­ląc z matką za­chwyt nad jego war­to­ścią, ale po­tem ca­łymi la­tami uczy­łam się, że je­śli ktoś czer­pie ra­dość z kon­tem­plo­wa­nia kra­jo­bra­zów i dzi­kich miejsc, to jej sło­dycz bę­dzie prze­ty­kana co­raz ostrzej­szym bó­lem. W bie­żą­cym stu­le­ciu wielu lu­dzi od­czuwa głę­boki „żal eko­lo­giczny” z po­wodu wy­le­sień, za­ni­ka­nia trzmieli i je­sio­nów, utraty raf ko­ra­lo­wych i pod­wod­nych la­sów wo­do­ro­stów; wi­dzimy zma­ga­nia niedź­wie­dzi po­lar­nych bez­sku­tecz­nie szu­ka­ją­cych daw­nych, so­lid­nych po­kryw lo­do­wych, wi­dzimy cie­trze­wie i pre­rio­kury sta­jące w szranki z fer­mami świń, tur­bi­nami wia­tro­wymi i au­to­stra­dami wy­ra­sta­ją­cymi na ich to­ko­wi­skach.

Głę­bo­kie, wręcz in­stynk­towne po­czu­cie więzi z miej­scem wła­snego po­cho­dze­nia bywa u nie­któ­rych lu­dzi nie­mal tak silne jak u zwie­rząt i pta­ków. W cza­sach pre­hi­sto­rycz­nych ta sym­bioza za­czy­nała się, za­nim wzrok dziecka za­czął się wy­ostrzać, i trwała przez całe ży­cie, bo lu­dzie sta­no­wili ru­chome czę­ści ota­cza­ją­cego ich kra­jo­brazu. In­tymną więź lu­dzi z ich śro­do­wi­skiem od­zwier­cie­dla opi­sowy ję­zyk Apa­czów, któ­rzy nada­wali miej­scom na­zwy ta­kie jak: „Zie­lone-Skały-Obok-Sie­bie-Opa­da­jące-Do-Wody”, „Szare-Wierzby-Oka­lają-Za­kręt” czy „Ścieżka-Cią­gnie-Się-Przez-Spa­lone-Skały”-blk">6.

Pod­czas mi­gra­cji nasi przod­ko­wie-emi­granci mu­sieli po­rzu­cać lo­jal­ność wo­bec daw­nych kra­jo­bra­zów, ale ich wspo­mnie­nia – brze­ziny w wio­sen­nym desz­czu, ska­li­sty prze­smyk – za­ko­twi­czały ich emo­cjo­nal­nie w opusz­cza­nej ziemi pra­oj­ców. Dziś nie­wielu po­trafi utoż­sa­mić się ze starą ko­bietą z opo­wia­da­nia Franka O’Con­nora The Long Road to Um­mera, która jak ło­soś pły­nący pod prąd wra­cała do domu, by umrzeć-blk">7. Jej tę­sk­nota zo­stała za­spo­ko­jona tam, gdzie „je­zioro mi­go­tało jak chmara me­szek; pro­mie­nie słońca, krę­cąc się ni­czym wiel­kie koło młyń­skie, wy­le­wały ka­skady mlecz­nego świa­tła na wzgó­rza (…) a wśród upstrzo­nych stra­chami na wró­ble pól pa­sły się małe, czarne krowy”.

Za mo­jego re­la­tyw­nie krót­kiego ży­cia wi­dzia­łam ty­siące róż­nych szkód, ja­kie lu­dzie wy­rzą­dzili eko­sys­te­mom i sie­dli­skom dzi­kich zwie­rząt – po­nad 60% rzek świata po­prze­gra­dzano ta­mami, a lasy zma­sa­kro­wano, ni­we­cząc od­wieczną ideę sieci ży­cia. Za­cho­wu­jemy się nie­obli­czal­nie, po­grą­żeni w glo­bal­nym sztor­mie chci­wo­ści, który roz­rywa bio­róż­no­rod­ność i świat przy­rody. Od 1950 roku liczba lud­no­ści na Ziemi wzro­sła o pra­wie 200%. Na­sza pę­ka­jąca w szwach, głodna po­pu­la­cja, jak su­ge­ruje ty­tuł książki Da­vida Qu­am­mena z 2012 roku – Spil­lo­ver** (Roz­lew), roz­lewa się po świe­cie. Quam­men po­rów­nuje tę eks­plo­zję de­mo­gra­ficzną do plagi gą­sie­nic na­miot­nika. Kiedy wy­ci­namy gę­ste lasy i za­mie­niamy dzi­kie te­reny w tu­czar­nie, a osu­szone ba­gna w pola uprawne, sty­kamy się z in­nymi ga­tun­kami – pta­kami, ssa­kami, ga­dami, bak­te­riami i wi­ru­sami – ob­cymi wi­ru­sami, któ­rych go­spo­da­rzy i sie­dli­ska wy­pie­ramy i po­waż­nie na­ru­szamy. W efek­cie wi­rusy ta­kie jak SARS, Ebola, MERS, różne „świń­skie grypy” i Co­vid-19 są zmu­szone szu­kać no­wych sie­dlisk, no­wych go­spo­da­rzy – w tym ludz­kich.

Kraje azja­tyc­kie stały się wy­lę­gar­niami no­wych wi­ru­sów czę­ściowo z po­wodu gwał­tow­nego wzro­stu liczby lud­no­ści i in­ten­syw­nego wy­le­sia­nia, choć u pod­staw tego zja­wi­ska leży także ty­siąc­let­nia agro­eko­lo­giczna mie­szanka re­gionu. Ataki na pra­dawne lasy, za­miesz­kane przez nie­znane mi­kro­or­ga­ni­zmy, na­ra­żają lu­dzi na bez­po­średni kon­takt z wi­ru­sami, które naj­le­piej po­zo­sta­wić w spo­koju. Choć nie­to­pe­rze za­py­lają wiele ro­ślin i zja­dają ogromne ilo­ści szko­dli­wych owa­dów, są także no­si­cie­lami licz­nych wi­ru­sów. Kiedy wy­pę­dzamy je z ich od­wiecz­nych sie­dlisk, sub­sty­tu­tami ja­skiń stają się dla nich szopy, stry­chy i za­ka­marki miej­skich bu­dyn­ków. Zwie­rzęta te nie prze­ka­zują jed­nak lu­dziom wi­ru­sów bez­po­śred­nio – zwy­kle po­trzebny jest go­spo­darz po­średni, któ­rego czło­wiek do­tyka lub zjada. W przy­padku SARS w Chi­nach była to cy­weta afry­kań­ska, w przy­padku MERS w kra­jach Bli­skiego Wschodu – wiel­błądy. I choć za­równo nie­to­pe­rze, jak i łu­skowce znaj­do­wały się wy­soko na li­ście po­dej­rza­nych o po­śred­nic­two w po­cząt­kach pan­de­mii Co­vid-19, to łu­sko­wiec zo­stał unie­win­niony. W cza­so­pi­śmie „In­fec­tion, Ge­ne­tics and Evo­lu­tion” wy­daw­nic­twa El­se­vier au­to­rzy pracy o po­cho­dze­niu Co­vid-19 pod­su­mo­wali: „Praw­dzi­wymi za­pal­ni­kami epi­de­mii i pan­de­mii są ustrój spo­łeczny i wa­run­ko­wane nim kon­takty lu­dzi ze zwie­rzę­tami oraz two­rzone przez współ­cze­sne spo­łe­czeń­stwo me­cha­ni­zmy wzmoc­nie­nia, tj. da­le­ko­dy­stan­sowe kon­takty mię­dzy­ludz­kie, prze­kształ­ca­nie grun­tów, rynki zbytu, han­del mię­dzy­na­ro­dowy, mo­bil­ność itd.”-blk">8. Za tym „itd.” kryje się na­sza przy­szłość.

Wy­le­sia­nie w celu po­więk­sza­nia za­sobu pól upraw­nych otwiera ko­lejne drzwi, za któ­rymi czeka pul­su­jąca masa zwie­rząt z ferm prze­my­sło­wych, zwłasz­cza dro­biu i trzody chlew­nej. Rob Wal­lace na kar­tach zbioru ese­jów Big Farms Make Big Flu (Wiel­kie farmy ro­dzą wielką grypę) pro­wa­dzi agre­sywne śledz­two w spra­wie roz­ro­śnię­tych rol­ni­czych mo­no­kul­tur, które przez długi okres wy­pie­rały mo­kra­dła, łąki i lasy, by w końcu je za­stą­pić-blk">9.

Nasz ga­tu­nek nie ra­dzi so­bie z do­strze­ga­niem tak po­wol­nych i sub­tel­nych zmian. Tak na­prawdę ży­jemy w te­raź­niej­szo­ści. (Suk­ces Ama­zona jako glo­bal­nego sprze­dawcy opiera się na tej wła­śnie ludz­kiej ce­sze). Gdy ści­namy drzewo, zmianę za­uwa­żamy od razu. Ale gdy wi­dzimy drzewo rok po roku, nie do­strze­gamy no­wych przy­ro­stów (sa­mo­po­dob­nych drzew­nych frak­tali); nie do­strze­gamy róż­nicy. Ni­gdy nie za­dzi­wia nas „nie­usta­jąca zmiana na obrze­żach pola wi­dze­nia”-blk">10. Po­wol­nych me­ta­mor­foz świata przy­rody nie poj­mu­jemy dla­tego, że stra­ci­li­śmy z nim łącz­ność – nie li­cząc se­zonu urlo­po­wego, pod­czas któ­rego czę­sto jeź­dzimy sa­mo­cho­dami do par­ków na­ro­do­wych lub wy­pły­wamy na stat­kach wy­ciecz­ko­wych w „przy­rod­ni­cze” rejsy, by od­wie­dzić Ga­la­pa­gos czy An­tark­tydę, któ­rych sie­dli­skom jesz­cze bar­dziej szko­dzimy w imię prze­lot­nego za­chwytu.

By do­strzec zmiany za­cho­dzące po­woli, po­trzeba lat wę­dró­wek po kon­kret­nych re­gio­nach – po­wta­rza­nych ty­dzień po ty­go­dniu, se­zon po se­zo­nie – pod­czas któ­rych ob­ser­wuje się kieł­ko­wa­nie, kwit­nie­nie i ob­umie­ra­nie, śle­dzi lo­kalną faunę, chło­nąc rytm wzno­sze­nia się i opa­da­nia wód, pa­trząc uważ­nie-blk">11 – tak jak ro­bili to wszy­scy pierwsi lu­dzie. Henry Da­vid Tho­reau (1817–1862) z Con­cord w Mas­sa­chu­setts prak­ty­ko­wał wła­śnie taką po­wta­rzalną ob­ser­wa­cję. Tho­reau, który przez więk­szą część do­ro­słego ży­cia zma­gał się z na­wro­tami gruź­licy, prze­mie­rzał każ­dej wio­sny ki­lo­me­try le­śnych dróg, no­tu­jąc swoim ko­śla­wym pi­smem daty kwit­nie­nia dzi­kich ro­ślin. Jego za­pi­ski z lat 1852–1856 były ob­szerne. Gdy gruź­lica znów dała o so­bie znać w la­tach 1857 i 1858, w jego za­pi­skach po­ja­wiły się luki. W 1860 roku od­był po­dróż do Min­ne­soty – ostat­nią długą po­dróż w swoim ży­ciu. Po po­wro­cie do Con­cord pra­co­wał nad re­dak­cją swo­ich dzien­ni­ków, a w grud­niu 1861 wy­szedł w desz­czowy dzień, by po­li­czyć słoje na pniu pew­nego drzewa. Wró­cił prze­mo­czony i zmar­z­nięty. Roz­wi­nęło się za­pa­le­nie oskrzeli, które za­ostrzyło gruź­licę, i w maju 1862 Tho­reau był już zbyt chory, by wstać z łóżka – zmarł, gdy wio­senne kwiaty za­częły znów roz­kwi­tać.

Wielu jego pra­co­wi­tych są­sia­dów z Con­cord po­strze­gało go jako nie­udacz­nika i dzi­waka, który włó­czy się po la­sach, za­miast pie­lić grządki czy dźwięcz­nie ude­rzać mło­tem w ko­wa­dło. Ale inni po­trak­to­wali Tho­reau po­waż­nie. Aldo Le­opold także przez lata no­to­wał pory kwit­nie­nia ro­ślin na swo­jej far­mie w Wi­scon­sin, jak wielu in­nych nie­do­ce­nio­nych, wraż­li­wych na bo­ta­niczne rytmy se­zo­nów lu­dzi. Bliż­szy cza­som Tho­reau był Al­fred Win­slow Ho­smer (1851–1903), rów­nież po­cho­dzący z Con­cord – fo­to­graf i han­dlarz su­chym pro­wian­tem, który z gor­li­wo­ścią po­dzi­wiał Tho­reau. Szes­na­ście lat po jego śmierci Ho­smer po­sta­no­wił kon­ty­nu­ować wio­senne spisy pór kwit­nie­nia dzi­kich ro­ślin. Pro­wa­dził je aż do 1902 roku. Sto pięć­dzie­siąt lat póź­niej bio­log Ri­chard B. Pri­mack wraz z Abem Mil­le­rem-Ru­shin­giem po­szli w jego ślady, ana­li­zu­jąc czter­dzie­ści trzy naj­pow­szech­niej­sze ro­śliny z li­sty Tho­reau-Ho­smera. Ich dane po­rów­naw­cze stały się twar­dym do­wo­dem na ocie­ple­nie kli­matu. Pi­sząc o stor­czyku obu­wiku ró­żo­wym (Cy­pri­pe­dium acaule) i wła­snych po­szu­ki­wa­niach dzi­kich kwia­tów wo­kół Con­cord, Pri­mack od­wo­ły­wał się do no­ta­tek Tho­reau-blk">12:

W 1853 roku [Tho­reau] za­no­to­wał pierw­sze kwit­nie­nie tego ga­tunku 20 maja, a w ko­lej­nych la­tach mię­dzy 24 a 30 maja (…). Obec­nie, je­śli po­szedł­bym szu­kać pierw­szych kwia­tów ró­żo­wego obu­wika 20 maja, by­łoby już za późno (…). [Ga­tu­nek ten] w Con­cord za­czyna kwit­nąć trzy ty­go­dnie wcze­śniej niż kie­dyś. Mo­głem do­strzec tę zmianę na pod­sta­wie sa­mych za­pi­sków spo­rzą­dza­nych w od­stę­pach wielu de­kad – po­rów­nu­jąc no­tatki Tho­reau z lat 50. XIX wieku i na­sze ob­ser­wa­cje po­czy­nione 160 lat póź­niej”-blk">13.

Na­szymi współ­cze­snymi Tho­reau-blk">14 są Inu­ici, miesz­kańcy Wysp Mar­shalla, Miami, Sy­be­rii, Wy­spy Wiel­ka­noc­nej, No­wego Jorku – wszy­scy ci, któ­rzy wi­dzą wzbie­ra­jącą wodę – a także Ja­kuci, ob­ser­wu­jący, jak ich zie­mia za­pada się i osuwa, gdy pod dro­gami i po­lami mięk­nie wieczna zmar­z­lina. Wciąż ist­nieją lu­dzie uważni – jak eko­log Char­les Cri­sa­fulli, który za­czął ba­dać po­kryty po­pio­łem kra­jo­braz już dwa mie­siące po erup­cji Mo­unt St. He­lens w 1980 roku. Od­krył tam ro­ślinę – zmienkę gór­ską (Cryp­to­gramma cri­spa), ga­tu­nek pio­nier­ski, który ośmiela się ro­snąć na kwa­śnym ru­mo­wi­sku i czę­sto to­wa­rzy­szy wul­ka­nom; od tam­tej pory Cri­sa­fulli co roku wraca, by znów ją po­wi­tać.

Char­les Wohl­forth w książce The Whale and the Su­per­com­pu­ter (Wie­lo­ryb i su­per­kom­pu­ter) ba­dał na­pię­cia i po­ro­zu­mie­nia mię­dzy dwiema gru­pami lu­dzi za­tro­ska­nych zmia­nami kli­matu na wy­so­kich sze­ro­ko­ściach geo­gra­ficz­nych – rdzen­nymi miesz­kań­cami i na­ukow­cami. W 2018 roku rów­nie ważne jak ob­ser­wa­to­rzy stały się urzą­dze­nia tech­no­lo­giczne, gdy sa­te­lita Ice, Cloud and Land Ele­va­tion Sa­tel­lite-2 (ICE-2) prze­jął obo­wiązki swo­jego po­przed­nika. ICE-2 do­star­cza nie­zwy­kle pre­cy­zyj­nych da­nych o wy­so­ko­ści ogrom­nych ob­sza­rów an­tark­tycz­nego lą­do­lodu, po­ka­zu­jąc do­kład­nie, gdzie lód top­nieje, a gdzie się gro­ma­dzi – z do­kład­no­ścią do kilku cen­ty­me­trów. A jed­nak po­mię­dzy na­szym daw­nym, ide­ali­stycz­nym sza­cun­kiem dla „sieci ży­cia” – tej bez­słow­nej wy­miany mię­dzy wszyst­kimi czę­ściami Ziemi – a współ­cze­snym świa­tem, który zdo­mi­no­wa­li­śmy, zieje prze­paść. Dziś po­ja­wiają się na­wet „prze­pisy”, jak „za­rzą­dzać całą pla­netą jako zło­żo­nym sys­te­mem fi­zyczno-bio­lo­gicz­nym”-blk">15, co po­stu­luje pe­wien znany orę­dow­nik ochrony śro­do­wi­ska opar­tej na eko­no­mii ryn­ko­wej. My, któ­rzy nie po­tra­fimy na­wet zgod­nie ko­eg­zy­sto­wać ze sobą, mie­li­by­śmy „za­rzą­dzać” całą Zie­mią? Lęk bu­dzą sztuczna in­te­li­gen­cja, geo­in­ży­nie­ria i przy­szłość oparta na apli­ka­cjach, kon­tro­lo­wana przez wiel­kie kor­po­ra­cje tech­no­lo­giczne-blk">16.

A jed­nak są miej­sca, gdzie więzi z przy­rodą nie zo­stały ze­rwane. Pro­jek­tantka śro­do­wi­ska Ju­lia Wat­son tropi nie­zwy­kłe współ­dzia­ła­nia lu­dzi z eko­sys­te­mami, sta­no­wiące od­po­wiedź na re­gio­nalne po­trzeby. Naj­bar­dziej spek­ta­ku­larne są żywe mo­sty i dra­biny ko­rze­niowe-blk">17 bu­do­wane w pół­noc­nych In­diach przez gór­skie ple­miona Khasi, które przy­były tam około 40 000 lat temu z Azji Po­łu­dniowo-Wschod­niej. Dziś miesz­kają wy­soko w za­le­sio­nych gó­rach, w jed­nym z naj­bar­dziej desz­czo­wych miejsc świata, gdzie pod­czas mon­sunu spie­nione i wez­brane rzeki unie­moż­li­wiają prze­miesz­cza­nie się mię­dzy wio­skami. Je­dyne mo­sty zdolne wy­trzy­mać na­pór ży­wiołu to te, które po­wstają po­przez „tre­no­wa­nie” ko­rzeni świę­tych drzew fi­gowca sprę­ży­stego (Fi­cus ela­stica) tak, aby prze­ra­stały po­przez wą­wozy – praca taka zaj­muje 50 lat, lecz mo­sty służą przez setki ko­lej­nych. Są kunsz­tow­nym splo­tem mon­stru­al­nie dłu­gich ko­rzeni drzew, które wiją się jak żywa rzeźba. Hi­sto­ria Khasi i ich wie­rze­nia o wła­snym po­cho­dze­niu są nie­ro­ze­rwal­nie sple­cione z tymi po­nad­cza­so­wymi kon­struk­cjami. Wy­ko­nane w ten sam spo­sób dra­biny i kładki łą­czą wy­żej po­ło­żone wio­ski z po­lami upraw­nymi le­żą­cymi w do­li­nach.

Rów­nie ge­nialne są „ogrody le­śne” ludu Chagga z Tan­za­nii. Chagga to spe­cja­li­ści od uprawy ba­na­now­ców na sto­kach Ki­li­man­dżaro. Przez po­ko­le­nia mo­dy­fi­ko­wali pier­wotny las, ko­piu­jąc jego me­cha­ni­zmy i za­kła­da­jąc swoje ogrody w głębi niego tak, by każdy z nich ota­czała le­śna otu­lina. Bio­róż­no­rod­ność tych ogro­dów stała się le­gen­darna – w za­gaj­ni­kach Ki­hamba ro­śnie po­nad dwa­dzie­ścia pięć od­mian ba­na­nów, a także po­nad pięć­set ga­tun­ków in­nych ro­ślin, w tym awo­kado, pa­paja, ba­taty, mango, taro i kawa. Ogrody te są wielo­war­stwowe, prze­ple­cione pa­smami drzew le­śnych, lia­nami, krze­wami i epi­fi­tami. Styl ogrod­nic­twa ma­jący współ­grać z lo­kalną przy­rodą wzbu­dziły za­in­te­re­so­wa­nie miesz­kań­ców Sri Lanki, wysp Pa­cy­fiku, In­do­ne­zji i Peru.

W ostat­nich de­ka­dach XX wieku za­częły do mnie do­cie­rać sy­gnały o nie­sta­bil­no­ści kli­matu na ame­ry­kań­skim Za­cho­dzie – roz­le­głe lasy so­sny wy­dmo­wej w tam­tej­szych Gó­rach Ska­li­stych cho­ro­wały i ob­umie­rały z po­wodu su­szy i ata­ków kor­nika so­sno­wego. Te szare, su­che jak hubka lasy po­ra­sta­jące cały ob­szar gór zwa­nych Roc­kies skło­niły mnie do na­pi­sa­nia po­wie­ści, któ­rej ak­cja roz­grywa się na prze­strzeni trzy­stu lat ich wy­le­sia­nia-blk">18. Dziś, gdy pi­szę te słowa, za­chod­nie lasy, które nie­gdyś przy­cią­gnęły moją uwagę, płoną z bez­pre­ce­den­sową gwał­tow­no­ścią.

Kiedy prze­nio­słam się z Wy­oming na wy­brzeże Pół­nocno-Za­chod­niego Pa­cy­fiku, mu­sia­łam na­uczyć się no­wego miej­sca, gdzie ląd i woda nie­ustan­nie na sie­bie od­dzia­łują. Już samo roz­po­zna­nie prze­pla­ta­ją­cych się warstw sie­dlisk es­tu­ario­wych za­jęło mi sporo czasu. Nic nie wy­da­wało się tu stałe; zro­zu­mie­nie przy­pły­wów, po­ziomu mo­rza, bio­lo­gii wo­do­ro­stów z ro­dzaju ba­nio­pień***, ero­du­ją­cych kli­fów, ży­cia pta­ków mor­skich, la­sów i ich pod­szy­cia – wszystko to przy­cho­dziło z nie­po­ko­ją­cym nad­dat­kiem. Wciąż sły­sza­łam po­rów­na­nia do nie­od­le­głej prze­szło­ści, kiedy bujne lasy wo­do­ro­stów two­rzyły przy brzegu raj dla ży­cia mor­skiego, kiedy ogromne po­ła­cie pa­sma Olym­pic**** na­dal były nie­zba­dane, gdy wody a wie­lo­ryby mi­gro­wały w ryt­mie Po­sej­dona, nie stat­ków wy­ciecz­ko­wych. Czy­ta­łam o wiel­kich ła­wi­cach małży i gi­gan­tycz­nych geo­duc­ków*****, które roz­sła­wiły re­gion; nie­stety bu­dow­nic­two osad­ni­cze i ścieki z roz­ra­sta­ją­cych się mia­ste­czek po­ło­żyły kres temu uro­dza­jowi. Na­wet ocean nie jest nie­zmienny – dziś jego od­czyn kon­se­kwent­nie spada, do­pro­wa­dza­jąc do za­kwa­sze­nia wód oce­anicz­nych. W nie­któ­rych miej­scach li­nia brze­gowa zo­stała umoc­niona na­rzu­tami ka­mien­nymi i fa­lo­chro­nami przez wła­ści­cieli do­mów, któ­rzy nai­wnie wie­rzą, że zdo­łają prze­zwy­cię­żyć ro­snący po­ziom wód. Ru­chliwa li­nia ko­le­jowa szpeci więk­szą część wy­brzeża kon­ty­nen­tal­nego. Chra­pliwy po­mruk kon­te­ne­row­ców, ba­rek ze śmie­ciami i tan­kow­ców, pę­dzą­cych mo­to­ró­wek, ko­tłu­ją­cych się pro­mów i jed­no­stek do po­szu­ki­wań ropy i gazu za­głu­sza oce­aniczną ci­szę. Pod­wodna ka­ko­fo­nia trwała aż do wio­sny 2020 roku, gdy pod­czas krót­kiego pan­de­micz­nego lock­downu wody w miarę uci­chły; wie­lo­ryby, któ­rych młode ni­gdy nie do­świad­czyły ci­szy, miały po­wody do za­chwytu. Lecz mimo że je­ste­śmy isto­tami lą­do­wymi, które wie­dzą, jak upra­wiać zie­mię, to jej plony nam nie wy­star­czą – zu­chwale się­gamy po ryby, a na­wet po kryl, od któ­rego za­leży ży­cie mor­skich zwie­rząt. Wody drżą od na­szej bez­czel­no­ści, ale zdaje się, że nie za­mie­rzamy się zmie­nić.

Zresztą – nie że­by­śmy chcieli się zmie­niać. Pra­dawne ju­de­ochrze­ści­jań­skie wie­rze­nia po­zwa­lają lu­dziom roz­po­rzą­dzać resztą świata we­dle wła­snego uzna­nia:

„(…) Bądź­cie płodni i roz­mna­żaj­cie się, aby­ście za­lud­nili zie­mię i uczy­nili ją so­bie pod­daną; aby­ście pa­no­wali nad ry­bami mor­skimi, nad ptac­twem po­wietrz­nym i nad wszyst­kimi zwie­rzę­tami peł­za­ją­cymi po ziemi”. I rzekł Bóg: „Oto wam daję wszelką ro­ślinę przy­no­szącą ziarno po ca­łej ziemi i wszel­kie drzewo, któ­rego owoc ma w so­bie na­sie­nie: dla was będą one po­kar­mem”-blk">19.

Oli­ver Rac­kham wy­ja­wił gorzką prawdę, pi­sząc, że hi­sto­ria mo­kra­deł to hi­sto­ria ich znisz­cze­nia-blk">20. Więk­szość mo­kra­deł świata po­wstała wraz z top­nie­niem ostat­niej epoki lo­dow­co­wej, która od­cho­dziła, bul­go­cząc i szu­miąc. W daw­nych cza­sach tor­fo­wi­ska ni­skie, wy­so­kie, ba­gna i es­tu­aria mor­skie sta­no­wiły naj­bar­dziej po­żą­dane i pewne za­soby Ziemi, przy­cią­ga­jąc i utrzy­mu­jąc przy ży­ciu nie­zli­czone ga­tunki. Róż­no­rod­ność i li­czeb­ność stwo­rzeń po­ja­wia­ją­cych się wio­sną na mo­kra­dłach i nad nimi mu­siała ro­dzić ogłu­sza­jącą, sły­szalną z da­leka wrzawę. Ale my już jej nie usły­szymy. Wraz z prze­ra­ża­ją­cym przy­ro­stem de­mo­gra­ficz­nym, któ­rego obecny po­ziom każe py­tać o no­śność Ziemi, mo­kra­dła ma­sowo osu­szano na po­trzeby rol­nic­twa i za­bu­dowy. Dziś 7,8 mi­liarda lu­dzi tło­czy się i roz­py­cha, szu­ka­jąc prze­strzeni do ży­cia w cza­sie po­li­tycz­nej za­wie­ru­chy, glo­bal­nej pan­de­mii, a te­raz także wojny – pró­bu­jąc przy tym igno­ro­wać co­raz gwał­tow­niej­sze zja­wi­ska po­go­dowe wy­wo­łane kry­zy­sem kli­ma­tycz­nym.

Torf jest sto­sun­kowo nie­jed­no­rod­nym ma­te­ria­łem. To su­ro­wiec czę­ściowo roz­ło­żony i spra­so­wany – składa się z se­zo­no­wych warstw li­ści, trzcin, traw, mchów i włó­kien, które opa­dły i osia­dły w wo­dzie. Woda blo­kuje do­stęp tlenu, głów­nego czyn­nika roz­kładu. Te gąb­cza­ste złogi na­ra­stają przez wieki, a każde ni­skie lub wy­so­kie tor­fo­wi­sko czy ba­gno na­biera wła­snego, uni­kal­nego cha­rak­teru. Torf ce­chuje się wy­soką wil­got­no­ścią, za­wiera wolną ce­lu­lozę i do 60% wę­gla. Jego skład che­miczny i za­war­tość sub­stan­cji ma­kro- i mi­kro­sko­po­wych róż­nią się w za­leż­no­ści od miej­sca wy­stę­po­wa­nia. Pod wierzch­nią war­stwą tor­fo­wi­ska znaj­duje się uży­wany od wie­ków jako opał „torf rur­kowy”, o wy­glą­dzie i kon­sy­sten­cji stę­żo­nego bu­dy­niu cze­ko­la­do­wego. Da się go ciąć ostrym na­rzę­dziem. Do­póki jest wil­gotny, po­zo­staje lekko sprę­ży­sty, i jak świeże drewno musi wy­schnąć, za­nim spło­nie.

Przez ty­siące lat tor­fo­wi­ska palsa, cha­rak­te­ry­styczne dla re­gio­nów tun­dro­wych, wię­ziły wę­giel, spo­czy­wa­jąc na za­marz­nię­tej ma­te­rii ro­ślin­nej, którą na­zy­wamy wieczną zmar­z­liną. W nie­któ­rych miej­scach na pół­noc­nym zbo­czu Ala­ski zmar­z­lina sięga po­nad sze­ściu­set me­trów głę­bo­ko­ści. Wraz z ocie­pla­niem się kli­matu te za­mar­z­nięte tor­fo­wi­skowe fun­da­menty – dziś już nie tak „wieczne” – miękną21. Naj­bar­dziej prze­raża fakt, że od dawna uwię­zione pod po­wierzch­nią gazy cie­plar­niane obec­nie za­czy­nają się uwal­niać, po­tę­gu­jąc kry­zys kli­ma­tyczny po­przez se­rię sprzę­żeń zwrot­nych – pro­wa­dzą­cych do jesz­cze szyb­szego wzro­stu tem­pe­ra­tury, który za­graża także tro­pi­kal­nym la­som. Są oznaki, że pro­ces od­ma­rza­nia stał się nie­od­wra­calny. Na ho­ry­zon­cie ma­ja­czy ka­skada punk­tów kry­tycz­nych, a w paź­dzier­niku 2020 roku wia­do­mość o tym, że za­czął ulat­niać się uwię­ziony w Ark­tyce me­tan, po­winna była zmro­zić nam krew w ży­łach22. Jed­no­cze­śnie pró­bu­jemy zbie­rać okru­chy na­dziei po każ­dej ka­ta­stro­ficz­nej ma­ni­fe­sta­cji zmian. W Ja­ku­cji, gdzie znaj­duje się naj­więk­sze na świe­cie ge­li­wy­to­pi­sko****** – „Ba­ta­gaj­ska De­pre­sja”23, długa na ki­lo­metr, głę­boka na 100 me­trów i wciąż gwał­tow­nie się po­więk­sza­jąca – na­ukowcy po­bie­rają próbki za­kon­ser­wo­wa­nych i za­mar­z­nię­tych gleb sprzed 200 000 lat. Z po­mocą na­rzę­dzi ge­ne­tyki mo­le­ku­lar­nej i mi­kro­bio­lo­gii mają na­dzieję wy­od­ręb­nić bak­te­rie i wi­rusy, które mogą przy­czy­nić się do po­wsta­nia no­wych an­ty­bio­ty­ków. Ale lasy Ja­ku­cji już trzeci rok z rzędu po­chła­niają strasz­liwe po­żary24. Dym unosi się nad Pa­cy­fik, a pa­sa­że­ro­wie stat­ków oraz miesz­kańcy Ala­ski i za­chod­niego wy­brzeża Ame­ryki Pół­noc­nej kaszlą i du­szą się w gry­zą­cej, bru­nat­nej mgle.

Od XV wieku, gdy feu­da­lizm za­czął ustę­po­wać pola pań­stwom na­ro­do­wym, za­chodni ka­pi­ta­li­ści i im­pe­ria­li­ści po­wta­rzali jak man­trę, że tor­fo­wi­ska są bez­war­to­ściowe – bo do­piero po osu­sze­niu na­dają się pod uprawy. Dziś, z po­korą i na nowo, mu­simy na­uczyć się zna­cze­nia tych dziw­nych miejsc, które choć w 95% skła­dają się z wody, są na tyle włók­ni­ste, że można po nich cho­dzić. Kli­mat, po­goda, pory roku, ru­chy ziemi, mo­kre i su­che śro­do­wi­ska – wszyst­kie te zja­wi­ska ce­chuje ruch, nie­ustanna zmiana. Te ko­tłu­jące się pro­cesy zmian tylko chwi­lowo można spo­wol­nić wa­łami, ta­mami, ro­wami, gro­blami, prze­pu­stami. „Bez wody nie ma pla­stycz­no­ści” – jak śpie­wał Fela Kuti w Wa­ter No Get Enemy. Woda za­wsze wy­gra. Ale czy na pewno? Nie­któ­rzy ba­da­cze są­dzą, że w ciągu na­stęp­nych 50 lat ludz­kość zaj­mie pod uprawy każdy wolny grunt i zu­żyje każdą kro­plę słod­kiej wody-blk">25. I co wtedy?

Eu­ro­pej­czycy – zwłasz­cza na pół­nocy Nie­miec i w Ir­lan­dii – przez ty­siące lat wy­do­by­wali torf ręcz­nie, za po­mocą wy­spe­cja­li­zo­wa­nych na­rzę­dzi; w Ir­lan­dii słu­żyły do tego ło­paty typu slane******* i tor­fowe taczki, po­tem wy­na­le­ziono ciężki sprzęt do cię­cia torfu-blk">26. Dziś jed­nak do­ko­nuje się prze­łom: nie­któ­rzy lu­dzie za­czy­nają po­now­nie na­wad­niać i od­na­wiać stare tor­fo­wi­ska. Ir­lan­dia, uboga w złoża ropy, lecz bo­gata w tor­fo­wi­ska i przez długi czas bar­dziej od nich za­leżna niż inne kraje, zmaga się z trud­nymi do osią­gnię­cia ce­lami de­kar­bo­ni­za­cji, od­kąd ba­da­nia wy­ka­zały, że każdy hek­tar osu­szo­nego i wy­eks­plo­ato­wa­nego tor­fo­wi­ska uwal­nia do at­mos­fery 2,1 tony wę­gla rocz­nie. W Wiel­kiej Bry­ta­nii, która po Bre­xi­cie zo­stała z ko­lei uwol­niona od unij­nych za­sad do­ty­czą­cych sub­sy­diów wspie­ra­ją­cych in­ten­sywną pro­duk­cję rolną, roz­waża się co­raz wię­cej dzia­łań spod znaku tak zwa­nego „pu­blicz­nego do­bra”, w tym od­twa­rza­nie mo­kra­deł. Nie­zwy­kle po­krze­pia­jące książki bry­tyj­skiego rol­nika Ja­mesa Re­banksa – The She­pherd’s Life******** (Ży­cie pa­ste­rza) i Pa­sto­ral Song (Pieśń pa­ster­ska) – dają na­dzieję na zwrot ku rol­nic­twu prze­my­śla­nemu eko­lo­gicz­nie-blk">27.

Naj­więk­sze tor­fo­wi­ska świata to ni­ziny wo­kół Za­toki Hud­sona w Ka­na­dzie, Wiel­kie Tor­fo­wi­sko Wa­sy­ugań­skie w Ro­sji, Ba­gna Mayo w Ir­lan­dii, Re­zer­wat Przy­rody Oke­fe­no­kee w USA, lasy tor­fowe In­do­ne­zji, Ma­gel­la­niczny Kom­pleks Tun­dry w Pa­ta­go­nii, Tierra del Fu­ego i Fal­klandy, ba­gna Me­zo­po­ta­mii oraz Cu­vette Cen­trale w środ­ko­wej czę­ści Ko­tliny Konga. Lasy tor­fowe In­do­ne­zji, o nie­zwy­kle zło­żo­nej struk­tu­rze i spo­rej bio­róż­no­rod­no­ści, wy­ci­nane, wy­pa­lane i orane przez przed­się­bior­ców pod plan­ta­cje palm ole­jo­wych, to je­den z naj­smut­niej­szych przy­kła­dów ogrom­nych strat bio­lo­gicz­nych. W skle­pach czy­tam ety­kiety – i kiedy znaj­duję my­dło wy­twa­rzane z oleju pal­mo­wego, w mo­jej gło­wie po­ja­wia się ob­raz spu­sto­szo­nego lasu. Nie ku­puję ta­kiego my­dła.

Pod­czas gdy nie­któ­rzy miesz­kańcy kra­jów tor­fo­wi­sko­wych za­czy­nają pa­trzeć na swoje prze­siąk­nięte wodą te­reny z nowo na­by­tym sza­cun­kiem, inni spo­glą­dają na nie ze stra­chem – jak miesz­kańcy Ja­ku­cji na wscho­dzie Sy­be­rii, jed­nego z naj­szyb­ciej ocie­pla­ją­cych się miejsc na Ziemi. Tu­taj i w Wiel­kim Tor­fo­wi­sku Wa­sy­ugań­skim na za­cho­dzie Sy­be­rii wieczna zmar­z­lina znika w za­stra­sza­ją­cym tem­pie – po­krywa garnca z ga­zami cie­plar­nia­nymi zo­staje unie­siona-blk">28.

Wieczna zmar­z­lina w Ja­ku­cji, waż­nym re­gio­nie rol­ni­czym, ma po­stać ogrom­nych pła­tów lodu – wy­jąt­kowo gru­bego, zwa­nego je­doma – osa­dzo­nego w gle­bie jak ząbki czosnku wbite w pie­czeń. Te­reny, które nie­dawno były po­lami upraw­nymi, pa­stwi­skami dla by­dła i re­ni­fe­rów, te­raz toną w wo­dzie z roz­to­pów. Otwie­rają się sze­ro­kie szcze­liny, a drogi za­pa­dają się i prze­chy­lają. Dziwne kra­tery, być może po­wstałe wsku­tek pod­ziem­nych wy­bu­chów me­tanu, zioną pustką. Wody wez­bra­nych rzek wy­le­wają się na pola. Ja­kuci, od po­ko­leń ży­jący na tej ziemi i nie­zwy­kle wy­czu­leni na sub­tel­no­ści świata przy­rody, mó­wią, że nie ro­zu­mieją już swo­jego miej­sca. Wie­dzą tylko tyle, że nie da­dzą dłu­żej rady utrzy­mać się tu przy ży­ciu; opusz­czają wiej­ski świat swo­ich oj­ców i prze­no­szą się do gę­stwiny miast. Cie­szą się je­dy­nie łowcy ma­mu­cich cio­sów, od­sła­nia­nych po raz pierw­szy od ty­sięcy lat. Choć tru­chła ma­mu­tów wy­dzie­lają prze­raź­liwy odór, dla łow­ców jest to za­pach pie­nię­dzy, do­póki zwo­len­nicy chiń­skiej me­dy­cyny lu­do­wej wciąż ku­pują ich to­war. Oto dru­gie, prze­ra­ża­jące ob­li­cze tor­fo­wisk i ich zdol­no­ści do ma­ga­zy­no­wa­nia ogrom­nych ilo­ści dwu­tlenku wę­gla: pod­nieś lub spal ich po­krywę, a gaz ten buch­nie ci pro­sto w twarz.

W su­mie świa­towe tor­fo­wi­ska przy­po­mi­nają strony księgi wzor­ni­ków ta­pet – każda strona ma wła­sny wzór i cha­rak­ter: jedne uka­zują nie­mal wy­łącz­nie wodę i trzciny, inne przed­sta­wiają luk­su­sowo zróż­ni­co­wane kra­jo­brazy barw, któ­rych my, miesz­kańcy no­wo­cze­snych miast, ni­gdy nie po­zna­li­śmy – ci­cha se­pia wód, ja­skrawe mchy, blade po­ro­sty, na­je­żone prze­zro­czy­stymi kro­plami ro­siczki. W tych miej­scach wszystko po­ru­sza się w nie­mi­ło­sier­nie zwol­nio­nym tem­pie, któ­rego nie po­tra­fimy do­strzec bez skru­pu­lat­nych po­mia­rów – można wpa­try­wać się w nie przez okrą­gły rok i nie zo­ba­czyć, jak sło­no­wodne ba­gno za­mie­nia się w tor­fo­wi­sko. I za­wsze są to miej­sca pod ob­strza­łem.

***

Mo­kra­dła kla­sy­fi­kuje się we­dług kry­te­rium „do czego są lu­dziom po­trzebne”. Dzieli się je we­dług geo­gra­fii, to­po­gra­fii, che­mii i hy­dro­lo­gii-blk">29. Eko­lo­go­wie sto­sują jed­nak inną miarę – in­te­re­sują ich roz­ma­ite spo­soby, w ja­kie mo­kra­dła wpi­sują się w sieć ist­nie­nia świata przy­rody. W ostat­nich de­ka­dach eko­lo­gom po­zwo­lono zbli­żyć się do stołu, przy któ­rym two­rzone są kla­sy­fi­ka­cje; cza­sem na­wet za­sia­dają u jego szczytu. Za chłod­nym i bez­na­mięt­nym na­uko­wym po­dej­ściem do kla­sy­fi­ko­wa­nia mo­kra­deł czę­sto kryją się dziś jed­nak bo­le­sne emo­cje i ża­łoba po stop­niowo tra­co­nym i nisz­czo­nym śro­do­wi­sku. Te uczu­cia są dla na­ukow­ców zaj­mu­ją­cych się śro­do­wi­skiem nie­mal ry­zy­kiem za­wo­do­wym – tak samo jak dla lu­dzi pra­cu­ją­cych w ra­tow­nic­twie ka­ta­stro­ficz­nym czy służ­bie zdro­wia. Więk­szość z nas upar­cie je igno­ruje i nie bar­dzo wia­domo, jak je ukoić.

Sche­ma­tami kla­sy­fi­ka­cji mo­kra­deł wy­peł­nione są całe tomy pod­ręcz­ni­ków-blk">30. Ame­ry­kań­ska Służba ds. Ryb i Dzi­kiej Przy­rody sto­suje sys­tem Co­war­dina (Clas­si­fi­ca­tion of We­tlands and De­epwa­ter Ha­bi­tats of the Uni­ted Sta­tes), który wy­róż­nia pięć ty­pów mo­kra­deł: mor­skie, pły­wowe, je­ziorne, ba­gienne i rzeczne. Ame­ry­kań­ski Kor­pus In­ży­nie­ryjny do­dat­kowo używa sys­temu hy­dro­ge­omor­fo­lo­gicz­nego. Nie­które stany mają wła­sne sys­temy; stan Wa­szyng­ton, roz­cią­ga­jący się od wy­brzeża Pa­cy­fiku po su­che Sca­blands na wscho­dzie, wy­róż­nia cztery ka­te­go­rie mo­kra­deł: od „mocno za­bu­rzo­nych” po „rzadko spo­ty­kane i nie do za­stą­pie­nia”. Ala­ska z ko­lei, uzna­jąc stan­dar­dowe stop­nie za „nie­wy­star­cza­jące na po­trzeby za­rzą­dza­nia grun­tami na Ala­sce”-blk">31, stwo­rzyła Kla­sy­fi­ka­cję Za­toki Co­oka, aby w ob­li­czu szyb­kiego wzro­stu po­pu­la­cji w tym re­gio­nie le­piej ro­zu­mieć oli­go­tro­ficzne tor­fo­wi­ska.

Swoje wła­sne kla­sy­fi­ka­cje opra­co­wały też różne kraje. Le­cąc nad Ka­nadą (lub pa­trząc na jej mapę to­po­gra­ficzną), można do­strzec nie­zli­czone błę­kitne punk­ciki – je­ziora po­lo­dow­cowe. (Można też zo­ba­czyć tor­fo­wi­ska Al­berty zde­wa­sto­wane przez wy­do­by­wa­nie ich pia­sków ro­po­no­śnych)-blk">32. Szcze­gó­łowe opisy tych wód za­wiera Ka­na­dyj­ski Sys­tem Kla­sy­fi­ka­cji Mo­kra­deł (Ca­na­dian We­tland Clas­si­fi­ca­tion Sys­tem), szczy­cący się zna­jo­mo­ścią każ­dej z tych błę­kit­nych kro­pek-blk">33. W prak­tyce w więk­szo­ści kra­jów star­sze, glo­balne, uni­wer­salne de­fi­ni­cje mo­kra­deł za­czyna się uzu­peł­niać lo­kal­nymi cha­rak­te­ry­sty­kami i ma­po­wa­niem.

Więk­szość współ­cze­snych kla­sy­fi­ka­cji za­wiera także skalę ochrony mo­kra­deł. Cu­vette Cen­trale – ob­szar wiel­ko­ści Wiel­kiej Bry­ta­nii, od­kryty do­piero w 2012 roku – zo­stał ob­jęty ochroną przez De­kla­ra­cję Braz­za­ville z 2018 roku, stwo­rzoną przez kon­sor­cjum De­mo­kra­tycz­nej Re­pu­bliki Konga, w skład któ­rego wcho­dzą Kongo, In­do­ne­zja oraz kilku człon­ków Glo­bal­nej Ini­cja­tywy Tor­fo­wi­sko­wej (Glo­bal Pe­atlands In­i­tia­tive). Ale na przy­kła­dach Bra­zy­lii, Sta­nów Zjed­no­czo­nych i in­nych kra­jów wi­dzimy, jak ła­two przy­ciąć i do­sto­so­wać usta­wo­daw­stwo do żą­dań biz­nes­me­nów za­miast do do­bro­stanu przy­rody. Glo­balna Ini­cja­tywa Tor­fo­wi­skowa pro­wa­dzona przez Pro­gram Śro­do­wi­skowy ONZ ma po­móc kra­jom bo­ga­tym w tor­fo­wi­ska ra­to­wać lub od­na­wiać te klu­czowe eko­sys­temy, które po­kry­wają około 3% po­wierzchni lą­do­wej Ziemi. Praw­nie wią­żące Po­ro­zu­mie­nie pa­ry­skie, sta­wia­jące so­bie za cel utrzy­ma­nie wzro­stu tem­pe­ra­tury Ziemi po­ni­żej 2°C, pod­pi­sały w 2015 roku wszyst­kie kraje świata z wy­jąt­kiem Ni­ka­ra­gui i Sy­rii. Ale pod wie­loma wzglę­dami było ono nie­ak­tu­alne już w chwili pod­pi­sa­nia. Nie mó­wiło też wiele o tor­fo­wi­skach, poza za­le­ce­niem, by każdy kraj pod­jął kroki na rzecz ochrony wła­snych mo­kra­deł. W 2016 roku Trump, za­prze­cza­jący zmia­nom kli­matu, wy­co­fał Stany Zjed­no­czone z po­ro­zu­mie­nia. Choć pre­zy­dent Bi­den po­now­nie do niego przy­stą­pił, to nie­usta­jący, ma­nia­kalny pęd do czer­pa­nia zy­sków z kur­czą­cych się za­so­bów Ziemi ro­dzi trudne py­ta­nie: czy to wy­star­czy, by ochro­nić ży­cio­daj­ność na­szej pla­nety?

Gdy fakty o na­szym sa­mo­oka­le­cze­niu, czyli kry­zy­sie kli­ma­tycz­nym, za­częły prze­ni­kać do de­baty pu­blicz­nej pod ko­niec XX wieku, las Ama­zo­nii był uzna­wany za naj­więk­szy – za­raz po oce­anie – ma­ga­zyn CO₂. (Choć przez de­kady prze­oczano nad­brzeżne słone ba­gna, uwa­ża­jąc, że nie za­trzy­mują dwu­tlenku wę­gla, w 2020 roku ka­na­dyj­scy na­ukowcy od­kryli, iż „błę­kitne zbior­niki wę­gla” – ta­kie jak lasy na­mo­rzy­nowe i słone ba­gna – prze­cho­wują CO₂ w ilo­ści od­po­wia­da­ją­cej po­ło­wie tego za­mknię­tego w osa­dach oce­anicz­nych)-blk">34. Ci, któ­rzy mar­twili się zmia­nami kli­matu, po­kła­dali na­dzieję w ogrom­nych la­sach tro­pi­kal­nych. Jed­nak nie­liczni na­ukowcy do­strze­gli, że zdol­ność do za­trzy­my­wa­nia wę­gla mają także tor­fo­wi­ska, i z co­raz więk­szą sta­now­czo­ścią zwra­cali uwagę, iż torf nie tylko po­chła­nia i se­kwe­struje ogromne ilo­ści tok­sycz­nych ga­zów, ale też zaj­muje 3% po­wierzchni Ziemi – wię­cej niż wszyst­kie lasy desz­czowe świata ra­zem wzięte-blk">35. A jed­nak mo­kra­dła nie mogą za­stą­pić Ama­zo­nii jako re­gu­la­tora kli­matu. W tam­tym cza­sie wy­da­wało się nie do po­my­śle­nia, by tak wielki i trwały eko­sys­tem jak Ama­zo­nia mógł kie­dyś za­pło­nąć. Dziś znamy już gorzką prawdę – wy­le­sia­nie i ogień to nowi, re­alni wro­go­wie Ama­zo­nii.

Do­rze­cze Ama­zonki-blk">36 było osza­ła­mia­jąco zróż­ni­co­wa­nym re­gio­nem, który kar­mił Zie­mię przez 55 mi­lio­nów lat, do­póki w XVI wieku nie wkro­czyli tam Eu­ro­pej­czycy, przedarł­szy się przez roz­ma­ite rdzenne po­pu­la­cje. Dzien­ni­karz na­ukowy Marco Lam­ber­tini na­zwał Ama­zo­nię „naj­bo­gat­szym pod wzglę­dem róż­no­rod­no­ści flory sie­dli­skiem świata”-blk">37: „W Bra­zy­lii na za­le­d­wie 2 km² można zna­leźć 300 róż­nych ga­tun­ków drzew, tym­cza­sem w roz­le­głych la­sach stref umiar­ko­wa­nej czy bo­re­al­nej – do kil­ku­dzie­się­ciu”. Ten mi­ster­nie wy­ple­ciony ob­szar po­ma­gał re­gu­lo­wać kli­mat Ziemi po­przez pa­ro­wa­nie wody i two­rze­nie chmur. Lasy tro­pi­kalne na­pę­dzały cyr­ku­la­cję at­mos­fe­ryczną i prze­cho­wy­wały wę­giel oraz bio­masę. Inne czę­ści eko­lo­gicz­nej mo­zaiki re­gionu współ­dzia­łały z nimi, two­rząc wie­lo­war­stwowy sys­tem „bodź­ców i re­ak­cji”-blk">38.

Lu­dzie z ze­wnątrz czę­sto utoż­sa­miają Ama­zo­nię z po­ra­sta­ją­cym ją tro­pi­kal­nym la­sem desz­czo­wym. Za­po­mi­nają tym sa­mym, że cały ten ob­szar to mo­zaika frag­men­tów pra­daw­nych ziem i ga­tun­ków, które tra­fiły tam z in­nych miejsc (Afryki, Ame­ryki Pół­noc­nej, Au­stra­lii, Azji Po­łu­dniowo-Wschod­niej czy An­tark­tydy). Dały one po­czą­tek zróż­ni­co­wa­nej mie­szance eko­sys­te­mów, zbyt zło­żo­nej, by ludzki umysł po­tra­fił w pełni zro­zu­mieć me­cha­ni­zmy le­żące u pod­staw jej funk­cjo­no­wa­nia-blk">39.

Są tu zbio­ro­wi­ska je­ziorne i rzeczne, okre­sowo za­le­wane rów­niny zwane várzeas i wy­żej po­ło­żone ob­szary terra firme (…) to­po­gra­fia i róż­no­rod­ność gleb utrzy­mują przy ży­ciu tu­tej­sze tra­wia­ste do­liny, sa­wanny i su­che lasy ro­snące na za­piasz­czo­nych, wy­nie­sio­nych pro­mon­to­riach, a ota­cza­jące to wszystko cer­rado i ca­atin­gas się­gają bli­żej lub da­lej w głąb do­rze­cza. Te roz­ma­ite sie­dli­ska i ich biota są klu­czowe, bo po­zwa­lają ro­ślin­no­ści szybko re­ago­wać na zmiany śro­do­wi­skowe.

Nie spo­sób prze­ce­nić zna­cze­nia tego ostat­niego zda­nia – wiele ga­tun­ków może prze­trwać chwi­lowe nie­ko­rzystne okresy, je­śli w nie­du­żej od­le­gło­ści ist­nieją re­fu­gia********* za­spo­ka­ja­jące ich pod­sta­wowe po­trzeby. Pa­le­obo­ta­nik Alan Gra­ham stwo­rzył nie­zwy­kle szcze­gó­łowy wy­kres na­tu­ral­nych i an­tro­po­ge­nicz­nych sił, które wza­jem­nie na sie­bie wpły­wa­jąc, kształ­tują kli­mat: ko­mórki ter­mo­ha­li­nowe, cy­kle Mi­lan­ko­vi­cia, po­ziom mo­rza, ob­ję­tość ba­se­nów oce­anicz­nych, CO₂, me­tan, cyr­ku­la­cja at­mos­fe­ryczna, cień opa­dowy, El Niño, al­bedo, wul­ka­nizm, hi­sto­ria ro­ślin­no­ści, tempo ero­zji, oro­ge­neza, wi­ka­rian­tyzm, nowe strefy kli­ma­tyczne, cyr­ku­la­cja oce­aniczna, mo­sty lą­dowe, te­rany, ru­chy płyt tek­to­nicz­nych, se­zo­no­wość, od­ga­zo­wa­nie, stała sło­neczna, a na­wet kształty kon­ty­nen­tów. Wpływ czło­wieka jest wszech­obecny. Choć w Bra­zy­lii za­no­to­wano wzrost po­pu­la­cji za­gro­żo­nej mar­mo­zety lwiej, to w maju 2018 roku obrońcy przy­rody zgło­sili pierw­szą śmierć tego zwie­rzę­cia spo­wo­do­waną żółtą fe­brą – cho­robą prze­nie­sioną z lu­dzi na małpki przez ko­mary. W ciągu ko­lej­nego roku zdzie­siąt­ko­wała ona po­nad 30% po­pu­la­cji mar­mo­zety. Strata ta – wraz z po­stę­pu­ją­cym wy­le­sia­niem, po­ża­rami i pra­cami me­lio­ra­cyj­nymi, a także pla­nami obec­nego bra­zy­lij­skiego rządu, by od­bu­do­wać i prze­dłu­żyć prze­ci­na­jącą Ama­zo­nię główną au­to­stradę BR-319, która prze­bie­ga­łaby przez „chro­nione” lasy-blk">40 – współ­two­rzy ob­raz za­głady**********.

Ama­zo­nia prze­trwała mi­liony lat dzięki swoim ogrom­nym roz­mia­rom oraz temu, że w cza­sach gwał­tow­nych za­kłó­ceń kli­ma­tycz­nych jej zróż­ni­co­wane eko­sys­temy i sie­dli­ska funk­cjo­no­wały jako re­fu­gia ro­ślin i zwie­rząt. Ale gdy ko­lejne czę­ści lasu są wy­ci­nane, wy­pa­lane, prze­ci­nane dro­gami lub orane pod uprawy soi, re­fu­gia zni­kają, a ela­stycz­ność śro­do­wi­skowa Ama­zo­nii słab­nie; w efek­cie ca­łość zo­staje uszko­dzona. Wy­daje się, że XXI wiek jest dla niej zbyt wiel­kim ob­cią­że­niem – las cierpi z po­wodu zma­so­wa­nych ata­ków na trzech fron­tach, zwłasz­cza w Bra­zy­lii: le­gal­nego i nie­le­gal­nego wy­le­sia­nia przez wy­cinki i po­żary; de­gra­da­cji wy­wo­ła­nej bu­dową dróg, ho­dowlą by­dła i rol­nic­twem prze­my­sło­wym; oraz na­si­la­ją­cej się su­szy i upa­łów zwią­za­nych z glo­bal­nym kry­zy­sem kli­ma­tycz­nym.

Gdy dwa lata temu za­czy­na­łam my­śleć o na­pi­sa­niu tego eseju, sa­mo­wy­star­czalna nie­gdyś Ama­zo­nia stała na kra­wę­dzi; z lasu desz­czo­wego, któ­rego ko­rony drzew two­rzą szczelny bal­da­chim, za­częła za­mie­niać się w po­prze­ty­kaną z rzadka kę­pami drzew tra­wia­stą sa­wannę. 15 lipca 2021 roku re­dak­tor działu śro­do­wi­ska dzien­nika „The Gu­ar­dian” po­in­for­mo­wał o pu­bli­ka­cji ar­ty­kułu Ama­zo­nia as a Car­bon So­urce Lin­ked to De­fo­re­sta­tion and Cli­mate Change-blk">41, który uka­zał się w ma­ga­zy­nie na­uko­wym „Na­ture”. Ba­da­nia przy­nio­sły złe wie­ści: 10 lat po­mia­rów wy­ka­zało, że po­ziom CO₂ znacz­nie wzrósł wsku­tek po­ża­rów i nie­po­wstrzy­ma­nego, naj­wy­raź­niej, wy­le­sia­nia. Ama­zo­nia emi­tuje te­raz wię­cej CO₂, niż jest w sta­nie zma­ga­zy­no­wać. Nie wia­domo jesz­cze, czy pro­ces ten jest od­wra­calny, ale zmie­nia­jące się wa­runki – mniej­sze opady, po­żary, wy­le­sia­nie – wska­zują na naj­gor­sze. Pod­czas gdy pro­ces ten po­stę­puje, szanse na po­wrót ama­zoń­skiego lasu desz­czo­wego ma­leją. Za­mie­niony w otwartą, tra­wia­stą sa­wannę bę­dzie jesz­cze bar­dziej po­datny na po­żary, które spra­wią, że sa­wanną po­zo­sta­nie. A my, ze względu na nie­zrów­naną bio­róż­no­rod­ność i zdol­ność po­chła­nia­nia CO₂, po­trze­bu­jemy la­sów desz­czo­wych, nie sa­wann42.

Cóż za pa­ra­doks, że garstka uzbro­jo­nych hisz­pań­skich awan­tur­ni­ków-blk">43, któ­rzy po Ko­lum­bie przy­byli do obu Ame­ryk, two­rzyła „cia­sny krąg po­dob­nie my­ślą­cych lu­dzi, cza­sami bli­sko ze sobą spo­krew­nio­nych, z któ­rych wielu miało za sobą cięż­kie dzie­ciń­stwo w Es­tre­ma­du­rze”44. Bal­boa, Cor­tés, Alva­rado, Pi­zarro, Val­di­via, Orel­lana i De Soto – „wszy­scy po­cho­dzili z tego sa­mego ob­szaru o pro­mie­niu nie­spełna stu ki­lo­me­trów, z bied­nych, su­chych i nie­mi­ło­sier­nie upal­nych wy­żyn za­chod­niej Hisz­pa­nii”. Twar­dzi męż­czyźni, któ­rzy nie mieli nic do stra­ce­nia – „dra­pieżcy łak­nący ła­twego łupu”45 – prze­kształ­cili za­stany świat i na­rzu­cili swoje wy­ro­słe z chci­wo­ści war­to­ści roz­le­głym po­pu­la­cjom. Trudno za­po­mnieć re­la­cję Barry’ego Lo­peza o ce­lo­wym i okrut­nym spa­le­niu pta­szarni w mie­ście Mek­syk przez Cor­tésa, który wcze­śniej opi­sy­wał je jako „naj­pięk­niej­sze mia­sto świata”46. A wła­śnie ta­kich oprysz­ków wielu hi­sto­ry­ków i po­li­ty­ków pró­bo­wało nam wpoić jako wzorce do na­śla­do­wa­nia. Ich współ­cze­sne wcie­le­nia – licz­niej­sze i bar­dziej szko­dliwe – plą­drują dziś świat pod sztan­da­rem glo­bal­nego ka­pi­ta­li­zmu.

Fran­ci­sco de Orel­lana, przy­ja­ciel i praw­do­po­dob­nie ku­zyn braci Pi­zar­rów – Fran­ci­sca, Ju­ana i Gon­zala – w 1541 roku sta­cjo­no­wał z tym ostat­nim w Qu­ito. Gon­zalo po­le­cił Orel­la­nie zba­dać rzekę Coca z po­kładu brygu, który po­pły­nąłby do jej uj­ścia i z po­wro­tem. Ale do tego nie do­szło i od wie­ków nikt nie po­trafi od­dzie­lić prawdy od kłamstw. Tam gdzie Coca wpa­dała do rzeki Napo, Orel­lana nie za­wró­cił, lecz utwo­rzył nową eks­pe­dy­cję, by pły­nąć da­lej w dół rzeki. Czy była to de­cy­zja wy­ni­ka­jąca z ko­niecz­no­ści (jak twier­dził), czy też po­ryw serca w nie­koń­czą­cych się po­szu­ki­wa­niach mia­sta złota? Za­nim zo­sta­wili za sobą Cocę, Orel­lana na­kło­nił swo­ich lu­dzi do pod­pi­sa­nia do­ku­mentu stwier­dza­ją­cego, że prąd rzeki jest zbyt silny, by mo­gli wró­cić do Pi­zarro. Więc po­pły­nęli da­lej, cier­piąc od uką­szeń owa­dów i na­ra­sta­ją­cego głodu, aż w końcu mu­sieli jeść skó­rzane buty. Była to pie­kielna prze­prawa. Hi­sto­ryk Ama­zo­nii John Hem­ming za­uwa­żył: „Do dziś nie prze­staje za­dzi­wiać, że Eu­ro­pej­czycy ni­gdy nie na­uczyli się żyć w zrów­no­wa­żony spo­sób w naj­bar­dziej zróż­ni­co­wa­nym eko­sys­te­mie świata”-blk">47.

W czerwcu 1542 roku Orel­lana i jego lu­dzie wpły­nęli na Ama­zonkę i prze­byli całą jej dłu­gość aż do mo­rza – byli pierw­szymi Eu­ro­pej­czy­kami, któ­rzy tego do­ko­nali. Po dro­dze mi­nęli osadę, którą na­zwali „Wio­ską Garn­ca­rzy” ze względu na zdu­mie­wa­jąco piękną ce­ra­mikę wy­ra­bianą przez miesz­kań­ców – dziś znaną jako przy­kład stylu Gu­arita – do­rów­nu­jącą kunsz­tem dzie­łom pe­ru­wiań­skich Shi­pibo czy słyn­nym wa­zom sta­ro­żyt­nej Gre­cji.

Po po­wro­cie do Hisz­pa­nii Pi­zarro oskar­żył Orel­lanę o umyślne nie­wy­ko­na­nie roz­ka­zów. Ale Orel­lana przed­ło­żył do­ku­ment pod­pi­sany przez swoją za­łogę, w któ­rym stało, że nie­moż­liwe było wio­sło­wa­nie pod prąd po­tęż­nej rzeki. Jako że Pi­zar­ro­wie nie cie­szyli się już kró­lew­skimi wzglę­dami, król Hisz­pa­nii (Ka­rol V, znany też jako Ka­rol I) przy­znał Orel­la­nie prawo do ad­mi­ni­stro­wa­nia te­ry­to­rium, które „od­krył”.

Hisz­pa­nie opa­no­wani go­rączką złota48 – tą „wy­nisz­cza­jącą fe­brą nie do po­wstrzy­ma­nia” – byli jak Ma­qroll, stwo­rzony przez pi­sa­rza Álvaro Mu­tisa fik­cyjny że­glarz, który błą­kał się po świe­cie owład­nięty tym sa­mym pra­gnie­niem. Hisz­pa­nie i Por­tu­gal­czycy sta­no­wili sztur­mową falę bez­dusz­nych eu­ro­pej­skich „od­kryw­ców”, któ­rzy wdzie­rali się wszę­dzie głodni zło­tego bla­sku, barw­nych piór, nie­wol­ni­ków, wła­dzy i sta­tusu – w po­goni za tym wszyst­kim kru­cja­towi chrze­ści­ja­nie go­towi byli na każdą zbrod­nię. Ale ani Pi­zar­ro­wie, ani Orel­lana nie do­cze­kali zisz­cze­nia się snu o zło­cie. Pod­czas trium­fal­nego po­wrotu do Ama­zo­nii Orel­lana i jego nowa za­łoga, w tym jego żona, po­gu­bili się w gę­stwi­nie wysp u uj­ścia rzeki i ni­gdy nie od­na­leźli już głów­nego nurtu. Orel­lana zmarł – jego żona ma­wiała, że „ze smutku po utra­co­nych lu­dziach i wsku­tek cho­roby”49.

John Hem­ming sza­cuje, że w cza­sie wy­prawy Orel­lany w ni­zin­nej Ama­zo­nii żyło co naj­mniej cztery lub pięć mi­lio­nów lu­dzi w set­kach grup-blk">50. Po­dob­nie jak nie­zli­czone ga­tunki ro­ślin i zwie­rząt, te setki rdzen­nych spo­łecz­no­ści cha­rak­te­ry­zo­wały się wów­czas osza­ła­mia­jącą róż­no­rod­no­ścią – ale do lat 80. XX wieku łączna liczba ich człon­ków spa­dła do za­le­d­wie kil­ku­set ty­sięcy. Ple­miona le­śne, tak jak ro­śliny i zwie­rzęta, na­dal są wy­nisz­czane przez chciwe, głodne do­cho­dów rządy oraz przez am­bit­nych rol­ni­ków i drwali. Li­sta na­zwisk rdzen­nych ama­zoń­skich obroń­ców przy­rody, któ­rzy pró­bo­wali chro­nić swoje ro­dzinne zie­mie i w efek­cie zo­stali za­mor­do­wani, jest przy­gnę­bia­jąco długa. Ama­zo­nia na­dal sta­nowi po­łowę wszyst­kich tro­pi­kal­nych la­sów świata, prze­wyż­sza­jąc wszel­kie inne miej­sca na Ziemi pod wzglę­dem bio­róż­no­rod­no­ści – ale jak długo jesz­cze?

By una­ocz­nić so­bie choć część tego, co znik­nęło z tego świata, spo­glą­dam w prze­szłość. W 1848 roku dwóch mło­dych męż­czyzn – przy­rod­nik Henry Wal­ter Ba­tes, ba­da­jący zja­wi­sko mi­mi­kry zwie­rzę­cej na po­par­cie teo­rii do­boru na­tu­ral­nego Dar­wina, oraz Al­fred Rus­sel Wal­lace – wy­ru­szyło do Pará w Bra­zy­lii. Ogromny las, do któ­rego wkro­czyli, był wów­czas miej­scem cie­szą­cym się wy­so­kimi opa­dami i ni­skim ry­zy­kiem po­żaru. Choć po­ło­że­nie na rów­niku spra­wiało, że ener­gia sło­neczna spa­dała na nie po­tęż­nymi pio­no­wymi pro­mie­niami, męż­czyźni mu­sieli wy­tę­żać wzrok, by z wil­got­nego, mrocz­nego dna lasu do­strzec resztki ośle­pia­ją­cego świa­tła w ko­ro­nach drzew – tym je­dy­nym w swoim ro­dzaju uni­wer­sum pta­ków, owa­dów, owo­ców i kwia­tów, tak od­mien­nym od po­ziomu gruntu, że mo­gło się wy­da­wać, iż to inna pla­neta. Ba­tes tak pi­sał o tym, co zo­ba­czyli przy pierw­szym wej­ściu do lasu:

(…) pnie drzew wszę­dzie były po­łą­czone ze sobą przez si­pos, drew­nie­jące, gięt­kie ło­dygi pną­czy i ro­ślin peł­za­ją­cych, któ­rych li­ście mie­szały się wy­soko w gó­rze z li­śćmi więk­szych, sa­mo­dziel­nie ro­sną­cych drzew. Nie­które były skrę­cone w sploty jak ka­ble, inne miały grube ło­dygi po­wy­gi­nane na wszel­kie moż­liwe spo­soby, opla­ta­jące pnie drzew jak węże albo two­rzące wo­kół nich gi­gan­tyczne pę­tle i zwoje (…)-blk">51.

Obec­nie w Ama­zo­nii ła­twiej niż to wszystko można zo­ba­czyć prze­dzie­ra­jące się przez kar­mi­nowe błoto ma­sywne cię­ża­rówki, które wy­wle­kają z do­pa­la­ją­cego się lasu wiel­kie kłody. Ama­zoń­ska pusz­cza znana jest dziś nie z ma­low­ni­czych, splą­ta­nych lian uj­rza­nych przez Ba­tesa czy z ka­drów emo­cjo­nu­ją­cych se­riali do­ku­men­tal­nych typu Di­cing with De­ath, które uka­zują ubo­gich tu­byl­ców pro­wa­dzą­cych wy­cinkę z na­ra­że­niem wła­snego ży­cia – lecz ze zdjęć lot­ni­czych lasu wy­rżnię­tego w pień, ro­bio­nych mimo po­wszech­nych trud­no­ści w fo­to­gra­fo­wa­niu tego ob­szaru z po­wie­trza (zwy­kle za­snu­wają go ob­łoki lub dym, skry­wa­jąc przed obiek­ty­wami). Nie je­stem dziś w sta­nie zo­ba­czyć Ama­zo­nii ta­kiej, jaka była za cza­sów Ba­tesa czy kon­kwi­sta­do­rów, a jej wi­doku za Bol­so­naro być może bym nie znio­sła. Mogę jed­nak chło­nąć ob­raz Fo­rêt vierge du Brésil z 1819 roku na­ma­lo­wany przez Char­lesa-Othona-Frédérica-Je­ana-Bap­ti­ste’a, hra­biego de Cla­rac – dzieło sztuki, które ukształ­to­wało eu­ro­pej­skie wy­obra­że­nia o la­sach tro­pi­kal­nych, pod­czas gdy do­nie­sie­niami o ich pięk­nych, zdro­wych miesz­kań­cach kar­mili się zwo­len­nicy Ro­us­se­au­ow­skiej idei „szla­chet­nego dzi­kusa”.

De Cla­rac, przy­lgnąw­szy do księ­cia Luk­sem­burga, który jako am­ba­sa­dor Lu­dwika XVIII zo­stał od­de­le­go­wany do Bra­zy­lii, na­szki­co­wał z brzegu rzeki Pa­ra­íba do Sul kilka wi­do­ków nie­sa­mo­wi­tego lasu roz­cią­ga­ją­cego się przed jego oczami; po po­wro­cie do Fran­cji na­ma­lo­wał na pod­sta­wie tych szki­ców dużą akwa­relę, która tra­fiła po­tem w ręce przy­rod­nika Ale­xan­dra von Hum­boldta, a dziś znaj­duje się w Luw­rze.

Wpa­truję się w ciężki, bru­natny mrok i wi­dzę ol­brzy­mie drzewa, wy­so­kie na pra­wie sto me­trów, z wiel­kimi skrzy­dla­stymi przy­po­rami, pa­pro­cie roz­miaru doj­rza­łych ja­błoni, wstęgi na­pęcz­nia­łych lian wi­jące się ku gó­rze, epi­fity, pie­rza­ste li­ście, po­wietrzne ko­rze­nie, ko­losy pni o wnę­trzach wy­drą­żo­nych dłu­go­trwa­łym bu­twie­niem i sku­pi­ska chu­dych, wy­gło­dzo­nych sie­wek wal­czą­cych o świa­tło. Nie ma wia­tru. Wiązka roz­rze­dzo­nego świa­tła pada na ro­dzinę prze­pra­wia­jącą się przez rzekę po zwa­lo­nym pniu oraz my­śli­wego – ma­leń­kich lu­dzi, zbyt drob­nych, by zo­sta­wić ślad w tym po­nad­cza­so­wym le­sie. Pra­wie czuję za­pach zgni­li­zny, stor­czy­ko­wych per­fum, mgły uno­szą­cej się znad ki­pią­cej Pa­ra­íby. Dziś nic nie zo­stało z lasu, który ma­lo­wał de Cla­rac. Nę­kaną su­szą i złym za­rzą­dza­niem za­so­bami wod­nymi Pa­ra­íbę po­prze­gra­dzano ta­mami i za­nie­czysz­czono; część jej ryb wy­gi­nęła, a ich miej­sce za­jęły ga­tunki in­wa­zyjne. Nik­nąca rzeka nie po­trafi już za­spo­koić ro­sną­cych po­trzeb prze­my­słu.

W 2019 roku – jakby w zmo­wie ze sobą – roz­prze­strze­nia­jące się le­śne po­żary, zbyt roz­le­głe i gwał­towne, by czło­wiek mógł je opa­no­wać, tra­wiły las desz­czowy Ama­zo­nii, wy­su­szone au­stra­lij­skie Qu­een­sland, sy­be­ryj­skie tor­fo­wi­ska i Ka­li­for­nię. Każ­dego ko­lej­nego roku zwięk­szały się ich liczby i dzi­kość. Po­żary Ama­zo­nii spo­wo­do­wała tok­syczna mie­szanka po­gody, zło­wro­gich sił po­li­tycz­nych i biz­ne­so­wych, nie­le­gal­nych dzia­łań gór­ni­ków, głod­nych ziemi plan­ta­to­rów, a także in­we­sto­rów zza gra­nicy, któ­rzy po­lują na bo­gac­twa Ame­ryki Ła­ciń­skiej od cza­sów kon­kwi­sta­do­rów. To, że ten hi­sto­rycz­nie wil­gotny te­ren – prze­siąk­nięty desz­czami i po­prze­ci­nany ma­syw­nymi rze­kami – może sta­nąć w ogniu, było szo­kiem. Ro­syj­skie po­żary z 2019 roku stra­wiły 13,1 mi­liona hek­ta­rów, w tym 4,5 mi­liona hek­ta­rów sy­be­ryj­skiej tajgi. W Ro­sji zba­ga­te­li­zo­wano je jako wy­stę­pu­jące na­tu­ral­nie, mimo do­nie­sień o pod­pa­le­niu ma­ją­cym na celu ukry­cie nie­le­gal­nych wy­ci­nek. Nie­któ­rzy są­dzą, że po­żary te przy­spie­szyły top­nie­nie wiecz­nej zmar­z­liny. W 2020 roku Sy­be­ria znowu pło­nęła. Ka­ta­stro­falne po­żary Au­stra­lii być może prze­ro­dzą się kie­dyś w mit – lecz w na­szych cza­sach były bo­le­śnie re­alne: spło­nęło po­nad 6 mi­lio­nów hek­ta­rów bu­szu, zgi­nął praw­do­po­dob­nie mi­liard zwie­rząt, nie tylko słynne ko­ale i kan­gury, ale także emu, inne ptaki, nie­to­pe­rze, żaby, owady, ryby, gady – i lu­dzie-blk">52. Wsku­tek wy­stę­pu­ją­cych glo­bal­nie po­ża­rów roku 2020 ucier­piała także rów­nina Pan­ta­nal-blk">53 – raj dla dzi­kiej przy­rody, klu­czowe sie­dli­sko nie­zwy­kle wielu rzad­kich ga­tun­ków, w tym mo­dro­ary hia­cyn­to­wej, ja­gu­arów i za­gro­żo­nych ari­ra­nii ama­zoń­skich (zwa­nych też wy­drami ol­brzy­mimi). Rok 2020 oka­zał się dla Pan­ta­nal strasz­liwy jak ża­den inny przed­tem – spa­liło się 25% tego słyn­nego, wpi­sa­nego na li­stę świa­to­wego dzie­dzic­twa ob­szaru. W la­tach 2019 i 2020 z gi­gan­tycz­nymi, pie­kiel­nymi po­ża­rami znów zma­gały się za­chod­nie stany USA, zwłasz­cza Ka­li­for­nia. Obec­nie, w 2021 roku, tor­fo­wi­ska za­czy­nają pło­nąć wcze­śniej niż kie­dy­kol­wiek. W 2020 roku tor­fo­wi­ska ark­tyczne ucier­piały wsku­tek tzw. „po­ża­rów zom­bie” – ognisk, które, choć zda­wały się zga­szone, to tliły się nie­zau­wa­żal­nie pod zie­mią przez całą zimę, by z cie­plej­szą wio­sną wy­buch­nąć na nowo, uwal­nia­jąc ogromne ilo­ści wę­gla. Dzie­więt­na­sto­wieczny po­dróż­nik po Sy­be­rii opi­sał tego ro­dzaju ka­ta­klizm w swo­ich wspo­mnie­niach:

(...) zie­mia za­czy­nała dud­nić jak bę­ben pod ko­py­tami koni cią­gną­cych sa­nie. Woź­nica wy­ja­śnił, że pod­ziemne ognie wy­że­rają so­bie drogę ku po­wierzchni, two­rząc za­pa­dli­ska, wiel­kie dziury w spa­lo­nej ziemi, tak że za­wsze jest ry­zyko, iż koń prze­bije sko­rupę i wpad­nie w ogień-blk">54.

Po­dróż­ni­kiem tym była nie­ustra­szona, kon­tro­wer­syjna an­giel­ska mi­sjo­narka i pie­lę­gniarka Kate Mars­den. Dzięki wy­da­nej w 1891 roku książce On Sledge and Hor­se­back to Out­cast Si­be­rian Le­pers (Sa­niami i konno ku za­po­mnia­nym trę­do­wa­tym Sy­be­rii) zy­skała re­pu­ta­cję od­kryw­czyni o nie­zwy­kłej od­wa­dze, wy­trzy­ma­ło­ści i de­ter­mi­na­cji, ale także licz­nych wro­gów. Mars­den do­star­czyła nam rów­nież wie­dzy o szko­dach wy­rzą­dza­nych przez po­żary zom­bie – pi­sała, że ogień tli się pod zie­mią przez zimę i lato, wy­pa­la­jąc ko­rze­nie drzew, a gdy ude­rzają let­nie bu­rze z desz­czem i wia­trem, po­zba­wione ko­rzeni drzewa ma­sowo się prze­wra­cają.

Przy­po­mnia­łam so­bie wtedy pur­pu­rowo-czer­wone drogi w pół­nocno-wschod­nim Wy­oming, naj­pięk­niej­sze pod­czas desz­czu i dziw­nie zna­jome. Po­wie­dziano mi, że zo­stały zbu­do­wane z żużli sta­rych, pod­ziem­nych po­kła­dów wę­gla – wy­pa­lo­nych w po­ża­rach zom­bie. I wtedy zro­zu­mia­łam, skąd znam ich ko­lor. W la­tach czter­dzie­stych moi ro­dzice ogrze­wali dom wę­glem, a oj­ciec wy­bie­rał żużle, któ­rych nie dało się spa­lić, i wy­no­sił je na sto­jącą na po­dwó­rzu stertę. Jako mi­ne­rał zwany he­ma­ty­tem były w tym sa­mym pur­pu­rowo-czer­wo­nym od­cie­niu co drogi ame­ry­kań­skiego za­chodu. Dziś nic nie jest już tak pro­ste jak wy­nie­sie­nie wia­dra żużlu po spa­le­niu wę­gla w piecu. Skrawki in­for­ma­cji po­ja­wiają się cza­sem jak świe­tliki w let­nie noce, a my rwiemy so­bie włosy z głowy, pró­bu­jąc zgro­ma­dzić wia­ry­godne dane, które po­zwolą zro­zu­mieć jed­no­cze­sne skutki zmian kli­matu: roz­le­głe po­żary nad i pod zie­mią, po­wią­zane ze sobą ry­zyka, zmie­nia­jącą się po­godę, wę­drówki dymu, wi­ru­jące wia­try, za­bawy burz, jazdę po dro­dze z he­ma­ty­tów – na które na­kłada się nie­ustan­nie, tępe po­czu­cie winy.

Strasz­liwe, nisz­czy­ciel­skie po­żary z lat 2019 i 2020 – poza spa­lo­nymi drze­wami i pod­szy­ciem, poza mi­lio­nami zwie­rząt i pta­ków upie­czo­nych żyw­cem, poza tru­ją­cym dy­mem, który du­sił każde od­dy­cha­jące stwo­rze­nie – miały jesz­cze je­den, mniej wi­doczny i uchwytny sku­tek. Do­dat­ko­wym cio­sem oka­zały się cięż­kie osady sa­dzy na top­nie­ją­cych lo­dach, jak te po­wstałe na Gren­lan­dii po bo­re­al­nych po­ża­rach Sy­be­rii. Sa­dza zmniej­szyła al­bedo po­wierzchni i aku­mu­lu­jąc cie­pło, przy­spie­szała tempo top­nie­nia lą­do­lodu.

Trudno mi prze­wi­dzieć, na ile Ama­zo­nia i Pan­ta­nalu zdo­łają się od­ro­dzić po po­ża­rach, a na ile zo­staną prze­kształ­cone w pa­stwi­ska, pola uprawne czy sta­diony pił­kar­skie – ale je­śli uwzględ­nić wy­da­rze­nia z prze­szło­ści, od­ro­dze­nie nie wy­daje się praw­do­po­dobne. Ile zo­sta­nie z wciąż tlą­cej się Sy­be­ryj­skiej tajgi? Czy lasy ame­ry­kań­skiego Za­chodu od­ro­sną? Wiemy na pewno, że ist­nieją punkty kry­tyczne, po któ­rych osią­gnię­ciu oka­le­czone lasy nie są w sta­nie się zre­ge­ne­ro­wać. Nie­dawno opu­bli­ko­wane wy­niki pro­wa­dzo­nego przez trzy­dzie­ści lat ba­da­nia, które śle­dziło ilość wę­gla po­chła­nia­nego przez 300 000 drzew z la­sów tro­pi­kal­nych Ama­zo­nii i Afryki, ujaw­niły, że drzewa po­chła­niają dziś o 30% mniej wę­gla niż na po­czątku ba­dań w la­tach 90. Wtedy ab­sor­bo­wały 17% CO₂ wy­twa­rza­nego przez czło­wieka, a w dru­giej de­ka­dzie XXI wieku już tylko 6%. Pro­gnozy mó­wiły, że do po­łowy lat 30. XXI wieku lasy tro­pi­kalne prze­staną po­chła­niać CO₂ i za­czną go uwal­niać. Ten punkt kry­tyczny już osią­gnę­li­śmy, a je­śli zmiany kli­ma­tyczne zdają się przy­spie­szać, to praw­do­po­dob­nie dla­tego, że Ama­zo­nia do­kłada do tego pro­cesu swoje wła­sne wy­rzuty CO₂-blk">55.

Nie dziwi więc, że pan­de­mię Co­vid-19 po­strzega się cza­sem jako prze­jaw tego, iż nisz­cząc świat przy­rody, oswo­bo­dzi­li­śmy daw­niej uwię­zione cho­roby i wi­rusy, dla któ­rych sami sta­li­śmy się w efek­cie na­tu­ral­nymi sie­dli­skami i go­spo­da­rzami. Za­nim znikną ostat­nie mo­kra­dła, chcia­łam do­wie­dzieć się wię­cej o świe­cie, który tra­cimy. Czym był świat tor­fo­wisk ni­skich, wy­so­kich i ba­gien? Ja­kie zna­cze­nie miały te te­reny – nie tylko dla lu­dzi, ale dla wszel­kiego ży­cia na Ziemi?

W la­tach gdy miesz­ka­łam w Port Town­send w sta­nie Wa­szyng­ton, czę­sto spa­ce­ro­wa­łam wzdłuż klifu North Be­ach w Fort Wor­den – miej­scu, które w 1900 roku sta­no­wiło ważne ogniwo sys­temu nad­brzeż­nych for­ty­fi­ka­cji za­chod­niego wy­brzeża, a dziś jest par­kiem sta­no­wym na­gra­dza­nym po­zy­tyw­nymi re­cen­zjami za swoją prężną dzia­łal­ność obej­mu­jącą pro­gramy ar­ty­styczne i na­ukowe. Pod­czas jed­nej z wę­dró­wek po parku moja przy­ja­ciółka geo­lożka zwró­ciła uwagę na ciemną war­stwę torfu u pod­stawy osy­pu­ją­cego się klifu. Z bli­ska przyj­rza­łam się sza­rym, spłasz­czo­nym war­stwom ma­te­rii ro­ślin­nej. Wy­sta­jące ta­śmo­wate frag­menty wy­glą­dały jak spra­so­wane trzciny. Były zdrew­niałe, wil­gotne i kru­che – zu­peł­nie inne niż su­che bryły torfu z tor­fo­wisk Ir­lan­dii. W łup­ko­wa­tych war­stwach mia­łam na­dzieję do­strzec rzadki mi­ne­rał – wi­wia­nit, uwod­niony fos­fo­ran że­laza, który po­noć in­ten­syw­nie błę­kit­nieje w kon­tak­cie z po­wie­trzem. Ötzi, zmu­mi­fi­ko­wany łowca al­pej­ski, który wy­ło­nił się z lodu w 1991 roku, był po­kryty wła­śnie wi­wia­ni­tem – mi­ne­ra­łem po­wsta­ją­cym w kon­tak­cie z ma­te­rią or­ga­niczną, przede wszyst­kim tą bo­gatą w że­lazo. Gdy w 1979 roku ar­che­olog z Ala­ski, Dale Gu­th­rie, od­ko­pał „Nie­bie­skiego Babe”56 – wy­mar­łego plej­sto­ceń­skiego żu­bra ste­po­wego – oka­zało się, że zwie­rzę to także było po­kryte wi­wia­ni­tem. Po­dob­nie jak wiele in­nych pra­sta­rych ciał zna­le­zio­nych w tor­fo­wi­skach pół­nocno-za­chod­niej Eu­ropy. Ver­meer57 użył tego mi­ne­rału do na­ma­lo­wa­nia tła dy­wanu w ob­ra­zie U strę­czy­cielki. Choć pier­wot­nie, za ży­cia ma­la­rza, ko­lor ten był in­ten­syw­nie błę­kitny, to z bie­giem lat wy­blakł do przy­ga­szo­nej szaro-zie­leni. Te­raz ów żywy błę­kit tła można so­bie tylko wy­obra­zić na schną­cym jesz­cze w pra­cowni ob­ra­zie. W lo­kal­nym tor­fie zna­la­złam je­dy­nie mi­kro­sko­pijne, białe dro­binki, ale rok póź­niej, po tym, jak duży ka­wał klifu ru­nął na plażę, uka­zał mi się wresz­cie elek­try­zu­jący błę­kit, roz­pro­szony w od­sło­nię­tych wła­śnie war­stwach pra­daw­nego torfu.

Spłasz­czone ło­dygi w złożu tor­fo­wym u stóp kli­fów wa­szyng­toń­skiej Cie­śniny Ad­mi­ralty In­let nie da­wały mi spo­koju. Na po­czątku wy­obra­ża­łam so­bie, że było to si­to­wie ro­snące nie­gdyś na trzę­sa­wi­sku. Je­stem zwo­len­niczką Fer­nanda Brau­dela, hi­sto­ryka, który wie­rzył – tak jak ja – że mo­żemy od­kry­wać ślady prze­szło­ści, przy­glą­da­jąc się „kli­ma­to­lo­gii, de­mo­gra­fii, geo­lo­gii i oce­ano­lo­gii oraz skut­kom wy­da­rzeń, które za­cho­dzą tak po­woli, że są nie­zau­wa­żalne dla tych, któ­rzy je prze­ży­wają”58. W re­gio­nie Pu­get So­und lo­dow­cowy ję­zor Va­shon za­czął się to­pić około 16 900 lat temu. Przez setki stu­leci pul­so­wały na­prze­mien­nie okresy na­ci­sku i co­fa­nia się lodu; lo­do­wiec pełzł na po­łu­dnie, wy­co­fy­wał się, znów na­pie­rał, pod­czas gdy ko­lejne epoki lo­dowe prze­cho­dziły w cie­plej­sze okresy in­ter­gla­cjalne. W tych cie­plej­szych cza­sach roz­ra­stały się lasy i za­ro­śla – do ko­lej­nego lo­do­wego na­poru, który je kru­szył. Aż w końcu miaż­dżący na­pór ustał, a w jego miej­sce po­ja­wiły się rzeki i roz­ga­łę­zione stru­mie­nie z roz­to­pów. Te wil­gotne ta­śmo­ciągi prze­miesz­czały war­stwa po war­stwie zie­mię, ka­mie­nie i złogi ma­mu­cich tru­cheł, z któ­rych przez ty­siące lat for­mo­wały się piasz­czy­ste klify59. In­try­gu­jące złoże torfu u ich pod­stawy praw­do­po­dob­nie nie było trzę­sa­wi­skiem peł­nym si­to­wia, lecz le­śnym ba­gnem. Po­czu­łam wtedy dreszcz zro­zu­mie­nia dla nie­prze­rwa­nego i głę­bo­kiego nurtu nie­koń­czą­cych się prze­mian, dla od­le­głego desz­czu sta­ją­cego się gi­gan­tyczną po­wo­dzią, dla wy­sy­sa­ją­cej ży­cie su­szy, dla py­tań i od­po­wie­dzi roz­brzmie­wa­ją­cych w każ­dym włók­nie, ziar­nie, ato­mie.

* Ang. Ad­ven­ture with Curl-Cre­sted To­ucans. Przy­pisy ozna­czone gwiazd­kami po­cho­dzą od tłu­ma­cza.** Pol­skie wy­da­nie w tłu­ma­cze­niu Ra­fała Śmie­tany ma nieco inny ty­tuł: Za­raza. Naj­sku­tecz­niejsi za­bójcy na­szych cza­sów, 2021 (Znak Li­te­rano­va).***Ne­re­ocy­stis – ro­dzaj bru­nat­nic z ro­dziny les­so­nio­wa­tych (Les­so­nia­ceae).**** Łań­cuch gór­ski na­le­żący do Gór Nad­brzeż­nych na Pół­wy­spie Olym­pic.***** [gu­idak]****** Po­krew­nym ter­mi­nem ozna­cza­ją­cym kra­jo­braz cha­rak­te­ry­zu­jący się wy­stę­po­wa­niem ta­kich form wy­to­pi­sko­wych jest „ter­mo­kras” lub „kras ter­miczny”.******* Tra­dy­cyjna ir­landzka na­zwa „szpa­dla tor­fo­wego”.******** Wy­da­nie pol­skie w tłu­ma­cze­niu Ad­riany So­ko­łow­skiej-Ostapko: Ży­cie pa­ste­rza. Opo­wieść z Kra­iny Je­zior, 2017 (Znak Li­te­ra­nova).********* Izo­lo­wane ob­szary za­pew­nia­jące sta­bil­ność okre­ślo­nych wa­run­ków śro­do­wi­sko­wych, po­zwa­la­ją­cych da­nym ga­tun­kom prze­trwać zmiany śro­do­wi­ska.********* W chwili wy­da­nia na czele rządu Bra­zy­lii wciąż stał kon­tro­wer­syjny Jair Bol­so­naro, znany z za­prze­cza­nia zmia­nom kli­matu oraz pla­nów dal­szej eks­plo­ata­cji Ama­zo­nii. W 2023 roku prze­grał on z Lu­izem In­áciem Lulą da Si­lvą, któ­rego pre­zy­den­tura ma cha­rak­ter ra­dy­kal­nie od­mienny – na­sta­wiona jest na ochronę na­tu­ral­nych za­so­bów Bra­zy­lii.