49,90 zł
Autorka słynnego, zekranizowanego opowiadania Tajemnica Brokeback Mountain oraz nagrodzonych Pulitzerem Kronik portowych, Annie Proulx nieraz dała się także poznać jako miłośniczka dzikiej przyrody. Tym razem zabiera nas na zachwycający, niebezpieczny, a zarazem melancholijny spacer po mokradłach, odkrywając pilnie strzeżone przez nie tajemnice.
A wśród nich:
Człowiek z Tollund, a także rudowłosa Dziewczyna z Yde oraz Dziecko z Windeby. To tylko trzy przykłady doskonale zachowanych ciał znalezionych na bagnach. Skąd się wzięły? Jak umarły? Czy były to ofiary poświęcone bogom, straceni skazańcy, a może po prostu pechowi wędrowcy? Torfowiska kryją w sobie wiele pamiątek po naszej przeszłości, które rozpalają tlącą się w każdym człowieku potrzebę snucia opowieści.
Pożary zombie, czyli ogniska, które choć pozornie zgaszone, tlą się niezauważalnie pod ziemią przez całą zimę, by z cieplejszą wiosną wybuchnąć na nowo. Podróżująca po Syberii misjonarka i pielęgniarka Kate Marsden wspomina, jak ziemia zaczynała dudnić, jakby kopyta koni ciągnących sanie uderzały w bęben. Potem nagle pękała, a koń spadał prosto w szalejący pod powierzchnią torfowiska ogień.
Wiwianit, ukrywający się w bryłach torfu uwodniony fosforan żelaza, który błękitnieje w kontakcie z powietrzem. Jan Vermeer użył go do namalowania tła dywanu w obrazie U stręczycielki. Kolor, z początku intensywnie błękitny, z biegiem lat wyblakł do przygaszonej szarozieleni.
Książka Annie Proulx jest nasączona ogromną wiedzą o bagnach, mokradłach i torfowiskach, niczym zdrowy mech torfowiec wodą. Annie nie tylko odwiedziła liczne miejsca, gdzie bagna wciąż jeszcze są ważną częścią życia, ale też przeczytała tysiące stron poświęconych im książek i publikacji naukowych. Jej książka z kolei, świetnie zresztą napisana, zawiera uniwersalną wiedzę o tym, jak te niezwykłe ekosystemy powstawały i jak je niszczono.
ADAM WAJRAK
W ciągu kilku dni spędzonych w Białowieży spotkałam i słuchałam wielu ludzi z tego regionu, zwłaszcza mojego przewodnika, Adama Wajraka. Ludzie ci wybrali życie tak blisko lasu, jak to tylko możliwe bez wpełzania pod dywan liści, gdy słońce chowa się za horyzontem. Wciąż słyszałam o głębokich, osobistych więziach, jakie łączą te osoby z puszczą, co utwierdzało mnie w przekonaniu, że istnieje w nas coś wrodzonego i bardzo starego – ciche wspomnienie wplecione w krew i kości, które psychicznie wiąże nas z lasem.
ANNIE PROULX
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 263
Copyright © 2026 by Copernicus Center Press
Copyright © 2022 by Annie ProulxAll rights reserved.
Copyright for the introduction to the Polish edition © 2026 by Annie Proulx
Copyright for the introduction to the Polish edition © 2026 by Adam Wajrak
Fragment
Tytuł oryginałuFen, Bog and Swamp. A Short History of Peatland Destruction and its Role in the Climate Crisis
Redakcja językowaŁukasz Podgórni
Korekta językowaAnna Kurek
Projekt okładki i stron tytułowychMonika Drobnik-Słocińska / monikaimarcin.com
SkładMonika Drobnik-Słocińska / monikaimarcin.com
Opieka redakcyjnaSonia Kmiecik
Wydanie I
Kraków 2026
ISBN 978-83-7886-869-9
Wydawca: Copernicus Center Press Sp. z o.o.
pl. Szczepański 8, 31-011 Kraków
tel. (+48) 12 448 14 12, 500 839 467
e-mail: redak[email protected]
www.ccpress.pl
Konwersja do ePub 3: Marcin Słociński
Dedykuję tę niewielką książkę mieszkańcom Ekwadoru, którzy sprawili, że ich kraj jako pierwszy na świecie uwzględnił w swojej konstytucji prawa naturalnych ekosystemów. Niedawny wyrok przeciwko firmom wydobywczym, mający na celu ochronę andyjskiego lasu mglistego Los Cedros, to wydarzenie o ogromnym znaczeniu dla całego świata.
Spacer po Puszczy z Annie Proulx
Szliśmy z Annie Proulx przez czerwcową Puszczę. Suchą jak pieprz, suchą jak to nie Puszcza. Mchy porastające pnie stojących i przewróconych drzew, zazwyczaj zielone i soczyste, miały kruche i pożółkłe końcówki. Sprawiały wrażenie martwych, jakby straciły nadzieję na to, że doczekają się wody i wilgoci. Puszczańska ściółka, zwykle tłumiąca odgłos kroków swą wilgotną miękkością, nieprzyjemnie chrzęściła pod naszymi stopami. Nie było śladu po niezwykłych śluzowcach i grzybach, które masowo pojawiają się o tej porze roku na kłodach martwych drzew, gdy tylko na Puszczę spadnie letnia ulewa. Jednak nie padało od dawna, choć wszyscy – i mchy, i drzewa, i kryjące się po różnych zakamarkach grzyby, i śluzowce, i wreszcie my, ludzie – bardzo czekaliśmy na deszcz. Nie było wilgoci, która od zawsze kojarzy mi się z Puszczą. Od pierwszego spotkania z nią, czyli od początku lat 90. ubiegłego wieku, miałem wbite do głowy, że do poruszania po Puszczy nadają się tylko dwa rodzaje obuwia: buty narciarskie przypięte do nart zimą, gdy Puszczę przykrywa gruba warstwa śniegu, i kalosze przez resztę roku. Puszcza, przynajmniej do niedawna, była podmokłym, bagiennym wręcz lasem. Nawet w grądach brnęło się przez błoto. A my maszerowaliśmy sobie w butach trekingowych. Puszczańska wilgoć zniknęła. I miała znikać coraz częściej, właściwie już zawsze.
Annie chciała zobaczyć skalę zniszczeń, jakie przyniosły Puszczy harvestery, ciężkie maszyny do wycinania drzew. Puszcza słynęła wtedy już nie tylko ze swojej przyrodniczej wyjątkowości, ale również z tego, jak barbarzyńsko została potraktowana podczas wycinki w 2017 roku. Ślady tej zbrodni były jeszcze bardzo wyraźne. Harvestery wyjechały z Puszczy zaledwie pół roku przed wizytą pisarki. Kikuty po wielkich drzewach wciąż świeciły świeżością, a głębokie koleiny, które zostawiły po sobie ciężkie maszyny, nie porosły roślinami. Tej masakry dokonano, zasłaniając się walką z kornikiem, który zdaniem leśników zagrażał świerkom. Ale kornik i jego gradacja to tylko reakcja środowiska na zmianę. Na nic zdały się tłumaczenia, że świerk, drzewo wyjątkowo lubiące wilgoć i śnieg, wymiera, bo nie ma zim i brakuje wody – nie tylko z powodu gwałtownie ocieplającego się klimatu, ale również dlatego, że Puszcza jest pocięta rowami odwadniającymi, a okoliczne bagna, które jak wilgotna gąbka otaczały ten las, zostały osuszone. Tak jak właściwie wszędzie indziej, to, czego dokonała katastrofalna zmiana klimatyczna, wywołana przez człowieka ładującego do atmosfery kolejne megatony CO2, zostało spotęgowane przez kolejne ludzkie działania, drenowanie bagien i podmokłych lasów. Nie dość, że nie było śniegu, że woda bardziej parowała, to jeszcze jej resztki spływały przez rowy melioracyjne i wyprostowane rzeki. We znaki dawał się brak bagien, które przez tysiące lat były rezerwuarem wody dla Puszczy. W tym niezwykłym lesie widzę to o każdej porze roku, każdej bezśnieżnej zimy oraz w czasie coraz suchszych i gorętszych wiosen, lat i jesieni.
Zresztą nie tylko w Puszczy. Nasz kraj wysycha na wiór, właściwie już jest przeraźliwie suchy. Gleba zamienia się w pył lub twardą skorupę. To dzieje się na naszych oczach, choć jeszcze całkiem niedawno, w nieodległych czasach historycznych, było inaczej. Dziś mało kto nazwie nasza ojczyznę krajem bagiennym, ale wystarczy zajrzeć do stosunkowo młodych świadectw historycznych, aby przekonać się, że Polska mokradłami stała. To przecież o Polsce Napoleon żartobliwie mówił, że odkrył w tym kraju nowy żywioł, a mianowicie błoto. Trochę mniej skłonni do żartów byli jego oficerowie, którzy towarzyszyli mu w kampanii z lat 1806–1807 toczącej się w dużej mierze na polskich równinach. Jean Rapp pisał, że „kraj był gliniasty i przecięty bagnami; drogi były straszne. Kawaleria, piechota i artyleria tonęły w głębokim błocie. Nikt nie mógł się z niego wydostać, chyba że poprzez niewyobrażalne wysiłki”. Francuski marszałek Jean Lannes opisał jedno z pól bitewnych gdzieś w centralnej Polsce jako „morze błota”. Kiedy nie tak dawno temu pisałem dla Muzeum Narodowego komentarze przyrodnicze do wystawy obrazów wybitnego polskiego malarza Józefa Chełmońskiego, żyjącego i tworzącego w drugiej połowie XIX i na początku XX wieku, od razu pomyślałem, że to twórca błotnistobagienny. Jego obrazy ociekają młakami, torfowiskami, bagnami, oczkami wodnymi i moczarami, albo po prostu błotem. Do tego gatunki ptaków związane z wodą i bagnami, takie jak żurawie, słonki, czajki albo kurka wodna, wyraźnie dominują w jego twórczości. Taką Polskę musiał widzieć Józef Chełmoński i rzeczywiście trudno, aby kraj, którego równinę ukształtował lodowiec, wyglądał inaczej. Tam gdzie przeszedł lodowiec, a przez Polskę przeszedł kilka razy, występują idealne warunki formowania się torfowisk, bagien i moczarów, a także meandrujących rzek z bagiennymi dolinami. Ogromna część obszaru Polski była nimi pokryta przynajmniej od 10 000 lat, czyli od ustąpienia ostatniego zlodowacenia. Takiej Polski albo już nie ma, albo tu i ówdzie zostały po niej tylko wspomnienia. Nawet słynne Bagna Biebrzańskie, chronione w większości przez park narodowy, to ekosystem przekształcony i mocno osuszony. Z kolei unikalne i świetnie zachowane torfowiska Rospudy, pełne ptaków i ginących gatunków storczyków, przypomnę, uratowane przed szalonym pomysłem poprowadzenia przez nie drogi szybkiego ruchu dzięki niezwykłemu społecznemu zaangażowaniu, to maleństwo o powierzchni zaledwie 600 hektarów.
Osuszanie zaczęło się na naszych ziemiach już w XVI wieku, gdy na Żuławy przybyli pierwsi osadnicy holenderscy. Przybrało na sile w XIX wieku i osiągnęło absolutne apogeum w czasach PRL-u. Jakoś tak się składa, że w osuszaniu przodują totalitaryzmy, czy to komunistyczne jak w Polsce lub ZSRR, czy faszystowskie jak we Włoszech czy Hiszpanii. Trzeba przyznać, że wielką rolę w osuszaniu odegrał też biblijny nakaz czynienia sobie ziemi poddanej, który Europejczycy i ich żyjący na różnych kontynentach potomkowie potraktowali bardzo dosłownie. A bagna i mokradła wzięto na celownik jako pierwsze. Jako coś bezużytecznego budziły obrzydzenie, choć niektóre lokalne społeczności potrafiły się na nich całkiem nieźle urządzić. Jednak to im wydzierano najlepszą glebę pod uprawę. Nie budziły sympatii, mimo że w naszej części świata uchodziły za świetną kryjówkę przed najeźdźcami i agresorami. Bardzo szybko się z nimi uporaliśmy. Wystarczyło kilkaset lat. Według badań naukowców z Uniwersytetu Stanforda w ciągu ostatnich trzech stuleci osuszono połowę europejskich bagien. W Polsce, jak twierdzi wybitny znawca tych ekosystemów prof. Wiktor Kotowski, osuszono nawet 80–90% mokradeł.
Dziś widzimy już, jak wielką krzywdę zrobiliśmy sobie i naturze, niszcząc bagna. Widzimy, jak wiele gatunków straciliśmy, również w Polsce. Nigdy nie usłyszymy już głosów godowych cietrzewi, przypominających bulgotanie gotującej się wody, bo nie ma podmokłych łąk, na których te ptaki mogłyby żyć. Nawet pospolite czajki stają się rzadkością. Zresztą nie chodzi tylko o piękno i zachwyt nad ptakami, storczykami czy motylami. Bardzo potrzebujemy terenów podmokłych, aby poradzić sobie z wywołaną przez nas katastrofą klimatyczną. Mimo że torfowiska zajmują około 3% powierzchni ziemi, magazynują dwa razy więcej węgla niż wszystkie lasy na naszej planecie. Wiemy już, że kiedy osuszamy torfowisko, ten proces zostaje odwrócony, a tempo emisji staje się znacznie szybsze niż tempo pochłaniania. Każdy hektar zdegradowanego torfowiska uwalnia od kilku do kilkunastu ton dwutlenku węgla. Do tego wiemy, że bagna są świetnym magazynem wody, który przechowuje ją w czasie suszy i powoli oddaje, a w czasie powodzi i nawalnych deszczy wyłapuje, łagodząc ich niszczycielską siłę. Dziś, patrząc na wojnę w Ukrainie, znów odkrywamy, a raczej przypominamy sobie, odwieczną historyczną prawdę – że bagna mogą spowolnić marsz agresora, zwłaszcza tego uzbrojonego w ciężki sprzęt pancerny. Chcemy, aby bagna i torfowiska wróciły.
Dlatego właśnie powinniście przeczytać najnowszą książkę Annie Proulx, bo choć w małym stopniu dotyczy ona naszej części świata, to nasączona jest, niczym zdrowy mech torfowiec wodą, ogromną wiedzą o bagnach, mokradłach i torfowiskach. Annie nie tylko odwiedziła liczne miejsca, gdzie bagna wciąż jeszcze są ważną częścią życia, gdzie próbuje się je odtworzyć, ale też, co widać po bogatej bibliografii, przeczytała tysiące stron poświęconych im książek i publikacji naukowych. Jej książka z kolei, świetnie zresztą napisana, zawiera uniwersalną wiedzę o tym, jak te niezwykłe ekosystemy powstawały i jak je niszczono. Wnikliwa pisarka i obserwatorka życia daje nam także proste prawdy. Jak choćby tę, która mocno utkwiła mi w pamięci i mogłaby być mottem tej książki, bo jest prawdziwym i dosadnym ostrzeżeniem: „Chociaż ludzie są biegli w konstruowaniu i niszczeniu, to pozostają żałośnie nieporadni w dziedzinie restaurowania świata natury. To po prostu nie jest nasza specjalność”.
Adam Wajrak, wrzesień 2025 r.
Dlaczego właśnie torfowiska, bagna i mokradła?
Zaczęłam pisać tę książkę jako osobisty esej, który miał mi pomóc zrozumieć mokradła i to, jak ściśle powiązane są one z kryzysem klimatycznym. Literatura na ten temat jest ogromna, więc musiałam zawęzić zakres poszukiwań do wyjątkowych ekosystemów tworzących torf zatrzymujący gazy cieplarniane – CO₂ i metan – czyli torfowisk, bagien i mokradeł, oraz do interakcji, w jakie ludzie wchodzili z nimi na przestrzeni wieków. Esej rozrósł się w tę małą książkę. Nie jestem naukowczynią, a wiele z materiałów, na które trafiłam, napisano specjalistycznym językiem, którego starałam się unikać, gdzie tylko było to możliwe. Podejrzewam, że to właśnie ów nawał ezoterycznego żargonu mocno zniechęca zwykłych czytelników do nauki.
Niektórzy ludzie lubią śledzić idee oraz ich wzajemne powiązania w nieoczywistych miejscach i starych księgach – jestem jedną z nich. Łatwo daję się oczarować dziwną myślą lub frazą wyłaniającą się ze strony, często odsłaniającą niewidoczny związek. To trochę jak letni poranek we mgle, gdy dostrzegamy koronkowe pajęczyny rozpięte między źdźbłami i łodygami, między drzewem a ziemią, gałązką a liściem. Gdy słońce ogrzewa ziemię, krople odparowują, a wraz z nimi znika złudzenie, że cały świat trzyma się na delikatnych pajęczych niciach.
Annie Proulx
Spacer po Puszczy z Adamem Wajrakiem
Patrząc wstecz, żałuję głęboko, że nie odwiedziłam i nie poznałam Rezerwatu Ścisłego Puszczy Białowieskiej przed napisaniem Bagien, mokradeł, torfowisk. Teraz wiem, że moja decyzja, by utrzymać książkę w zwięzłej i podzielonej formie, była pochopna. Byłam jednak – i wciąż jestem – osobą starszą, coraz bardziej ulegam presji kurczącego się czasu. Tematyka torfowisk, bagien i mokradeł jest zaś tak rozległa i złożona, że wymaga poświęcenia całego życia jej badaniu i porównaniom. W Białowieży znalazłam las obcy, niepodobny do żadnego innego, jaki znałam. Byłam przyzwyczajona do nikłych pozostałości lasów Nowej Anglii – sosnowych, klonowych i dębowych – wyrastających spośród głazów i skał pozostawionych przez ostatnie zlodowacenie, a po drugiej stronie kraju – do bogatych drzewostanów daglezji, świerka sitkajskiego i żywotnika olbrzymiego, typowych dla północnego zachodu Stanów. Puszcza Białowieska, o równym podłożu, z podmokłymi polanami i o nieznanym mi dotąd dębowo-lipowo-grabowym składzie, zaskoczyła mnie i urzekła. W zaskoczeniu tym kryła się też bolesna świadomość, że nie starczy mi czasu, by naprawdę poznać to miejsce – by nasycić się wonnym powietrzem jego zakątków i nauczyć się słuchać głębokiego, bogatego brzęczenia pszczół w lipowych kwiatach jako czegoś zwyczajnego, nie wyjątkowego.
W ciągu kilku dni spędzonych w Białowieży spotkałam i słuchałam wielu ludzi z tego regionu, zwłaszcza mojego przewodnika, Adama Wajraka. Ludzie ci wybrali życie tak blisko lasu, jak to tylko możliwe bez wpełzania pod dywan liści, gdy słońce chowa się za horyzontem. Wciąż słyszałam o głębokich, osobistych więziach, jakie łączą te osoby z puszczą, co utwierdzało mnie w przekonaniu, że istnieje w nas coś wrodzonego i bardzo starego – ciche wspomnienie wplecione w krew i kości, które psychicznie wiąże nas z lasem.
Dzieje większości lasów na Ziemi przypominają historie bitych i dręczonych niewolników. Znaczna część Puszczy Białowieskiej również zaznała mrocznych dni, lecz dziś, w chronionym i otoczonym czcią Rezerwacie Ścisłym, rozkwita – zamieszkiwana nie tylko przez rysie, kuny leśne, dzięcioły trójpalczaste i żubry, lecz także przez naukowców. Może nie ma ich tylu, ile uwijających się w lipowych kwiatach pszczół, ale jest oczywiste, że Białowieża stała się leśnym ośrodkiem badań i nauczania o znaczeniu globalnym. Żałuję, że nie odkryłam jej wcześniej i nie zostałam jej wdzięczną uczennicą.
Bezlitosna eksploatacja przyrody postawiła nas oko w oko z widmem realnej samozagłady. Żyjemy w pełnym zagrożeń czasie zmian klimatu, gdy rzekomo znany nam świat zmienia się na naszych oczach. Puszcza Białowieska, tak jak my, zmaga się z rosnącymi temperaturami i dotkliwymi suszami, z coraz gwałtowniejszymi burzami i nowymi szkodnikami – owadami i nie tylko. Ogromne pożary zagrażają zresztą każdemu lasowi na Ziemi. Ludzie – zwłaszcza ci, których dotknęła choroba złudnego poczucia własnej wyższości – muszą szybko nauczyć się, jak naprawiać i pielęgnować to, co jeszcze pozostało, muszą jakoś przejść przez nadchodzące niebezpieczne czasy. Może właśnie Białowieża wskaże nam drogę.
Annie Proulx, październik 2025 r.
torfowisko niskie (fen): Torfowisko niskie to torfotwórcze mokradło, które przynajmniej częściowo zasilane jest wodami mającymi kontakt z glebami mineralnymi, na przykład rzekami i strumieniami spływającymi z wyżej położonych terenów. Takie wody minerotroficzne podtrzymują życie roślinności trzcinowej i traw bagiennych. Wody torfowisk niskich są zwykle głębokie.
TORFOWISKO WYSOKIE (BOG): Torfowisko wysokie to torfotwórcze mokradło niemające kontaktu z glebą mineralną, którego jedynym źródłem wody są opady deszczu. Ombrotroficzne wody tego typu środowisk sprzyjają rozwojowi mchów torfowców (Sphagnum). Wody torfowisk wysokich są zwykle płytsze niż wody torfowisk niskich.
BAGNO (SWAMP): Bagno to minerotroficzne, torfotwórcze mokradło zdominowane przez drzewa i krzewy. Jego wody są zazwyczaj płytsze niż wody torfowisk niskich i wysokich.
Korzystałam z definicji i objaśnień procesów zachodzących na mokradłach według: William J. Mitsch i James G. Gosselink, Wetlands, 2015, wyd. 5 (Wiley).
I.
Rozmyślania na temat terenów podmokłych
Spotkanie z arasari kędzierzawymi*, autorstwa Josiaha Wooda Whympera
Wierzę, że czas, w którym się rodzimy, kształtuje nasze postrzeganie relacji ludzkości ze światem przyrody. Przyszłam na świat w 1935 roku, we wciąż wiejskim wschodnim Connecticut. Moi rodzice wywodzili się od osadników, którzy przybyli do Ameryki Północnej w XVII wieku. W 1935 roku byli już dwa pokolenia po przejściu od niezależnego rolnictwa do pracy w przemyśle tekstylnym i zmagali się z kolejną, bardziej nowoczesną przemianą – z pracowników fabryk włókienniczych stawali się przedstawicielami inteligenckiej klasy średniej. Mimo to ich rodziny nadal chowały kury i krowę. W rodzinie mojej matki byli stolarze i artyści, wszyscy przyrodnicy amatorzy – znali zwyczaje i siedliska ptaków, owa- dów, płazów, potrafili zidentyfikować każdą dziką roślinę i każde drzewo, a także opowiedzieć o zastosowaniach jego drewna. Mieli obozowisko nad Jeziorem Quinebaug, w którym ja i moi kuzyni uczyliśmy się pływać. Żywili najgłębszy szacunek do mszystych, pełnych spokoju lasów, a na widok dzikich jastrzębi sunących na północ wiosennymi szlakami migracji ich serca wypełniała radość. Moje najwcześniejsze wspomnienie to promienie słońca przesączające się przez liście drzewa, pod którym kładziono mnie na drzemkę. Dzięki temu pokoleniu mojej rodziny zyskałam wgląd w misterną złożoność świata przyrody. Jestem zakotwiczona w tym okresie dzieciństwa, gdy rozpoznanie krzewu sasafrasu po jego liściach w kształcie rękawiczek przypominało spotkanie starego przyjaciela na skraju lasu. Wydawało mi się wtedy, że wiem coś o świecie.
W miarę jak dorastałam, czytałam i podróżowałam, odkrywałam, że lata trzydzieste były epoką ludzkiej podłości, a ówczesny świat, który z pychą nazywał siebie „cywilizowanym”, pogrążony był w zapaści ekonomicznej, globalnej depresji i masowym ubóstwie; był to świat dotkliwych i długotrwałych susz, gułagów, wodzowskich rządów, skrajnej nacjonalistycznej demagogii, okrutnych zbrodni etnicznych, wylesiania, linczów, gangsterów i handlu ludźmi. W imię nieustannego Postępu kraje Zachodu gorliwie gwałciły własne oraz cudze ziemie, wydzierając im minerały, drewno, ryby i dzikie zwierzęta. Budowały tamy i osuszały mokradła1. Była to ostatnia dekada istnienia dzięcioła wielkodziobego na południowych bagnach. Rządy i przedsiębiorcy prostowali i regulowali koryta rzek, zasypywali wybrzeża kamieniami narzutowymi, wysadzali góry i drążyli głębokie kopalnie, obrażając niebiosa. A jednak początek mojego życia przypadający na połowę tej niesławnej dekady, wchodzącej w skład dłuższego okresu, który obecnie nazywa się „psychozoikiem”2, wydaje mi się teraz anomalią zamkniętą w kapsule czasu. Dzisiaj potrafię dostrzec w tamtym okresie zapowiedź okropności teraźniejszości. Ale w 1938 roku miałam trzy lata i nie wiedziałam nic o nadciągającej wojnie, morderczych dyktatorach, triumfujących spekulantach niszczących dzikie miejsca, ani o pandemiach, powstaniach i trujących upojeniach polityki.
Mój dziecięcy świat, choć zawężony do wiejskiego otoczenia, obfitował w nowości. Pewnego dnia matka prowadziła mnie przez zagajnik pełen jagód, aż nagle stanęłyśmy przed bagnem. Matka przeskoczyła z suchego lądu na kępkę traw, a potem na kolejne – a ja próbowałam za nią nadążyć. Gdy udało mi się wskoczyć na chwiejną kępę, spojrzałam w dół, w wodę. Coś wzburzyło bladą chmurę mułu. Ramię mojej matki uniosło się i opadło po zamaszystym łuku. Następna kępa trawy była daleko, a jej źdźbła oplecione były pajęczyną z zygzakowatym pasem pośrodku3, gdzie czaił się tygrysi pająk – żółto-czarny. Gdybym skoczyła, mogłabym wpaść do złowieszczej wody albo wprost w objęcia pająka. Rozpłakałam się więc, a matka wzięła mnie na ręce i przeniosła na twardy grunt, skąd ruszyłyśmy na wyprawę wokół bagna, a tam, gdzie było to możliwe, w jego głąb – między martwymi pniami drzew strzeżonych przez rozjuszone ptaki, mijając stawy pełne lilii wodnych, których sennego, ciężkiego zapachu nie zdołał odtworzyć żaden perfumiarz. Tysiące pajęczych nici oplatało łodygi i trzciny, przyklejało się do połowicznie zatopionych pni; wszędzie były żaby, ich wyłupiaste oczy wystawały znad brzegów liści lilii; w oddali pluskały niewidoczne stworzenia, próbując się ukryć. To było przerażające i ekscytujące zarazem. W tym miejscu, tak nieznanym i obcym, po raz pierwszy doświadczyłam geograficznej Inności, dreszczu wywołanego wejściem na terra incognita. Polski pisarz i artysta Bruno Schulz ujął to wrażenie w takich oto słowach: „(...) w dzieciństwie dochodzimy do pewnych obrazów o rozstrzygającym dla nas znaczeniu. Grają one rolę tych nitek w roztworze, dokoła których krystalizuje się dla nas sens świata”. Dla mnie to stwierdzenie jest prawdziwe. Mam nadzieję, że było prawdziwe również dla Schulza – że jego ostatnia myśl przyniosła mu jakiś olśniewający obraz z dzieciństwa4, może tę świetlistą noc opisaną w Sklepach cynamonowych, gdy dziecięcy narrator błąka się po mieście otumaniony blaskiem księżyca, a może raczej obraz, który prześladował go przez całe życie: „dorożki z nastawioną budą, płonącymi latarniami, wyjeżdżającej z nocnego lasu” – kiedy upadał5.
Wspomnienie pająka z bagna zostało ze mną na zawsze. Lata później dowiedziałam się, że zygzakowata linia pośrodku sieci tygrzyka, zwana stabilimentum, może wzmacniać sieć, chroniąc ją przed potencjalnie katastrofalnym błędem przelatującego ptaka. Inni uważają, że przyciąga ona ofiary, bo jako biała, błyszcząca, nieklejąca się nić odbija promienie UV, widziane nie tylko przez ptaki, lecz i owady. Ale badanie opisane w „Behavioral Ecology” wykazało, że stabilimenta zmniejszały liczbę złapanych ofiar aż o prawie 30%. Jeszcze inni wysuwają hipotezę, że może pełnić funkcję kamuflażu, chroniąc dużego, kolorowego pająka przed drapieżnikami. Są też tacy, którzy sugerują, że pająki zużywają w ten sposób nadmiar jedwabiu, bo gruczoły muszą zostać opróżnione przed następnym cyklem produkcji. Kolejna teoria mówi, że samice tworzą stabilimenta, by przyciągnąć partnerów – i na to są pewne dowody. O ironio, jedynym pomysłem, który dziś odrzuca się niemal całkowicie, jest pierwotna myśl, że stabilimentum nadaje sieci stabilność. Innymi słowy – nadal nie wiemy, dlaczego niektóre pająki wplatają te zygzaki w swoje sieci, tak samo jak nie wiemy, gdzie czyha na nas kolejna katastrofa i kiedy się wydarzy.
Opuściłam to mokradło, dzieląc z matką zachwyt nad jego wartością, ale potem całymi latami uczyłam się, że jeśli ktoś czerpie radość z kontemplowania krajobrazów i dzikich miejsc, to jej słodycz będzie przetykana coraz ostrzejszym bólem. W bieżącym stuleciu wielu ludzi odczuwa głęboki „żal ekologiczny” z powodu wylesień, zanikania trzmieli i jesionów, utraty raf koralowych i podwodnych lasów wodorostów; widzimy zmagania niedźwiedzi polarnych bezskutecznie szukających dawnych, solidnych pokryw lodowych, widzimy cietrzewie i preriokury stające w szranki z fermami świń, turbinami wiatrowymi i autostradami wyrastającymi na ich tokowiskach.
Głębokie, wręcz instynktowne poczucie więzi z miejscem własnego pochodzenia bywa u niektórych ludzi niemal tak silne jak u zwierząt i ptaków. W czasach prehistorycznych ta symbioza zaczynała się, zanim wzrok dziecka zaczął się wyostrzać, i trwała przez całe życie, bo ludzie stanowili ruchome części otaczającego ich krajobrazu. Intymną więź ludzi z ich środowiskiem odzwierciedla opisowy język Apaczów, którzy nadawali miejscom nazwy takie jak: „Zielone-Skały-Obok-Siebie-Opadające-Do-Wody”, „Szare-Wierzby-Okalają-Zakręt” czy „Ścieżka-Ciągnie-Się-Przez-Spalone-Skały”-blk">6.
Podczas migracji nasi przodkowie-emigranci musieli porzucać lojalność wobec dawnych krajobrazów, ale ich wspomnienia – brzeziny w wiosennym deszczu, skalisty przesmyk – zakotwiczały ich emocjonalnie w opuszczanej ziemi praojców. Dziś niewielu potrafi utożsamić się ze starą kobietą z opowiadania Franka O’Connora The Long Road to Ummera, która jak łosoś płynący pod prąd wracała do domu, by umrzeć-blk">7. Jej tęsknota została zaspokojona tam, gdzie „jezioro migotało jak chmara meszek; promienie słońca, kręcąc się niczym wielkie koło młyńskie, wylewały kaskady mlecznego światła na wzgórza (…) a wśród upstrzonych strachami na wróble pól pasły się małe, czarne krowy”.
Za mojego relatywnie krótkiego życia widziałam tysiące różnych szkód, jakie ludzie wyrządzili ekosystemom i siedliskom dzikich zwierząt – ponad 60% rzek świata poprzegradzano tamami, a lasy zmasakrowano, niwecząc odwieczną ideę sieci życia. Zachowujemy się nieobliczalnie, pogrążeni w globalnym sztormie chciwości, który rozrywa bioróżnorodność i świat przyrody. Od 1950 roku liczba ludności na Ziemi wzrosła o prawie 200%. Nasza pękająca w szwach, głodna populacja, jak sugeruje tytuł książki Davida Quammena z 2012 roku – Spillover** (Rozlew), rozlewa się po świecie. Quammen porównuje tę eksplozję demograficzną do plagi gąsienic namiotnika. Kiedy wycinamy gęste lasy i zamieniamy dzikie tereny w tuczarnie, a osuszone bagna w pola uprawne, stykamy się z innymi gatunkami – ptakami, ssakami, gadami, bakteriami i wirusami – obcymi wirusami, których gospodarzy i siedliska wypieramy i poważnie naruszamy. W efekcie wirusy takie jak SARS, Ebola, MERS, różne „świńskie grypy” i Covid-19 są zmuszone szukać nowych siedlisk, nowych gospodarzy – w tym ludzkich.
Kraje azjatyckie stały się wylęgarniami nowych wirusów częściowo z powodu gwałtownego wzrostu liczby ludności i intensywnego wylesiania, choć u podstaw tego zjawiska leży także tysiącletnia agroekologiczna mieszanka regionu. Ataki na pradawne lasy, zamieszkane przez nieznane mikroorganizmy, narażają ludzi na bezpośredni kontakt z wirusami, które najlepiej pozostawić w spokoju. Choć nietoperze zapylają wiele roślin i zjadają ogromne ilości szkodliwych owadów, są także nosicielami licznych wirusów. Kiedy wypędzamy je z ich odwiecznych siedlisk, substytutami jaskiń stają się dla nich szopy, strychy i zakamarki miejskich budynków. Zwierzęta te nie przekazują jednak ludziom wirusów bezpośrednio – zwykle potrzebny jest gospodarz pośredni, którego człowiek dotyka lub zjada. W przypadku SARS w Chinach była to cyweta afrykańska, w przypadku MERS w krajach Bliskiego Wschodu – wielbłądy. I choć zarówno nietoperze, jak i łuskowce znajdowały się wysoko na liście podejrzanych o pośrednictwo w początkach pandemii Covid-19, to łuskowiec został uniewinniony. W czasopiśmie „Infection, Genetics and Evolution” wydawnictwa Elsevier autorzy pracy o pochodzeniu Covid-19 podsumowali: „Prawdziwymi zapalnikami epidemii i pandemii są ustrój społeczny i warunkowane nim kontakty ludzi ze zwierzętami oraz tworzone przez współczesne społeczeństwo mechanizmy wzmocnienia, tj. dalekodystansowe kontakty międzyludzkie, przekształcanie gruntów, rynki zbytu, handel międzynarodowy, mobilność itd.”-blk">8. Za tym „itd.” kryje się nasza przyszłość.
Wylesianie w celu powiększania zasobu pól uprawnych otwiera kolejne drzwi, za którymi czeka pulsująca masa zwierząt z ferm przemysłowych, zwłaszcza drobiu i trzody chlewnej. Rob Wallace na kartach zbioru esejów Big Farms Make Big Flu (Wielkie farmy rodzą wielką grypę) prowadzi agresywne śledztwo w sprawie rozrośniętych rolniczych monokultur, które przez długi okres wypierały mokradła, łąki i lasy, by w końcu je zastąpić-blk">9.
Nasz gatunek nie radzi sobie z dostrzeganiem tak powolnych i subtelnych zmian. Tak naprawdę żyjemy w teraźniejszości. (Sukces Amazona jako globalnego sprzedawcy opiera się na tej właśnie ludzkiej cesze). Gdy ścinamy drzewo, zmianę zauważamy od razu. Ale gdy widzimy drzewo rok po roku, nie dostrzegamy nowych przyrostów (samopodobnych drzewnych fraktali); nie dostrzegamy różnicy. Nigdy nie zadziwia nas „nieustająca zmiana na obrzeżach pola widzenia”-blk">10. Powolnych metamorfoz świata przyrody nie pojmujemy dlatego, że straciliśmy z nim łączność – nie licząc sezonu urlopowego, podczas którego często jeździmy samochodami do parków narodowych lub wypływamy na statkach wycieczkowych w „przyrodnicze” rejsy, by odwiedzić Galapagos czy Antarktydę, których siedliskom jeszcze bardziej szkodzimy w imię przelotnego zachwytu.
By dostrzec zmiany zachodzące powoli, potrzeba lat wędrówek po konkretnych regionach – powtarzanych tydzień po tygodniu, sezon po sezonie – podczas których obserwuje się kiełkowanie, kwitnienie i obumieranie, śledzi lokalną faunę, chłonąc rytm wznoszenia się i opadania wód, patrząc uważnie-blk">11 – tak jak robili to wszyscy pierwsi ludzie. Henry David Thoreau (1817–1862) z Concord w Massachusetts praktykował właśnie taką powtarzalną obserwację. Thoreau, który przez większą część dorosłego życia zmagał się z nawrotami gruźlicy, przemierzał każdej wiosny kilometry leśnych dróg, notując swoim koślawym pismem daty kwitnienia dzikich roślin. Jego zapiski z lat 1852–1856 były obszerne. Gdy gruźlica znów dała o sobie znać w latach 1857 i 1858, w jego zapiskach pojawiły się luki. W 1860 roku odbył podróż do Minnesoty – ostatnią długą podróż w swoim życiu. Po powrocie do Concord pracował nad redakcją swoich dzienników, a w grudniu 1861 wyszedł w deszczowy dzień, by policzyć słoje na pniu pewnego drzewa. Wrócił przemoczony i zmarznięty. Rozwinęło się zapalenie oskrzeli, które zaostrzyło gruźlicę, i w maju 1862 Thoreau był już zbyt chory, by wstać z łóżka – zmarł, gdy wiosenne kwiaty zaczęły znów rozkwitać.
Wielu jego pracowitych sąsiadów z Concord postrzegało go jako nieudacznika i dziwaka, który włóczy się po lasach, zamiast pielić grządki czy dźwięcznie uderzać młotem w kowadło. Ale inni potraktowali Thoreau poważnie. Aldo Leopold także przez lata notował pory kwitnienia roślin na swojej farmie w Wisconsin, jak wielu innych niedocenionych, wrażliwych na botaniczne rytmy sezonów ludzi. Bliższy czasom Thoreau był Alfred Winslow Hosmer (1851–1903), również pochodzący z Concord – fotograf i handlarz suchym prowiantem, który z gorliwością podziwiał Thoreau. Szesnaście lat po jego śmierci Hosmer postanowił kontynuować wiosenne spisy pór kwitnienia dzikich roślin. Prowadził je aż do 1902 roku. Sto pięćdziesiąt lat później biolog Richard B. Primack wraz z Abem Millerem-Rushingiem poszli w jego ślady, analizując czterdzieści trzy najpowszechniejsze rośliny z listy Thoreau-Hosmera. Ich dane porównawcze stały się twardym dowodem na ocieplenie klimatu. Pisząc o storczyku obuwiku różowym (Cypripedium acaule) i własnych poszukiwaniach dzikich kwiatów wokół Concord, Primack odwoływał się do notatek Thoreau-blk">12:
W 1853 roku [Thoreau] zanotował pierwsze kwitnienie tego gatunku 20 maja, a w kolejnych latach między 24 a 30 maja (…). Obecnie, jeśli poszedłbym szukać pierwszych kwiatów różowego obuwika 20 maja, byłoby już za późno (…). [Gatunek ten] w Concord zaczyna kwitnąć trzy tygodnie wcześniej niż kiedyś. Mogłem dostrzec tę zmianę na podstawie samych zapisków sporządzanych w odstępach wielu dekad – porównując notatki Thoreau z lat 50. XIX wieku i nasze obserwacje poczynione 160 lat później”-blk">13.
Naszymi współczesnymi Thoreau-blk">14 są Inuici, mieszkańcy Wysp Marshalla, Miami, Syberii, Wyspy Wielkanocnej, Nowego Jorku – wszyscy ci, którzy widzą wzbierającą wodę – a także Jakuci, obserwujący, jak ich ziemia zapada się i osuwa, gdy pod drogami i polami mięknie wieczna zmarzlina. Wciąż istnieją ludzie uważni – jak ekolog Charles Crisafulli, który zaczął badać pokryty popiołem krajobraz już dwa miesiące po erupcji Mount St. Helens w 1980 roku. Odkrył tam roślinę – zmienkę górską (Cryptogramma crispa), gatunek pionierski, który ośmiela się rosnąć na kwaśnym rumowisku i często towarzyszy wulkanom; od tamtej pory Crisafulli co roku wraca, by znów ją powitać.
Charles Wohlforth w książce The Whale and the Supercomputer (Wieloryb i superkomputer) badał napięcia i porozumienia między dwiema grupami ludzi zatroskanych zmianami klimatu na wysokich szerokościach geograficznych – rdzennymi mieszkańcami i naukowcami. W 2018 roku równie ważne jak obserwatorzy stały się urządzenia technologiczne, gdy satelita Ice, Cloud and Land Elevation Satellite-2 (ICE-2) przejął obowiązki swojego poprzednika. ICE-2 dostarcza niezwykle precyzyjnych danych o wysokości ogromnych obszarów antarktycznego lądolodu, pokazując dokładnie, gdzie lód topnieje, a gdzie się gromadzi – z dokładnością do kilku centymetrów. A jednak pomiędzy naszym dawnym, idealistycznym szacunkiem dla „sieci życia” – tej bezsłownej wymiany między wszystkimi częściami Ziemi – a współczesnym światem, który zdominowaliśmy, zieje przepaść. Dziś pojawiają się nawet „przepisy”, jak „zarządzać całą planetą jako złożonym systemem fizyczno-biologicznym”-blk">15, co postuluje pewien znany orędownik ochrony środowiska opartej na ekonomii rynkowej. My, którzy nie potrafimy nawet zgodnie koegzystować ze sobą, mielibyśmy „zarządzać” całą Ziemią? Lęk budzą sztuczna inteligencja, geoinżynieria i przyszłość oparta na aplikacjach, kontrolowana przez wielkie korporacje technologiczne-blk">16.
A jednak są miejsca, gdzie więzi z przyrodą nie zostały zerwane. Projektantka środowiska Julia Watson tropi niezwykłe współdziałania ludzi z ekosystemami, stanowiące odpowiedź na regionalne potrzeby. Najbardziej spektakularne są żywe mosty i drabiny korzeniowe-blk">17 budowane w północnych Indiach przez górskie plemiona Khasi, które przybyły tam około 40 000 lat temu z Azji Południowo-Wschodniej. Dziś mieszkają wysoko w zalesionych górach, w jednym z najbardziej deszczowych miejsc świata, gdzie podczas monsunu spienione i wezbrane rzeki uniemożliwiają przemieszczanie się między wioskami. Jedyne mosty zdolne wytrzymać napór żywiołu to te, które powstają poprzez „trenowanie” korzeni świętych drzew figowca sprężystego (Ficus elastica) tak, aby przerastały poprzez wąwozy – praca taka zajmuje 50 lat, lecz mosty służą przez setki kolejnych. Są kunsztownym splotem monstrualnie długich korzeni drzew, które wiją się jak żywa rzeźba. Historia Khasi i ich wierzenia o własnym pochodzeniu są nierozerwalnie splecione z tymi ponadczasowymi konstrukcjami. Wykonane w ten sam sposób drabiny i kładki łączą wyżej położone wioski z polami uprawnymi leżącymi w dolinach.
Równie genialne są „ogrody leśne” ludu Chagga z Tanzanii. Chagga to specjaliści od uprawy bananowców na stokach Kilimandżaro. Przez pokolenia modyfikowali pierwotny las, kopiując jego mechanizmy i zakładając swoje ogrody w głębi niego tak, by każdy z nich otaczała leśna otulina. Bioróżnorodność tych ogrodów stała się legendarna – w zagajnikach Kihamba rośnie ponad dwadzieścia pięć odmian bananów, a także ponad pięćset gatunków innych roślin, w tym awokado, papaja, bataty, mango, taro i kawa. Ogrody te są wielowarstwowe, przeplecione pasmami drzew leśnych, lianami, krzewami i epifitami. Styl ogrodnictwa mający współgrać z lokalną przyrodą wzbudziły zainteresowanie mieszkańców Sri Lanki, wysp Pacyfiku, Indonezji i Peru.
W ostatnich dekadach XX wieku zaczęły do mnie docierać sygnały o niestabilności klimatu na amerykańskim Zachodzie – rozległe lasy sosny wydmowej w tamtejszych Górach Skalistych chorowały i obumierały z powodu suszy i ataków kornika sosnowego. Te szare, suche jak hubka lasy porastające cały obszar gór zwanych Rockies skłoniły mnie do napisania powieści, której akcja rozgrywa się na przestrzeni trzystu lat ich wylesiania-blk">18. Dziś, gdy piszę te słowa, zachodnie lasy, które niegdyś przyciągnęły moją uwagę, płoną z bezprecedensową gwałtownością.
Kiedy przeniosłam się z Wyoming na wybrzeże Północno-Zachodniego Pacyfiku, musiałam nauczyć się nowego miejsca, gdzie ląd i woda nieustannie na siebie oddziałują. Już samo rozpoznanie przeplatających się warstw siedlisk estuariowych zajęło mi sporo czasu. Nic nie wydawało się tu stałe; zrozumienie przypływów, poziomu morza, biologii wodorostów z rodzaju baniopień***, erodujących klifów, życia ptaków morskich, lasów i ich podszycia – wszystko to przychodziło z niepokojącym naddatkiem. Wciąż słyszałam porównania do nieodległej przeszłości, kiedy bujne lasy wodorostów tworzyły przy brzegu raj dla życia morskiego, kiedy ogromne połacie pasma Olympic**** nadal były niezbadane, gdy wody a wieloryby migrowały w rytmie Posejdona, nie statków wycieczkowych. Czytałam o wielkich ławicach małży i gigantycznych geoducków*****, które rozsławiły region; niestety budownictwo osadnicze i ścieki z rozrastających się miasteczek położyły kres temu urodzajowi. Nawet ocean nie jest niezmienny – dziś jego odczyn konsekwentnie spada, doprowadzając do zakwaszenia wód oceanicznych. W niektórych miejscach linia brzegowa została umocniona narzutami kamiennymi i falochronami przez właścicieli domów, którzy naiwnie wierzą, że zdołają przezwyciężyć rosnący poziom wód. Ruchliwa linia kolejowa szpeci większą część wybrzeża kontynentalnego. Chrapliwy pomruk kontenerowców, barek ze śmieciami i tankowców, pędzących motorówek, kotłujących się promów i jednostek do poszukiwań ropy i gazu zagłusza oceaniczną ciszę. Podwodna kakofonia trwała aż do wiosny 2020 roku, gdy podczas krótkiego pandemicznego lockdownu wody w miarę ucichły; wieloryby, których młode nigdy nie doświadczyły ciszy, miały powody do zachwytu. Lecz mimo że jesteśmy istotami lądowymi, które wiedzą, jak uprawiać ziemię, to jej plony nam nie wystarczą – zuchwale sięgamy po ryby, a nawet po kryl, od którego zależy życie morskich zwierząt. Wody drżą od naszej bezczelności, ale zdaje się, że nie zamierzamy się zmienić.
Zresztą – nie żebyśmy chcieli się zmieniać. Pradawne judeochrześcijańskie wierzenia pozwalają ludziom rozporządzać resztą świata wedle własnego uznania:
„(…) Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi”. I rzekł Bóg: „Oto wam daję wszelką roślinę przynoszącą ziarno po całej ziemi i wszelkie drzewo, którego owoc ma w sobie nasienie: dla was będą one pokarmem”-blk">19.
Oliver Rackham wyjawił gorzką prawdę, pisząc, że historia mokradeł to historia ich zniszczenia-blk">20. Większość mokradeł świata powstała wraz z topnieniem ostatniej epoki lodowcowej, która odchodziła, bulgocząc i szumiąc. W dawnych czasach torfowiska niskie, wysokie, bagna i estuaria morskie stanowiły najbardziej pożądane i pewne zasoby Ziemi, przyciągając i utrzymując przy życiu niezliczone gatunki. Różnorodność i liczebność stworzeń pojawiających się wiosną na mokradłach i nad nimi musiała rodzić ogłuszającą, słyszalną z daleka wrzawę. Ale my już jej nie usłyszymy. Wraz z przerażającym przyrostem demograficznym, którego obecny poziom każe pytać o nośność Ziemi, mokradła masowo osuszano na potrzeby rolnictwa i zabudowy. Dziś 7,8 miliarda ludzi tłoczy się i rozpycha, szukając przestrzeni do życia w czasie politycznej zawieruchy, globalnej pandemii, a teraz także wojny – próbując przy tym ignorować coraz gwałtowniejsze zjawiska pogodowe wywołane kryzysem klimatycznym.
Torf jest stosunkowo niejednorodnym materiałem. To surowiec częściowo rozłożony i sprasowany – składa się z sezonowych warstw liści, trzcin, traw, mchów i włókien, które opadły i osiadły w wodzie. Woda blokuje dostęp tlenu, głównego czynnika rozkładu. Te gąbczaste złogi narastają przez wieki, a każde niskie lub wysokie torfowisko czy bagno nabiera własnego, unikalnego charakteru. Torf cechuje się wysoką wilgotnością, zawiera wolną celulozę i do 60% węgla. Jego skład chemiczny i zawartość substancji makro- i mikroskopowych różnią się w zależności od miejsca występowania. Pod wierzchnią warstwą torfowiska znajduje się używany od wieków jako opał „torf rurkowy”, o wyglądzie i konsystencji stężonego budyniu czekoladowego. Da się go ciąć ostrym narzędziem. Dopóki jest wilgotny, pozostaje lekko sprężysty, i jak świeże drewno musi wyschnąć, zanim spłonie.
Przez tysiące lat torfowiska palsa, charakterystyczne dla regionów tundrowych, więziły węgiel, spoczywając na zamarzniętej materii roślinnej, którą nazywamy wieczną zmarzliną. W niektórych miejscach na północnym zboczu Alaski zmarzlina sięga ponad sześciuset metrów głębokości. Wraz z ocieplaniem się klimatu te zamarznięte torfowiskowe fundamenty – dziś już nie tak „wieczne” – miękną21. Najbardziej przeraża fakt, że od dawna uwięzione pod powierzchnią gazy cieplarniane obecnie zaczynają się uwalniać, potęgując kryzys klimatyczny poprzez serię sprzężeń zwrotnych – prowadzących do jeszcze szybszego wzrostu temperatury, który zagraża także tropikalnym lasom. Są oznaki, że proces odmarzania stał się nieodwracalny. Na horyzoncie majaczy kaskada punktów krytycznych, a w październiku 2020 roku wiadomość o tym, że zaczął ulatniać się uwięziony w Arktyce metan, powinna była zmrozić nam krew w żyłach22. Jednocześnie próbujemy zbierać okruchy nadziei po każdej katastroficznej manifestacji zmian. W Jakucji, gdzie znajduje się największe na świecie geliwytopisko****** – „Batagajska Depresja”23, długa na kilometr, głęboka na 100 metrów i wciąż gwałtownie się powiększająca – naukowcy pobierają próbki zakonserwowanych i zamarzniętych gleb sprzed 200 000 lat. Z pomocą narzędzi genetyki molekularnej i mikrobiologii mają nadzieję wyodrębnić bakterie i wirusy, które mogą przyczynić się do powstania nowych antybiotyków. Ale lasy Jakucji już trzeci rok z rzędu pochłaniają straszliwe pożary24. Dym unosi się nad Pacyfik, a pasażerowie statków oraz mieszkańcy Alaski i zachodniego wybrzeża Ameryki Północnej kaszlą i duszą się w gryzącej, brunatnej mgle.
Od XV wieku, gdy feudalizm zaczął ustępować pola państwom narodowym, zachodni kapitaliści i imperialiści powtarzali jak mantrę, że torfowiska są bezwartościowe – bo dopiero po osuszeniu nadają się pod uprawy. Dziś, z pokorą i na nowo, musimy nauczyć się znaczenia tych dziwnych miejsc, które choć w 95% składają się z wody, są na tyle włókniste, że można po nich chodzić. Klimat, pogoda, pory roku, ruchy ziemi, mokre i suche środowiska – wszystkie te zjawiska cechuje ruch, nieustanna zmiana. Te kotłujące się procesy zmian tylko chwilowo można spowolnić wałami, tamami, rowami, groblami, przepustami. „Bez wody nie ma plastyczności” – jak śpiewał Fela Kuti w Water No Get Enemy. Woda zawsze wygra. Ale czy na pewno? Niektórzy badacze sądzą, że w ciągu następnych 50 lat ludzkość zajmie pod uprawy każdy wolny grunt i zużyje każdą kroplę słodkiej wody-blk">25. I co wtedy?
Europejczycy – zwłaszcza na północy Niemiec i w Irlandii – przez tysiące lat wydobywali torf ręcznie, za pomocą wyspecjalizowanych narzędzi; w Irlandii służyły do tego łopaty typu slane******* i torfowe taczki, potem wynaleziono ciężki sprzęt do cięcia torfu-blk">26. Dziś jednak dokonuje się przełom: niektórzy ludzie zaczynają ponownie nawadniać i odnawiać stare torfowiska. Irlandia, uboga w złoża ropy, lecz bogata w torfowiska i przez długi czas bardziej od nich zależna niż inne kraje, zmaga się z trudnymi do osiągnięcia celami dekarbonizacji, odkąd badania wykazały, że każdy hektar osuszonego i wyeksploatowanego torfowiska uwalnia do atmosfery 2,1 tony węgla rocznie. W Wielkiej Brytanii, która po Brexicie została z kolei uwolniona od unijnych zasad dotyczących subsydiów wspierających intensywną produkcję rolną, rozważa się coraz więcej działań spod znaku tak zwanego „publicznego dobra”, w tym odtwarzanie mokradeł. Niezwykle pokrzepiające książki brytyjskiego rolnika Jamesa Rebanksa – The Shepherd’s Life******** (Życie pasterza) i Pastoral Song (Pieśń pasterska) – dają nadzieję na zwrot ku rolnictwu przemyślanemu ekologicznie-blk">27.
Największe torfowiska świata to niziny wokół Zatoki Hudsona w Kanadzie, Wielkie Torfowisko Wasyugańskie w Rosji, Bagna Mayo w Irlandii, Rezerwat Przyrody Okefenokee w USA, lasy torfowe Indonezji, Magellaniczny Kompleks Tundry w Patagonii, Tierra del Fuego i Falklandy, bagna Mezopotamii oraz Cuvette Centrale w środkowej części Kotliny Konga. Lasy torfowe Indonezji, o niezwykle złożonej strukturze i sporej bioróżnorodności, wycinane, wypalane i orane przez przedsiębiorców pod plantacje palm olejowych, to jeden z najsmutniejszych przykładów ogromnych strat biologicznych. W sklepach czytam etykiety – i kiedy znajduję mydło wytwarzane z oleju palmowego, w mojej głowie pojawia się obraz spustoszonego lasu. Nie kupuję takiego mydła.
Podczas gdy niektórzy mieszkańcy krajów torfowiskowych zaczynają patrzeć na swoje przesiąknięte wodą tereny z nowo nabytym szacunkiem, inni spoglądają na nie ze strachem – jak mieszkańcy Jakucji na wschodzie Syberii, jednego z najszybciej ocieplających się miejsc na Ziemi. Tutaj i w Wielkim Torfowisku Wasyugańskim na zachodzie Syberii wieczna zmarzlina znika w zastraszającym tempie – pokrywa garnca z gazami cieplarnianymi zostaje uniesiona-blk">28.
Wieczna zmarzlina w Jakucji, ważnym regionie rolniczym, ma postać ogromnych płatów lodu – wyjątkowo grubego, zwanego jedoma – osadzonego w glebie jak ząbki czosnku wbite w pieczeń. Tereny, które niedawno były polami uprawnymi, pastwiskami dla bydła i reniferów, teraz toną w wodzie z roztopów. Otwierają się szerokie szczeliny, a drogi zapadają się i przechylają. Dziwne kratery, być może powstałe wskutek podziemnych wybuchów metanu, zioną pustką. Wody wezbranych rzek wylewają się na pola. Jakuci, od pokoleń żyjący na tej ziemi i niezwykle wyczuleni na subtelności świata przyrody, mówią, że nie rozumieją już swojego miejsca. Wiedzą tylko tyle, że nie dadzą dłużej rady utrzymać się tu przy życiu; opuszczają wiejski świat swoich ojców i przenoszą się do gęstwiny miast. Cieszą się jedynie łowcy mamucich ciosów, odsłanianych po raz pierwszy od tysięcy lat. Choć truchła mamutów wydzielają przeraźliwy odór, dla łowców jest to zapach pieniędzy, dopóki zwolennicy chińskiej medycyny ludowej wciąż kupują ich towar. Oto drugie, przerażające oblicze torfowisk i ich zdolności do magazynowania ogromnych ilości dwutlenku węgla: podnieś lub spal ich pokrywę, a gaz ten buchnie ci prosto w twarz.
W sumie światowe torfowiska przypominają strony księgi wzorników tapet – każda strona ma własny wzór i charakter: jedne ukazują niemal wyłącznie wodę i trzciny, inne przedstawiają luksusowo zróżnicowane krajobrazy barw, których my, mieszkańcy nowoczesnych miast, nigdy nie poznaliśmy – cicha sepia wód, jaskrawe mchy, blade porosty, najeżone przezroczystymi kroplami rosiczki. W tych miejscach wszystko porusza się w niemiłosiernie zwolnionym tempie, którego nie potrafimy dostrzec bez skrupulatnych pomiarów – można wpatrywać się w nie przez okrągły rok i nie zobaczyć, jak słonowodne bagno zamienia się w torfowisko. I zawsze są to miejsca pod obstrzałem.
***
Mokradła klasyfikuje się według kryterium „do czego są ludziom potrzebne”. Dzieli się je według geografii, topografii, chemii i hydrologii-blk">29. Ekologowie stosują jednak inną miarę – interesują ich rozmaite sposoby, w jakie mokradła wpisują się w sieć istnienia świata przyrody. W ostatnich dekadach ekologom pozwolono zbliżyć się do stołu, przy którym tworzone są klasyfikacje; czasem nawet zasiadają u jego szczytu. Za chłodnym i beznamiętnym naukowym podejściem do klasyfikowania mokradeł często kryją się dziś jednak bolesne emocje i żałoba po stopniowo traconym i niszczonym środowisku. Te uczucia są dla naukowców zajmujących się środowiskiem niemal ryzykiem zawodowym – tak samo jak dla ludzi pracujących w ratownictwie katastroficznym czy służbie zdrowia. Większość z nas uparcie je ignoruje i nie bardzo wiadomo, jak je ukoić.
Schematami klasyfikacji mokradeł wypełnione są całe tomy podręczników-blk">30. Amerykańska Służba ds. Ryb i Dzikiej Przyrody stosuje system Cowardina (Classification of Wetlands and Deepwater Habitats of the United States), który wyróżnia pięć typów mokradeł: morskie, pływowe, jeziorne, bagienne i rzeczne. Amerykański Korpus Inżynieryjny dodatkowo używa systemu hydrogeomorfologicznego. Niektóre stany mają własne systemy; stan Waszyngton, rozciągający się od wybrzeża Pacyfiku po suche Scablands na wschodzie, wyróżnia cztery kategorie mokradeł: od „mocno zaburzonych” po „rzadko spotykane i nie do zastąpienia”. Alaska z kolei, uznając standardowe stopnie za „niewystarczające na potrzeby zarządzania gruntami na Alasce”-blk">31, stworzyła Klasyfikację Zatoki Cooka, aby w obliczu szybkiego wzrostu populacji w tym regionie lepiej rozumieć oligotroficzne torfowiska.
Swoje własne klasyfikacje opracowały też różne kraje. Lecąc nad Kanadą (lub patrząc na jej mapę topograficzną), można dostrzec niezliczone błękitne punkciki – jeziora polodowcowe. (Można też zobaczyć torfowiska Alberty zdewastowane przez wydobywanie ich piasków roponośnych)-blk">32. Szczegółowe opisy tych wód zawiera Kanadyjski System Klasyfikacji Mokradeł (Canadian Wetland Classification System), szczycący się znajomością każdej z tych błękitnych kropek-blk">33. W praktyce w większości krajów starsze, globalne, uniwersalne definicje mokradeł zaczyna się uzupełniać lokalnymi charakterystykami i mapowaniem.
Większość współczesnych klasyfikacji zawiera także skalę ochrony mokradeł. Cuvette Centrale – obszar wielkości Wielkiej Brytanii, odkryty dopiero w 2012 roku – został objęty ochroną przez Deklarację Brazzaville z 2018 roku, stworzoną przez konsorcjum Demokratycznej Republiki Konga, w skład którego wchodzą Kongo, Indonezja oraz kilku członków Globalnej Inicjatywy Torfowiskowej (Global Peatlands Initiative). Ale na przykładach Brazylii, Stanów Zjednoczonych i innych krajów widzimy, jak łatwo przyciąć i dostosować ustawodawstwo do żądań biznesmenów zamiast do dobrostanu przyrody. Globalna Inicjatywa Torfowiskowa prowadzona przez Program Środowiskowy ONZ ma pomóc krajom bogatym w torfowiska ratować lub odnawiać te kluczowe ekosystemy, które pokrywają około 3% powierzchni lądowej Ziemi. Prawnie wiążące Porozumienie paryskie, stawiające sobie za cel utrzymanie wzrostu temperatury Ziemi poniżej 2°C, podpisały w 2015 roku wszystkie kraje świata z wyjątkiem Nikaragui i Syrii. Ale pod wieloma względami było ono nieaktualne już w chwili podpisania. Nie mówiło też wiele o torfowiskach, poza zaleceniem, by każdy kraj podjął kroki na rzecz ochrony własnych mokradeł. W 2016 roku Trump, zaprzeczający zmianom klimatu, wycofał Stany Zjednoczone z porozumienia. Choć prezydent Biden ponownie do niego przystąpił, to nieustający, maniakalny pęd do czerpania zysków z kurczących się zasobów Ziemi rodzi trudne pytanie: czy to wystarczy, by ochronić życiodajność naszej planety?
Gdy fakty o naszym samookaleczeniu, czyli kryzysie klimatycznym, zaczęły przenikać do debaty publicznej pod koniec XX wieku, las Amazonii był uznawany za największy – zaraz po oceanie – magazyn CO₂. (Choć przez dekady przeoczano nadbrzeżne słone bagna, uważając, że nie zatrzymują dwutlenku węgla, w 2020 roku kanadyjscy naukowcy odkryli, iż „błękitne zbiorniki węgla” – takie jak lasy namorzynowe i słone bagna – przechowują CO₂ w ilości odpowiadającej połowie tego zamkniętego w osadach oceanicznych)-blk">34. Ci, którzy martwili się zmianami klimatu, pokładali nadzieję w ogromnych lasach tropikalnych. Jednak nieliczni naukowcy dostrzegli, że zdolność do zatrzymywania węgla mają także torfowiska, i z coraz większą stanowczością zwracali uwagę, iż torf nie tylko pochłania i sekwestruje ogromne ilości toksycznych gazów, ale też zajmuje 3% powierzchni Ziemi – więcej niż wszystkie lasy deszczowe świata razem wzięte-blk">35. A jednak mokradła nie mogą zastąpić Amazonii jako regulatora klimatu. W tamtym czasie wydawało się nie do pomyślenia, by tak wielki i trwały ekosystem jak Amazonia mógł kiedyś zapłonąć. Dziś znamy już gorzką prawdę – wylesianie i ogień to nowi, realni wrogowie Amazonii.
Dorzecze Amazonki-blk">36 było oszałamiająco zróżnicowanym regionem, który karmił Ziemię przez 55 milionów lat, dopóki w XVI wieku nie wkroczyli tam Europejczycy, przedarłszy się przez rozmaite rdzenne populacje. Dziennikarz naukowy Marco Lambertini nazwał Amazonię „najbogatszym pod względem różnorodności flory siedliskiem świata”-blk">37: „W Brazylii na zaledwie 2 km² można znaleźć 300 różnych gatunków drzew, tymczasem w rozległych lasach stref umiarkowanej czy borealnej – do kilkudziesięciu”. Ten misternie wypleciony obszar pomagał regulować klimat Ziemi poprzez parowanie wody i tworzenie chmur. Lasy tropikalne napędzały cyrkulację atmosferyczną i przechowywały węgiel oraz biomasę. Inne części ekologicznej mozaiki regionu współdziałały z nimi, tworząc wielowarstwowy system „bodźców i reakcji”-blk">38.
Ludzie z zewnątrz często utożsamiają Amazonię z porastającym ją tropikalnym lasem deszczowym. Zapominają tym samym, że cały ten obszar to mozaika fragmentów pradawnych ziem i gatunków, które trafiły tam z innych miejsc (Afryki, Ameryki Północnej, Australii, Azji Południowo-Wschodniej czy Antarktydy). Dały one początek zróżnicowanej mieszance ekosystemów, zbyt złożonej, by ludzki umysł potrafił w pełni zrozumieć mechanizmy leżące u podstaw jej funkcjonowania-blk">39.
Są tu zbiorowiska jeziorne i rzeczne, okresowo zalewane równiny zwane várzeas i wyżej położone obszary terra firme (…) topografia i różnorodność gleb utrzymują przy życiu tutejsze trawiaste doliny, sawanny i suche lasy rosnące na zapiaszczonych, wyniesionych promontoriach, a otaczające to wszystko cerrado i caatingas sięgają bliżej lub dalej w głąb dorzecza. Te rozmaite siedliska i ich biota są kluczowe, bo pozwalają roślinności szybko reagować na zmiany środowiskowe.
Nie sposób przecenić znaczenia tego ostatniego zdania – wiele gatunków może przetrwać chwilowe niekorzystne okresy, jeśli w niedużej odległości istnieją refugia********* zaspokajające ich podstawowe potrzeby. Paleobotanik Alan Graham stworzył niezwykle szczegółowy wykres naturalnych i antropogenicznych sił, które wzajemnie na siebie wpływając, kształtują klimat: komórki termohalinowe, cykle Milankovicia, poziom morza, objętość basenów oceanicznych, CO₂, metan, cyrkulacja atmosferyczna, cień opadowy, El Niño, albedo, wulkanizm, historia roślinności, tempo erozji, orogeneza, wikariantyzm, nowe strefy klimatyczne, cyrkulacja oceaniczna, mosty lądowe, terany, ruchy płyt tektonicznych, sezonowość, odgazowanie, stała słoneczna, a nawet kształty kontynentów. Wpływ człowieka jest wszechobecny. Choć w Brazylii zanotowano wzrost populacji zagrożonej marmozety lwiej, to w maju 2018 roku obrońcy przyrody zgłosili pierwszą śmierć tego zwierzęcia spowodowaną żółtą febrą – chorobą przeniesioną z ludzi na małpki przez komary. W ciągu kolejnego roku zdziesiątkowała ona ponad 30% populacji marmozety. Strata ta – wraz z postępującym wylesianiem, pożarami i pracami melioracyjnymi, a także planami obecnego brazylijskiego rządu, by odbudować i przedłużyć przecinającą Amazonię główną autostradę BR-319, która przebiegałaby przez „chronione” lasy-blk">40 – współtworzy obraz zagłady**********.
Amazonia przetrwała miliony lat dzięki swoim ogromnym rozmiarom oraz temu, że w czasach gwałtownych zakłóceń klimatycznych jej zróżnicowane ekosystemy i siedliska funkcjonowały jako refugia roślin i zwierząt. Ale gdy kolejne części lasu są wycinane, wypalane, przecinane drogami lub orane pod uprawy soi, refugia znikają, a elastyczność środowiskowa Amazonii słabnie; w efekcie całość zostaje uszkodzona. Wydaje się, że XXI wiek jest dla niej zbyt wielkim obciążeniem – las cierpi z powodu zmasowanych ataków na trzech frontach, zwłaszcza w Brazylii: legalnego i nielegalnego wylesiania przez wycinki i pożary; degradacji wywołanej budową dróg, hodowlą bydła i rolnictwem przemysłowym; oraz nasilającej się suszy i upałów związanych z globalnym kryzysem klimatycznym.
Gdy dwa lata temu zaczynałam myśleć o napisaniu tego eseju, samowystarczalna niegdyś Amazonia stała na krawędzi; z lasu deszczowego, którego korony drzew tworzą szczelny baldachim, zaczęła zamieniać się w poprzetykaną z rzadka kępami drzew trawiastą sawannę. 15 lipca 2021 roku redaktor działu środowiska dziennika „The Guardian” poinformował o publikacji artykułu Amazonia as a Carbon Source Linked to Deforestation and Climate Change-blk">41, który ukazał się w magazynie naukowym „Nature”. Badania przyniosły złe wieści: 10 lat pomiarów wykazało, że poziom CO₂ znacznie wzrósł wskutek pożarów i niepowstrzymanego, najwyraźniej, wylesiania. Amazonia emituje teraz więcej CO₂, niż jest w stanie zmagazynować. Nie wiadomo jeszcze, czy proces ten jest odwracalny, ale zmieniające się warunki – mniejsze opady, pożary, wylesianie – wskazują na najgorsze. Podczas gdy proces ten postępuje, szanse na powrót amazońskiego lasu deszczowego maleją. Zamieniony w otwartą, trawiastą sawannę będzie jeszcze bardziej podatny na pożary, które sprawią, że sawanną pozostanie. A my, ze względu na niezrównaną bioróżnorodność i zdolność pochłaniania CO₂, potrzebujemy lasów deszczowych, nie sawann42.
Cóż za paradoks, że garstka uzbrojonych hiszpańskich awanturników-blk">43, którzy po Kolumbie przybyli do obu Ameryk, tworzyła „ciasny krąg podobnie myślących ludzi, czasami blisko ze sobą spokrewnionych, z których wielu miało za sobą ciężkie dzieciństwo w Estremadurze”44. Balboa, Cortés, Alvarado, Pizarro, Valdivia, Orellana i De Soto – „wszyscy pochodzili z tego samego obszaru o promieniu niespełna stu kilometrów, z biednych, suchych i niemiłosiernie upalnych wyżyn zachodniej Hiszpanii”. Twardzi mężczyźni, którzy nie mieli nic do stracenia – „drapieżcy łaknący łatwego łupu”45 – przekształcili zastany świat i narzucili swoje wyrosłe z chciwości wartości rozległym populacjom. Trudno zapomnieć relację Barry’ego Lopeza o celowym i okrutnym spaleniu ptaszarni w mieście Meksyk przez Cortésa, który wcześniej opisywał je jako „najpiękniejsze miasto świata”46. A właśnie takich opryszków wielu historyków i polityków próbowało nam wpoić jako wzorce do naśladowania. Ich współczesne wcielenia – liczniejsze i bardziej szkodliwe – plądrują dziś świat pod sztandarem globalnego kapitalizmu.
Francisco de Orellana, przyjaciel i prawdopodobnie kuzyn braci Pizarrów – Francisca, Juana i Gonzala – w 1541 roku stacjonował z tym ostatnim w Quito. Gonzalo polecił Orellanie zbadać rzekę Coca z pokładu brygu, który popłynąłby do jej ujścia i z powrotem. Ale do tego nie doszło i od wieków nikt nie potrafi oddzielić prawdy od kłamstw. Tam gdzie Coca wpadała do rzeki Napo, Orellana nie zawrócił, lecz utworzył nową ekspedycję, by płynąć dalej w dół rzeki. Czy była to decyzja wynikająca z konieczności (jak twierdził), czy też poryw serca w niekończących się poszukiwaniach miasta złota? Zanim zostawili za sobą Cocę, Orellana nakłonił swoich ludzi do podpisania dokumentu stwierdzającego, że prąd rzeki jest zbyt silny, by mogli wrócić do Pizarro. Więc popłynęli dalej, cierpiąc od ukąszeń owadów i narastającego głodu, aż w końcu musieli jeść skórzane buty. Była to piekielna przeprawa. Historyk Amazonii John Hemming zauważył: „Do dziś nie przestaje zadziwiać, że Europejczycy nigdy nie nauczyli się żyć w zrównoważony sposób w najbardziej zróżnicowanym ekosystemie świata”-blk">47.
W czerwcu 1542 roku Orellana i jego ludzie wpłynęli na Amazonkę i przebyli całą jej długość aż do morza – byli pierwszymi Europejczykami, którzy tego dokonali. Po drodze minęli osadę, którą nazwali „Wioską Garncarzy” ze względu na zdumiewająco piękną ceramikę wyrabianą przez mieszkańców – dziś znaną jako przykład stylu Guarita – dorównującą kunsztem dziełom peruwiańskich Shipibo czy słynnym wazom starożytnej Grecji.
Po powrocie do Hiszpanii Pizarro oskarżył Orellanę o umyślne niewykonanie rozkazów. Ale Orellana przedłożył dokument podpisany przez swoją załogę, w którym stało, że niemożliwe było wiosłowanie pod prąd potężnej rzeki. Jako że Pizarrowie nie cieszyli się już królewskimi względami, król Hiszpanii (Karol V, znany też jako Karol I) przyznał Orellanie prawo do administrowania terytorium, które „odkrył”.
Hiszpanie opanowani gorączką złota48 – tą „wyniszczającą febrą nie do powstrzymania” – byli jak Maqroll, stworzony przez pisarza Álvaro Mutisa fikcyjny żeglarz, który błąkał się po świecie owładnięty tym samym pragnieniem. Hiszpanie i Portugalczycy stanowili szturmową falę bezdusznych europejskich „odkrywców”, którzy wdzierali się wszędzie głodni złotego blasku, barwnych piór, niewolników, władzy i statusu – w pogoni za tym wszystkim krucjatowi chrześcijanie gotowi byli na każdą zbrodnię. Ale ani Pizarrowie, ani Orellana nie doczekali ziszczenia się snu o złocie. Podczas triumfalnego powrotu do Amazonii Orellana i jego nowa załoga, w tym jego żona, pogubili się w gęstwinie wysp u ujścia rzeki i nigdy nie odnaleźli już głównego nurtu. Orellana zmarł – jego żona mawiała, że „ze smutku po utraconych ludziach i wskutek choroby”49.
John Hemming szacuje, że w czasie wyprawy Orellany w nizinnej Amazonii żyło co najmniej cztery lub pięć milionów ludzi w setkach grup-blk">50. Podobnie jak niezliczone gatunki roślin i zwierząt, te setki rdzennych społeczności charakteryzowały się wówczas oszałamiającą różnorodnością – ale do lat 80. XX wieku łączna liczba ich członków spadła do zaledwie kilkuset tysięcy. Plemiona leśne, tak jak rośliny i zwierzęta, nadal są wyniszczane przez chciwe, głodne dochodów rządy oraz przez ambitnych rolników i drwali. Lista nazwisk rdzennych amazońskich obrońców przyrody, którzy próbowali chronić swoje rodzinne ziemie i w efekcie zostali zamordowani, jest przygnębiająco długa. Amazonia nadal stanowi połowę wszystkich tropikalnych lasów świata, przewyższając wszelkie inne miejsca na Ziemi pod względem bioróżnorodności – ale jak długo jeszcze?
By unaocznić sobie choć część tego, co zniknęło z tego świata, spoglądam w przeszłość. W 1848 roku dwóch młodych mężczyzn – przyrodnik Henry Walter Bates, badający zjawisko mimikry zwierzęcej na poparcie teorii doboru naturalnego Darwina, oraz Alfred Russel Wallace – wyruszyło do Pará w Brazylii. Ogromny las, do którego wkroczyli, był wówczas miejscem cieszącym się wysokimi opadami i niskim ryzykiem pożaru. Choć położenie na równiku sprawiało, że energia słoneczna spadała na nie potężnymi pionowymi promieniami, mężczyźni musieli wytężać wzrok, by z wilgotnego, mrocznego dna lasu dostrzec resztki oślepiającego światła w koronach drzew – tym jedynym w swoim rodzaju uniwersum ptaków, owadów, owoców i kwiatów, tak odmiennym od poziomu gruntu, że mogło się wydawać, iż to inna planeta. Bates tak pisał o tym, co zobaczyli przy pierwszym wejściu do lasu:
(…) pnie drzew wszędzie były połączone ze sobą przez sipos, drewniejące, giętkie łodygi pnączy i roślin pełzających, których liście mieszały się wysoko w górze z liśćmi większych, samodzielnie rosnących drzew. Niektóre były skręcone w sploty jak kable, inne miały grube łodygi powyginane na wszelkie możliwe sposoby, oplatające pnie drzew jak węże albo tworzące wokół nich gigantyczne pętle i zwoje (…)-blk">51.
Obecnie w Amazonii łatwiej niż to wszystko można zobaczyć przedzierające się przez karminowe błoto masywne ciężarówki, które wywlekają z dopalającego się lasu wielkie kłody. Amazońska puszcza znana jest dziś nie z malowniczych, splątanych lian ujrzanych przez Batesa czy z kadrów emocjonujących seriali dokumentalnych typu Dicing with Death, które ukazują ubogich tubylców prowadzących wycinkę z narażeniem własnego życia – lecz ze zdjęć lotniczych lasu wyrżniętego w pień, robionych mimo powszechnych trudności w fotografowaniu tego obszaru z powietrza (zwykle zasnuwają go obłoki lub dym, skrywając przed obiektywami). Nie jestem dziś w stanie zobaczyć Amazonii takiej, jaka była za czasów Batesa czy konkwistadorów, a jej widoku za Bolsonaro być może bym nie zniosła. Mogę jednak chłonąć obraz Forêt vierge du Brésil z 1819 roku namalowany przez Charlesa-Othona-Frédérica-Jeana-Baptiste’a, hrabiego de Clarac – dzieło sztuki, które ukształtowało europejskie wyobrażenia o lasach tropikalnych, podczas gdy doniesieniami o ich pięknych, zdrowych mieszkańcach karmili się zwolennicy Rousseauowskiej idei „szlachetnego dzikusa”.
De Clarac, przylgnąwszy do księcia Luksemburga, który jako ambasador Ludwika XVIII został oddelegowany do Brazylii, naszkicował z brzegu rzeki Paraíba do Sul kilka widoków niesamowitego lasu rozciągającego się przed jego oczami; po powrocie do Francji namalował na podstawie tych szkiców dużą akwarelę, która trafiła potem w ręce przyrodnika Alexandra von Humboldta, a dziś znajduje się w Luwrze.
Wpatruję się w ciężki, brunatny mrok i widzę olbrzymie drzewa, wysokie na prawie sto metrów, z wielkimi skrzydlastymi przyporami, paprocie rozmiaru dojrzałych jabłoni, wstęgi napęczniałych lian wijące się ku górze, epifity, pierzaste liście, powietrzne korzenie, kolosy pni o wnętrzach wydrążonych długotrwałym butwieniem i skupiska chudych, wygłodzonych siewek walczących o światło. Nie ma wiatru. Wiązka rozrzedzonego światła pada na rodzinę przeprawiającą się przez rzekę po zwalonym pniu oraz myśliwego – maleńkich ludzi, zbyt drobnych, by zostawić ślad w tym ponadczasowym lesie. Prawie czuję zapach zgnilizny, storczykowych perfum, mgły unoszącej się znad kipiącej Paraíby. Dziś nic nie zostało z lasu, który malował de Clarac. Nękaną suszą i złym zarządzaniem zasobami wodnymi Paraíbę poprzegradzano tamami i zanieczyszczono; część jej ryb wyginęła, a ich miejsce zajęły gatunki inwazyjne. Niknąca rzeka nie potrafi już zaspokoić rosnących potrzeb przemysłu.
W 2019 roku – jakby w zmowie ze sobą – rozprzestrzeniające się leśne pożary, zbyt rozległe i gwałtowne, by człowiek mógł je opanować, trawiły las deszczowy Amazonii, wysuszone australijskie Queensland, syberyjskie torfowiska i Kalifornię. Każdego kolejnego roku zwiększały się ich liczby i dzikość. Pożary Amazonii spowodowała toksyczna mieszanka pogody, złowrogich sił politycznych i biznesowych, nielegalnych działań górników, głodnych ziemi plantatorów, a także inwestorów zza granicy, którzy polują na bogactwa Ameryki Łacińskiej od czasów konkwistadorów. To, że ten historycznie wilgotny teren – przesiąknięty deszczami i poprzecinany masywnymi rzekami – może stanąć w ogniu, było szokiem. Rosyjskie pożary z 2019 roku strawiły 13,1 miliona hektarów, w tym 4,5 miliona hektarów syberyjskiej tajgi. W Rosji zbagatelizowano je jako występujące naturalnie, mimo doniesień o podpaleniu mającym na celu ukrycie nielegalnych wycinek. Niektórzy sądzą, że pożary te przyspieszyły topnienie wiecznej zmarzliny. W 2020 roku Syberia znowu płonęła. Katastrofalne pożary Australii być może przerodzą się kiedyś w mit – lecz w naszych czasach były boleśnie realne: spłonęło ponad 6 milionów hektarów buszu, zginął prawdopodobnie miliard zwierząt, nie tylko słynne koale i kangury, ale także emu, inne ptaki, nietoperze, żaby, owady, ryby, gady – i ludzie-blk">52. Wskutek występujących globalnie pożarów roku 2020 ucierpiała także równina Pantanal-blk">53 – raj dla dzikiej przyrody, kluczowe siedlisko niezwykle wielu rzadkich gatunków, w tym modroary hiacyntowej, jaguarów i zagrożonych ariranii amazońskich (zwanych też wydrami olbrzymimi). Rok 2020 okazał się dla Pantanal straszliwy jak żaden inny przedtem – spaliło się 25% tego słynnego, wpisanego na listę światowego dziedzictwa obszaru. W latach 2019 i 2020 z gigantycznymi, piekielnymi pożarami znów zmagały się zachodnie stany USA, zwłaszcza Kalifornia. Obecnie, w 2021 roku, torfowiska zaczynają płonąć wcześniej niż kiedykolwiek. W 2020 roku torfowiska arktyczne ucierpiały wskutek tzw. „pożarów zombie” – ognisk, które, choć zdawały się zgaszone, to tliły się niezauważalnie pod ziemią przez całą zimę, by z cieplejszą wiosną wybuchnąć na nowo, uwalniając ogromne ilości węgla. Dziewiętnastowieczny podróżnik po Syberii opisał tego rodzaju kataklizm w swoich wspomnieniach:
(...) ziemia zaczynała dudnić jak bęben pod kopytami koni ciągnących sanie. Woźnica wyjaśnił, że podziemne ognie wyżerają sobie drogę ku powierzchni, tworząc zapadliska, wielkie dziury w spalonej ziemi, tak że zawsze jest ryzyko, iż koń przebije skorupę i wpadnie w ogień-blk">54.
Podróżnikiem tym była nieustraszona, kontrowersyjna angielska misjonarka i pielęgniarka Kate Marsden. Dzięki wydanej w 1891 roku książce On Sledge and Horseback to Outcast Siberian Lepers (Saniami i konno ku zapomnianym trędowatym Syberii) zyskała reputację odkrywczyni o niezwykłej odwadze, wytrzymałości i determinacji, ale także licznych wrogów. Marsden dostarczyła nam również wiedzy o szkodach wyrządzanych przez pożary zombie – pisała, że ogień tli się pod ziemią przez zimę i lato, wypalając korzenie drzew, a gdy uderzają letnie burze z deszczem i wiatrem, pozbawione korzeni drzewa masowo się przewracają.
Przypomniałam sobie wtedy purpurowo-czerwone drogi w północno-wschodnim Wyoming, najpiękniejsze podczas deszczu i dziwnie znajome. Powiedziano mi, że zostały zbudowane z żużli starych, podziemnych pokładów węgla – wypalonych w pożarach zombie. I wtedy zrozumiałam, skąd znam ich kolor. W latach czterdziestych moi rodzice ogrzewali dom węglem, a ojciec wybierał żużle, których nie dało się spalić, i wynosił je na stojącą na podwórzu stertę. Jako minerał zwany hematytem były w tym samym purpurowo-czerwonym odcieniu co drogi amerykańskiego zachodu. Dziś nic nie jest już tak proste jak wyniesienie wiadra żużlu po spaleniu węgla w piecu. Skrawki informacji pojawiają się czasem jak świetliki w letnie noce, a my rwiemy sobie włosy z głowy, próbując zgromadzić wiarygodne dane, które pozwolą zrozumieć jednoczesne skutki zmian klimatu: rozległe pożary nad i pod ziemią, powiązane ze sobą ryzyka, zmieniającą się pogodę, wędrówki dymu, wirujące wiatry, zabawy burz, jazdę po drodze z hematytów – na które nakłada się nieustannie, tępe poczucie winy.
Straszliwe, niszczycielskie pożary z lat 2019 i 2020 – poza spalonymi drzewami i podszyciem, poza milionami zwierząt i ptaków upieczonych żywcem, poza trującym dymem, który dusił każde oddychające stworzenie – miały jeszcze jeden, mniej widoczny i uchwytny skutek. Dodatkowym ciosem okazały się ciężkie osady sadzy na topniejących lodach, jak te powstałe na Grenlandii po borealnych pożarach Syberii. Sadza zmniejszyła albedo powierzchni i akumulując ciepło, przyspieszała tempo topnienia lądolodu.
Trudno mi przewidzieć, na ile Amazonia i Pantanalu zdołają się odrodzić po pożarach, a na ile zostaną przekształcone w pastwiska, pola uprawne czy stadiony piłkarskie – ale jeśli uwzględnić wydarzenia z przeszłości, odrodzenie nie wydaje się prawdopodobne. Ile zostanie z wciąż tlącej się Syberyjskiej tajgi? Czy lasy amerykańskiego Zachodu odrosną? Wiemy na pewno, że istnieją punkty krytyczne, po których osiągnięciu okaleczone lasy nie są w stanie się zregenerować. Niedawno opublikowane wyniki prowadzonego przez trzydzieści lat badania, które śledziło ilość węgla pochłanianego przez 300 000 drzew z lasów tropikalnych Amazonii i Afryki, ujawniły, że drzewa pochłaniają dziś o 30% mniej węgla niż na początku badań w latach 90. Wtedy absorbowały 17% CO₂ wytwarzanego przez człowieka, a w drugiej dekadzie XXI wieku już tylko 6%. Prognozy mówiły, że do połowy lat 30. XXI wieku lasy tropikalne przestaną pochłaniać CO₂ i zaczną go uwalniać. Ten punkt krytyczny już osiągnęliśmy, a jeśli zmiany klimatyczne zdają się przyspieszać, to prawdopodobnie dlatego, że Amazonia dokłada do tego procesu swoje własne wyrzuty CO₂-blk">55.
Nie dziwi więc, że pandemię Covid-19 postrzega się czasem jako przejaw tego, iż niszcząc świat przyrody, oswobodziliśmy dawniej uwięzione choroby i wirusy, dla których sami staliśmy się w efekcie naturalnymi siedliskami i gospodarzami. Zanim znikną ostatnie mokradła, chciałam dowiedzieć się więcej o świecie, który tracimy. Czym był świat torfowisk niskich, wysokich i bagien? Jakie znaczenie miały te tereny – nie tylko dla ludzi, ale dla wszelkiego życia na Ziemi?
W latach gdy mieszkałam w Port Townsend w stanie Waszyngton, często spacerowałam wzdłuż klifu North Beach w Fort Worden – miejscu, które w 1900 roku stanowiło ważne ogniwo systemu nadbrzeżnych fortyfikacji zachodniego wybrzeża, a dziś jest parkiem stanowym nagradzanym pozytywnymi recenzjami za swoją prężną działalność obejmującą programy artystyczne i naukowe. Podczas jednej z wędrówek po parku moja przyjaciółka geolożka zwróciła uwagę na ciemną warstwę torfu u podstawy osypującego się klifu. Z bliska przyjrzałam się szarym, spłaszczonym warstwom materii roślinnej. Wystające taśmowate fragmenty wyglądały jak sprasowane trzciny. Były zdrewniałe, wilgotne i kruche – zupełnie inne niż suche bryły torfu z torfowisk Irlandii. W łupkowatych warstwach miałam nadzieję dostrzec rzadki minerał – wiwianit, uwodniony fosforan żelaza, który ponoć intensywnie błękitnieje w kontakcie z powietrzem. Ötzi, zmumifikowany łowca alpejski, który wyłonił się z lodu w 1991 roku, był pokryty właśnie wiwianitem – minerałem powstającym w kontakcie z materią organiczną, przede wszystkim tą bogatą w żelazo. Gdy w 1979 roku archeolog z Alaski, Dale Guthrie, odkopał „Niebieskiego Babe”56 – wymarłego plejstoceńskiego żubra stepowego – okazało się, że zwierzę to także było pokryte wiwianitem. Podobnie jak wiele innych prastarych ciał znalezionych w torfowiskach północno-zachodniej Europy. Vermeer57 użył tego minerału do namalowania tła dywanu w obrazie U stręczycielki. Choć pierwotnie, za życia malarza, kolor ten był intensywnie błękitny, to z biegiem lat wyblakł do przygaszonej szaro-zieleni. Teraz ów żywy błękit tła można sobie tylko wyobrazić na schnącym jeszcze w pracowni obrazie. W lokalnym torfie znalazłam jedynie mikroskopijne, białe drobinki, ale rok później, po tym, jak duży kawał klifu runął na plażę, ukazał mi się wreszcie elektryzujący błękit, rozproszony w odsłoniętych właśnie warstwach pradawnego torfu.
Spłaszczone łodygi w złożu torfowym u stóp klifów waszyngtońskiej Cieśniny Admiralty Inlet nie dawały mi spokoju. Na początku wyobrażałam sobie, że było to sitowie rosnące niegdyś na trzęsawisku. Jestem zwolenniczką Fernanda Braudela, historyka, który wierzył – tak jak ja – że możemy odkrywać ślady przeszłości, przyglądając się „klimatologii, demografii, geologii i oceanologii oraz skutkom wydarzeń, które zachodzą tak powoli, że są niezauważalne dla tych, którzy je przeżywają”58. W regionie Puget Sound lodowcowy jęzor Vashon zaczął się topić około 16 900 lat temu. Przez setki stuleci pulsowały naprzemiennie okresy nacisku i cofania się lodu; lodowiec pełzł na południe, wycofywał się, znów napierał, podczas gdy kolejne epoki lodowe przechodziły w cieplejsze okresy interglacjalne. W tych cieplejszych czasach rozrastały się lasy i zarośla – do kolejnego lodowego naporu, który je kruszył. Aż w końcu miażdżący napór ustał, a w jego miejsce pojawiły się rzeki i rozgałęzione strumienie z roztopów. Te wilgotne taśmociągi przemieszczały warstwa po warstwie ziemię, kamienie i złogi mamucich trucheł, z których przez tysiące lat formowały się piaszczyste klify59. Intrygujące złoże torfu u ich podstawy prawdopodobnie nie było trzęsawiskiem pełnym sitowia, lecz leśnym bagnem. Poczułam wtedy dreszcz zrozumienia dla nieprzerwanego i głębokiego nurtu niekończących się przemian, dla odległego deszczu stającego się gigantyczną powodzią, dla wysysającej życie suszy, dla pytań i odpowiedzi rozbrzmiewających w każdym włóknie, ziarnie, atomie.
* Ang. Adventure with Curl-Crested Toucans. Przypisy oznaczone gwiazdkami pochodzą od tłumacza.** Polskie wydanie w tłumaczeniu Rafała Śmietany ma nieco inny tytuł: Zaraza. Najskuteczniejsi zabójcy naszych czasów, 2021 (Znak Literanova).***Nereocystis – rodzaj brunatnic z rodziny lessoniowatych (Lessoniaceae).**** Łańcuch górski należący do Gór Nadbrzeżnych na Półwyspie Olympic.***** [guidak]****** Pokrewnym terminem oznaczającym krajobraz charakteryzujący się występowaniem takich form wytopiskowych jest „termokras” lub „kras termiczny”.******* Tradycyjna irlandzka nazwa „szpadla torfowego”.******** Wydanie polskie w tłumaczeniu Adriany Sokołowskiej-Ostapko: Życie pasterza. Opowieść z Krainy Jezior, 2017 (Znak Literanova).********* Izolowane obszary zapewniające stabilność określonych warunków środowiskowych, pozwalających danym gatunkom przetrwać zmiany środowiska.********* W chwili wydania na czele rządu Brazylii wciąż stał kontrowersyjny Jair Bolsonaro, znany z zaprzeczania zmianom klimatu oraz planów dalszej eksploatacji Amazonii. W 2023 roku przegrał on z Luizem Ináciem Lulą da Silvą, którego prezydentura ma charakter radykalnie odmienny – nastawiona jest na ochronę naturalnych zasobów Brazylii.