Australia w ruchu i bez strachu. Zapiski z niezwykłej podróży - Ewa Daszuta - ebook

Australia w ruchu i bez strachu. Zapiski z niezwykłej podróży ebook

Ewa Daszuta

0,0

Opis

Rowerem w pojedynkę przez miasta, miasteczka i poboczne drogi Australii. Niejeden nawet doświadczony podróżnik uznałby taką wyprawę za szaleństwo. Kraina kangurów ma opinię rejonu, w którym wszystko, co spotkamy na swojej drodze, chce nas zabić. Jednak krajobrazy, miejsca, a przede wszystkim osoby spotkane w podróży – każdy z aspektów wyprawy jest wart odwagi!
Wyjazd Ewy Daszuty był nie tylko realizacją marzenia o przemierzeniu odległego kontynentu. Stanowił również sposób na oderwanie się od problemów i zakończenie pewnego etapu w życiu. Całość wspomnień, przemyśleń, usłyszanych i doświadczonych historii składa się na bardzo ciekawą i dynamiczną książkę, oddającą klimat kraju, a także pozostawiającą w głowie Czytelnika refleksję na temat potrzeby bycia w ruchu, podróżowania i odkrywania.
Notatka o Autorce
Ewa Daszuta – z zawodu programistka i ogrodniczka, z pasji podróżniczka oraz poszukiwaczka przygód. Przez sześć lat mieszkała na Wyspach Brytyjskich.
Oprócz podróży i „życia włóczykija” kocha koty, kolarstwo i naturę. Podczas przemierzania Australii  przekonała się, że strach ma tylko wielkie oczy i warto walczyć o realizację odważnych marzeń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 132

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Ewa Tadrowska

Korekta

Słowa na warsztatEwa Ambroch

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

Aleksandra Sobieraj

© Copyright by Ewa Daszuta 2025© Copyright by Borgis 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2025

ISBN 978-83-68322-48-4ISBN (e-book) 978-83-68322-49-1

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Wydrukowano w Polsce

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Dla mojej kochanej Mamy Ireny oraz Tonego,Joan i Daniela spotkanych w Australii –za wszelkie dobro, które od nich dostałam

Australia 2022

Kookaburra to niewielki zimorodek z gatunku Dacelo, o długości ciała między 28 a 47 centymetrów i wadze około 300 gramów. Występuje w koronach drzew lądowych w Australii i Nowej Gwinei. Zamieszkuje tereny blisko źródeł wody.

Ptak ten zaciekawił mnie szczególnie – i to od pierwszego z nim spotkania, a właściwie od pierwszego usłyszenia. Najpierw pomyślałam, że to ktoś za płotem po prostu się śmieje, w dodatku ze mnie. Ale kiedy ten śmiech zaczął się powtarzać o różnych porach dnia w różnych miejscach, doszłam do wniosku, że to nie może być śmiech człowieka.

Nazwa tego ptaka została zapożyczona od Wiradjuri guuguubarra (chyba chodzi o język tego plemienia). Wydaje on bardzo głośny i charakterystyczny dźwięk. Nie daj Boże, kiedy się zbierze ich kilka.

Głos śmiejącej się kookaburry często jest wykorzystywany w produkcjach filmowych i telewizyjnych. Pojawił się na przykład w grach komputerowych, w Lineage II, Battletoads, World of Warcraft, oraz w australijskim serialu telewizyjnym Splatalot.

Kookaburra Olly to jedna z trzech maskotek Letnich Igrzysk Olimpijskich w Sydney w 2000 roku, o czym nie wiedziałam.

Przez wiele lat głos kookaburry Jacko był sygnałem dźwiękowym porannej stacji ABC dla transmisji zagranicznych Radia Australia.

Australia jest najbardziej suchym kontynentem na Ziemi, włączając Antarktydę. Ponad 70 procent terenów z powierzchni 7 milionów 700 tysięcy kilometrów kwadratowych jest zaliczane do jałowych lub półjałowych.

Australijska pustynia jest rzadko zaludniona. Zamieszkuje ją przeważnie ludność nieaborygeńska, skupiona w kilku większych miastach.

Aborygeni, tradycyjni kustosze tej ziemi, mieszkają w 1300 wspólnotach (koloniach). Niektóre z nich liczą do 50 członków.

Bogactwo jest kwestią wyboru. Wybieramy, czy chcemy być szczęśliwi, czy nieszczęśliwi. Ludzie nie zazdroszczą mi, że jadę do Oz, tylko tego, że realizuję swoje marzenia. Oni zostają w tej samej pracy przez wiele lat lub tkwią w toksycznych związkach i dlatego są nieszczęśliwi, zazdrośni.

16.05.2022

Godzina 15:45. Lot z Frankfurtu do Singapuru jest opóźniony o 45 minut. Siedzę już po odprawie, sącząc cydr. Od wczoraj źle się czuję. Dobrze, że miałam kilka tabletek antybiotyku, bo bez tego byłoby ciężko. Bolą mnie gardło i głowa. Test na covid wyszedł negatywny, dzięki Bogu. W przeciwnym razie nie mogłabym lecieć do Australii.

Opuściłam mieszkanie w Londynie bez sentymentu. Już tam nie wrócę. Jeszcze nie dałam znać agencji, że się wyprowadzam. Miałam problemy z rowerem, który musiałam rozłożyć na części, aby zmieścił się w kartonie. Wzięłam Ubera na stację metra Willesden Green, a stamtąd na lotnisko London City. Jeszcze nigdy nie leciałam z tego lotniska. Zostawiam to wszystko za sobą. Tę całą beznadziejność. Głównie to te dwa lata, szpitale, terapię.

Mieszkanie w Straszynie sprzedane. Michał ma się jeszcze dzisiaj wyprowadzić. Oddałam mu sprzęt grający, wzmacniacz, dwie kolumny. Dobrze, że w Sydney jest już jutro. Piszę z bratem przez Messengera.

17.05.2022

Wściekła małpa

Lotnisko w Singapurze. Czekam na samolot do Sydney. Po 12 godzinach lotu bolą mnie plecy, ale jakoś to przeżyłam. Obejrzałam parę filmów na tablecie samolotowym.

Lotnisko w Singapurze jest ogromne. Podłoga wyłożona ciemną wykładziną, która tłumi dźwięki. Nie słychać kroków ani walizek na kółkach ciągniętych przez podróżnych. Co chwilę widzę toalety, podajniki z wodą pitną. Są miejsca, gdzie można usiąść, odpocząć, no i mnóstwo podróżnych. Wszędzie sklepy z elektroniką, perfumami, pamiątkami. Kupuję słuchawki Bluetooth, niebieskie, Sony, bo moje już się zepsuły.

Spotkałam tutaj swojego sąsiada z poprzedniego lotu do Singapuru, opalonego blondyna.

– Cześć, gdzie lecisz? – zapytałam go, nie zwalniając kroku.

– Do Melbourne, a ty? – odrzekł.

– Do Sydney.

Po tej jakże bogatej wymianie zdań nasze drogi się rozeszły.

Przez całą noc bolała mnie głowa i miałam katar. W samolocie dwa razy rozdawano posiłki. Gardło nadal dokucza. Lot do Sydney będzie trwał mniej więcej siedem godzin.

Wylądowaliśmy około 7:00 rano. Było jeszcze ciemno.

Na płycie lotniska w Sydney stało wiele samolotów. Rozespana odebrałam swój rower z taśmy dla bagaży wielkogabarytowych. Potem była odprawa paszportowa. Podałam urzędniczce z lotniska swój dokument, po czym po krótkiej chwili zostałam wpuszczona na terytorium Australii. I już! I co, można?

Na lotnisku wypełniłam jeszcze deklarację, że wwożę leki na własne potrzeby. Border force officer zapytał, jakie to leki, i mnie przepuścił. Wjazd do Australii odbył się bezproblemowo.

Wzięłam wózek, żeby przewieźć rower i bagaże. Przy wyjściu był mały Mac, więc poszłam na black and white coffee, bo w samolocie podano rano tylko szklankę wody. Zamówiłam też tosty z serem, które okazały się bardzo smaczne.

Musiałam obmyślić plan, jak dostać się do miasta. Rower był cholernie ciężki w tym pokrowcu.

Znalazłam na lotnisku papierową mapkę miasta. Wynikało z niej, że muszę jechać kolejką, aby zobaczyć ten słynny budynek opery.

Dotarłam jakoś do stacji. Był ranek, więc panował niesamowity tłok, ludzie jechali do pracy, młodzież do szkoły. W samym metrze było dość duszno.

Wysiadłam w centrum. Musiałam zacząć od złożenia roweru. Stanęłam w kącie budynku stacji i zaczęłam montować poszczególne części. Coś było jednak nie tak, bo nie mogłam założyć przedniego koła, tak jakby widelec był wykrzywiony. Pomógł mi pan z ochrony. Męczyłam się, ale w końcu się udało. Chociaż pod nosem już leciały przekleństwa.

Za oknem zobaczyłam młodzież stojącą z ulotkami.

Włożyłam dwie sakwy na bagażnik, zamocowałam kamerę i ruszyłam na podbój Sydney.

Było mi zimno. Przystań ze statkiem znajdowała się blisko stacji. Zapytałam obsługę, czy mogę wejść na pokład z rowerem i czy przyjmują płatności kartą, bo nie miałam biletu. Na obydwa pytania usłyszałam odpowiedź „tak”.

Ludzi było sporo, wsiadłam z tym rowerem jako ostatnia. Udało mi się go oprzeć o burtę na samym końcu pokładu. Ledwo zdołałam wcisnąć się pomiędzy turystów. Nawet inwalidzi byli szybcy, ale co tam, ważne, że się jedzie/płynie. Bryza po oczach, wiatr we włosach, szaleństwo.

Zawsze chciałam tu być. Australia jest nieosiągalna dla przeciętnego Polaka. I nie piszę tu o żadnych luksusach. Jest daleko. Z Londynu do Frankfurtu godzina 30 minut, potem z Frankfurtu do Singapuru 8 godzin, i potem jeszcze 13 godzin do Sydney. W nocy przeważnie się śpi w samolocie, no chyba że się nie wykupi miejsca w business class, to wtedy na sen nie ma szans.

Opera w Sydney

Budynek ma 185 metrów wysokości i zajmuje powierzchnię 5,8 hektara. Jego budowa trwała 14 lat. Prace opóźniały się z powodu problemów z dowozem materiałów oraz zmian na stanowiskach głównych architektów. Cena całego przedsięwzięcia szacowana była na siedem milionów dolarów, ostatecznie wyniosła 102 miliony dolarów. Opera czynna jest przez cały rok z wyjątkiem Bożego Narodzenia i Wielkiego Piątku. Miałam to szczęście, że mogłam obejrzeć ją ze statku wycieczkowego.

Opera w Sydney została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO w 2007 roku. To tutaj w sali koncertowej Arnold Schwarzenegger zdobył w 1980 roku tytuł mistrza zawodów kulturystycznych Mr. Olympia. Co roku obchodzony jest tutaj chiński Nowy Rok, z żaglami oświetlonymi na czerwono.

Każdego roku gmach odwiedza ponad 8,2 miliona osób. Jest on chłodzony wodą morską pobieraną bezpośrednio z portu. System cyrkuluje zimny strumień przez rury o długości 35 kilometrów do zasilania ogrzewania i klimatyzacji w budynku. Co roku wymienia się tu około 15,5 tysiąca żarówek. W operze znajduje się siedem sal koncertowych, trzy restauracje, bar espresso, bary operowe i teatralne.

20.05.2022

Ciągle jestem chora, chyba już trzeci dzień. Ledwo mówię. Nocuję gdzieś koło Campbelltown. To miasteczko położone w północno-zachodniej części Nowej Południowej Walii, niedaleko Sydney.

Choroba dalej mnie trzyma.

Wczoraj oprócz zwiedzenia opery udało mi się przejechać słynnym mostem Harbour. Sama przejażdżka rowerem trwała około 10 minut.

To chyba jeden z najbardziej znanych mostów na świecie. Właśnie na nim w noc sylwestrową odbywa się pokaz sztucznych ogni, który możemy podziwiać w telewizyjnych relacjach. Oni już otwierają szampana, a my jeszcze czekamy dziewięć godzin.

Ta stalowa konstrukcja łączy port Sydney z centralnym okręgiem biznesowym w North Shore. Widok mostu, portu i budynku opery jest charakterystycznym symbolem Sydney i całej Australii.

Inna nazwa mostu to The Coathanger, ponieważ ma on kształt łuku. Przejeżdża po nim kolej, samochody, rowery i przechodzą piesi.

Most został współzaprojektowany i zbudowany pod nadzorem Johna Bradfielda przez brytyjską firmę Dorman Long z Middlesbrough, i otwarty w 1932 roku. Miał być kopią Hell Gate, mostu kolejowego w Nowym Jorku.

Projekt wybrany z przetargu był oryginalnym dziełem stworzonym przez Dormana Longa, który wykorzystał część wcześniejszego własnego projektu mostu Tyne.

Jest to ósmy najdłuższy most łukowy na świecie, mający najwyższy stalowy łuk, który mierzy 134 metry. Był również najszerszą tego typu konstrukcją na świecie, 48,8 metra, aż do czasu budowy nowego mostu Port Mann w Vancouver, który oddano do użytku w 2012 roku.

Na początku, na środku i na końcu mostu stoją ochroniarze. Jadę specjalną ścieżką dla rowerzystów oddzieloną od torów kolejowych. Nie zatrzymuję się, chociaż sakwy są ciężkie i mam trudności z utrzymaniem równowagi. Przez siatkę oddzielającą mnie od zewnętrznej krawędzi mostu widać błękit wody i małe jachty sunące w oddali. Ścieżka jest dość wąska, tak że muszę uważać podczas mijania się z innymi rowerzystami. Jest też kilka kamer.

Nocuję w hostelu Mad Monkey w Sydney.

Mam miejsce na górze piętrowego łóżka w wieloosobowym pokoju, w którym jest pełno walizek. Ledwo udaje mi się przez nie przecisnąć. Jest mi wszystko jedno. Chcę tylko się położyć i zasnąć. Jestem taka chora. Nie mam termometru, ale wydaje mi się, że cały czas mam podwyższoną temperaturę. Męczy mnie niekończący się katar. Zużywam tony chusteczek.

Jeszcze przed zameldowaniem się w hostelu zaszłam do chińskiej restauracji. Znajdowała się po drodze, a w środku było pełno ludzi, co sugerowało, że jest tu smaczne jedzenie. A ja nie chciałam włóczyć się z rowerem i sakwami. Zamówiłam zupę rybną. Była niedobra i bardzo ostra, więc niewiele zjadłam. Poza tym porcja, którą dostałam, okazała się zbyt duża jak dla jednej małej osoby, takiej jak ja. W środku pływały kawałki jakiejś ryby ze skórą. Nie tknęłam jej nawet.

W nocy było mi zimno. Musiałam uważać, aby nie spaść przy schodzeniu z łóżka do ubikacji.

Następny dzień spędziłam na rowerze. Gubiłam się wiele razy, jeździłam w kółko. Nawigacja pokazała mi drogę, która się skończyła przed rzeką. Właściwie to był jakiś strumyk ze zrujnowanym drewnianym mostkiem. Musiałam wracać. Za dużo czasu straciłam na błądzeniu i byłam zła z tego powodu.

Nie wiedziałam, że o 17:00 robi się już ciemno. Było mi w nocy zimno i musiałam kupić w decathlonie parę rzeczy: cienką kurtkę puchową, aminokwasy, końcówkę od licznika rowerowego, którą gdzieś zgubiłam. Dwa razy byłam w Macu na tostach i kawie. Po drodze cały czas miasto, korki, samochody, światła.

Dopóki było jeszcze jasno, około 16:00, poszłam na pizzę. Wszystkie noclegi tutaj w okolicy były zajęte, jak pokazywał Booking.com, więc rozbiłam namiot gdzieś przy drodze. Kiedy wyszłam zrobić siku, przyświecałam sobie telefonem i moim oczom ukazała się biała tabliczka ostrzegająca przed wężami. Ale co było robić, siła wyższa.

Teraz jest noc, około 2:30, nie mogę spać. Cały czas mam katar. Chce mi się siku, ale nie opuszczam namiotu w obawie przed wężami.

Może w dzień uda mi się zrobić więcej kilometrów. Nie tracę nadziei, że wszystko będzie dobrze.

21.05.2022

Pięta Achillesa

Nie udało mi się dojechać wczoraj do Moss Vale, bo oczywiście się zgubiłam. Potrzebuję telefonu lub nawigacji z dobrą baterią. Na garmina na razie mnie nie stać. Mam mapę papierową, ale trzeba się ciągle zatrzymywać i ją rozkładać, sprawdzać. W dodatku nie pokazuje tych mniejszych miejscowości. Zależy, jaka skala.

Po drodze widziałam dwa nieżywe kangury. Wyglądały jak nasze sarny.

Musiałam wyrzucić pokrowiec na rower, by zmniejszyć wagę bagażu.

Było mi strasznie ciężko. Chyba mam naderwane ścięgna Achillesa. Przy każdym ruchu stopami coś mi w środku strasznie trzeszczy. Wcześniej nigdy tego nie miałam, a przecież jeździłam rowerem regularnie.

Z materaca znowu schodzi powietrze. Przebiłam go w Hiszpanii na Monte Aneto. Chciałam zjechać na nim z górki i niechcący nadepnęłam na niego butem z rakami. Skleiłam go, ale nadal przepuszcza powietrze. Dlatego co jakiś czas trzeba wstawać i dmuchać.

Dmuchana poduszka pod głowę z tesco też przepuszcza powietrze. Spróbuję ją naprawić w hotelu.

Wczoraj zrobiłam zakupy w Campbelltown. W sumie przejechałam jakieś 100 kilometrów. Inka miała rację z tym biciem rekordów na rowerze. Lepiej je sobie darować i zobaczyć coś ciekawego, zostać parę dni w jednym miejscu. Na pewno nie uda mi się dotrzeć do Perth z takim obciążeniem i w taką pogodę. Jest zimno, około ośmiu stopni Celsjusza.

Nie mogę mówić, pluję żółtą flegmą. Raz z nosa, raz z gardła – gluty różnego koloru. Chusteczki znikają w szybkim tempie.

Kupiłam sobie strepsils, ale jak dotąd nie pomaga. W nocy wstawałam zrobić siku, obok leżały śmierdzące zwłoki kangura. W miejscu, gdzie rozbiłam namiot, był zakaz wstępu, ale nie miałam wyjścia, bo było mi bardzo zimno i byłam już zmęczona jazdą.

Teraz jest osiem stopni i leje deszcz.

Może lepiej skupić się na jakichś atrakcjach turystycznych, niż wdychać spaliny z autostrady?

Miasteczko Picton

Odjechałam niedaleko. Wczoraj niecałe 85 kilometrów, i to w kółko. O 17:00 było już ciemno. Spałam gdzieś przy drodze. Na razie zero krokodyli, kangurów, pająków i węży.

Rower coś szwankuje, na mniejszej przerzutce spada łańcuch. Muszę się co chwilę zatrzymywać i go nakładać. Ręce mam już brudne i tłuste od smaru. Żałuję, że go wzięłam. Zachciało mi się podróżować z rowerem po Australii. Ale kto mógł przewidzieć, że będzie tak zimno?

We wszystkich australijskich barach i restauracjach, zanim złożysz zamówienie, podają wodę w szklanych karafkach. Zamawiam kawę i tosty z serem. Cieszę się chwilą w restauracji. Jest cicho i przytulnie, no i chwila odpoczynku dla tyłka i nóg.

Campbelltown to miasteczko położone niedaleko Sydney, w odległości 53 kilometrów. Zostało założone w 1820 roku na terenach zamieszkanych przed osadnictwem europejskim przez ludzi z plemienia Tharawal.

Co roku odbywa się tutaj festiwal Fisher’s Ghost, na cześć farmera Fredericka Fishera, który zaginął w 1826 roku. Według ludowych opowiadań jego duch pojawił się na płocie kolejowym nad strumykiem, na południe od miasteczka. Wskazał miejsce, gdzie zostało później pochowane jego ciało. Dla uczczenia tego incydentu każdego listopada w Campbelltown organizowany jest festiwal Fisher’s Ghost.

To jest tylko fragment książki...

Spis treści

Dedykacja

Książka

Landmarks

Table of Contents

Cover